rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jest to szalony, okultystyczny thriller pełen erudycji. Arturiańskie legendy, jungowskie archetypy, teoria chaosu, symbolika tarota ukryta w talii pokerowych kart, postacie cytujące z poezji T. S. Eliota. A to tylko pierwsze rozdanie w grze, której areną jest Las Vegas, a stawką życie wieczne. Powieść ta, podobnie jak większość dzieł tego autora, ma charakter literacki w tym sensie, że pełna jest intertekstualnych odniesień do klasyków literatury. Styl pisania Powersa, który łączy poetycką wrażliwość z precyzją słowa, maluje niezapomniane obrazy, które urzekają czytelnika już od pierwszych stron.

"Ostatnia odzywka" to historia jednookiego Scotta Crane'a (znanego też jako Smith Strach na Wróble) adoptowanego przez jednego z najlepszych graczy w pokera, jaki kiedykolwiek przemierzał amerykańskie kasyna i turnieje pokerowe na początku XX wieku, niejakiego Ozziego Smitha. Ozzie, przesądny facet, ostrzega Scotta przed graniem w różnych dziwnych sytuacjach, np. nad wodą. Ale syn nie zawsze słucha ojca, zwłaszcza w wieku dwudziestu sześciu lat, więc Crane, zaintrygowany stawkami oferowanymi na łodzi mieszkalnej na jeziorze, postanawia wziąć udział w podejrzanej rozgrywce nazywanej Wniebowzięciem. Choć wydaje mu się, że jest zwycięzcą, minie trochę czasu, zanim odkryje, jak wiele przegrał. Powoli świat Crane'a pęka w szwach, gdy w jego życiu ujawniają się większe siły. Okazuje się, że w pokerze można zagrać o coś więcej niż tylko pieniądze.

Jest to w istocie opowieść o kolosalnych, tajemniczych siłach rządzących wszechświatem i sposobach, za pomocą jakich manifestują się one w naszym życiu. Czemu tragedia omija złoczyńcę, a zabiera ojca mającego rodzinę na utrzymaniu? Życie czasem wydaje się być chaotyczne i bezcelowe, ale może istnieją także siły przeznaczenia, działające aktywnie i celowo? Starzy bogowie istniejący poza zwykłym miejskim życiem, których można na różne sposoby ubłagać, czy nawet zmanipulować? Magia otula fabułę i przenika postacie na każdym kroku, ale znajduje się tuż poza wizją zwykłego świata. Jest jednocześnie nieuchwytna i wszechobecna w narracji. Autor wplótł ją w materię swojej powieści w popisowy sposób.

Powers, niczym mistrz żonglerki, nieustannie dorzuca nowe elementy i w cudowny sposób utrzymuje je w ruchu. Mamy tu pełen wachlarz niedoskonałych bohaterów i fascynujących antagonistów. Liczne wątki, zaskakująco splatają się w jednym punkcie, tworząc spójną całość pomimo narastającej ekscentryczności. Postacie historyczne, mniej lub bardziej znane, których luki i sprzeczności w biografiach autor wypełnia nadnaturalnymi zjawiskami. Ma on unikalny talent do wynajdywania dziwnych zbiegów okoliczności w prawdziwej historii i reinterpretowania ich za pomocą fantastycznych, ale z natury logicznych wyjaśnień.

Nietrudno znaleźć fantastyczne książki z mitologicznymi wątkami. Tima Powersa cenię głównie za to, że regularnie opowiada o najgłębszych wymiarach ludzkiej duszy; zarówno o tragedii grzechu, jak i enigmie zbawienia, o których przecież nie można mówić bezpośrednio, bo nie da się ich opisać słowami. A tym co szczególnie napędza tę konkretną powieść jest przejmująca historia tragedii ojców i synów. Powers posiada mistrzowską umiejętność sprawienia by Scott Crane i jego ojciec wydali się czytelnikowi pełnokrwistymi postaciami, będących jednocześnie pewnymi typami. Ich miłość, strata i upadek, rezonują w sercu czytelnika. Ta ludzka autentyczność równoważy szaleństwo świata, w którym karty tarota mogą cię zabić.

Jest to szalony, okultystyczny thriller pełen erudycji. Arturiańskie legendy, jungowskie archetypy, teoria chaosu, symbolika tarota ukryta w talii pokerowych kart, postacie cytujące z poezji T. S. Eliota. A to tylko pierwsze rozdanie w grze, której areną jest Las Vegas, a stawką życie wieczne. Powieść ta, podobnie jak większość dzieł tego autora, ma charakter literacki w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Biedny Nietzsche! Nieczytany za życia, wygłaszający swoje tezy przed audytorium bez publiczności i tak bardzo wplątujący się w sprzeczności gordyjskiej zawiłości, że ich rozplątanie wymagałoby nie tyle miecza, ile porządnej siekiery i siły do rąbania. A jednak, pomimo licznych pomyłek, często też miał rację, nawet gdy miał ją wbrew sobie. Proroczo przemawia do naszych czasów z przeszłości; przemawia do bagna ludzkiego obłąkania, w którym tonie współczesny świat. Porusza kwestię fałszywego moralizmu stada, złudzeń samozwańczego postępu, który nieustannie gratuluje sobie dopełnienia historii. Najsłynniejsza książka filozofa, "Tako rzecze Zaratustra", stawia starożytnego proroka Persów i Medów w roli rzecznika autora, który przyjmuje urząd natchnionego proroka. Paul Kriwaczek pisze, że program Nietzschego miał na celu naprawienie szkód wyrządzonych ludzkości przez oryginalne nauki Zaratustry, które uczynił wynajdując moralność. Dlatego też wg Nietzschego to do samego Zaratustry należało naprawienie tego błędu.

Dwie pierwsze księgi czyta się znacznie lepiej niż dwie pozostałe, które wkrótce stają się dość uciążliwe. Sekcja Księgi I, zatytułowana "O nowym bożku", jest przykładem twórczości Nietzschego w jego najbardziej trafnym wydaniu. Odnosi się on tu do konkretnego idola, tego ziarna ideologii - państwa. Przedstawia państwo jako zrównującego Molocha demokracji w najbardziej pejoratywnym sensie. Zaratustra zwraca się do motłochu: "Państwem zwie się najzimniejszy ze wszystkich zimnych potworów". Jego chłód oznacza martwotę, jego demoniczny, przeciwny życiu charakter. Państwo jest puste, wszystkie jego proklamacje brzmią pusto; to kłamstwa. "Ten ci znak daję ja wam" - powiada Zaratustra - "każdy naród mówi swoim językiem dobra i zła: nie rozumie sąsiad mowy tej." Mentalność etatystyczna pojmuje siebie, w metaforze Nietzschego, jako "palec Boga rządzący". Prawdziwe aspiracje człowieka zaczynają się dopiero na granicy państwa. Aby móc oddychać czystym powietrzem musi uchodzić "od oparu tych ofiar ludzkich". Ta holokaustyczna aluzja nawiązuje do wspomnianego Molocha, fałszywego bóstwa, którego wyznawcy niszczyli życie w hołdzie swemu idolowi.

Co mnie trochę zaskoczyło podczas tej lektury to podobieństwa Nietzschego do sabaudzkiego konserwatysty Josepha de Maistre, który przecież miał przeciwne niemieckiemu myślicielowi przekonania religijne. De Maistre, podobnie jak Nietzsche, traktował nowoczesność ze skrajnym sceptycyzmem i niemałą pogardą; i on także w słowie "demokracja" dostrzegał fantazyjną nazwę rządów tłumu i gilotyny. Rozważmy fragment II księgi Zaratustry zatytułowany "O tarantulach". Owłosiony, jadowity pająk służy Nietzschemu za figurę złośliwej zawiści, tego krwiobiegu demokracji. "Zemsta tkwi w twojej duszy" - oznajmia jednemu z pająków - "jadem twoim o kołowaciznę zemsty przyprawiasz ty duszę". Ta kołowacizna odnosi się do mimetycznej ponęty motywu zemsty jak i do żądzy krwi motłochu. Zaratustra utożsamia tarantule z "kaznodziejami równości", którzy swą mściwość nazywają sprawiedliwością. Pokłada wielką nadzieję, że człowiek zostanie uwolniony z więzów zemsty. Choć posiadaczy tego poglądu jest niewielu, to przecież egalitaryści nie mogą pozwolić na żadną odmienną mniejszość, bez względu na to, jak małą. "Darzmy zemstą i spotwarzaniem tych wszystkich, którzy nie są nam równi". Trudno nie pomyśleć o współczesnej "cancel culture". "W każdej ich skardze brzmi zemsta, w każdej pochwale dokuczliwość; a być sędzią zda im się snadnie najwyższą błogością". Tako rzecze Zaratustra.

Biedny Nietzsche! Nieczytany za życia, wygłaszający swoje tezy przed audytorium bez publiczności i tak bardzo wplątujący się w sprzeczności gordyjskiej zawiłości, że ich rozplątanie wymagałoby nie tyle miecza, ile porządnej siekiery i siły do rąbania. A jednak, pomimo licznych pomyłek, często też miał rację, nawet gdy miał ją wbrew sobie. Proroczo przemawia do naszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oryginalny tytuł tej powieści z drugiego wieku naszej ery nie jest nam znany. Obecny został jej nadany ponieważ bohater, o imieniu Lucjusz, pragnie zostać przemieniony przez swoją kochankę, piękną Fotis, w ptaka. Ta jednak myli się i zamienia go w osła. W tej formie Lucjusz zaznaje różnorodnych przygód. "Metamorfozy" Apulejusza były przez wieki cenione głównie jako nieco groteskowa, a miejscami nawet sprośna burleska, niemniej jednak, tekst ten w największym stopniu uświadamia nam duchowe niepokoje i aspiracje późnego antyku. W ostatnich rozdziałach, pod absurdalną powierzchnią opowieści kryje się dziwnie poruszająca alegoria religijna. Sam punkt kulminacyjny tej historii zawiera jeden z pobożniejszych i piękniejszych przejawów wiary w życzliwe i opatrznościowe bóstwo, jaki zachował się z tamtych czasów, nie wyłączając literatury chrześcijańskiej.
Po prawie roku udręk w oślej postaci, Lucjusz budzi się pewnej nocy w Koryncie i widząc nad sobą księżyc w pełni dokonuje oczyszczenia w morzu, a następnie modli się do tej lśniącej "bogini" o wybawienie od niedoli. Nazywa ją Niebios królową, a także Cererą odwieczną, Wenerą niebiańską i Prozerpiną straszliwą, a jej prawdziwe imię to królowa Izyda. Potem zasypia, a bogini odwiedza go we śnie, wynurzając się z morza w całej swej nieziemskiej urodzie.
"Oto prośby twymi, Lucjuszu, ubłagana, przychodzę ja, macierz wszechświata, pani żywiołów wszystkich, praźródło wszechwieków, ja z bóstw największa, ja, cieni podziemnych królowa, spośród niebian pierwsza, ja, której twarz obliczem jest pospólnym bogów i bogiń wszystkich, której skinienie rządzi świetlistymi sklepieniami nieba, uzdrawiającymi tchnieniami oceanów, rozpaczliwym piekieł milczeniem, ja, której jedno jedyne bóstwo cały czci świat we wielorakim kształcie, w różnym obrządku i pod różnorakim imieniem."
Obiecuje mu, że następnego dnia przywróci go do ludzkiej postaci za pośrednictwem jednego ze swoich kapłanów, którego w tej chwili również odwiedza we śnie. Następnie poucza Lucjusza, aby pamiętał, że odtąd jest oddany jej służbie aż do dnia swojej śmierci. Zapewnia jednak, że pod jej przewodnictwem jego życie będzie błogosławione i chwalebne, i że kiedy jego dni dobiegną wyznaczonego terminu i zstąpi w zaświaty, ujrzy ją jaśniejącą wśród mroku acherontowego i panującą w dolinach styksowych, oraz zaprowadzi go na Pola Elizejskie, gdzie będzie wdzięcznym beneficjentem jej darów.
Następnego dnia podczas publicznych uroczystości obchodzonych na jej cześć, obietnica zostaje spełniona. Poruszony Lucjusz pada przed wizerunkiem bogini i odmawia jedną z najbardziej żarliwych modlitw, jakie można znaleźć w literaturze starożytnej. Przywołuje w niej potęgę i błogosławieństwa bogini, co przywodzić może na myśl czytelnikowi modlitwę chrześcijanina do Boga: Izyda tworzy i żywi, opieką otacza i kocha. Śmierć i Tartar pokonuje oraz dłoń zbawczą podaje. Lucjusz dowiaduje się tego wszystkiego w chwili objawienia i osobistego nawrócenia, doświadczając najgłębszej wewnętrznej przemiany, której zewnętrzna metamorfoza ze zwierzęcia w człowieka jest komicznym symbolem.
Niektórzy te podobieństwa do starożytnego pogaństwa traktują jako dowód na to, że powstanie chrześcijaństwa było po prostu przypadkową ewolucyjną konsekwencją sił kulturowych tamtego okresu i niczym więcej. Wytworem epoki w której panował niepokój i ferment duchowy; czasów gdy religie misteryjne, kulty orfickie, gnostycyzmy i niezliczone sekty religijne mnożyły się w sposób niekontrolowany w całym cesarstwie. Chrześcijaństwo było jednym z nich i tylko przypadkowo zdobyło popularność. Ja to widzę jednak w ten sposób, że chrześcijaństwo przetrwało, rozprzestrzeniło się i ostatecznie odniosło sukces w dużej mierze dzięki temu, że dostarczyło odpowiedzi na pozornie nierozwiązywalne dylematy kulturowe i duchowe oraz zajęło się pewnymi odwiecznymi ludzkimi tęsknotami z być może niezrównaną mocą.

Oryginalny tytuł tej powieści z drugiego wieku naszej ery nie jest nam znany. Obecny został jej nadany ponieważ bohater, o imieniu Lucjusz, pragnie zostać przemieniony przez swoją kochankę, piękną Fotis, w ptaka. Ta jednak myli się i zamienia go w osła. W tej formie Lucjusz zaznaje różnorodnych przygód. "Metamorfozy" Apulejusza były przez wieki cenione głównie jako nieco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta historyczna saga przedstawia losy tytułowej bohaterki, kobiety o szlacheckim pochodzeniu w średniowiecznej Norwegii. Młoda Krystyna zdradza swoją rodzinę, a zwłaszcza mądrego i prawego ojca, ulegając namiętności oraz jej żałosnym i złożonym konsekwencjom. Jej liczne błędy i niezdolność podążania ścieżką mądrości i cnoty, mogą wywołać frustrację u niejednego czytelnika. W końcu jednak Krystyna zaczyna uczyć się na swoich błędach (choć niekiedy boleśnie powoli), i staje się gotowa żyć z ich następstwami; kochając nawet wtedy, gdy pozbawiona jest miłości, której potrzebuje. To w roli żony i matki podejmująca zmagania i cierpienia życia małżeńskiego, osiąga dojrzałość, zaprawiona doświadczeniem życia przeżywanego dla innych.

Powieść głęboko zakorzeniona jest w historii Norwegii oraz w duchu sag nordyckich, które Undset bez wątpienia dogłębnie znała. Fabuła ma nieśpieszny charakter, toczy się powolnym i równym tempem pór roku - z prędkością, z jaką człowiek może podróżować pieszo lub konno. Takie tempo pozwala czytelnikowi w pełni zanurzyć się w epoce, w której toczy się akcja, posuwając się z szybkością samych postaci. Przypomina mi to trochę "Władcę pierścieni" Tolkiena, który przesiąknięty jest tym samym przedindustrialnym tempem co powieść Undset. W obu tych dziełach autorzy uchwycili to, co nieuchwytne w tajemnicy życia. Za trzeźwym, niemal brutalnym realizmem "Krystyny córki Lavransa" zawsze kryje się przeczucie czegoś transcendentnego.

Chociaż tempo akcji oraz tło historyczne i kulturowe mogą sugerować analogie do Śródziemia, to jednak rozwój postaci oraz powiązania między działaniami i ich konsekwencjami przywodzą na myśl powieści Jane Austen. Siła i głębia tej książki ma swoje źródło w głębokim zrozumieniu przez autorkę sensu życia, którego bohaterowie, zmagając się z rzeczywistością, poszukują. Łatwo współczuć Krystynie uczącej radzić sobie z mężem, który ma więcej dumy niż mądrości oraz gdy poznaje miłość poprzez doświadczenie bycia matką w trudnych okolicznościach. Pragnąc prawdziwego szczęścia, znajduje ukojenie w wychowaniu dzieci, ale wciąż odczuwa pewną pustkę. I dopiero gdy dojrzeje, boleśnie późno, zaczyna odnajdywać i odczuwać pełnię miłości, która zawsze jej umykała.

Dziedzictwo Sigrid Undset jako autorki jest zakorzenione w realizmie filozofii chrześcijańskiej. Ukazuje najgłębsze metafizyczne zrozumienie fundamentów moralności, na których opiera się całe ludzkie życie i społeczeństwo. Zdaje sobie sprawę, że ludzie muszą stawić czoła gorzkim konsekwencjom samolubnych wyborów, a cierpienie, choć nieuniknione, może potencjalnie przynieść odkupienie. Pokazuje swoim czytelnikom, że akceptacja i przyjęcie cierpienia to nie tylko podstawa mądrości, lecz paradoksalnie także droga do pokoju i trwałej radości.

Ta historyczna saga przedstawia losy tytułowej bohaterki, kobiety o szlacheckim pochodzeniu w średniowiecznej Norwegii. Młoda Krystyna zdradza swoją rodzinę, a zwłaszcza mądrego i prawego ojca, ulegając namiętności oraz jej żałosnym i złożonym konsekwencjom. Jej liczne błędy i niezdolność podążania ścieżką mądrości i cnoty, mogą wywołać frustrację u niejednego czytelnika. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jorge Luis Borges jest jednym z najwybitniejszych pisarzy XX wieku i mistrzem krótkiej formy. Jego opowiadania nasycone są złożoną symboliką i głęboką erudycją będącą owocem jego szerokiej znajomości literatury europejskiej (zwłaszcza anglosaskiej), Biblii, żydowskiej kabały, starożytnych i średniowiecznych poematów epickich, a także filozofii i historii. Magiczna proza tych utworów zawiera wiele tematów i obsesji Borgesa: lustra, labirynty, nieskończoności, sny, tygrysy, sztylety, szachy, gauczowie itp. Wszystko to spięte wyobraźnią ukształtowaną przez bibliotekę z której, jak sam autor przyznaje, nigdy nie odważył się wyjść.

Borges postrzegał świat przez pryzmat kilku idei: cykliczności czasu, panteizmu, pamięci zbiorowej, rzeczywistości jako snu. Z tym, że (jak sądzę) nie pojmował ich jako prawd absolutnych, ale bardziej jako intuicje czy mity, za pomocą których ludzkość próbuje zrozumieć to czego nie potrafi zrozumieć. Wg Borgesa naturze ludzkiej odmówiono dostępu do świata, stara się ona więc wysublimować swoją niemoc wobec rzeczywistości poprzez stworzenie innej rzeczywistości. Te mozolne i żmudne wysiłki ludzkich umysłów są jedynym światem z którym na co dzień mamy kontakt.

Jego podejście do przedstawiania idei filozoficznych jest dość nietuzinkowe. W większości typowych opowiadań fantastycznych autor wprowadza jakąś koncepcję, która wpływa na bohaterów albo ich świat, co umożliwia mu rozważenia jej konsekwencji poprzez logiczne dyskusje postaci lub obszerne ekspozycje narracyjne. Borges jednak często woli odwołać się do intuicji czytelnika niż do jego pojęciowego zrozumienia. Przyjmuje więc założenia danego systemu filozoficznego i odtwarza wszechświat (nawet w najdrobniejszych szczegółach) w sposób jaki adepci tego systemu go postrzegają. Robi to na tyle subtelnie by idee unaoczniły się w umyśle czytelnika przed ich racjonalną konceptualizacją, a mimo to rozumiane były z całą ich ekspresyjną siłą.

Najlepszym chyba przykładem zastosowania tej metody jest opowiadanie "Tlön, Uqbar, Orbis Tertius", w którym argentyński pisarz bezpośrednio przedstawia świat zbudowany według przesłanek idealistycznych. Języki mieszkańców tego świata nie zawierają rzeczowników z tego powodu, że jego mieszkańcy nie wierzą w istnienie rzeczy. My tu na Ziemi wierzymy, że książka którą czytamy istnieje, nawet gdy ją odłożymy na później - dla obywateli Tlönu jednak, książka czytana książka rano jest niezależnym bytem od książki którą czytamy wieczorem. Borges po mistrzowsku ilustruje to zjawisko, tłumacząc nasze wyrażenie „wzeszedł księżyc nad rzeką” na tlönowski „Ku górze za wieczniesączyć zaksiężycowało.”.

Ta metoda pozwala mu pogodzić czytelnika z konceptami, które mógłby uznać za zbyt nieprawdopodobne czy cudowne, gdyby przeczytałby o nich w podręczniku do filozofii. Stawiając raczej na piękno niż prawdę, Borgesa otwarty jest na sprzeczne filozofie. Celowo porzuca roszczenia do poznania samej rzeczywistości, ze względu na jego brak wiary w taką możliwość. Jak zauważa:
"Nie ma zajęcia umysłowego, które nie byłoby w rezultacie bezużyteczne. Jakaś doktryna filozoficzna jest początkowo prawdopodobnym opisem wszechświata; mijają lata i staje się po prostu rozdziałem — o ile nie ustępem czy nawet tylko nazwą — w historii filozofii."
Ta postawa niedowierzania nie prowadzi go do rezygnacji z mowy (niczym Kratylosa), lecz do wypowiadania się w obszarze fikcji i eseju literackiego. Stąd Borges pozwala sobie na przyjęcie, a nawet celebrowanie wielości perspektyw, za pomocą których ludzie interpretowali świat, bez potrzeby definiowania siebie przez którąkolwiek z nich.

Co ważne, nie są to suche wykładnie filozoficzne. To fantastyczne opowiadania, których sama natura narracji jest niespodzianką. Często przyjmują one formę zagadki i podobnie jak w opowiadaniach kryminalnych czytelnikowi zdradzane są wskazówki niezbędne do wydedukowania odpowiedzi. Autor odkrywa oczywiste rozwiązanie, które zadowoli przeciętnego detektywa, ale prawdziwa esencja zarezerwowana jest dla czytelnika. I tak np. w "Kompasie i busoli" autor splata zawiłą sieć tajemnic, w której zwieńczeniu zwiedziony detektyw sugeruje, że prostsza zagadka, odzwierciedlająca paradoks Zenona, byłaby lepsza. Czytelnik zmuszony jest zastanowić się nad tym czym jest zagadka i istotą bohatera.

Jego najlepsze opowiadania gromadzą wiele znaczeń, ułożonych warstwami; czasem przezroczystych, czasem nieprzezroczystych zależnie od punktu widzenia. Czytelnik dostrzega odbicie tu i ówdzie, zgodnie ze swoim doświadczeniem i wiedzą, jednak pełne zrozumienie jest dla niego wzbronione. Jedynym uprzywilejowanym jest scenograf, ten, który wizualizuje zaszyfrowany wszechświat, ten, który był w centrum labiryntu, wyszedł z niego i pomnożył go własnymi słowami - sam Jorge Luis Borges. Za swoje narzędzia ma cudowność i fantastykę, jego metodą jest uwielbienie i oddanie literaturze, a materiałem w którym tworzy są uniwersalne tematy, przewijające się we wszystkich epokach: miłość, śmierć, czas i życie. Otworzyć tę książkę i losowo wybrać dowolną stronę, to jak zajrzeć do kalejdoskopu pełnego niezliczonych niespodzianek.

Jorge Luis Borges jest jednym z najwybitniejszych pisarzy XX wieku i mistrzem krótkiej formy. Jego opowiadania nasycone są złożoną symboliką i głęboką erudycją będącą owocem jego szerokiej znajomości literatury europejskiej (zwłaszcza anglosaskiej), Biblii, żydowskiej kabały, starożytnych i średniowiecznych poematów epickich, a także filozofii i historii. Magiczna proza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść ta łączy w sobie elementy popularnego w południowej Ameryce realizmu magicznego oraz klasycznej fantastyki naukowej. Jak wyjawił przyjaciel autora, Jorge Luis Borges, Bioy Casares napisał tę książkę - tę "odyseję cudowności" - by sprzeciwić się wylewności dziewiętnastowiecznych książek psychologicznych i realistycznych; zakwestionować utrwalone przekonanie, że najwyższym wyrazem literackiego kunsztu jest powieść o ograniczonej lub wręcz nieistniejącej fabule. Zamiast tego autor postawił na reaktywację centralnej roli fabuły, czerpiąc inspirację z gatunków przygodowych i fantastyczno-naukowych. Nie da się zaprzeczyć, że osiągnął godną podziwu syntezę metafizycznych spekulacji oraz intrygującej, trzymającej w napięciu fabuły. Rozważając bóle i frustracje romantycznej miłości jednocześnie wabiąc głęboką metafizyczną tajemnicą.

Relacja którą czytamy została odnaleziona i zredagowana przez edytora, który od czasu do czasu dokonuje wtrąceń, aby doprecyzować lub zaprzeczyć szczegółom narracji. Czytamy w niej o tym jak anonimowy narrator uciekając przed organami ścigania znajduje schronienie na rzekomo bezludnej wyspie. Wcześniej była tam grupa ludzi, która zbudowała muzeum, kaplicę i basen, po czym opuściła ją zaraz po zakończeniu prac, a teraz jest to ognisko tajemniczej i śmiertelnej choroby. Jednak jako człowiek ścigany nie widzi przed sobą lepszego wyboru. Pewnej nocy jednak na wyspie w niewyjaśniony sposób pojawiają się ludzie którzy zachowują się zupełnie jak wczasowicze.

Trudno napisać coś ponadto by nie zepsuć przyjemności z czytania. Dodam tylko, że osoby które spotyka bohater, choć z pozoru wyglądają normalnie, po pewnym czasie ich zachowanie zaczyna być tajemnicze. Powieść ta przypomina mi pierwsze rozdziały "Solaris" Lema, kiedy to jeszcze czytelnik niewiele rozumie, a atmosfera tajemniczości jest przytłaczająca. Tak więc mamy tu jakiś fantastyczny eksperyment, szalonego wynalazcę i jego maszynerię, dziwne fenomeny takie jak obecność dwóch słońc na niebie. Wszystko to okrywające przeszłe tragiczne wydarzenia, które bohater odkrywa. Cień pewnych tęsknot i marzeń, a wszystko to jakby sen na jawie. Opisałem to dość enigmatycznie, bo trudno oddać niezwykły klimat tej powieści. A jednocześnie jest to w pełni logiczna powieść fantastyczno-naukowa.

Jedną z najbardziej charakterystycznych jej cech jest zwięzły styl, utrzymujący przez cały czas nieustanny nastrój napięcia. Czytelnik może jedynie polegać na narratorze w swojej ocenie wydarzeń, a przecież jego motywy są niejednoznaczne i nieokreślone. Podobnie jak wielu pisarzy południowoamerykańskich tamtego okresu, Casares bawi się tu nieco ideą niewiarygodnego narratora. Kto, pyta czytelnika, kontroluje te zdarzenia w powieści: czy to Morel, narrator czy autor?

Nietrudno wyczuć tu inspiracje takimi pisarzami jak Poe czy Stevenson, jednak szczególnie zauważalny jest wpływ "Wyspy doktora Monroe" Wellsa. Obie powieści mają formę odnalezionego rękopisu o wątpliwym pochodzeniu i składają relację o wyspie zdominowanej przez dziwną osobowość zaangażowaną w arogancką działalność. Chociaż powieść zawiera wiele elementów Wellsowskiej fantastyki naukowej, jej ostateczne dociekania i wnioski mają charakter bardziej metafizyczny niż naukowy. Również schemat fabularny tej książki Bioy Casares dostosowuje do własnych potrzeb. Pozwala stanowczo banalnym kreacjom Morela ujawnić swoją straszliwą naturę dopiero w kulminacyjnym momencie powieści, skłaniając do metafizycznych dociekań na temat natury czasu, materialności i nieśmiertelności.

Jak to zwykle z dobrymi książkami fantastyczno-naukowymi bywa, "Wynalazek Morela" proroczo antycypował moralne i filozoficzne debaty dotyczące monitorowania i inwigilacji, czy nawet fenomenu reality show. W fascynujący sposób rozpatruje komiczne i tragiczne wyczyny do jakich uciekają się kochankowie, niemożność panowania nad swoim ostatecznym przeznaczeniem, samotność życia. Każe zastanowić się nad tym czy technologia może przezwyciężyć czas, a fikcja rzeczywistość. Czy świadomość może istnieć poza swoim materialnym nośnikiem? Czy wspólnota jest możliwa nawet w izolacji? Całkiem nieźle, jak na ledwo stustronicową powieść.

Powieść ta łączy w sobie elementy popularnego w południowej Ameryce realizmu magicznego oraz klasycznej fantastyki naukowej. Jak wyjawił przyjaciel autora, Jorge Luis Borges, Bioy Casares napisał tę książkę - tę "odyseję cudowności" - by sprzeciwić się wylewności dziewiętnastowiecznych książek psychologicznych i realistycznych; zakwestionować utrwalone przekonanie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jednym z powodów napisania tej książki, jak informuje nas autor, jest to, że miłośnicy helleńskiej kultury - poczynając od Herodota - ukształtowali w ogólnej opinii przekonanie, że inne cywilizacje były pomniejsze, dekadenckie i despotyczne. Jak np. Persja, której przypadek Llewellyn-Jones chce oczyścić z antyperskich polemik autorów greckich, rzymskich, a nawet oświeceniowych. Ale czyniąc to wpada w tę samą pułapkę co greccy apologeci - przymyka oko na okropności i wypaczenia tego imperium, które gwałciło, plądrowało i podbijało równie okrutnie co Grecja czy Rzym. A przecież rehabilitacja Persji nie jest niczym złym, a jest wręcz potrzebna. Była to pierwsza superpotęga; wielokulturowe i wieloetniczne państwo rozciągające się na trzech kontynentach i będące centrum sztuki, kultury i cywilizacji. Niestety, autor przesadza, nie chcąc poddać zbyt ostrej krytyce dolegliwości i niesprawiedliwości trawiących imperium perskie z obawy przed utrwaleniem stereotypu, który próbuje dekonstruować.

Dlatego zacząłem od krytyki książki, aby ostrzec o jej niedociągnięciach, dyskusyjnych interpretacjach i zwodniczej retoryce. Trzeba mieć to na uwadze, gdyż materiałów na temat Persji nie jest tak dużo (i często, jak słusznie zauważa nasz autor, przedstawianych przez pisarzy jej nieprzychylnych). Te niedociągnięcia, istotne dla krytycznego czytelnika, nie powinny jednak przesłaniać nam znaczenia tej pracy i jej próby odkrycia Persji na nowo, która wywarła znaczące wpływy na całym świecie, o czym często zapomina się lub bagatelizuje na korzyść Grecji i Rzymu. Chyba najbardziej oczywistym jej wpływem na świat była decyzja Cyrusa o wyzwoleniu Żydów z Babilonu. Zapewniło to przetrwanie judaizmu i uformowanie Biblii hebrajskiej w skodyfikowanej formie, co oczywiście wpłynęło na chrześcijaństwo. Innym przykładem jest to, że nawet po podboju Persji przez Aleksandra nowo powstały świat hellenistyczny, nie był ściśle grecki. Zwłaszcza na Bliskim Wschodzie uległ w wielu dziedzinach wpływom cywilizacji perskiej - szczególnie w królestwie Seleucydów.

Pierwsze wzmianki o Persji pochodzą z około VIII wieku p.n.e., gdy plemiona perskie zamieszkiwały obszar na wschód od Mezopotamii. Jednakże założenie imperium związane jest z rządami Cyrusa Wielkiego, założyciela dynastii Achemenidów z VI wieku p.n.e., który skierował swój wzrok na zachód, zaatakował greckie polis wzdłuż Wybrzeża Jońskiego i podbił Babilon. Dlatego istotne jest, na co też zwraca uwagę autor, by nie zapominać, że koncepcja Cyrusa jako łagodnego króla i propagatora "praw człowieka" jest bzdurą. Nadto, jeśli Grecy są winni przedstawiania cywilizacji Bliskiego Wschodu jako chaotycznej i dekadenckiej, to również Cyrus jest temu winien – Cylinder Cyrusa legitymizował króla perskiego jako władcę Babilonu, opierając się na kłamstwie, że było to uciskane z powodu aktów bezbożności królestwo. Dlatego bóg Marduk wybrał Cyrusa, aby przywrócił porządek, sprowadzając go do miasta w roli zdobywcy. Każdy stara się legitymizować swoje rządy - to nie jest grecki wynalazek.

Nie można jednak zaprzeczyć, że Cyrus Wielki był, no cóż, wielki. To pod jego rządami Persja wyłoniła się jako pierwsza "światowa" potęga. Przejął i udoskonalił skomplikowany system biurokracji i centralizmu państwowego z poprzednich królestw Mezopotamii. Za jego panowania państwowy rytualizm polityki, religii i propagandy połączył się w olśniewającym pokazie bogactwa, władzy i splendoru, na którego widok Ateny czy Rzym zarumieniłyby się ze wstydu. System dróg łączył odległe krańce imperium w sposób może nawet skuteczniejszy niż drogi Rzymu. Komunikacja była mocną stroną Persów i łączyła rozległe mocarstwo w dobrze naoliwioną maszynę. Infrastruktura Persji była czymś godnym podziwu.

Jednakże opisując wewnętrzne funkcjonowanie państwa Achemenidów, autor napotyka problemy związane z próbą osłodzenia okrutnego i despotycznego charakteru tej machiny. Twierdzi, że Persja była stosunkowo tolerancyjnym i otwartym imperium, mimo że właśnie przedstawił czytelnikom historię krwawego podboju innych ludów. Jedynie przelotnie wspomina o perskiej siatce szpiegowskiej, której zadaniem było tłumienie wszelkiego sprzeciwu. Opisując szczegółowo wspaniałość i potęgę Persji, Llewellyn-Jones lekceważy i minimalizuje jej oczywiste okrucieństwa i ograniczania wolności zdecydowanie opowiadając się po stronie perskiej propagandy. Kiedy już nie może uniknąć jej mankamentów, wspomina o nich jedynie z minimalnym komentarzem: Jasne, że było źle, ale nie było tak źle jak gdzie indziej. To prawda, że w porównaniu z imperium asyryjskim Persja była dość tolerancyjne, ale przecież jej wielokulturowa polityka była wynikiem podbojów i grabieży. Nie można tego przemilczeć jeśli równocześnie ostro krytykuje się inne mocarstwa.

Starożytna Persja zasługuje na uznanie jako wielka cywilizacja - powinno się o niej więcej uczyć. Nie powinniśmy jednak przemilczać jej grzechów i udawać, że jest wzorem do naśladowania. Autorowi niestety zabrakło zdrowej dozy krytyki względem obiektu swojej fascynacji, a szkoda bo ta książka oferuje łatwo przyswajalną opowieść o historii Persji napisaną w ciekawy i przystępny sposób, opierając się na różnorodnych materiałach i świadectwach.

Jednym z powodów napisania tej książki, jak informuje nas autor, jest to, że miłośnicy helleńskiej kultury - poczynając od Herodota - ukształtowali w ogólnej opinii przekonanie, że inne cywilizacje były pomniejsze, dekadenckie i despotyczne. Jak np. Persja, której przypadek Llewellyn-Jones chce oczyścić z antyperskich polemik autorów greckich, rzymskich, a nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest tylko jeden rodzaj książek, które są najbardziej cenione za to, że robią z czytelników głupców - kryminały. Przyjemność sprawia poznanie tajemnicy, której rozwiązanie oszałamia, ale jest to też w pewnym sensie lekcja pokory; czyż prawda nie znajdowała się pod naszym nosem przez cały ten czas? Wszystkie te wskazówki powinny objawić rozwiązanie, jeśli tajemnica przedstawiona została w uczciwy sposób. Istnieje wprawdzie możliwość, że czytelnik rozpracuje zagadkę, ale nawet te biedne istoty nie są pozbawione satysfakcji - przynajmniej wiedzą, że są równie mądrzy co autor.

Zbiór opowiadań o ojcu Brownie, przedstawia nietypowego detektywa, którego wyróżniają dwie metody. Po pierwsze, jest w stanie dociec prawdy, bo potrafi wejść nie tylko w umysł przestępcy, ale również jego duszę. Po drugie, przestępcy (i inni ludzie) nie zdają sobie sprawy, że ich podejrzewa, ponieważ wydaje się taki pospolity i naiwny. Innymi słowy jego siłą jest mądrość i niewinność. Postać tę Chesterton wymyślił zaintrygowany faktem, że większość ludzi nie traktuje księży poważnie, uważając ich za oderwanych od rzeczywistego świata, jego nieprawości oraz zbrodni. Nie zdają sobie sprawy, że wysłuchujący setek spowiedzi duchowny może mieć zdumiewający wgląd w ciemne zakamarki ludzkiej duszy.

Metody księdza nie przypominają tych których oczekujemy od detektywa, który, wg samego Browna, próbuje wyjść poza mordercę i zbadać go, jakby był gigantycznym insektem. Ksiądz przeciwnie, próbuję wniknąć w jego wnętrze. "Pan może uznawać przestępstwo za straszne, ponieważ nigdy by go pan nie popełnił. Ja uważam, że jest straszne, ponieważ mógłbym je popełnić". Zrozumienie motywu przestępstwa jest ważniejsze niż zrozumienie metody jego dokonania, ponieważ oznacza zrozumienie grzechu. Najdziksze zbrodnie, mówi nam ojciec Brown, nie są najgorsze. Najbardziej przerażające są te zimne i wyrachowane, popełniane przez człowieka żyjącego tylko dla tego świata, wierzącego, że liczą się tylko jego sukcesy i przyjemności, lub, co gorsza, gotowego zrobić wszystko, aby ocalić swoją reputację.

Małostkowość towarzyszy większości grzechów. Przebaczenie wymaga wielkoduszności. Ojciec Brown zwraca uwagę, że większość z nas przebacza tylko te grzechy, których nie uważamy za grzechy - on nie ma tak wygodnej możliwości. Ale wielka sympatia księdza Browna wynika z tego, że nigdy nie zapomina, że on także jest grzesznikiem. A jednak przed przebaczeniem musi nastąpić wyjawienie grzechu. W jednym opowiadaniu autor opisując swojego detektywa zauważa jak ze znużeniem odkłada swój słynny parasol, tak jak pielgrzym odkłada bagaż: nieco przybity nie "ze względu na porażkę, tylko ze względu na sukces". Rozwiązanie zagadki morderstwa nigdy nie jest dla księdza przyjemnością, w przeciwieństwie do widoku prawdziwego przebaczenia. Chcemy, żeby przestępca został złapany i ukarany. Ojciec Brown pragnie zbawienia jego duszy. Gdy jedna z postaci protestuje, że to przecież skazany złodziej, duchowny przypomina, że tylko skazany złodziej usłyszał na tym świecie "Zaprawdę powiadam ci; dziś będziesz ze mną w Raju".

Chestertona w tych opowiadaniach zaskakuje również zdumiewająco proroczym spojrzeniem na kwestię amerykańskiego kultu celebrytów, jałowości środowiska uniwersyteckiego, purytańskiej kontroli społeczeństwa poprzez zdrowie i higienę oraz hałaśliwości kilku ateistów, którzy chcą "jedynie" obalić Boga i Dziesięć Przykazań. Ale są to przede wszystkim unikatowe kryminały. Nie wszystkie opowiadania co prawda zachwycają tak samo, ale większość z nich ma błyskotliwą fabułę i zaskakujące zwroty akcji, a wszystko to mieści się na około 20 stronach.

Jest tylko jeden rodzaj książek, które są najbardziej cenione za to, że robią z czytelników głupców - kryminały. Przyjemność sprawia poznanie tajemnicy, której rozwiązanie oszałamia, ale jest to też w pewnym sensie lekcja pokory; czyż prawda nie znajdowała się pod naszym nosem przez cały ten czas? Wszystkie te wskazówki powinny objawić rozwiązanie, jeśli tajemnica...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to jedna z najsłynniejszych tragedii Williama Szekspira, opowiadająca o losach szkockiego wodza, który pod wpływem proroctwa trzech czarownic i namowy swojej żony zabija króla Duncana, aby samemu zasiąść na tronie. Już sam początek stawia nas w obliczu realnej obecności zła w postaci wiedźm. Motyw mocy nadprzyrodzonej przywodzi na myśl wcześniejszy dramat Szekspira - "Hamleta". Obydwie sztuki zresztą doskonale uzupełniają się, przy czym jedna jest odwrotnością drugiej i trudno by mi było pisać o "Makbecie" nie odnosząc się do "Hamleta".

Hamlet zaczyna przygnębiony, ale wspomagany łagodną obecnością Ducha, który demaskuje zbrodnie królobójstwa i bratobójstwa, wzrasta w mądrość i wyrozumiałość, aż cytując Ewangelię, będzie gotowy oddać życie za swoich przyjaciół i rodaków, lecząc "coś chorobliwego w państwie duńskim". Makbet zaczyna w blasku chwały, będąc sławiony za swoje męstwo w bitwie. Ale ulegając złowrogiej i zwodniczej mocy szatańskiej, traci wszelkie poczucie dobra i prawdy, aż porzucając Ewangelię i przyjmując samobójczy nihilizm, jest gotowy złożyć życie swoich przyjaciół i rodaków na ołtarzu wzniesionym ku jego własnej ambicji. Ostatecznie tylko jego własna śmierć może wypędzić „coś chorobliwego” ze Szkocji.

Gdy duma zajmuje honorowe miejsce w duszy Makbeta, czuje się on coraz bardziej uwięziony w ciasnych granicach własnej głowy - jest egocentrycznym bogiem własnego skurczonego i zredukowanego kosmosu. Zaczyna tracić poczucie rzeczywistości, bo grzech tłumi siły rozumu, które "mdleją w przypuszczeniach". Jego nihilizm przyniesie gorzki i daremny owoc w ostatnim akcie wraz z odrzuceniem przez niego życia jako powieści "opowiadanej z krzykiem i furią przez idiotę", która jest "nic nie znacząca". Dlatego Makbet jest przeciwnością Hamleta. Podczas gdy Hamlet zaczyna w stanie beznadziejnej depresji, w trakcie sztuki wzrasta w cnocie, aż osiągnie dojrzałość i gotowość do zaakceptowania własnej śmierci jako części opatrzności Bożej: "Daj pokój; drwię z wróżb. Lichy nawet wróbel nie padnie bez szczególnego dopuszczenia Opatrzności". Podczas gdy Hamlet w końcu przeciwstawia się wróżbie, Makbet kończy przeciwstawiając się wszystkiemu z wyjątkiem wróżby. Hamlet wzrasta w wierze, ponieważ wzrasta w rozumie; Makbet traci wiarę, ponieważ traci rozum.

Hamlet nigdy nie traci z oczu różnicy pomiędzy tym, co w istocie jest, a tym, co tylko się wydaje. "Zdaje się, pani?" mówi do swojej matki "bynajmniej, jest raczej; U mnie nic żadne «zdaje się» nie znaczy". Hamlet nie popełnia fatalnego błędu Makbeta, który "omdlał w przypuszczeniach", ani nie ulega jego irracjonalnej rozpaczy przekonania, że życie nic nie znaczy. Wie, że sekretem życia jest umiejętność rozróżnienia między tym czym rzeczy są, a czym wydają się być. Makbet natomiast traci głowę i duszę ślepo zwiedzony grzechem swojego ego. Takie są konsekwencje odrzucenia wiary i rozumu. Wybierając siebie ponad innych, traci wszystko, nawet siebie. Pozostaje mu "nic", czyli nic innego jak rzeczywisty brak dobra, które odrzucił.

Makbet i jego ambicja są już od dawna oswojonymi punktami orientacyjnymi w kulturze Zachodu. Jest jedną z wielu szekspirowskich postaci, które są tak żywo ukazane, że wydają się osiągać życie niezależne od światów które zamieszkują. Sztuka ta to skupisko zaciekłych skrajności, wojna przeciwnych natur. Przejścia od triumfu do rozpaczy, od szczytu grozy do ciszy śmierci są nagłe i zaskakujące. Każda namiętność przynosi ze sobą coś przeciwnego. Geniusz Szekspira nabrał tu pełnego rozpędu i dotknął najdalszych granic natury i pasji.

Jest to jedna z najsłynniejszych tragedii Williama Szekspira, opowiadająca o losach szkockiego wodza, który pod wpływem proroctwa trzech czarownic i namowy swojej żony zabija króla Duncana, aby samemu zasiąść na tronie. Już sam początek stawia nas w obliczu realnej obecności zła w postaci wiedźm. Motyw mocy nadprzyrodzonej przywodzi na myśl wcześniejszy dramat Szekspira -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W swojej książce Nixey próbuje przedstawić czytelnikowi co straciliśmy z kultury cesarstwa rzymskiego przez chrześcijan, którzy gdy tylko zdobyli wpływy cenzurowali, zakazywali, palili i niszczyli wiele starożytnych tekstów, posągów, świątyń i pomników, oraz wymienić skutki jakie te działania miały na wieki późniejsze. Zawiedzie się jednak każdy kto liczyłby na porządną pracę naukową, ba! trudno tę publikację nawet nazwać znośną książką popularnonaukową. Jest to stronnicza polemika tylko udająca analizę historyczną. Książka Nixey jest jedynie najnowszą wersją już wymęczonego i zmaltretowanego wigowskiego mitu historycznego, który przedstawia starożytność w jak najlepszym świetle, a erę chrześcijańską natomiast jako ciemny wiek, w którym zgasło światło antyku i dopiero bohatersko rozpalone zostało na nowo w Oświeceniu.

Autorka, niezainteresowana żadnymi niuansami i kontrargumentami, odmalowuje przed czytelnikiem obraz bogatej i różnorodnej kulturę późnego Cesarstwa Rzymskiego, gdzie pokojowo współistnieli ludzie różnych religii, filozofii i środowisk. Przybliża osiągnięcia starożytnych myślicieli, artystów, naukowców i pisarzy oraz pokazuje, jaki wpływ mieli oni na współczesny świat. Następnie pokazuje rozwój chrześcijaństwa od prześladowanej mniejszości do religii despotycznej i opresyjnej. Prezentuje brutalność i nietolerancję chrześcijańskich przywódców i tłumu, który prześladował pogan, Żydów, heretyków i dysydentów. Na koniec bada konsekwencje zniszczenia starożytnego świata przez chrześcijaństwo. Twierdzi, że chrześcijaństwo nie tylko wymazało znaczną część dziedzictwa klasycznego, ale także na wieki utrudniało postęp intelektualny i prawa człowieka. Czytelnik nierozeznany w historii tego okresu może nie domyślić się na podstawie jej książki, że możliwy jest jakikolwiek alternatywny pogląd.

Jej próba ponownego wprowadzenia pojęcia "wieki ciemne", jako odnoszące się do okresu triumfu chrześcijaństwa, całkowicie ignoruje fakt, że współcześni historycy odrzucili te wywodzące się od antykatolickich autorów takich jak Edward Gibbon, określenie. Jego "Upadek Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie" choć napisany wyjątkową prozą jest przez niewielu historyków postrzegana dziś jako coś więcej niż typowe potępienie oświeceniowego moralisty średniowiecznej przeszłości w nadziei na nieuchronny triumf nowoczesności. To, że Nixey tak bardzo polega na tej książce wiele o niej mówi. Większość zresztą autorów i źródeł z których korzystała jest wrogo nastawionych do chrześcijaństwa, przedstawiając je jako niszczycielską siłę, która zakończyła radosne dni pogaństwa. A gdy nie są uprzedzeni, to cytaty i wnioski które przytacza wyrwane są z kontekstu w taki sposób by podeprzeć narrację którą buduje, z determinacją obkuwając ją z jakiegokolwiek niuansu. Wyraźnie brakuje także jakiegokolwiek uwzględnienia góry dowodów archeologicznych, które wskazują rzeczywisty zakres ponownego wykorzystania i adaptacji przez chrześcijan pogańskich budynków sakralnych (jako kościoły, miejsca spotkań, a nawet muzea) wbrew ówczesnym twierdzeniom niektórych nadgorliwych chrześcijan.

Proza, którą autorka się posługuje, naszpikowana jest nieprzychylnymi przymiotnikami, co świadczy, że nie ufa by czytelnik sam wyciągnął odpowiednie wnioski - musi mu powiedzieć, co myśleć o osobie, którą opisuje. Książka, ogólnie rzecz biorąc, nie odzwierciedla jasnego zrozumienia chrześcijaństwa, złożoności późnej starożytności ani niuansów rzemiosła historycznego. Z książki Nixeya nie można by się na przykład dowiedzieć, że sukces chrześcijaństwa częściowo wynikał z przejęcia kultury klasycznej przez pisarzy chrześcijańskich, w tym głównych Ojców Kościoła. Już od czasów Ewangelii, a zwłaszcza w okresie swojego wzrostu w siłę, chrześcijaństwo rozwijało się w środowisku zhellenizowanym, jak pokazały pokolenia uczonych.

Jednym z wielu przykładów manipulacji jest stwierdzenie, że około sto lat po dojściu chrześcijaństwa do władzy praktyka przepisywania tekstów klasycznych gwałtownie spadła. Autorka powołuje się w tym miejscu na cenioną książkę historyków starożytności N. Wilsona i L.D. Reynoldsa, nie wspominając przy tym, że rozdział do którego się odnosi traktuje jedynie o zachodniej części cesarstwa po upadku Rzymu. Ale przecież istniała też druga część cesarstwa, nie bez podstaw nazywana "bibliotekarzem świata". Czy Nixey nie zdaje sobie sprawy, że greckojęzyczny Wschód uniknął katastrofy, nawet pod chrześcijańskim władaniem? W Bizancjum obecność tekstów klasycznych w programach szkolnych odegrała kluczową rolę w ich przetrwaniu. W starożytności Menander był głównym przedstawicielem dramatu komediowego, jednak w IV w.n.e. obsceniczny Arystofanes wyparł go z tej roli. Nixey twierdzi, że pruderyjni chrześcijanie odmawiali kopiowania tekstów zawierających treści seksualne - przetrwanie Arystofanesa w oczywisty sposób podważa tę tezę. Autorka o nim nie wspomina, ale jeśli przeczytała książkę na którą się powołuje, to powinna o tym wiedzieć. Woli jednak sugerować, że Zachód utracił greckie dziedzictwo, choć bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że nigdy go nie posiadał. Większości tych tekstów nigdy nie przetłumaczono na łacinę (nie było potrzeby - wykształceni ludzie czytali je w oryginale), dopóki chrześcijanie, usłyszawszy, że są dostępne w Toledo, po ustaniu dżihadu rzucili się by je tłumaczyć.

Czy pierwsi chrześcijanie niszczyli pogańskie świątynie? Niektórzy próbowali, choć nie byli liczni i nie tak kompleksowo, jak twierdzili, i nie zawsze z powodów religijnych; niektóre świątynie zostały ostatecznie przekształcone w kościoły, głównie z tego powodu, że poganie coraz rzadziej z nich korzystali, nawet przed Konstantynem. Czy chrześcijanie, w tym mnisi, odegrali rolę w zamieszkach miejskich? Czasami, ale tylko w bardzo wyjątkowych sytuacjach. Czy chrześcijańscy cesarze wydawali surowe prawa wobec heretyków, nakazywali palenie ksiąg i zakazywali poganom sprawowania funkcji publicznych? Tak, ale władze były bardziej groźne w słowach niż w czynach. Czy Ojcowie posługiwali się brutalnym językiem, aby potępiać odstępstwa od oficjalnej doktryny? Z pewnością. Ale czy wszystko to oznaczało zniszczenie świata klasycznego przez chrześcijaństwo, jak twierdzi ponury podtytuł Nixey? Nie bardzo.

Z początku zamierzałem z tej recenzji zrobić po prostu wyliczankę błędów, przekłamań i manipulacji, ale widzę, że użytkownik Polihistor już to zrobił. Polecam więc chętnym zapoznać się z jego recenzją, bo choć można by podać jeszcze wiele innych przykładów to, myślę, że to wystarczająco pokazuje skalę przekłamań autorki. Dodam tylko od siebie, że jeśli kto szuka dziennikarskiej tyrady by podsycić swoje antyreligijne popędy to jest to książka dla niego. Jeśli raczej interesuje kogoś poznanie rzeczywistych realii epoki późnej starożytności, upadku Cesarstwa Rzymskiego, śmierci klasycznej literatury łacińskiej oraz powstanie chrześcijaństwa, niech szuka gdzie indziej. Z tych wydanych na polskim rynku polecam np. "Europę wczesnośredniowiecznaczą" Rogera Collinsa, "Odrodzenie Rzymu" Petera Heathera czy choćby klasyczny "Świat późnego antyku" Petera Browna. Po angielsku jest jeszcze świetna ksiażka Edwarda Wattsa "The Final Pagan Generation". Oczywiście w naszej erze "info-rozrywki" i konsumpcjonizmu ta książka prawdopodobnie zostanie połknięta przez naiwnych entuzjastów historii lub wojujących ateistów już przekonanych, że wszystko, co złe na świecie, ma swoje korzenie w religii.

Aż korci by zacytować Stanisława Lema: "Nie jestem w stanie pojąć, czemu na drogi publiczne nie wpuszcza się ludzi pozbawionych prawa jazdy, natomiast na półki księgarskie mogą się dostawać w dowolnej ilości książki osób pozbawionych przyzwoitości – że nawet nie wspomnę o wiedzy."

W swojej książce Nixey próbuje przedstawić czytelnikowi co straciliśmy z kultury cesarstwa rzymskiego przez chrześcijan, którzy gdy tylko zdobyli wpływy cenzurowali, zakazywali, palili i niszczyli wiele starożytnych tekstów, posągów, świątyń i pomników, oraz wymienić skutki jakie te działania miały na wieki późniejsze. Zawiedzie się jednak każdy kto liczyłby na porządną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Postać Conana zadebiutowała w 1932 roku na łamach magazynu “Weird Tales” i od razu zdobyła wielką popularność. Wkrótce jego twórca, Robert E. Howard, stał się dla fantastyki spod znaku magii i miecza tym, czym Tolkien jest dla gatunku high fantasy, a jego Conan swoistym archetypem w zbiorowej wyobraźni. Niestety ci, którzy nie są zaznajomieni z oryginalnymi opowieściami, postrzegają go jedynie jako brutala w przepasce biodrowej z dziewczyną ściskającą jego muskularne udo i diabelską bestią umierającą pod jego zakrwawionym toporem. Jest on jednak nieco głębszy i bardziej złożony niż ten karykaturalny obraz, a tematy i filozofia opowiadań Howarda nie są wytworem młodzieńczej nerwicy (jak chcieliby nam wmówić niektórzy zgorzkniali krytycy), ale ponurej, wręcz cynicznej refleksji nad wiekiem świata, kosztami cywilizacji i słabością człowieka.

Przyjrzyjmy się epoce w której Howard tworzył, a był to niespokojny okres pomiędzy dwiema wojnami światowymi, kiedy pojęcia bohaterstwa i honoru, splendoru i rycerskości wojny zostały uśmiercone. Nauka, niegdyś dobroczynny geniusz obiecujący utopię, teraz zajmowała się wytwarzaniem broni masowej i beznamiętnej rzezi. Świat polityczny był głęboko zgorzkniały z powodu klęski obietnic pokojowych, które dwie dekady wcześniej wydawały się tak realistyczne. Wielki kryzys przygniatał wszystkie kraje w ubóstwie. Gospodarka zarządzana naukowo była w modzie jak i pogarda dla zwykłego człowieka. Świat akademicki był zafascynowany modnymi poglądami na temat eugeniki. Cywilizacji nie udało się wytępić słabych i w ten sposób była zalążkiem własnej degeneracji, a przynajmniej tak głosiła teoria. Kultura zatriumfowała, ale stała się obrzydliwa, skorumpowana, wulgarna i mała. Duch epoki osłabł. Cywilizacja straciła wiarę w cywilizację. W takim czasie wyobraźnia czytelników i pisarzy naturalnie zwraca się ku temu co zostało utracone. W takich chwilach mężczyźni romantyzują dzikusa.

Nie ma w tym nic dziwnego ani wstydliwego - baśń lepiej oddaje naturę tego, co trapi duszę, niż jakakolwiek sucha i akademicka analiza. Na tym właśnie polega sens opowieści, zarówno wzniosłych jak i prostych. Prezentują przed wyobraźnią przesadny czy nieoswojony obraz tych rzeczy kryjących się głęboko w sercu epoki autora, lub, jeśli jest prawdziwym artystą, wszystkich epok. Niektóre takie obrazy stają się czymś więcej - archetypami. Trudno zaprzeczyć, że Howard wykreował archetyp tworząc Conana Barbarzyńcę.

Podobnie jak Sherlock Holmes czy Gandalf Szary, niektóre postacie, gdy już zadomowią się w wyobraźni czytelników, stają się synonimem swojego typu, standardem, według którego oceniani są inni detektywi, czarodzieje czy barbarzyńcy. Jeśli ich historie rozprzestrzeniły się na wszystkie inne media, jeśli są kopiowane przez niezliczonych epigonów, to jest to wyraźny znak, że autor dotknął jakiejś głębokiej racji w ludzkim duchu. Postać nazywa się archetypową, gdy jest lampą, dzięki której można dostrzec w głębi to, co w przeciwnym razie byłoby niejasne. Zwykłą płaską i błahą kopię archetypu nazywa się stereotypem.

Podobnie jak w przypadku wiele innych archetypów, na podstawie Conana powstało wiele stereotypów, ale archetyp różni się od nich tym, że ma więcej niż jeden aspekt. W tym przypadku geniusz Howarda polegał na połączeniu i rozwinięciu czterech wcześniejszych idei oraz motywów. Pierwszą była koncepcja, że cywilizacje nieuchronnie staczają się i upadają, a ich miejsce zajmują silni barbarzyńcy. Idea ta, spopularyzowana przez Oswalda Spenglera na początku lat dwudziestych XX wieku, wraz z jej orientalnym pesymizmem niekończących się cykli, rzuciła radykalne wyzwanie zarówno trzeźwo tragicznemu chrześcijańskiemu poglądowi na Upadek Człowieka, jak i naiwnie optymistycznemu wiktoriańskiemu poglądowi na niekończący się Rozwój Człowieka. Po drugie, Howard połączył opowieści grozy z powieściami łotrzykowskimi. Po trzecie, przejął pogląd, iż świat jest niewyobrażalnie starożytny i uformowany przez następujące po sobie kataklizmy (co było popularną hipotezą w ówczesnych kręgach naukowych i wśród teozofów). Wreszcie wziął szlachetnego dzikusa Rousseau i umieścił go w najmniej spodziewanym miejscu: w nawiedzonym przez przedwieczną ciemność kosmosie Lovecrafta, przemierzającego katastroficzne krainy prehistorycznego świata teozofów, w cieniu ruin Atlantydy, podbijającego miasta skazane na zagładę przez bezlitosne Spenglerowskie cykle historii i depczącego wysadzane klejnotami trony pod swoimi sandałami.

Barbarzyństwo jest tu oczywiście idealizowane, a cywilizacja oczerniana i czytelnik musi się na to zgodzić by hipnotyzujący czar tych opowiadań na niego zadziałał. Podobnie zresztą jak w opowieściach o Dzikim Zachodzie, gdzie Indianie są przedstawiani jako dzicy, ale honorowi wojownicy, obdarzeni surową rycerskością przewyższającą utylitarną przebiegłość brytyjskich i hiszpańskich kolonistów. Autor wiele razy przypomina, że Conan ma witalność i siłę, której cywilizowani ludzie nie potrafią już z siebie wykrzesać. Te opowiadania przeznaczone dla chłopców i mężczyzn, którzy zachowali chłopięcy zapał. Tacy chłopcy (natury nieprzetestowane) spoglądają na obszar nieokiełznanej przyrody i zastanawiają się, czy zdolni są ją podbić; tacy mężczyźni (natury nieugięte) widzą zepsucie przeludnionych miast, skalanych nieuczciwie zdobywanym bogactwem i tęsknią za ogniem z nieba, który by je zniszczył w akcie nieziemskiego oczyszczenia. W takich chwilach zarówno mężczyzna jak i chłopiec przyzywają naturę barbarzyńską, aby odświeżyć swe dusze. Przypomnieć sobie o prostych i męskich prawdach siły i stali, szczerej rozmowy i czystej namiętności. Oraz przypomnieć o tym, że muszą walczyć by skrępować okropności nocy.

Choć ten dziki Conan jest melancholijny, jest też nieugięty, niezłomny i, co ważniejsze, nie drży przed okrutnymi tajemnicami snującymi się gęstym oparem wokół jego walącego się tronu. Jest poganinem do szpiku kości, aż do uroczystego poddania się losowi i śmierci, ale dzięki temu zachowuje ponury majestat tych starożytnych i stoickich pogan. Odnajdujemy w nim sumę wartości przedchrześcijańskich. Jest Achillesem, Hektorem i Odyseuszem w jednej osobie, a więc całkowitym przeciwieństwem tchórzliwych tyranów i maruderów, którzy zapełniają pierwsze strony gazet. A opowieści w których się pojawia chwytają czytelnika za gardło już od pierwszego akapitu i nie wypuszczają (pobladłego i wstrząśniętego) aż do ostatniego – kiedy dziewczyna zostanie uratowana, skarb zdobyty a czarodziej pokonany.

Postać Conana zadebiutowała w 1932 roku na łamach magazynu “Weird Tales” i od razu zdobyła wielką popularność. Wkrótce jego twórca, Robert E. Howard, stał się dla fantastyki spod znaku magii i miecza tym, czym Tolkien jest dla gatunku high fantasy, a jego Conan swoistym archetypem w zbiorowej wyobraźni. Niestety ci, którzy nie są zaznajomieni z oryginalnymi opowieściami,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Poprzedniej nocy zwalił się wiąz posadzony przez córkę sędziego, Eleanor Bold". Ten pozornie przyziemny wstęp do powieści, którą przy pierwszej lekturze można by uznać za "słodkie, urocze, dygresyjne wspomnienia" wprawia w ruch subtelnie genialny teatr umysłu jednej szemranej jednostki. Wszak prawdziwe znaczenie tego wersu nie stanie się jasne dla czytelnika, dopóki nie przeczyta większej części książki i nie zorientuje się kim jest Eleanor Bold.

Na pierwszy rzut oka jest to powieść o starym i schorowanym człowieku, imieniem Alden Dennis Weer, który wspomina swoje życie i zastanawia się czy miało jakieś znaczenie, czy cokolwiek w ogóle je ma. Który niegdyś będąc bogaty i u szczytu, teraz rzadko opuszcza swój pokój i przesiaduje w mroku by oszczędzać świece. Jego wspomnienia pełne są skojarzeń, luk i sprzeczności. Często przechodzi z jednego tematu czy czasu w drugi. Czytelnik szybko odkryje, że jego narracja pełna jest tajemnic. Kluczem do większości z nich są tożsamość, opowieści, symbole i niedomówienia. Książki Wolfe'a nie wykładają wszystkiego na tacy dla czytelnika, który musi się trochę napracować by wyciągnąć z nich jak najwięcej i docenić ich głębię. Nie każdy jest do tego przyzwyczajony, na szczęście "Pokój" jest dobrą okazją do nauczenia się takiego czytania.

Już na samym początku powieści autor sugeruje by mieć się na baczności względem tego co narrator przekazuje czytelnikowi: widok wypalonego napisu na jego ulubionej kanadyjskiej siekierze skłania Weera do rozmyślań nad etymologią wyrażenia "brand new". Choć w przekonujący sposób wywodzi ją ze zwyczaju znakowania produktów, które przeszły kontrolę, jest to w rzeczywistości błędna etymologia. W ten sposób autor wysyła sygnał ostrzegawczy dla czytelnika co do niewiarygodności naszego narratora. Następną kwestią są liczne opowieści (historie o duchach, baśnie i irlandzkie podania ludowe) wplecione w narrację. Wiele z tych historyjek rzuca światło na wspomnienia narratora. Czasami związek losów Weera z opowiadaną historią jest oczywisty, jak na przykład w przypadku opowiadania o księżniczce Elai i jej zalotnikach. Czasami mniej oczywisty, jak w przypadku historii św. Brandona. Może się wydawać, że te bajki donikąd nie prowadzą, ponieważ Weer zawsze urywa przed ich końcem. Może dlatego, że mają związek z jego własnym życiem i uparcie dążą do motywów, którym Weer nie chce stawić czoła?

Przy tym warto mieć na uwadze, że Wolfe jest symbolistą, choć nietypowym. Jego teksty, choć czasami poetyckie, opierają się na dających się dostrzec regułach tematycznych – te symbole tworzone są poprzez wzory i powtórzenia. Tak więc nawet jeśli przyczyna czy skutek danego wydarzenia nie są wyjaśnione, często są one strukturalnie zasugerowane poprzez powtórzenie symboli. Aby określić te wzorce, konieczne jest całościowe spojrzenie na tekst. No i na koniec mamy jeszcze nieobecności i przemilczenia, które w "Pokoju" są równie ważne co obecności (jeśli nie ważniejsze). To, co zostało pominięte, może być wskazówka według której możliwe będzie zinterpretowanie książki. Jest to bardzo na miejscu, bo próbując znaleźć duchowe pocieszenie i sens, nasz narrator odmawia bezpośredniego zbadania najgorszych grzechów ciążących na jego sumieniu.

Ale przecież "Pokój" to nie tylko książka dla miłośników zagadek. Jest to dość figlarny tekst, który jak piłkę odbić można od gromady różnych teorii i dobrze się bawić. Czytając między wierszami poznajemy wyjątkową sagę o fikcyjnym amerykańskim miasteczku i o tym jak zmieniało się w czasie od pierwszej wojny światowej do lat 60-tych. Książka jest też głęboką refleksją nad kwestiami takimi jak wielkość jednostki, istota zmian, obiektywność rzeczywistości, subiektywność wspomnień, trwałość naszej cywilizacji, wpływ powojennego konsumeryzmu. Autor zwraca uwagę, że przez chciwość jesteśmy na drodze destrukcji i śmierci, ale zanurzeni w codzienności zwykły człowiek jest zbyt ślepy by to zauważyć, a co dopiero przeciwdziałać. Wszystkie te przemyślenia napisane są w proustowskim stylu pamięci skojarzeniowej, gdzie jedna rzecz przypomina narratorowi o innej, która z kolei przypomina o jeszcze innej itd., aż narrator wpada w narracyjną króliczą norę, poruszając się po warstwach pamięci w próbach zrozumienia samego siebie.

Te doniosłe znaczenie pamięci w stosunku do tożsamości przywodzi na myśl "Wyznania" Augustyna z Hippony, w których badał własne wspomnienia w tym samym celu; jednocześnie wprowadzając do zachodniej cywilizacji psychologiczną koncepcję osoby. Wolfe też był zafascynowany tą zależnością i być może dlatego tak często pisał z perspektywy pierwszej osoby. Ale choć pamięć jest dobrodziejstwem, czyniącym nas tym, kim jesteśmy, jest także przekleństwem, ponieważ wspomnienia kształtują nasze nawyki, niezwykle trudno jest je przełamać – czasami chcemy coś zmienić, ale nie możemy, bo pamiętamy. Jak powiedział inny z bohaterów Wolfe’a „Moja pamięć przygniata mnie”.

"Poprzedniej nocy zwalił się wiąz posadzony przez córkę sędziego, Eleanor Bold". Ten pozornie przyziemny wstęp do powieści, którą przy pierwszej lekturze można by uznać za "słodkie, urocze, dygresyjne wspomnienia" wprawia w ruch subtelnie genialny teatr umysłu jednej szemranej jednostki. Wszak prawdziwe znaczenie tego wersu nie stanie się jasne dla czytelnika, dopóki nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W późnym średniowieczu poematy pisane o paladynach Karola Wielkiego, a w szczególności o hrabim Rolandzie (czy Orlandzie), należały w Europie do najbardziej lubianych i najbardziej fantazyjnych rozrywek literackich. Jedynie opowieści o dworze arturiańskim rywalizowały z nimi pod względem popularności, różnorodności czy ekstrawagancji. Choć trudno byłoby się tego domyślić, gdyby się znało tylko XI wieczną "Pieśń o Rolandzie" - poemat z którego wywodzi się cały cykl karoliński, ponieważ w przeciwieństwie do najwcześniejszych baśni arturiańskich był to dość prosty epizod, którego atmosfera surowego realizmu wojennego została złagodzona tylko w kilku miejscach przez niewiarygodny szczegół lub dwa. Ale kiedy temat karoliński został określony, kolejne wariacje które z niego wynikały, coraz bardziej oddalały się od prostoty oryginalnej opowieści i zawierały coraz bardziej bajeczne elementy: niemożliwe wyczyny, mityczne bestie, magiczne przedmioty i nadludzkich wrogów.

W końcu cała tradycja osiągnęła punkt kulminacyjny w tym nagłym wybuchu literackiego szaleństwa, z którego zrodziły się trzy wielkie eposy o Rolandzie: "Morgante" Luigiego Pulciego (1483 r.), "Orland zakochany" Mattea Boiarda (1494 r.) i "Orland szalony" Ludovica Ariosta (1532 r.). Należą one, bez wątpienia, do najdzikszych wymysłów w literaturze europejskiej. Choć są to eposy, to nie trzymają się klasycznych zasad jedności, nie tylko czasu i miejsca, ale także tonu i atmosfery. Te opowieści rozgrywają się na całym znanym świecie, nie mówiąc już o piekle, baśniowym królestwie i księżycu. Opowiadają o oblężeniach, starciach wojsk i pojedynkach. Bohaterowie napotykają gigantów, krasnoludy, czarowników, diabły, hipogryfy, potwory morskie czy ogry. A styl poematów konwulsyjnie (ale też dość zwinnie) przeskakuje od zabawnego przez sardoniczny, brutalny, tragiczny po mistyczny. Nic dziwnego, że kiedyś były szeroko i nawet chciwie czytane, a ich wpływ przeniknął do całej literatury Europy.

Teraz jednak gromadzą kurz na półkach mieszczących najrzadziej odwiedzane zabytki zachodniego kanonu. A szkoda, bo choć współcześni czytelnicy mogą nie mieć zbytniej cierpliwości do długich narracji wersetowych, to przecież nie są to trudne dzieła. Są rewelacyjne i mogą się nimi cieszyć wszyscy z wyobraźnią i poczuciem humoru. Akcja toczy się szybko i płynnie splata ze sobą dziesiątki niesamowitych historii, dając czytelnikowi satysfakcję jakiej można sobie życzyć po dobrej powieści przygodowej. A jednak ci autorzy są dziś rzadko pamiętani. Warto ich przypomnieć, zwłaszcza Ariosto, który jest największy z całej trójki (posiłkuje się tu opinią znawców, bo niestety nie miałem przyjemności przeczytać "Morgante"). Jest fantastą o największej wyobraźni, najdowcipniejszym humorystą i najpoważniejszym tragediopisarzem. Jego "Orland szalony" zachowuje i udoskonala najlepsze zalety pozostałych dwóch (ich bezczelność, werwę, parodyjność, ekstrawagancję) jednocześnie poszerzając zakres akcji, wzbogacając portrety poszczególnych postaci, pogłębiając patos materiału i nasycając całość ironicznym wyrafinowaniem.

Trzeba jednak przyznać, że trudno dokładnie określić, o czym jest ten poemat - ale to raczej bez znaczenia. Narracja obejmuje różne historie rozpoczęte w "Orlandzie zakochanym", ale niedokończone w chwili śmierci Boiardo: zauroczenie Orlanda piękną czarodziejką Angeliką, córką króla Kataju, i jego pogoń za nią po całej Europie i Dalekim Wschodzie; oblężenie Paryża przez Maurów; przygody zakochanych w sobie Rudgera (saraceńskiego wojownika) i Bradamanty (francuskiej wojowniczki, której większość współczesnych heroin do pięt nie dorasta); szaleństwa złego mauretańskiego króla Rodomonta; wędrówki angielskiego paladyna Astolfa oraz szereg innych wątków fabularnych. A główna przyjemność, jaką wiersz daje czytelnikowi, polega na pomysłowości z jaką Ariosto splata ze sobą różne historie w coraz bardziej dziwaczne, zawiłe i szalone komplikacje, by potem w końcu zręcznie je wszystkie rozwiązać w jednym dramatycznym momencie.

W późnym średniowieczu poematy pisane o paladynach Karola Wielkiego, a w szczególności o hrabim Rolandzie (czy Orlandzie), należały w Europie do najbardziej lubianych i najbardziej fantazyjnych rozrywek literackich. Jedynie opowieści o dworze arturiańskim rywalizowały z nimi pod względem popularności, różnorodności czy ekstrawagancji. Choć trudno byłoby się tego domyślić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym miał ocenić tę książkę jako biografię Baldwina zmuszony byłbym wystawić jej niższą ocenę, czego robić nie chcę. Jest to przecież znakomite, szczegółowe i dobrze udokumentowane sprawozdanie o Królestwie Jerozolimskim za życia tego monarchy. Dlatego, na razie, skupię się na temacie tego państwa krzyżowego w drugiej połowie XII wieku. A był to szczególnie krytyczny okres jego historii. Dlatego chwalić należy fakt, że książka Hamiltona zawiera szczegóły zbyt często pomijane w relacjach, które próbują objąć całe dwieście lat historii krzyżowców. A jego znajomość nie tylko źródeł łacińskich i arabskich, ale także greckich, żydowskich i ormiańskich jest nieoceniona.

Szczególnie imponujące jest potraktowanie przez autora postaci Renalda z Châtillon, księcia Antiochii, który jest zwykle przedstawiany jako zbuntowany poszukiwacz przygód, bardziej rozbójnik niż szlachcic i często obwiniany za wojnę z Saladynem. Jednak książka skutecznie broni wielu najbardziej kontrowersyjnych działań Renalda. Nie zaprzeczając jego gwałtownemu i ambitnemu charakterowi, Hamilton przekonująco argumentuje, że książę postępował zgodnie ze zdrowymi zasadami strategicznymi, gdy rozpoczynał naloty na Synaj, umieszczając chrześcijańskie okręty wojenne na Morzu Czerwonym, a nawet łamiąc rozejm z Saladynem, by zaatakować ciężko uzbrojoną karawanę.

Z drugiej strony ocena postaci Rajmunda z Trypolisu jest mniej przekonująca. Autor próbuje ukazać Rajmunda jako zdradzieckie zagrożenie dla tronu, oraz sugeruje, że małżeństwo Sybilli i Gwidona z Lusignan zostało zaaranżowane przez króla Baldwina, by zapobiec zamachowi stanu ze strony Rajmunda. Dowody na to nie wydają mi się zbyt mocne i zaprzeczają im inne relacje, zwłaszcza kronika Ernoula, której większość historyków się trzyma. Co więcej, Baldwin długo Gwidonowi nie sprzyjał, podczas gdy Sybilla pozostała niezwykle lojalna - te fakty sprzyjają interpretacji romansu między Gwidonem i Sybillą, który wiązał ręce króla.

Niestety potraktowanie tytułowej postaci króla przez Hamiltona rozczarowuje, ponieważ nie spełnił podstawowej funkcji biografa polegającej na ożywieniu omawianej osoby. Przy całym swoim skrupulatnym relacjonowaniu tego, co wydarzyło się podczas panowania króla Baldwina IV, autorowi nie udało się wejść w jego trędowatą skórę i pomóc czytelnikowi go zrozumieć. Z książki nie dowiemy się tego co myślał i czuł, jak udało mu się zdobyć niewątpliwą lojalność poddanych pomimo choroby, ani co go motywowało w krytycznych momentach. Szkoda, bo chciałoby się wiedzieć więcej o tym niezwykle ciekawym człowieku, który np. napisał ujmujący list do Ludwika VII, króla Francji, pokornie uznając swoje ograniczenia i oferując przekazanie królestwa kandydatowi równie szlachetnemu, a zdrowszemu niż on.

Baldwin IV z Jerozolimy zasługuje na lepszą biografię właśnie dlatego, że pomimo poważnego kalectwa udało mu się utrzymać jedność królestwa w bardzo trudnym okresie i nie mniej niż pięć razy powstrzymał znacznie liczniejsze siły Saladyna przed opanowaniem jego kruchego królestwa. Prowadził również wysoce wyrafinowaną politykę zagraniczną, która wykazała głębokie zrozumienie geopolitycznej pozycji jego królestwa. Książka, która odpowiednio zgłębiałaby charakter i psychikę tego człowieka byłaby świetną lekturą - niestety recenzowana pozycja taką książką nie jest. Jest to w głównej mierze spowodowane ograniczonymi źródłami za co przecież autora winić nie można. Pozostaje więc cieszyć się tym co mamy.

Gdybym miał ocenić tę książkę jako biografię Baldwina zmuszony byłbym wystawić jej niższą ocenę, czego robić nie chcę. Jest to przecież znakomite, szczegółowe i dobrze udokumentowane sprawozdanie o Królestwie Jerozolimskim za życia tego monarchy. Dlatego, na razie, skupię się na temacie tego państwa krzyżowego w drugiej połowie XII wieku. A był to szczególnie krytyczny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie będę ukrywał, że mam słabość do modeli, które za pomocą jednego mechanizmu starają się wyjaśnić historię. Swego czasu próbowałem zmajstrować taki - wiem co nieco o ich limitacjach. Rozumiem więc po części Wrighta, który nie jest człowiekiem pozbawionym ambicji intelektualnych. Jego książki cechują się pewną sympatyczną zuchwałością, nieuchronnie prowadzącą do obszernych teorii i kompleksowych wniosków. W jego optymizmie jest coś zwodniczo sprzecznego z intuicją: przekonanie, że logika doboru naturalnego zawiera rodzaj nieteleologicznej teleologii, rządzonej dynamiką korzystnej współzależności, czego skutkiem jest nieuchronny rozwój społeczny w kierunku ostatecznej "prawdy moralnej". Tytuł recenzowanej książki odnosi się oczywiście tylko do ewolucji ludzkiej koncepcji Boga na przestrzeni wieków. Relacja autora o tym, jak rozwinęły się religijne i kulturowe obrazy Boga jest materialistyczna i przyjmuje za pewnik nieco marksistowskie założenie, że idee są epifenomenami warunków materialnych. Bóg ewoluował zgodnie ze złożoną współzależnością potrzeb społecznych i kalkulacji politycznych, czego niechybnym skutkiem jest to, że z biegiem czasu stał się bardziej moralnym i uniwersalnym Bogiem.

Początkowo historii Wrighta nie można wiele zarzucić, nawet jeśli nieraz jest naiwnie uproszczona. Podobnie jak Hume, zbyt łatwo zakłada, że bogowie prymitywnych społeczeństw powstali jako wyjaśnienie zjawisk naturalnych (pogląd, który popiera niewielu antropologów religii), ale słusznie zauważa zasadniczo amoralną naturę wielu kultów plemiennych i ich często wyłączną troskę o rytualną czystość. Uważa, że w małych społecznościach plemiennych religia zapewnia głównie spójność społeczną; religijne kodeksy moralności nie są potrzebne, ponieważ korzyści płynące ze społecznej współpracy są oczywiste. Kiedy jednak krąg pożądanej współpracy poszerza się – w kulturach agrarnych, a następnie miejskich, narodowych, imperialnych – religia z konieczności nabiera wymiarów moralnych, najpierw lokalnie, by w miarę nacisków polityki i handlu zmusić do znalezienia transcendentnej gwarancji korzystnej przyjaźni. Wkrótce okazuje się, że własny interes jest wspierany przez życzliwość, a relacje o "sumie niezerowej" powoli rodzą moralność powszechnego braterstwa, pod życzliwym okiem jednego uniwersalnego Boga.

W tym wymiarze autor rozwija swoją historię monoteizmu w trzech religiach abrahamowych. Kwestię jego potraktowania Judaizmu i Mahometanizmu pominę, ponieważ brak wystarczającej wiedzy nie pozwala mi ocenić części dotyczącej arabskiej religii, natomiast co do religii Izraela to nie mam większych zastrzeżeń. Może tylko tyle, że choć ukazuje dość niekontrowersyjny obraz tego, jak monoteizm żydowski wyłaniał się stopniowo z rodzimego politeizmu kananejskiego, to gdy zaczyna spekulować i narzucać swój szablon "sumy niezerowej" (argumentując, że ruch od politeizmu przez monolatrię do monoteizmu był napędzany przez konkretną historię politycznych fuzji i podbojów), nabywa przejrzystość kosztem ogromnych uproszczeń historycznych.

Gorzej ma się sprawa w części dotyczącej chrześcijaństwa, gdzie do różnych trudności i złożoności tematu autor podchodzi z taką nonszalancją na jaką żaden specjalista by się nie poważył. Kiedy pisze o prawdziwym "historycznym Jezusie" lub o karierze apostoła Pawła, zaczyna się piętrzyć nieład. Nie potrafi, najwyraźniej, oddzielić wiarygodnych od mało prawdopodobnych rekonstrukcji; a przegląd jego bibliografii ujawnia jak wąski jest krąg biblistów, których prace konsultował i jak zróżnicowany asortyment tych, których nie czytał. W rezultacie śmiało przedstawia jako praktycznie udowodnione tak sporne twierdzenia jak to, że Chrystus prawdopodobnie nigdy nie powiedział: "Miłujcie waszych nieprzyjaciół". Doszedłszy do wniosku, że ewangelia Marka jest najbardziej wiarygodna, ponieważ jest najwcześniejsza (co jest twierdzeniem problematycznym), uznał, że dziwny brak jakiegokolwiek rzeczywistego opisu moralnych nauk Chrystusa u Marka jest dowodem na to, że nauki te były późniejszym wymysłem Pawła, bo przecież Paweł nie przywołuje imienia Jezusa za każdym razem, gdy wygłasza radę moralną! Sugeruje, że zawołanie Jezusa: "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" u Marka jest bardziej autentyczny niż Łukasza: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego". Ale przecież żadna z tych wersji nie jest ścisłą relacją naocznego świadka – obie cytują Psalmy i są teologicznymi deklaracjami o Jezusie i jego śmierci.

Dla Wrighta Paweł był kimś w rodzaju prezesa religijnej organizacji próbującego stworzyć międzynarodową strukturę na powstającej "platformie" imperium, które rozpaczliwie potrzebowało odpowiedniego nośnika dla "memów" najbardziej sprzyjających powszechnemu braterstwu. Zatem zwrot przyczynowości, wg autora, nieuchronnie prowadzi od środowiska do jednostki. Warunki materialne stworzyły możliwości dla nowego rodzaju organizacji mającej własne interesy i dopiero wtedy, na końcu procesu, poszczególne treści moralne tej organizacji uformowały się zgodnie z wymaganiami. Przy tworzeniu modeli historycznych nie wolno zapominać by metafory pozostawały jedynie metaforami, inaczej wychodzą takie banały. Nie przeczę oczywiście, że warunki materialne mogą wywoływać materialne rezultaty, ale kultura ludzka nie jest jedynie materialna. Nie może bez znaczenia być fakt, że dla samego Pawła zwrot przyczynowości przebiegał w zupełnie przeciwnym kierunku: wychodząc od zdumiewającego doświadczenia nowości chrześcijańskiego orędzia (w tym jego dobrze już ugruntowanej treści moralnej), do świadomości ukrytego w nim uniwersalnego znaczenia (unieważniającego wszelkie różnice między ludźmi i narodami), aż do przedłożenia nowego paradygmatu ludzkiej historii i kultury.

Ktoś mógłby wprawdzie rzec, że proces ewolucyjny wydaje się wykazywać różne priorytety przyczynowe na swoich makro- i mikro-poziomach. Wciąż nie miałoby sensu absolutne odwrócenie porządku, który istniałby między tym co ogólne, a tym co szczegółowe. Dla Wrighta "platforma" musi nie tylko poprzedzać, ale faktycznie określać treść nowego rozwoju. Twierdzi, że gdyby nigdy nie było Jezusa z Nazaretu, jego miejsce zająłby inny nośnik "memu" między-etnicznej przyjaźni, np. Apoloniusz z Tiany. Nawet jak na naiwny determinizm, jest to raczej niewyszukana myśl. Poza tym, ta próba interpretacji przeszłości napotyka na epistemologiczną przeszkodę. Patrząc z teraźniejszości wszystko co przeszłe będzie wydawać się nieuniknione, ponieważ droga jaką tu dotarliśmy jest (z jedynej perspektywy jaką mamy) jedyną drogą tutaj. Wszelkie przejawy nieuchronności muszą być z pewnością iluzją. Ponieważ, jak zauważył już Akwinata w swojej "Sumie teologicznej", każde prawdziwie burzycielskie wydarzenie, wychodzące poza normalny bieg przyczynowości społecznej, z konieczności zadecyduje o kształcie nie tylko przyszłości ale i przeszłości. Staje się bowiem filtrem, który rozróżnia, wcześniejsze wyniki rozwoju na te, które zostaną zachowane i te, które spełzną na niczym. W ten sposób każde wydarzenie, bez względu na to, jak oryginalne lub przypadkowe, będzie wykazywać organiczną ciągłość z historią, w której jest umiejscowione. Z tego właśnie powodu nigdy nie można wykazać, spoglądając wstecz na epokowe wydarzenia, że przeznaczone nam było znaleźć się w danej sytuacji. Ludzka historia, będąc ludzką, obfituje w zakłócenia, nowinki i odskoki. Pod tym względem lepszą metaforą byłaby fizyka kwantowa od biologii ewolucyjnej.

Być może największy żal do autora mam za jego radosne powtarzanie wigowskiego mitu historycznego. Jego kronika ewolucji Boga jest kroniką moralnego postępu ludzkości w kierunku większej współpracy i prawdy moralnej. Nasze moralne uprzedzenia będą zawsze wydawały się bardziej zaawansowane niż uprzedzenia wcześniejszych pokoleń, bo są nasze. Ale z materialistycznego punktu widzenia decyzja, by współpracować z sąsiadem zamiast go zabijać nie jest kwestią "prawdy moralnej", ale praktyczności. Gdy ktoś proponuje obraz ewolucji społecznej, który logicznie czyni relatywnymi wszystkie wartości moralne, a później apeluje do czerpania pociechy z myśli, że rozwój moralny jest podstawową prawdą historii ludzkości, trudno mi brać go na poważnie. A szkoda bo Wright mógł napisać dobrą książkę, gdyby podjął się skromniejszego projektu. Prawdą jest, że koncepcje boskości zmieniały się na przestrzeni dziejów. Mógł opisać ten proces nie zakładając jednocześnie dokładnego porządku przyczynowego. Oznaczałoby to jednak unikanie zbyt wielu wielkich idei opisujących działanie społeczeństwa i historii. Nie byłaby to już książka o ewolucji, a jedynie historii Boga – a takich książek jest na pęczki.

Nie będę ukrywał, że mam słabość do modeli, które za pomocą jednego mechanizmu starają się wyjaśnić historię. Swego czasu próbowałem zmajstrować taki - wiem co nieco o ich limitacjach. Rozumiem więc po części Wrighta, który nie jest człowiekiem pozbawionym ambicji intelektualnych. Jego książki cechują się pewną sympatyczną zuchwałością, nieuchronnie prowadzącą do obszernych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cykl ten wygląda jakby Wolfe postanowił napisać całkowite przeciwieństwo swojego magnum opus - "Księgi Nowego Słońca". Z powieści osadzonych w odległej przyszłości, opowiadanych w dygresyjny sposób przez bohatera, który nie potrafi nic zapomnieć, autor tym razem przeniósł czytelnika do powieści osadzonych w odległej przeszłości, opowiadanych w lakoniczny sposób przez bohatera, który nie potrafi nic zapamiętać. Jest to zagranie typowe dla Wolfe’a, który ma chyba słabość do takich konstrukcyjnych symetrii narracyjnych. Kto nie wierzy niech przeczyta jego opowiadania z cyklu archipelagowego, gdzie koncepcje jednego tekstu są żartobliwie wywracane na nice w następnym.

Bohater tej książki, Latro, był najemnikiem walczącym po stronie wielkiego króla Persji Kserksesa w trakcie wojen peloponeskich. Podczas wydarzeń przed rozpoczęciem powieści Latro otrzymał ranę głowy w świątyni Demeter, która pozbawiła go zdolność do tworzenia długotrwałych wspomnień. Aby zachować ciągłość pamięci, Latro musi wieczorem spisywać swoje przeżycia, a rano ktoś musi przypominać mu o przeczytaniu zwoju. Mimo tych trudności bohater stara się pojednać z Wielką Matką i odnaleźć swój dom. Innym efektem otrzymanej rany jest to, że może widzieć i rozmawiać z bogami. Sprawia to, że jego koncepcja świata jest nierozróżnialną mieszanką sacrum i profanum, bo bogowie najczęściej występują w formie zwykłych śmiertelników. Wielokroć dopiero późniejsze szczegóły i kontekst dają jakąkolwiek wskazówkę co do faktycznej tożsamości osób, które spotkał.

Wolfe od razu zanurza czytelnika w bogatym i żywym świecie mitów i historii Grecji, ale zamiast przytłaczać stronice swoją erudycją, szczegóły codziennego życia i geografię dawnej Grecji minimalnie i płynnie wtapia w fabułę i dialogi. W efekcie czytelnik rozkoszować się może wysublimowaną wizją greckiego archipelagu, w którym incydenty nadprzyrodzone i naturalne łączą się w zjawisko chwil, pamięci i miejsc. Uwarunkowana wydarzeniami historycznymi książka składa hołd kilku źródłom. Cykl niedwuznacznie zakorzeniony jest w "Dziejach" Herodota i mocno czerpie z tego tekstu, wykorzystując nawet całe sceny i przerabiając je na fikcję. Ale nawiązania znaleźć można również do "Iliady" Homera, "Wojny peloponeskiej" Tukidydesa i oczywiście mitów.

To dosłowna warstwa fabularna, ale Wolfe nie byłby sobą gdyby robił tylko jedną rzecz na raz. Jednym z najbardziej intrygujących aspektów ostrożnie sugerowanych czytelnikowi jest rola Latro jako naczynia dla boga wojny, Aresa, oraz fakt, że bohaterowie powieści odtwarzają dramat nieświadomi noszonych masek i ról, jakie odgrywają. Ta zależność jest złożona i niejednoznaczna, ponieważ bohater czasami opiera się, a czasami akceptuje swoją wojenną naturę. Wiąże się to z innym fascynującym tematem - arete, czyli doskonałości lub cnoty, która była centralnym pojęciem w kulturze starożytnej Grecji.

Wydarzenia książki związane są z arete, jej niezrozumieniem i nadużyciem. Latro dąży do arete, ale czy osoba cierpiąca na amnezję, bez pełnego kontekstu jakiejkolwiek sytuacji, którą można łatwo manipulować, może zachowywać się sprawiedliwie? Jego czyny i stojące za nimi intencje ukazują portret człowieka, który będąc oddanym walce i męskim cnotom, stara się być sprawiedliwy wobec otaczających go osób oraz bronić słabych i bezbronnych – nawet bez pełnego zrozumienia swojej prawdziwej roli w świecie.

Powieść ma również wymiar teologiczny, gdyż ukazuje przejście od pogaństwa do monoteizmu w świecie starożytnym. Wolfe sugeruje, że wszystkie te stare mity i religie zapowiadają i przygotowują nadejście prawdziwego pokoju i zbawienia, gdy ustąpią na rzecz zjednoczonego, monoteistyczny projektu opartego na miłosierdziu, sprawiedliwości i miłości - gdy czas wojny w końcu się skończy. To ironiczne, ale nieprzypadkowe, że autor wybrał wojnę jako kanał dla pokoju, bo to także historia odkupienia. Wady i błędy można odkupić, a szlachetne cnoty sprawiedliwości i porządku mogą uświęcić profanum. Stan świata i ludzkie cierpienia, jakich doświadcza Latro, domagają się sprawiedliwości i pokoju, przekształcenia strasznego i odległego okrucieństwa niebios oraz ludzkości w miłosierdzie. A podróż protagonisty może pomóc bogom uczyć się i zmieniać na jej podstawie.

Książki Wolfe'a mają ambicje i złożoność postmodernistycznych mistrzów wagi ciężkiej, takich jak Pynchon czy Joyce, ale w przeciwieństwie do dzieł tych autorów, oferuje on czytelnikowi nieakademickiemu asystę w postaci wartkiej fabuły pełnej ekscytujących zdarzeń i przykuwających wzrok scen. Cykl Latro łączy w sobie przygodę, tajemnicę, humor i filozofię w olśniewającym pokazie wyobraźni i umiejętności. Wizja Wolfe'a jest głęboka i fascynująca, jego proza elegancka, a jego postacie są autentyczne i zapadają w pamięć. Cykl ten zasługuje by go przeczytać nie raz (jak to u Wolfe'a każda kolejna lektura tylko wzbogaca tekst) przez każdego, kto ceni sobie świetnie opowiedzianą historię.

Cykl ten wygląda jakby Wolfe postanowił napisać całkowite przeciwieństwo swojego magnum opus - "Księgi Nowego Słońca". Z powieści osadzonych w odległej przyszłości, opowiadanych w dygresyjny sposób przez bohatera, który nie potrafi nic zapomnieć, autor tym razem przeniósł czytelnika do powieści osadzonych w odległej przeszłości, opowiadanych w lakoniczny sposób przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Encyklika ta bada znaczenie i źródła nadziei. Przedstawia historyczną i teologiczną analizę tej koncepcji, od starożytnych idei po współczesne ideologie, i proponuje "chrześcijański realizm", który opiera nadzieję na solidnym fundamencie miłości Boga objawionej w Jezusie Chrystusie. Badanie zaczyna się od pytania: "Czego tak naprawdę chcemy?". Jeśli odpowiedzią jest "życie wieczne" to papież Benedykt zaznacza, że można je interpretować jako koszmarne pojęcie niekończącego się życia jakie znamy. Zamiast tego autor proponuje coś "co przypomina moment ostatecznego zaspokojenia, w którym pełnia obejmuje nas, a my obejmujemy pełnię [...] moment zanurzenia się w oceanie nieskończonej miłości, w którym czas – przed i potem – już nie istnieje."

Może to brzmieć jak próba zinterpretowania życia wiecznego jako oświecenia, co głoszą niektóre tradycje mistyczne. Jednak nie o to chodzi. Encyklika bardzo jasno mówi o przyszłym zmartwychwstaniu ciał i rzeczywistości Sądu Ostatecznego. Rzecz w tym, że interpretowanie czasu Bożego jako naszego czasu jest błędem kategorycznym. Taka ostrożność bez wątpienia wydawała się obskurancka wieki przed rzeczywistością wirtualną i ideą wzajemnie niedostępnych continuów czasoprzestrzennych. Nie są one tym, o czym mówi encyklika, ale być może pomagają zilustrować problem.

Autor porusza również kwestię Czyśćca. W związku z tym ciekawy jest komentarz do przypowieści Łukasza, w której chciwy bogacz w mękach pośmiertnych błaga Abrahama, aby przestrzegł jego braci, by nie podzielili jego opłakanego stanu. Autor pisze: "Musimy tu podkreślić, że Jezus w tej przypowieści nie mówi o ostatecznym przeznaczeniu po Sądzie, ale podejmuje wyobrażenie, jakie odnajdujemy, między innymi, w dawnym judaizmie, o stanie pośrednim pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem, w którym jeszcze nie ma ostatecznego wyroku." Zawsze podejrzewałem, że mężczyzna z przypowieści nie brzmiał na wystarczająco potępionego - tacy, wg większości relacji, nie troszczą się zbytnio o to, by pomóc żywym uniknąć ich losu. W każdym razie encyklika zauważa, że wszystko, co możemy wiedzieć o "stanie pośrednim", opisuje "Pierwszy List do Koryntian" (3, 12-15), w którym uczynki nawet zbawionych zostaną poddane próbie na Sądzie.

Dokument zauważa, że zbawienie w Piśmie Świętym ma zwykle wymiar zbiorowy. Jednym z obrazów Upadku jest Babel, miasto pogrążone się w zamęcie językowym. Jednym z powtarzających się obrazów zbawienia jest miasto z Apokalipsy - Nowe Jeruzalem. Odkupienie na pewnym poziomie jawi się jako przywrócenie jedności w światowej wspólnocie wierzących. Encyklika wskazuje na bardziej bezpośredni punkt, w którym idea sprawiedliwości i porządku przybrała w chrześcijaństwie formę nacisku na godność pracy. Było to jedno z podstawowych znaczeń monastycyzmu. Mnisi w najlepszym przypadku byli pionierami, którzy starali się zmienić swoje środowisko zarówno duchowo, jak i fizycznie.

Wraz z nadejściem ery nowożytnej otworzyła się przepaść między ideą zbawienia, która ulegała coraz bardziej zindywidualizowaniu, a koniecznością przebudowy świata, która stał się koncepcją świeckiego procesu historycznego. Czasem konieczność ta stała się naleganiem na katastrofalną rewolucję. Encyklika analizując korzenie nowożytności kieruje uwagę czytelnika na postać Francisa Bacona, który, jako przewodnią zasadę nowej ery, polecał połączenie nauki i praktyki mające przywrócić człowiekowi panowanie nad przyrodą utracone przez grzech pierworodny. Myślę, że papież nie docenia stopnia, w jakim pogląd Bacona na postęp był szczery. Jednak prawdą jest, że "oświecenie Różokrzyżowców" (nie jest to termin używany w encyklice), którego Bacon był być może najważniejszym przedstawicielem, było ruchem milenijnym, który wprowadził ideę wiecznego, użytecznego postępu naukowego do zachodniej wyobraźni. Encyklika ma całkowitą rację, wskazując, że z chwilą pojawienia się idei postępu zaczęła ona tracić swoje pierwotne znaczenie jako element teodycei, aż straciła nawet wszelki związek z nauką.

Problem z projektem rewolucyjnym polegał na tym, że tam, gdzie się powiódł, nie miał pojęcia, jak powinien wyglądać nowy porządek. Stało się tak, ponieważ celowo odciął się od źródeł, które mogłyby sugerować znośny program. Idea postępowych zmian historycznych miała korzenie chrześcijańskie. Opierała się na nadziei, która była nie tylko informacyjna, ale performatywna - zmieniająca ludzi, którzy podzielali tę nadzieję. Jednak świecka tradycja postępowa zaczęła postrzegać religię jako jedną z rzeczy, które należało znieść. „W imię moralności trzeba takiego Boga zakwestionować” prawił postępowy Zachód przez 200 lat, ponieważ Bóg pozwala na nieznośną ilość cierpienia na świecie. Kiedy jednak ludzie, którzy tak myśleli, zdobyli władzę kształtowania społeczeństwa, stało się to, co zwykle dzieje się, gdy ktoś próbuje narzucić sprzeczność rzeczywistości. Problemem nie był nacisk Oświecenia na wolność i rozum. Triumf rozumu, jak zauważa encyklika, jest także celem życia chrześcijańskiego. Jednak rozum triumfuje tylko wtedy, gdy patrzy poza siebie.

Nie ma też nic złego w postępie, choć nowoczesność powinna wejść w dialog z chrześcijaństwem, aby przemyśleć tę ideę w świetle transcendentalnej nadziei. Trzeba jednak przyznać, że "postęp" nie jest pojęciem o uniwersalnym zastosowaniu. Ma to dwie ważne implikacje:

"a) Właściwy stan rzeczy ludzkich i zdrowie moralne świata nie mogą być nigdy zagwarantowane jedynie przez struktury [...] Nawet najlepsze struktury funkcjonują dobrze tylko wtedy, gdy w społeczności są żywe przekonania, które są w stanie skłaniać ludzi do wolnego przyjęcia ładu wspólnotowego."

"b) Ponieważ człowiek zawsze pozostaje wolny, a jego wolność jest zawsze krucha, nigdy na tym świecie nie zaistnieje definitywnie ugruntowane królestwo dobra [...] Jeśli istniałyby struktury, które nieodwołalnie ustanowiłyby jakiś określony – dobry – stan świata, zostałaby zanegowana wolność człowieka, a z tego powodu ostatecznie struktury takie nie byłyby wcale dobre."

Nie oznacza to, że nie powinniśmy starać się uporządkować świata tak dobrze, jak to tylko możliwe, a nawet tak długo, jak to możliwe. Paradygmatem człowieka podtrzymywanego nadzieją w katastrofalnych okolicznościach historycznych, wg encykliki, jest św. Augustyn, który próbuje uczynić świat lepszym w obliczu upadającego Cesarstwa Rzymskiego. Niebezpieczeństwem, przed którym ostrzega papież, jest możliwość, że nietolerancja ludzkiego nieszczęścia może stać się nietolerancją nieszczęśliwych ludzi. Ceną doskonałej wolności od bólu jest doskonała pustka. Konserwatywna myśl katolicka po rewolucji francuskiej miała tendencję do potępiania nowoczesności i kontemplowania postępu z lękiem. Takiej postawy nie ma w "Spe Salvi". Krytykuje postęp w celu jego reformy. Papież Benedykt chce zmienić spojrzenia na historię, by przygotować na przyszłość w czasach, które nie będą już nowoczesne. W tym wieku jedną z funkcji Kościoła będzie ochrona dobytku Oświecenia, wśród których jest ludzki rozum i idea postępu.

Encyklika ta bada znaczenie i źródła nadziei. Przedstawia historyczną i teologiczną analizę tej koncepcji, od starożytnych idei po współczesne ideologie, i proponuje "chrześcijański realizm", który opiera nadzieję na solidnym fundamencie miłości Boga objawionej w Jezusie Chrystusie. Badanie zaczyna się od pytania: "Czego tak naprawdę chcemy?". Jeśli odpowiedzią jest "życie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Okręt "Zgoda Narodów" odbywa w roku 179 p.n.e. swoją ostatnią podróż rzeką Oksos, wioząc członków greckiej dynastii rządzących Baktrią. Grecy przewyższani w tym kraju liczebnie przez swoich irańskich poddanych odcięci są od reszty hellenistycznego świata przez partyjski podbój Persji. Rozpaczliwie próbują trzymać się swojej greckiej tożsamości, zdezorientowani problemami wynikającymi z nieoczekiwanych - i fantastycznych - podbojów ich króla w Indiach. Ponieważ w państwie działają też inne siły - mieszańcy z ciała i mieszańcy z ducha, a wraz z nimi wschodnie tradycje. Dzięki wzajemnemu przenikaniu się kultur, ta odizolowana kraina wciąż rosła w siłę, oraz rozwijała się cywilizacyjnie. Jednak dla Heliodora, "tajniaka nad tajniakami" który swój najlepszy okres ma już za sobą, świat staje się po wielu latach służby dla greckiej dynastii wielką zagadką.

To właśnie mieszańcy obdarzeni ponadprzeciętnym rozumem, wędrujący w uporczywym niepokoju serc i umysłów, są wg autora czynnikiem przynoszącym odnowę skostniałym kulturom. Pojawiają się w momentach nadzwyczajnego nasilenia się tarć cywilizacyjnych i społecznych. Ich przedstawicielem w tej powieści jest przesłuchiwany przez Heliodora Leptynes powracający z Chin, którego tajniak podejrzewa o szpiegostwo. Śledztwo, będące centralną osią fabuły, szybko przeradza się w erudycyjną debatę nad naturą greckości, gdy młody podróżnik oskarża baktryjskich Greków o to, że stali się barbarzyńcami. Ta debata daje pretekst Parnickiemu do rozmyślań nad procesem krystalizowania się pewnych tożsamych elementów kultury i myśli ludzkiej w proteuszowym świecie. A nawet do zaprezentowania swojej filozofii historii.

Bohaterowie i bohaterki Parnickiego to inteligentni, wykształceni ludzie, żywo zainteresowani prądami intelektualnymi swojej epoki. Biorący czynny udział w wydarzeniach intelektualnych i politycznych swoich czasów. Autor nie idealizuje swoich postaci, lecz ukazuje ich wewnętrzne konflikty, dylematy moralne i emocjonalne. Przy tym interesuje go nie tyle sama biografia bohatera, lecz moment decyzji i czynniki ją kształtujące. Ciekawie to zaprezentowane jest w wyborach Heliodora, które motywowane są bolesną i wstydliwą przeszłością, o której stara się bezskutecznie zapomnieć. Lub w wątku samoubóstwienia się królewskiego brata Antymacha i księżniczki Agatoklei, które to czyny podyktowane są względami politycznymi i zarazem podszyte ironią.

Powieści Parnickiego napisane są niezwykle długimi, gęstymi, skomplikowanymi zdaniami, przy użyciu nietypowych konstrukcji gramatycznych i niecodziennego słownictwa. Czasami przez wiele stron prowadzone są dialogi poszczególnych postaci, nie przerywane przez narratora. Nie wszystkie też wskazówki potrzebne do rozwikłania tajemnicy danej powieści znajdują się na jej kartach – trzeba sięgnąć do encyklopedii lub opracowań historycznych, aby zrozumieć niektóre aspekty fabuły czy idee poruszane przez bohaterów. Poza tym złożoność językowa, strukturalna, semantyczna i psychologiczna może być czasami przytłaczająca nawet dla najbardziej zdeterminowanego czytelnika. I choć "Koniec...", będący jedną z jego wcześniejszych książek, ma jeszcze dość tradycyjną formę, to nawet od tej powieści wielu czytelników może się odbić. Caveat lector!

Niemniej napisana jest świetną prozą stylizowaną na najlepsze polskie tłumaczenia pisarzy greckich. Każde słowo, zwrot i zdanie są tu dopieszczone i przemyślane, by jak najlepiej za pomocą polszczyzny wyrazić grecki sposób myślenia. Labiryntowa struktura jego prozy oraz zamiłowanie do intelektualnych tajemnic przypominają mi książki Thomasa Pynchona, z tym, że Pynchon jest na wskroś amerykański - nie ma dla niego rozróżnienia dla kultury wysokiej i masowej, miesza wszystko ze sobą, podczas gdy Parnicki to naprawdę wysoka kultura. Może lepszym porównaniem byłyby książki Pynchona napisane przez Jorge Luis Borgesa zafascynowanego pisarstwem Jamesa Joyce’a. Jeśli zestawienie tych nazwisk wydaje się wabiące, "Zgoda..." będzie dobrym miejscem by zapoznać się z Parnickim.

Okręt "Zgoda Narodów" odbywa w roku 179 p.n.e. swoją ostatnią podróż rzeką Oksos, wioząc członków greckiej dynastii rządzących Baktrią. Grecy przewyższani w tym kraju liczebnie przez swoich irańskich poddanych odcięci są od reszty hellenistycznego świata przez partyjski podbój Persji. Rozpaczliwie próbują trzymać się swojej greckiej tożsamości, zdezorientowani problemami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W tym eseju historycznym autor prezentuje przegląd stulecia romantycznej działalności rewolucyjnej, przy okazji obalając wiele mitów opowiadanych o tzw. wieku oświecenia, które zwykle sławione jest jako świt racjonalnego myślenia, wolności, nauki itp. W XVIII w. nasza cywilizacja, dawniej oparta na religijnym fundamencie, rozpoczęła transformację, która pozwoliła jej wspierać się na podstawie złożonej z osobistych doświadczeń emocjonalnych i tego, co uważano za dyktat rozsądku. Pojawiły się nacjonalizm, rewolucje i wojny na masową skalę. Książka opowiada mniej więcej chronologicznie historię tradycji rewolucyjnej od wojny o niepodległość USA po komunę paryską, a także rewolucyjne historie Ameryki Łacińskiej, Polski, Irlandii, Hiszpanii czy Włoch.

Książka koncentruje się głównie na kilku kluczowych tematach, z których najważniejszym jest to, że romantyczny nacjonalizm zachował kształt religii, którą tak często starał się zastąpić. Rousseau, którego Kant nazwał "Newtonem etyki", postanowił zastąpić transcendencję wspólnotą narodową jako podstawą moralności. Spopularyzował ideę, że naród powstaje przez cierpienie, a najwyższym dobrem jest zginąć w jego obronie. Zamieniono jedynie kierunki chrześcijańskich ideałów ofiary i pokuty. Nowy nacjonalizm dawał nawet obietnicę życia po śmierci w postaci trwałego zapisania się na kartach narodowej historii. Takie twierdzenia ukształtowały nasz język i sposób myślenia - np. wyrażenie "chrzest bojowy" wymyślono w kontekście wojen rewolucji francuskiej. Odrzucając tradycyjne sakramenty, francuscy rewolucjoniści instynktownie próbowali zamienić wojnę i rewolucję w sakramenty nowego porządku.

Zamoyski podkreśla, że Oświecenie przybierało różne formy w różnych miejscach. Francuscy intelektualiści, którzy nigdy nie przebyli oceanu, pisali o idyllicznym życiu w zgodzie z naturą w koloniach amerykańskich, a wszelkie głosy zaprzeczające ich fantazjom były ignorowane. Niemieckie oświecenie, podobnie zresztą jak romantyzm, było zawsze bardziej szczerze mistyczne niż francuski odpowiednik. Studenccy członkowie niemieckiego Burschenschaftu (braterstwa) wydawali się jedynie czekać na jakąś sprawę na tyle beznadziejną, by mieć okazję pokazać swoje samobójcze oddanie. Rewolucja w Ameryce Łacińskiej nie była jedynie wytworem Oświecenia - istniała również żywa tradycja niesubordynacji wojskowej, która sięgała czasów Corteza i Pizzaro. Jednak tym, co naprawdę wstrząsnęło hiszpańską Ameryką Łacińską, było przyćmienie monarchii przez napoleońską okupację kraju metropolitalnego i upadek rewolucji hiszpańskiej w latach dwudziestych XIX wieku, w wyniku czego władza była zbyt słaba by odzyskać kontrolę nad koloniami.

Wg Zamoyskiego, choć ci poeci i awanturnicy usprawiedliwiali się oddaniem dla dobra publicznego, to trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko to było ćwiczeniem w samouwielbieniu. Pokolenie wychowane na literaturze romantyków brzydziło się bezczynnością i rutyną; domagali się wybuchów akcji, pragnęli niebezpieczeństwa, delektowali się tajemnicą. Jedną z wad traktowania polityki jako środka odurzającego jest to, że zniechęca ona swoich praktyków do nadmiernego zainteresowania zwykłymi faktami. Dość wcześnie tradycja rewolucyjna przyjęła praktykę pobożnego fałszu. Autor sugeruje paralelę między francuską literaturą fantastyczną o nowych Stanach Zjednoczonych a tym, co postępowcy w latach trzydziestych mówili sobie o Związku Radzieckim. Oszustwo było jeszcze gorsze w Grecji, gdzie ostatecznie zwycięskie powstanie przeciwko Turkom w latach dwudziestych XIX wieku charakteryzowało się „tchórzostwem, przebiegłością i okrucieństwem”. Niemniej romantyczni rewolucjoniści przybywali do regionu z całej Europy. Pod wpływem rażącego błędnego przekonania, że pomagają w zmartwychwstaniu Hellady Peryklesa, często byli okradani przez tych samych ludzi, którym przybyli z pomocą.

W czasach reakcji po kongresie wiedeńskim rewolucja stała się kwestią wielkiej opery, których napisano wiele o wyraźnie rewolucyjnych motywach. Poza tym, idąc za precedensem apokryficznych "Pieśni Osjana", w Europie Środkowej i Wschodniej odkryto lub sfałszowano starożytne eposy narodowe. Do 1830 roku niektóre z tych oper i eposów pomogły obalić panujących dynastii. "Nowe narody" pojawiły się w Belgii i Grecji. Wszędzie panowała fala niepokojów. W 1848 roku pół Europy podniosło bunt - a raczej połowa europejskich studentów, prawników i redaktorów gazet organizowała hałaśliwe wiece i szturmowała ratusze. Kontynent został na krótko pokryty nowymi konstytucyjnymi i flagami. Kiedy nawet ten wybuch entuzjazmu został stłumiony lub po prostu podporządkowany zwykłej polityce, w romantycznej międzynarodówce zaczęła świtać straszna prawda. Wydawało się, że pęd do wyzwolenia narodowego, tak długo uważany za naturalny instynkt, wcale nie rozpalał mas. Kiedy rewolucja francuska przybyła na Haiti, to niewolnicy powstali, by wesprzeć króla, podczas gdy ich panowie nosili trójkolorowe kokardy. Na polskich ziemiach Habsburgów chłopi chętnie polowali na wykształconych mieszczan, którzy przemaszerowali przez wsie w kolejnej próbie przywrócenia narodowej niepodległości. Masy wiejskie opowiadały się po stronie "dobrego cesarza", częściowo dlatego, że jego rządy były znajome i nie do końca niesprawiedliwe, ale także dlatego, że niedoszli rewolucjoniści często byli tak wyraźnie nastawieni na własny interes.

Poetycki nacjonalizm pomógł stworzyć rzeczywiste narody, ale te byty ewoluowały po własnej trajektorii. Ideały roku 1789 zostały zepchnięte zarówno przez materialistyczny socjalizm, jak i przez nacjonalizm ustrojony w darwinizm społeczny. Nacjonalizm prawdziwych narodów przekształcił wojnę z konfliktu między suwerenami w konflikt między narodami. Logicznym zakończeniem tego procesu była wojna francusko-pruska z 1870 roku. Autor kończy swoją opowieść w 1871 roku, nie dotykając późniejszych przejawów romantycznego nacjonalizmu. Po tym okresie niewiele było nowości w sposobach objawianie się narodów.

W tym eseju historycznym autor prezentuje przegląd stulecia romantycznej działalności rewolucyjnej, przy okazji obalając wiele mitów opowiadanych o tzw. wieku oświecenia, które zwykle sławione jest jako świt racjonalnego myślenia, wolności, nauki itp. W XVIII w. nasza cywilizacja, dawniej oparta na religijnym fundamencie, rozpoczęła transformację, która pozwoliła jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zarówno okładka jak i opis książki dały mi nadzieję na intrygującą historię alternatywną opowiedzianą w 11 opowiadaniach. Bo choć dzieje imperium rzymskiego mogą być dość oklepanym tematem w literaturze, to jednak jest to atrakcyjne pole do spekulacji. Nie mówiąc nawet o obfitości materiałów historycznych oraz ciekawym wyzwaniu jakim jest niedezorientowanie czytelnika gromadą postaci, których imiona kończą się na "usz". Jak wiemy z historii, upadek zachodniego imperium był długotrwałym procesem, a jego przyczyny były liczne (choćby: załamanie gospodarcze, osłabienie siły politycznej, wojny domowe, najazdy barbarzyńców). Wyłania się więc pierwsze wyzwanie przed jakim stanął autor: w wiarygodny sposób zmienić historię by te czynniki nie wynikły lub nie wywarły tak wielkiego wpływu. Drugim wyzwaniem było opisanie dalszego rozwoju imperium. Zarówno okładka jak i przedział czasowy w którym autor umieścił swoją historię (książka rozpoczyna się w 450 roku, a kończy się w XX wieku) sugeruje podobny postęp naukowy co w naszej rzeczywistości. Jest to co najmniej karkołomne założenie, by po tak wielkiej zmianie historia potoczyła się tak podobnie. Ale od czego są fantaści jak nie od spekulacji na nieprawdopodobne tematy? Więc jak poradził sobie z tymi wyzwaniami tak uznany fantasta jak Robert Silverberg?

Po pierwsze, wg autora punktem zwrotnym i przyczyną upadku Rzymu było powstanie chrześcijaństwa (pod tym względem wzorował się chyba na przestarzałej, osiemnastowiecznej pracy Edwarda Gibbona). Wystarczyło się go pozbyć by Rzym stał się królestwem "które nie ma końca". Jest to duże rozczarowanie, po macoszemu potraktowanie tak złożonego tematu nie wróży dobrze. Niestety podobnie obszedł się autor z drugim wyzwaniem. Praktycznie przez większość książki w imperium panuje stagnacja i tylko czasem występują pewne zdarzenia, których przebieg i czas zaistnienia bardzo przypominają zdarzenia w naszym świecie. Tylko, że w prawdziwej historii mają one swój kontekst i uzasadnienie, a w książce Silverberga albo słabe, albo żadnego. Mamy tu np. rzymski odpowiednik rewolucji francuskiej czy rosyjskiej, z tą tylko różnicą, że bohaterowie noszą togi. Pod tym względem autor poszedł na taką łatwiznę, że aż wstyd, po prostu przepisał naszą historię do rzeczywistości wiecznego Rzymu, co najbardziej widać w późniejszych opowiadaniach. Szczególnie dotyczy to nauki. Nikt się nią w ogóle nie interesuje, aż tu nagle ni z tego, ni z owego wybucha rewolucja naukowa w tym samym czasie co w naszej rzeczywistości, tylko, że u nas wystąpiły pewne czynniki które do tego doprowadziły, a które u Silverberga nie mają racji bytu. Tak więc książka pod względem pomysłów, które powinny przecież być czymś co przyciągnie do tej pozycji, leży i kwiczy.

W obronie autora trzeba zaznaczyć, co prawda, że wolał się skupić na politycznych i społecznych elementach swojej historii. Wykorzystuje swoje postacie (często ważne persony wchodzące w skład cesarskiej potęgi ale i zwykłych zjadaczy chleba, którzy z różnych powodów zostają uwikłani w doniosłe wydarzenia) by opowiedzieć o zachodzących zmianach i rewolucjach. Więc może pod tym względem jest to warta polecenia pozycja? Co prawda książka napisana jest całkiem porządnie, to jednak większość zaprezentowanych historii nie potrafiła mnie porwać, a postacie do siebie przekonać. Trudno jest zawiesić swoją niewiarę i cieszyć się opowieścią, gdy przedstawiony świat jest tak nierealny. A fakt, że książka składa się z opowiadań dziejących się na przestrzeni wieków nie pomaga. Nieuchronnie każda historia koncentruje się tylko na niektórych kluczowych wydarzeniach, a postacie nie mają dużego miejsca do rozwoju.

Zarówno okładka jak i opis książki dały mi nadzieję na intrygującą historię alternatywną opowiedzianą w 11 opowiadaniach. Bo choć dzieje imperium rzymskiego mogą być dość oklepanym tematem w literaturze, to jednak jest to atrakcyjne pole do spekulacji. Nie mówiąc nawet o obfitości materiałów historycznych oraz ciekawym wyzwaniu jakim jest niedezorientowanie czytelnika...

więcej Pokaż mimo to