Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Ognie Świętego Wita Jarosław Klonowski
Ocena 5,9
Recenzja Strzeż się ognia zemsty

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Jarosława Klonowskiego mogę zaliczyć do stosunkowo udanych, choć może spodziewałam się więcej, biorąc pod uwagę, że autor umiejscowił akcję swojej kolejnej książki w bardzo ciekawym okresie średniowiecza i poruszył w niej temat czarownic.
Przełom...

Okładka książki Klasztor Panos Karnezis
Ocena 6,1
Recenzja Cud czy mroczna siła?

Życie w klasztorze jest dla osób postronnych zwykle wielką tajemnicą. Wydawałoby się, że osoby wybierające akurat taki sposób oddania się Bogu, robią to wyłącznie z poczucia powołania. Czy rzeczywiście tak jest? Zabieram Was więc na wyprawę w góry, do miejsca, gdzie sacrum jest tylko...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

„Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce i na swój sposób przeżywać etap po śmierci bliskiej osoby, zwany żałobą. Jedni mogą chodzić na imprezy, inni pozostaną w domach. Znajdą się i tacy, którzy w pokorze przez rok ubierać będą czarne ubrania i w taki sposób okazywać szacunek do zmarłej osoby […]” .

W życiu niemal każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy zderzamy się z wydarzeniami, z którymi nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Wtedy nawet grono oddanych bliskich i przyjaciół nie może do końca zrozumieć, co czujemy. Nagle ziemia osuwa się nam spod nóg i zdajemy się spadać w bezdenną otchłań rozpaczy, z której nie można się wydostać. Jedną z chwil, która niemal zawsze powoduje ból, jest bezpowrotna utrata tych, których kochamy. Łatwo wtedy stać z boku i mówić, że każdy z nas będzie musiał kogoś pożegnać, bo takie jest życie. Jak jednak pogodzić się z myślą, że ktoś już nigdy nie stanie w naszych drzwiach? Jak ponownie zacząć żyć bez poczucia obezwładniającej pustki? Co zrobić, gdy czujemy, iż nie mamy jeszcze siły, by poprosić o pomoc?

Pani Maria Wilczęga odeszła 3 stycznia 2020 roku. Ten dzień był dla jej bliskich początkiem niezwykle trudnej drogi pożegnania. Pogrążonym w żalu mężowi, dorosłym już dzieciom oraz wnukom zostały tylko wspomnienia, które zanim staną się pamiątką po kimś wyjątkowym, będą źródłem bólu i rozpaczy. Bardzo ciężko odejście mamy przeżyje jej córka Magdalena, która za namową koleżanki, zacznie pisać.

„Moje Katharsis” obejmuje bardzo trudny okres nie tylko dla autorki, ale i dla nas wszystkich. Żałoba kobiety nałożyła się, bowiem na moment pandemii COVID-19, gdy wielu z nas poczuło pustkę, ale również doceniło siłę rodzinnych więzi. U Wilczęgów ten czas zlał się w jedno z pożegnaniem bliskiej osoby, co każe zadać sobie pytanie, na ile izolacja społeczna wpłynęła na poczucie osamotnienia żałobników. Magdalena Marciak swoje notatki pisała w Irlandii, gdzie aktualnie mieszka. Przez kartki jej wspomnień przemyka żal, że życie na obczyźnie zmusiło ją do tego, by ograniczyć realną obecność w rodzinnym domu na rzecz częstych rozmów przez telefon i internet. To powinno skłonić wielu czytelników do przemyśleń nad tym, co jest w życiu najważniejsze. Przykład samej autorki najdobitniej pokazuje, że jakość relacji jest dużo ważniejsza niż codzienna fizyczna obecność. Inaczej pożegnanie nie byłoby aż tak dojmujące jak to, które widzimy na kartkach tej wyjątkowej publikacji.

„Moje Katharsis” to bardzo poruszający pamiętnik osoby, która przemykając pomiędzy formą intymnego listu oraz dziennika pisanego w nurcie prozy poetyckiej, próbuje uporać się ze stratą, która jest nieodwracalna. To literacki sposób pożegnania się z Mamą i nauczenia się życia ze wspomnieniami o Niej, a także niezwykle bolesna podróż w głąb siebie, będąca swoistym katharsis również dla czytelnika. Młoda autorka opisuje utratę wielopłaszczyznowo. Podkreśla, że czuje nieobecność swojej mamy w zwykłej codzienności. Nagle okazuje się, że zabrakło nie tylko matki, ale również żony, babci, powierniczki, a pod względem społecznym również nauczycielki, która niestrudzenie oddawała się wychowaniu młodzieży. Jak poradzić sobie z tą fizyczną pustką, która jest tylko namiastką tego, co dzieje się w naszych emocjach i uczuciach? Tego się z tej książki nie dowiecie, ale przekonacie się o tym, że żałoba to długa i trudna droga w nieznane.

„Moje Katharsis” to druga książka w dorobku Magdaleny Marciak poświęcona utracie bliskiej osoby, ale pierwsza utrzymana w nurcie prozy poetyckiej. Można zapytać, dlaczego akurat taka forma stała się środkiem wyrażania myśli. Powodów jest przynajmniej kilka. W prozie Magdaleny Marciak przedmioty są materialną pamiątką po kimś, kto za szybko odszedł i swoistym portalem do przywołania wspomnień, które ranią, a równocześnie w jakiś sposób koją emocje córki. Kobieta powraca do tych samych kwestii po wielokroć, tworząc prozę z charakterystycznym rytmem poetyckim. Co ciekawe, pomimo swoistej powtarzalności, odbiorca odkrywa, że za każdym razem to samo wspomnienie budzi w niej nieco inne uczucia niż poprzednio. Jednym razem to pustka i oszałamiający ból, a innym smutek, strach lub melancholia, która daje nadzieję, że jutro będzie odrobinkę lepiej niż dziś.

Autorka, pisząc swój dziennik, przechodzi wszystkie fazy emocjonalnej żałoby takie jak wstrząs, zaprzeczenie, gniew, osamotnienie, targowanie się, ukojenie i akceptacja. Czytelnik kończąc lekturę, nie ma pewności, na którym etapie zostawia narratorkę. Wszystko za sprawą tego, iż emocje, które odczuwa Magdalena Marciak są ściśle powiązane z kalendarzem rodzinnym. Obserwujemy więc serię pierwszych razów bez Mamy, która jest w centrum myśli zrozpaczonej córki. Pierwszy Dzień Babci i pierwsze Boże Narodzenie to tylko początek długiej listy zwyczajno-niezwykłych dni, które sprawiają ból. Magdalena Marciak, opowiadając o pożegnaniu, porusza temat śmierci pod kątem nie tylko emocjonalnym, ale też w jakiejś mierze filozoficznym i społecznym. Zupełnie jakby musiała pożegnać się z panią Marią w każdym możliwym aspekcie życia.

Nie sposób nie zestawić „Mojego Katharsis”’ z „Trenami” Jana Kochanowskiego. Wydaje się, że renesansowy poeta po utracie córki Urszuli i współczesna autorka po śmierci Mamy szli dokładnie tą samą ścieżką żałoby i potykali się o te same kamienie pamięci, pomimo upływu wieków. Towarzyszył im zapewne ten sam ból i wątpliwości. Warto podkreślić, że oboje musieli zmierzyć się z kryzysem wiary, który rodzi się w momencie, gdy nie mamy stuprocentowej pewności, co kryje się po drugiej stronie. Na ile wiara w jakikolwiek absolut daje nadzieję, a na ile sprawia, że w momencie utraty kogoś bliskiego, musimy zderzyć się z istotą tego, co nieodgadnione? To jedno z pytań, które nasuwa się podczas lektury.

A jak o odejściu mówić najmłodszym? Każdy rodzic chce, aby jego dziecko nie cierpiało. Tylko jak to zrobić, gdy z otoczenia malca znika nagle ktoś, kto był dla niego bliski? Magdalena Marciak jako mama musiała zmierzyć się z tym problemem Kobieta postanowiła nie ukrywać przed swoimi dziećmi odejścia babci, lecz skupić się na pielęgnacji pięknych wspomnień o niej. To oczywiście nie uchroniło jej od serii pytań od dociekliwego synka, który nie raz zastanawiał się, co mógłby zrobić, by babcia wróciła z nieba. Oczywiście każda taka sytuacja jest ogromnie bolesna dla osoby, która ma świadomość nieodwracalności śmierci. Jednak, jak podkreśla autorka, takie zderzenie faktów z naiwną wiarą dziecka w to, że wszystko jest możliwe, również nas czegoś uczy.


Z racji, iż „Moje Katharsis” stanowi pewną formę oczyszczenia dla Magdaleny Marciak w tej lekturze z pewnością nie każdy się odnajdzie. Co więcej głębokość przeżywanych uczuć dla niektórych odbiorców może okazać się mało realistyczna. Myślę, że w tym przypadku kluczem do zrozumienia sensu jest poziom wrażliwości czytelnika lub zbieżność jego doświadczeń po utracie kogoś bliskiego. Ten tytuł powinien trafić przede wszystkim do tych, którzy właśnie cierpią po stracie, by dać im przestrzeń do przeżywania żałoby na swój sposób. Właśnie takie słowa mogą im pomóc być nieco mniej osamotnionymi w przeżywanym bólu. Równocześnie ten dziennik nie może być zamiennikiem dla profesjonalnej pomocy psychologicznej. Pocieszające jest jednak to, że nie każdy z nas takiego wsparcia będzie potrzebował. Czasem wystarczy przeczytać te kilkanaście rozdziałów, właśnie po to, by zdać sobie sprawę, że mamy prawo do bólu, ale także nadziei, że bez bliskiej osoby kiedyś nauczymy się żyć.

---
M. Marciak, Moje Katharsis, Ridero IT Publishing, Dublin 2021 s.179

(Pierwotnie tekst wraz z fragmentami książki w interpretacji Bogdana Dmowskiego ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2022/07/magdalena-marciak-moje-moje-katharsis.html)

„Każdy ma prawo wierzyć w to, co chce i na swój sposób przeżywać etap po śmierci bliskiej osoby, zwany żałobą. Jedni mogą chodzić na imprezy, inni pozostaną w domach. Znajdą się i tacy, którzy w pokorze przez rok ubierać będą czarne ubrania i w taki sposób okazywać szacunek do zmarłej osoby […]” .

W życiu niemal każdego z nas przychodzi taki moment, kiedy zderzamy się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

,,Przeprócha" Konrada Sikory to tylko na pozór prościutki zbiorek próz poetyckich. Każdy utwór to zaledwie kilka fraz kreślących szkic większej całości. Czasami te słowa dziwią, innym razem zaskakują lub szokują. Jedno jest pewne. To publikacja dla ambitnego odbiorcy, która szuka odpowiedzi w filozofii i sztuce i jest w stanie iść pod prąd.

,,Przeprócha" Konrada Sikory to tylko na pozór prościutki zbiorek próz poetyckich. Każdy utwór to zaledwie kilka fraz kreślących szkic większej całości. Czasami te słowa dziwią, innym razem zaskakują lub szokują. Jedno jest pewne. To publikacja dla ambitnego odbiorcy, która szuka odpowiedzi w filozofii i sztuce i jest w stanie iść pod prąd.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Król Zygmunt II August (1520-1572) był jednym z tych władców naszego kraju, który bud ził wiele kontrowersji nie tyle ze względu na decyzje polityczne (to właśnie jemu zawdzięczamy unię lubelską, dzięki której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów), ale sferę prywatną, która była bardzo barwna i nie przystawała do obyczajów ówczesnego społeczeństwa. Pierwszą żoną ostatniego króla Polski z dynastii Jagiellonów była Elżbieta Haburżanka (1526-1545) córka Ferdynanda I Habsburga (1503-1564) i Anny Jagiellonki (1503-1547). Zaledwie dwa lata po śmierci małżonki jeszcze młody wówczas król potajemnie poślubił Barbarę Radziwiłłównę (1523-1551), czym wywołał skandal obyczajowy ze względu na fakt, że druga żona była zaledwie córką kasztelana, a rodzina krnąbrnego monarchy nie wyraziła zgody na ten ożenek. Szczęście pary nie trwało długo, gdyż po kilku latach król znów został wdowcem. Co prawda Zygmunt August zdecydował ożenić się ponownie z młodszą siostrą swojej pierwszej żony Katarzyną Habsburżanką (1533-1572), ale darzył ją tak jawnym wstrętem, iż bezwstydnie romansował z wieloma kobietami, które miały zaspokajać jego niegasnące żądze. Według części historyków, król nigdy nie wyleczył się z miłości do Radziwiłłówny i ciągle szukał choć namiastki jej osoby w ramionach kolejnych kochanek. Było kwestią czasu, kiedy ktoś wykorzysta tę słabość do własnych celów. Właśnie w tym miejscu zaczyna się akcja książki Renaty Czarneckiej.

„Barbara i król. Historia ostatniej miłości Zygmunta Augusta” to zdecydowanie książka historyczna, a nie typowy współczesny romans historyczny, gdzie prawdziwe wydarzenia pełnią tylko małoznaczącą rolę dekoracyjną. Warto mieć na uwadze jeszcze przed sięgnięciem po ten tytuł, iż będziemy obcować z lekko rwaną, jednoliniową akcją, gdyż polska autorka zrobiła wszystko, aby fabuła jej powieści, była jak najbliższa prawdzie historycznej. Postawienie sobie tak sztywnej ramy opowieści wymaga od twórcy z jednej strony dobrego warsztatu pisarskiego, a z drugiej powściągnięcia wyobraźni, co jest niezwykle trudnym zadaniem. Historia fascynacji króla Zygmunta Augusta Barbarą Giżanką nie jest jednoznaczna, dzięki czemu istnieje pewne pole do interpretacji, które pisarka bardzo skrzętnie i umiejętnie wykorzystała. Pani Renata podążyła, ścieżką pełną intryg, magii, miłości i niedopowiedzeń, która zaintryguje nawet tych, którzy na co dzień nie interesują się dziejami władców. Co więcej czasami ma się nieodparte wrażenie, że czytamy w pełni wymyśloną baśń, czerpiącą m.in. z motywów „Królewny Śnieżki”, by po chwili zdać sobie sprawę, że takie wydarzenia naprawdę mogły mieć miejsce.

Największą zaletą „Barbary i króla” jest wykreowanie niezwykle realistycznych postaci, które nie wykraczają poza ramy swoich czasów, a równocześnie są tak bliskie współczesnemu odbiorcy. Można tylko pogratulować autorce, iż odnalazła swoisty „złoty środek” między ukazaniem XVI-wiecznej rzeczywistości i aktualnego, kobiecego przekazu. Historycy niezbyt pochlebnie oceniają postawę dwóch nałożnic króla opisanych w powieści, czyli posądzanej o czarną magię Zuzanny Orłowskiej oraz Barbary Giżanki, która według tradycji miała być uderzająco podobna do drugiej żony Zygmunta Augusta. Renata Czarnecka nie usprawiedliwia swoich bohaterek, ale dzięki pokazaniu wydarzeń w większości z ich perspektywy, uwidacznia ich niejednoznaczne charaktery i skryte motywacje, które nie różnią się niczym od tych nam współczesnych. W tym kontekście warto zapoznać się z posłowiem, w którym autorka przybliża odbiorcy rolę społeczną kobiet w XVI wieku.

„Barbara i król. Historia ostatniej miłości Zygmunta Augusta” to w moim odczuciu dość niedoceniona książka. Szkoda, że jej bardzo dobrze dopracowana pod względem historycznym fabuła, świetnie wykreowane postacie, wartka narracja i ukryte współczesne przesłanie czasem przegrywają z rozdmuchanymi historiami miłosnymi, które są przecież czystą fikcją. Warto dać książce Renaty Czarnieckiej szansę nawet jeżeli dotąd proza historyczna wydawała się Wam nudna, bo ta powieść udowadnia, że nie trzeba znać dat, aby w pełni chłonąć losy bohaterów, którzy jak my wszyscy mają wady i zalety.


(Pełna opinia znajduje się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2021/07/renata-czarnecka-barbara-i-krol.html)

Król Zygmunt II August (1520-1572) był jednym z tych władców naszego kraju, który bud ził wiele kontrowersji nie tyle ze względu na decyzje polityczne (to właśnie jemu zawdzięczamy unię lubelską, dzięki której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów), ale sferę prywatną, która była bardzo barwna i nie przystawała do obyczajów ówczesnego społeczeństwa. Pierwszą żoną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„[…] polityka jest jak Netflix: musi non stop dostarczać odbiorcy kolejne odcinki historii, która go wciągnie, poruszy emocje i zmusi do myślenia, zachęci do oglądania dalej[1]”.

Muszę zacząć od pewnego osobistego przemyślenia, które towarzyszy mi od kilku tygodni. Gdyby ktoś półtora roku temu powiedział mi, że z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnę po książkę o zabarwieniu politycznym nie uwierzyłabym. O ile polityka międzynarodowa interesuje mnie niemal od zawsze, o tyle nasze polskie poletko kłótni i niekończących się uszczypliwości było dla mnie odstręczające. Dlaczego, więc kupiłam książkę Szymona Hołowni i to już w dniu jej premiery? Odpowiedź na to pytanie jest dość rozbudowana, ale jednym z motywów była żółto-biała zakładka, którą niemal zaraz po otwarciu przesyłki z książką przywłaszczył sobie mój pies Koksik, by w spokoju skonsumować ją w swojej kryjówce za łóżkiem. Kierowała mną jednak również ciekawość, co konkretnie się stało, że ceniony przez wielu prezenter, dziennikarz i autor zaryzykował wszystko i postanowił kandydować na prezydenta.

„Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” to dość osobliwy pamiętnik osoby, która weszła do świata polityki z zewnątrz. Sięgając po akurat tę lekturę, nie spodziewałam się zbyt wielu zaskoczeń, bo dość dokładnie śledziłam kampanię wyborczą pana Szymona. Mimo to, pierwsze rozdziały tej swoistej opowieści osobisto-politycznej, były dla mnie wejściem w nieznaną i dość bezwzględną rzeczywistość. Nie wiem, czemu błędnie wyszłam z założenia, że publicysta w zasadzie bardzo łatwo i bez zbędnych zgrzytów przejdzie na drugą stronę barykady. Stało się inaczej. Poznawanie polityki od kulis jest o tyle nieprzyjemne dla czytelnika, że z jednej strony pokazuje bezduszność wielu mechanizmów, a z drugiej uwidacznia, ile w ten proces trzeba wpompować pieniędzy. Muszę przyznać, że nie było mi łatwo czytać np. o segmentacji wyborców, czyli badaniach ankietowych, które pomagają budować politykom taki język komunikacji, aby ten był skuteczny w konkretnej grupie odbiorców. Można powiedzieć, że były prezenter zaryzykował podwójnie nie tylko rezygnując ze stabilizacji zawodowej, ale przede wszystkim zakładając, iż jego kampanię sfinansują jego przyszli zwolennicy. Jak to się skończyło wiemy wszyscy.

„Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” poniekąd wymyka się temu, jak przeciętny czytelnik wyobraża sobie książkę polityczną. Nie ma tu zbyt wielkiej ilości brudów wylewanych na politycznych konkurentów, chociaż nie jest to też publikacja, przy której zwolennicy partii ultrakonserwatywnych będą czuli się komfortowo. Co dość oczywiste, autor pokazuje swoje poglądy w kontraście do aktualnych działań rządu. Co warto podkreślić, pan Szymon stara się krytykować idee a nie osoby, chociaż momentami widać, że nie wszędzie udaje mu się powściągnąć emocje. Finalnie czytelnik otrzymuje opowieść o marzeniu, które jest pokazane w lekkim oddaleniu, by nie zrazić do lektury osób, które dotąd nie interesowały się polityką. Można nawet powiedzieć, że sama książka nie ma na celu pokazania szczegółów wizji politycznej, lecz nakreślenie jej ogólnych ram, dzięki którym odbiorca będzie wiedział czy Polska 2050 to coś, z czym może się osobiście utożsamiać, czy też nie.

 Łatwo wysnuć stąd wniosek, iż „Fabryka jutra” nie jest publikacją stricte programową, lecz polityczno-osobistym pamiętnikiem z kilku miesięcy podróży, która jeszcze się nie skończyła. Wydaje się bowiem, że głównym celem autora było z jednej strony podsumowanie tego, co już za nami, a z drugiej „uczłowieczenie” polityki, by pokazać, że może być ona sposobem zmiany świata na lepsze. Fakt, ile miejsca w swojej książce były pretendent do fotela prezydenta poświęca swoim współpracownikom oraz ludziom, których spotykał na swej drodze, niezbicie świadczy o tym, że docenia ich wkład w kampanię wyborczą. Sam pomysł Belwederu na kółkach pokazał choćby to, że Hołownia nie zatracił daru uważności i słuchania, które widzowie poznali wiele lat temu dzięki programowi „Ludzie na walizkach”. Co prawda akcja objazdu Polski kamperem narodziła się jako odpowiedź na pogłębiające się obostrzenia sanitarne, ale niewątpliwie to ona dla wielu zwolenników pana Szymona była pierwszym krokiem do dołączenia do ruchu społecznego, który rozwija się do dziś.

 Dość ciekawym doświadczeniem jest rozpatrywanie „Fabryki jutra” pod względem językowym. Sam autor na jednym z porannych spotkań online, które prowadzi cyklicznie na Facebooku, wspomniał, że ocena jego kunsztu pisarskiego jest bardzo skrajna. Jedni kochają styl Hołowni, a drudzy nie zostawiają na nim suchej nitki. Po skończonej lekturze, doskonale rozumiem oba punkty widzenia. Okazuje się bowiem, że wszystko zależy od intencji z jakimi siadamy do czytania. Jeśli zechcemy połknąć książkę „na raz” to niewątpliwie oczaruje nas niesamowicie swojski sposób wypowiedzi, który czasem jest lekko dosadny, ale wywołuje w odbiorcy poczucie bliskości z narratorem. Zupełnie tak jakbyśmy rozmawiali z politykiem w naszym salonie przy kawie i ciastkach. To, co mnie zaskoczyło już od pierwszych stron, to wrażenie, że ja tej książki nie czytam, lecz ja jej słucham. Zupełnie jakby cały talent oratorski – który były prezenter niewątpliwie posiada – dało się przenieść na papier w skali 1:1. Problem zaczyna się w momencie, gdy zechcemy wypisać sobie jakiś cytat, który wyjątkowo nam się spodobał. Nagle okazuje się, że wyizolowanie jednego zdania w taki sposób, aby zachować jego właściwy sens, jest dość sporym wyzwaniem. Tutaj zauważamy jak dużo w formie wypowiedzi Hołowni dygresji i błędów stylistycznych. Nie ukrywam, iż za każdym razem, gdy natrafiałam na tego typu niedociągnięcie uśmiechałam się w duchu, bo sama piszę w podobny sposób. Osobiście stoję, bowiem na stanowisku, że czasem budowa jakiejś formy porozumienia na linii czytelnik-autor jest dużo ważniejsze niż sztywna poprawność językowa, a tak jest właśnie w tym przypadku.

 „Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki” to książka, która może podziałać na czytelnika na wiele różnych sposobów. Dla wolontariuszy i członków powołanego przez autora stowarzyszenia oraz ruchu społeczno-politycznego będzie to niezapomniana podróż w przeszłość, której nierzadko byli częścią. Fanom autobiografii i prozy faktograficznej ta książka przyniesie osobistą perspektywę kogoś, kto wchodzi w nowy etap życia w czasach pandemii, która na trwałe zmienia nasze postrzeganie bliskości oraz budowania relacji z drugim człowiekiem. W końcu tym, którzy sięgną po tę publikację, by poznać poglądy polityczne Szymona Hołowni, te 272 strony powinny dać odpowiedź na pytanie, czy warto im zaufać. Na pewno wśród tej grupy znajdą się i tacy, dla których zderzenie z centrowymi poglądami autora będzie dopiero pierwszym krokiem do odkrycia swojego światopoglądu, który może być diametralnie różny od tego, którego opis znajdziemy na kartach „Fabryki jutra”. Niezależnie jednak od tego, czy ostatecznie będziemy zwolennikami Polski 2050 Szymona Hołowni, PiS-u, Platformy, czy jakiegokolwiek innego ugrupowania, po tej lekturze powinna zostać w nas myśl, że mamy realny wpływ na to, co dzieje się w naszym kraju. Warto, więc gdy przyjdzie pora wyboru, zamiast po raz kolejny siedzieć przed telewizorem i kląć na decyzję innych, samemu wziąć sprawy w swoje ręce i zagłosować wedle naszych przekonań.



[1] Sz. HOŁOWNIA, Fabryka jutra. Jak postanowiłem rzucić wszystko i uratować świat mojej córki, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020, ss.8-9.



(pierwotnie recenzja ukazała się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2021/05/szymon-hoownia-fabryka-jutra-jak.html)

 

„[…] polityka jest jak Netflix: musi non stop dostarczać odbiorcy kolejne odcinki historii, która go wciągnie, poruszy emocje i zmusi do myślenia, zachęci do oglądania dalej[1]”.

Muszę zacząć od pewnego osobistego przemyślenia, które towarzyszy mi od kilku tygodni. Gdyby ktoś półtora roku temu powiedział mi, że z własnej, nieprzymuszonej woli sięgnę po książkę o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz zadziwia mamę, tatę, dziadka oraz najlepszego przyjaciela Bato, który co tu kryć jest urwiskiem o dobrym serduszku. Kim jest nasza bohaterka? Ta dam! Poznajcie Tututu, czyli główną postać przepięknego zbioru opowiadań dla dzieci autorstwa Anny Świątek.


Zacznę może nietypowo, bo od kulis tego, dlaczego w ogóle sięgnęłam po „Tututu odkrywa (nie) zwyczajność”. Otóż, kilka miesięcy temu moja serdeczna przyjaciółka, w trakcie jednej z naszych rozmów, wspomniała, iż niedługo ma wystartować nowe wydawnictwo o nazwie Pactwa, które będzie się skupiać na publikowaniu m.in. wartościowej literatury dla najmłodszych. Może puściłabym tę wiadomość mimo uszu, gdyby nie fakt, że nasza dyskusja skupiła się nie na treści przyszłej książki (której przecież jeszcze nie znałyśmy), lecz na deklaracji wydawcy, że przy publikacji zostanie zastosowany certyfikowany papier. Szczerze mówiąc, jako wydawca nigdy nie pomyślałabym o takich detalach, ale nie ukrywam, że gdybym była rodzicem takie podejście do publikowania bajek byłoby dla mnie olbrzymim atutem przy doborze lektur dla mojego dziecka. Równocześnie przypomniał mi się artykuł o kulisach powstania legendarnego polskiego elementarza pod redakcją Mariana Falskiego, który ponoć oprócz wartości merytorycznej zwracał uwagę również na warstwę edycyjną swoich publikacji, twierdząc, że książki dla dzieci muszą być nie tylko mądre, ale i piękne.

Po rozmowie z przyjaciółką zaczęłam pilnie śledzić ruchy wydawnictwa. Jeszcze przed premierą „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” miałam okazję obejrzeć transmisję z godzinnego spotkania Anny Świątek z internautami. Dokładnie w chwili, kiedy słuchałam jak sama autorka czyta pierwszy rozdział swojej książki, stało się coś magicznego. W jednej chwili poczułam się, jakbym znów miała osiem lat i czytała prozę Astrid Lindgren, która jak nikt potrafiła rozbudzić dziecięcą wyobraźnię.

W zbiorze „Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” znajdziemy siedem historyjek o przygodach rezolutnej dziewczynki oraz jej kolegi Bato. Wszystkie one opowiadają o rozwijaniu wyobraźni podczas rozwiązywania codziennych zmartwień Tym co wyróżnia tę pozycję spośród innych współczesnych książeczek dla małego odbiorcy jest niezamykanie się autorki na nieszablonowe pomysły małych bohaterów. I tak nie sposób utrzymać powagi, kiedy czytamy o tym jak Tututu chcąc mieć długie włosy, postanawia zakopać je w ogródku, poprosić kolegę by je podlał, a następnie wspólnie z nią poczekał na efekty. Wszak włosy muszą rosnąć dokładnie tak samo jak drzewka owocowe, prawda? A co, jeśli te włosy zapuszczą korzenie?

Zaskakujące dla niektórych odbiorców może być to, iż Anna Świątek nie buduje świata swojej bohaterki na zdobyczach współczesnej techniki. Tututu nie wpatruje się w ekran tabletu. Zamiast tego posiada cudowną rodzinę i dziadka, który zawsze pomoże jej znaleźć odpowiedź nawet na najtrudniejsze pytanie bez narzucania swojego zdania. O ileż ciekawsze od każdej gry komputerowej jest śledzenie małego żuczka czy pracowitej mrówki! Tutaj dochodzimy do bardzo ciekawego i przemyślanego motywu jakim jest dbałość o przyrodę. Autorka nienachalnie pokazuje małym czytelnikom, że warto zbierać deszczówkę. Równocześnie uświadamia im, że zwierzątka domowe nie są wcale zabawkami, lecz czującymi istotami, które potrzebują opieki, a także wolności. Musimy się więc pogodzić z tym, że nie zawsze chcą być głaskane i przytulane.


„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” ma klasyfikację wiekową 6+, co oznacza, że przynajmniej trzy historyjki z tego tomu będą idealne do czytania maluchom już w wieku przedszkolnym. Nie dotyczy to jednak tych rozdziałów, które mogą być dopełnieniem zagadnień z pierwszych lekcji geografii czy fizyki. Książka Anny Świętek nie jest jednak pozycją stricte dydaktyczną, choć w każdym opowiadaniu kryje się zawsze mniej lub bardziej ukryty morał. Trudno ukryć fakt, że autorka jest z zawodu polonistką. Może właśnie dlatego mówi do czytelników prostym, zrozumiałym językiem, który jest łatwy w odbiorze i może zachęcać młodych adeptów literek do samodzielnego czytania.

„Tututu odkrywa (nie)zwyczajność” to naprawdę solidnie wydana pozycja. Książka posiada grubą okładkę i wszytą niebieską wstążeczkę, która z powodzeniem zastąpi zakładkę lub zaginanie rogów. W ramach przedsprzedaży wydawnictwo dodawało jednak tekturową zakładkę i lniany woreczek na nasz literacki skarb. Przejdźmy do jakości papieru, o którym wspomniałam na początku tekstu. Widać, że zastosowanie konkretnych materiałów było dokładnie przemyślane. Kartki są stosunkowo sztywne, ale nie kartonowe, co sprawia naprawdę dobre wrażenie. Równocześnie wyraźna czcionka na jasnym tle idealnie współgra z kolorowymi i optymistycznymi ilustracjami wykonanymi przez autorkę. Co ciekawe, to ponoć rysunki były zapalnikiem do powstania opowiadań, dlatego tym bardziej żałuję, że nie ma ich w tym tomie jeszcze więcej.

Tak rozpływam się w zachwytach nad książką Anny Świątek, a Wy pewnie zastanawiacie się czy to cudo ma jakąkolwiek wadę. Otóż zdecydowanie tak i to dla wielu osób zaporową - koszt zakupu. W chwili, gdy piszę ten tekst (październik 2020) cena detaliczna to 50-60 zł, co jest relatywnie wysoką kwotą. Nie da się jednak ukryć, że to kwestia wysokiej jakości wykonania. Wydaje mi się, że wydawnictwo Pactwa mogło spokojnie rozbić fabułę na dwie oddzielne publikacje bez poświęcania jakości i skorzystaliby na tym wszyscy. Tututu ma niebagatelną siłę przyciągania i to zarówno dzieci jak i (a może przede wszystkim) ich rodziców. Do przygód tej rezolutnej dziewczynki po prostu chce się wracać bez względu na wiek.


(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/10/anna-swiatek-tututu-odkrywa.html)

Dziś opowiem o kimś, kogo polubiłam od pierwszego zdania. Pewnie gdybym nie była tak przerażająco stara, to mogłabym napisać, że odnalazłam literacką przyjaciółkę od serca jak mawiała Ania Shirley. Dziewczynka, którą chcę Wam przedstawić, ma zaledwie kilka lat i mieszka gdzieś tam daleko w domku wśród najbliższych. Ta mała wielbicielka przyrody i czerwonych beretów co rusz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Współczesny obraz kobiety sukcesu promowany w mediach jest dość jasny i klarowny. Zazwyczaj widzimy zdeklarowaną, zawziętą ultrafeministkę w idealnie dopasowanej garsonce, która niejednego mężczyznę musiała przekonać o swojej wartości. Po wielu wyrzeczeniach doszła na szczyt i osiągnęła sukces wbrew wszystkiemu i wszystkim. Sęk w tym, że równocześnie podkreśla się, iż realizacja planów zawodowych jest niemal równoznaczna z rezygnacją z przyszłego macierzyństwa. Taki schemat sprawia, że płeć piękna jest wpychana zwykle do jednej z dwóch szufladek myślowych. Te z nas, które stawiają na rozwój osobisty są oskarżane o to, że chcą zająć miejsce mężczyzn i sprzedały duszę w zamian za pieniądze. Z drugiej strony, jeśli wybieramy tradycyjną rolę żony i matki nie zabraknie zapewne tych, którzy będą wyzywać nas od kur domowych i niewyedukowanych pań wkładających kij w szprychy postępowi społecznemu. Czy w związku z powyższym, każda kobieta musi już na wstępie zdecydować się na jedną lub drugą ścieżkę życia, rezygnując ze spełnienia zawodowego lub rodzinnego? Co stanie się w chwili, kiedy okaże się, że pragnęłyśmy jednak czegoś innego lub co gorsza – chcemy połączyć obie wizje świata? Czy mamy prawo spełniać się zarówno zawodowo jak i prywatnie? Do odpowiedzi na te właśnie pytania skłania Carla Montero, oddając w ręce czytelników „Ogród kobiet”.

Gianna Verelli pracuje w jednym z bardziej cenionych biur architektonicznych w Barcelonie. Życie nieco sarkastycznej trzydziestolatki wypełnia przede wszystkim praca dla nastawionej na sukces zawodowy szefowej. Dziewczynie nadmiar obowiązków zdaje się nie przeszkadzać, zwłaszcza że to jeden z niewielu stabilnych punktów jej życia. Prywatnie Gii nie ma niestety aż tyle szczęścia. Kobieta od dłuższego czasu jest zaangażowana w potajemny romans z żonatym gwiazdorem filmowym, który od lat obiecuje, że w końcu się rozwiedzie. Jedynymi opokami dla dziewczyny są brat Carlo i ukochana babcia, która wiele lat temu dała jej prawdziwy ciepły dom. Śmierć seniorki rodu Verellich sprawia, że rodzeństwo, ze względu na brak czasu, musi rozważyć sprzedaż odziedziczonego sklepu z włoskimi specjałami. To jednak nie koniec. Gianna niespodziewanie dla samej siebie zostaje postawiona przed wyborem, który zaważy na całym jej życiu zarówno zawodowym jak i prywatnym. Kobieta wie, że jakąkolwiek decyzję podejmie, będzie musiała coś bezpowrotnie poświęcić, na co w chwili obecnej nie jest gotowa. Sposobem na odcięcie się od problemów staje się lektura znalezionego przypadkiem pamiętnika prababci Gianny. Dziennik nieznanej krewnej będzie dla jej prawnuczki ukrytą wskazówką, jak powinna postąpić. Nim jednak dziewczyna zda sobie z tego sprawę, chęć ucieczki i poznania swoich korzeni zaprowadzi ją do Ligurii we Włoszech, skąd pochodzili jej przodkowie.

Z prozą Carli Montero spotkałam się już po raz drugi. Jeśli czytaliście moją opinię o „Szmaragdowej tablicy” zapewne pamiętacie, że tamta powieść wydawała mi się nierówna i podczas gdy warstwą osadzoną w trakcie II wojny światowej byłam zachwycona, aspekt współczesny totalnie mnie wynudził. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie, że największym atutem „Ogrodu kobiet” jest aktualna problematyka społeczna, która została tylko podkreślona dzięki części fabuły rozpoczynającej się tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny. Łatwo, bowiem zauważyć, że Anice i Giannę łączą w zasadzie podobne rozterki, choć ich losy dzieli niemal wiek.

Jednym z dwóch głównych motywów powieści jest kwestia samodecydowania kobiet o swoim losie. Montero skupia się przede wszystkim na aspekcie damskiej solidarności, a w niektórych sytuacjach jej braku. Stawia główną bohaterkę niejako na linii podziału pomiędzy konserwatywnym, a liberalnym spojrzeniem na rolę kobiety we współczesnym świecie. Co więcej, stara się podkreślić, że niezależnie od tego, czy jesteśmy tradycjonalistkami czy dążymy do coraz większej emancypacji, mamy do tego prawo. Hiszpańska autorka zwraca jednak uwagę, jak szkodliwy bywa nacisk społeczny, który zmusza nas do podejmowania decyzji wbrew własnemu systemowi wartości.

Bardzo ciekawym pomysłem było połączenie dwóch osi czasowych książki wspólnym miejscem akcji. Castelupo to małe urokliwe miasteczko, które poznajemy tuż przed wybuchem I wojny światowej, To miejsce na swój sposób magiczne, bo przesycone zapachem ziół i wiarą w zabobony. Mimo tego, iż czytelnik czuje się tutaj bezpiecznie, z biegiem akcji odkrywa, że ta maleńka wioska jest nie tylko źródłem ukojenia dla niektórych bohaterów, ale także materialną pamiątką przykrych wydarzeń, których nie da się zapomnieć. To tutaj upośledzony Pino będzie doświadczał ostracyzmu, ale także dozna ciepła ze strony Anice. W końcu to do Castelupo po wielu latach przywędruje Gianna, By odkryć sekret swojej rodziny.

Wydawałoby się, że aby dobitnie pisać o cierpieniu wynikającym z traumy, najlepiej najpierw przedstawić samo trudne wydarzenie, by później skupić się na jego konsekwencjach. Carla Montero w „Ogrodzie kobiet” postępuje wręcz odwrotnie. Pokazuje odbiorcy skutki wydarzeń, zmuszając go do samodzielnego szukania przyczyn. Jest to o tyle genialne pod względem fabularnym, że poszerza perspektywę czytelnika. Szczerze mówiąc, na początku byłam bardzo zawiedziona, że hiszpańska autorka tak mało pisze o wojnie. Dopiero po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że dzięki temu powieść nabiera uniwersalnego charakteru. Widzimy, że trauma może być wynikiem nie tylko walk militarnych, ale także nieszczęśliwego zbiegu okoliczności lub pochopnie podjętej decyzji.
.
To niesamowite z jaką lekkością Carla Montero pisze o ważnych tematach społecznych, nie banalizując ich znaczenia. „Ogród kobiet” czyta się niczym dobrą powieść obyczajową, by z biegiem lektury zderzyć się z mocnym i celnym przesłaniem charakteryzującym literaturę piękną. Spora w tym zasługa m.in. plastycznych opisów krajobrazu oraz sporej ilości włoskiego jedzenia we współczesnej osi fabularnej. Bohaterowie co rusz przygotowują jakieś specjały, a my jesteśmy niemal otuleni wyobrażeniem zapachów i smaków tych dań. A kiedy jest nam już zbyt błogo, autorka ponownie przenosi nas kilkadziesiąt lat wstecz, by pokazać, że życie nie zawsze jest proste.
Pod względem polskiego wydania „Ogrodu kobiet” Dom Wydawniczy Rebis zdecydowanie nie zawiódł. Książka ma idealny format oraz miłą w dotyku wytrzymałą okładkę zintegrowaną, która świetnie pasuje do innych polskojęzycznych wydań książek Carli Montero. Poza tym jestem pod wrażeniem pięknego przekładu z języka hiszpańskiego, którego dokonał Wojciech Charchalis. Jednak nieco szkoda, że „Ogród kobiet” nie doczekał się drugiego tłumacza, który przełożyłby część tekstu, który autorka pisała po włosku. Podejrzewam, że w oryginalnej wersji powieści w załączniku może znajdować się mini książka kucharska z przepisami na wszystkie pyszności, które przewijają się w fabule. Może o tym świadczyć fakt, iż oglądając filmiki na YouTube udało mi się odkryć, że nazwy kolejno wymienianych dań, odpowiadają wzrostowi trudności ich wykonania. Brak poszerzonej warstwy kulinarnej da się racjonalnie uargumentować nie tylko zmniejszeniem kosztów wydania, ale także ograniczeniem ryzyka złej klasyfikacji gatunkowej przez czytelnika.

Niewątpliwie proza Carli Montero jest nietypowa z racji tego, iż hiszpańska pisarka od lat stara się połączyć dobrej jakości literaturę obyczajową z mocno zarysowanym tłem historycznym. Jej twórczość nie jest jednak standardowym romansem historycznym, mimo że zdarzają się w niej sceny znane z oper mydlanych. Część czytelników zwraca uwagę, iż tło powieści bywa przytłaczające dla osób, które nie lubią czytać książek historycznych. Jeśli zastanawiacie się, czy proza Carli Montero jest dla Was, warto na początek sięgnąć właśnie po najnowszą powieść pisarki. „Ogród kobiet” to jak na razie najlepsza książka tej autorki, jaką trzymałam w dłoniach, co w połączeniu z bardzo aktualną problematyką społeczną stanowi idealną propozycję dla większości czytelników. Jednak jeśli macie bardzo konserwatywny światopogląd, ta książka może nie być przeznaczona dla Was.

(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/10/carla-montero-ogrod-kobiet.html)

Współczesny obraz kobiety sukcesu promowany w mediach jest dość jasny i klarowny. Zazwyczaj widzimy zdeklarowaną, zawziętą ultrafeministkę w idealnie dopasowanej garsonce, która niejednego mężczyznę musiała przekonać o swojej wartości. Po wielu wyrzeczeniach doszła na szczyt i osiągnęła sukces wbrew wszystkiemu i wszystkim. Sęk w tym, że równocześnie podkreśla się, iż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .

Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z pięcioletnim synem Gustavem. Ich życie nie należy do łatwych, ale nie różni się niczym, od losów większości mieszkańców małej, obskurnej kamienicy. Emilie pracuje na dwie zmiany w fabryce serów, a w weekendy sprząta kościół tylko po to, by zapewnić swojemu dziecku porządną edukację. Nigdy nie okazuje mu jednak prawdziwego matczynego ciepła, którego potrzebuje każdy mały człowiek. Sam Gustav stara się być grzeczny i robi wszystko, aby zasłużyć na uśmiech Mutti, jednak ta potrafi go tylko strofować lub darzyć chłodną obojętnością. Jak twierdzi, mężczyzna, nawet gdy ma dopiero kilka lat, musi panować nad sobą, nie okazując uczuć. Chłopiec nie wie, co o tym myśleć, zwłaszcza widząc zachowanie nowego kolegi z przedszkola, którym ma się zaopiekować.

Szybko okazuje się, że ciągle płaczliwy i smutny Anton stanie się kimś ważnym w życiu Gustava. Jednak zanim obaj zdadzą sobie sprawę, że ich życia przypominają dziwną oś symetrii, będą musieli dowiedzieć się, czego tak naprawdę oczekują od losu. Początki nie będą łatwe zwłaszcza dla naszego małego narratora. Gustav nie do końca będzie rozumiał, dlaczego Mutti nie akceptuje rodziny jego nowego kolegi. Przecież mama Antona jest bardzo miła, ma ładny duży dom i nawet zabiera ich obu w weekendy na łyżwy. Dziwnym trafem to bliscy nowego kompana zabaw, obdarzają biedną półsierotę ciepłem, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Zweibelowie mają ku temu powód, o którym chłopiec dowie się podczas wspólnych wakacji w Davos.

„Sonata Gustava” to powieść zarówno zachwycająca, jak również bardzo rozczarowująca. Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła był dość ambitny początek książki. Rose Tremain postanowiła, bowiem oprzeć fabułę na dwóch płaszczyznach – jawnej i ukrytej. Na pozór śledzimy okres dojrzewania i budowania relacji między dwoma krańcowo różnymi bohaterami. Odmienne doświadczenia życiowe, wpływają na niejednoznaczną relację między kolegami z klasy. Gustav codziennie jest dla Antona kimś innym. Jaka jest więc istota więzi, która rodzi się pomiędzy dwójką tak odmiennych od siebie ludzi? Tę zagadkę musi odkryć sam czytelnik. Zadanie nie będzie proste, bo autorka co rusz wpędzi go w rodzaj dziwnego napięcia, że jego przypuszczenia są błędne.

Pomimo że pierwsza część „Sonaty Gustava” wydaje się najmniej dynamiczna, jest niemałą gratką dla tych, którzy lubią ukryte odniesienia historyczne. Autorka pisze m.in. o skutkach wojny i wzroście antysemityzmu. Z perspektywy polskiego czytelnika, który zna aspekt żydowski głównie w kontekście obozów koncentracyjnych, opisywana przez brytyjską pisarkę sytuacja jest wręcz dziwnie nierealna. Tremain mówi, bowiem o tym, że żydowska rodzina żyje na wyższym poziomie niż rodowici Helweci. Ale czy to oznacza, że Szwajcarzy mogli jawnie współpracować z nazistami podczas II wojny światowej? Rose Tremain zdaje się to sugerować w rozdziale, w którym pisze o wakacjach Gustava i Antona. Muszę przyznać, że był to dla mnie najbardziej okrutny, ale także najmocniejszy fragment powieści mówiący o tym, że nie znając dziejów, możemy podświadomie popełniać te same błędy, gdyż jako ludzie z natury jesteśmy skłonni do zła.
Druga część powieści przenosi nas do roku 1937. To właśnie wówczas młodziutka i roześmiana Emilie – matka Gustava – na jednym z jarmarków świątecznych poznaje Ericha. Dziewczyna jest pod tak dużym wrażeniem urody zastępcy komendanta lokalnej policji, że postanawia za wszelką cenę zaciągnąć go przed ołtarz. Jako że sam młodzieniec jest łasy na kobiece wdzięki, rodzina Perle’ów wkrótce staje się faktem. Idyllę świeżo upieczonych małżonków, przerywa wizja nadciągającej wojny. Pomimo, że Emilie przeżyje naprawdę traumatyczne chwile u boku ukochanego, zawsze będzie on dla niej bohaterem. Kobieta podświadomie wyprze istnienie wielu tajemnic w życiu swojego męża.

Wydaje się, że autorka „Sonaty Gustava” celowo odwraca w tym wątku perspektywę, czyniąc ją bardziej kontrowersyjną, a przez to ciekawszą. Kiedy śledzimy losy młodego policjanta, który ratuje Żydów jedną pieczątką, wcale nie widzimy w nim człowieka o szlachetnych pobudkach. Jest wręcz przeciwnie. Erich wraz z pierwszym kłamstwem w dobrej sprawie poczuł, iż może wszystko. Nagięcie jednej, bezdusznej zasady sprawiło, że mężczyzna automatycznie stwierdził, iż w życiu może bezkarnie zdradzać i oszukiwać swoich najbliższych.

Po poznaniu dwóch części „Sonaty Gustava” byłam niemal pewna, iż trafiłam na powieść wybitną, co było widoczne chociażby w konstrukcji książki. Do tego momentu można traktować dotychczasową fabułę jako dwa oddzielne opowiadania, które można czytać w dowolnej kolejności. Na tym etapie jedyną postacią łączącą oba fragmenty jest Emilie. Kobietę postrzega się najpierw jako antypatyczną matkę, której dopiero po poznaniu jej wcześniejszych losów, można nieco współczuć, choć na pewno nie polubić. W tym momencie fabuły najlepiej działa niedopowiedzenie i pewien dystans między czytelnikiem a opowieścią, która przypomina kłucie emocji odbiorcy szpilką przez aksamit. W moim przypadku było tak, iż pomimo tego, że czułam, iż śledzę bieg wydarzeń od niechcenia, to mimowolnie je analizowałam. W pewnej chwili pomyślałam, że to świetna propozycja dla tych, którzy chcieliby poznać aspekty związane z II wojną światową, ale boją się, że ten temat będzie dla nich zbyt brutalny i woleliby obserwować ją jedynie między wierszami. Co jednak stanie się, kiedy autorka postanowi nagle zedrzeć zasłonę tajemnicy?

Do trzeciej partii tekstu „Sonaty Gustava” mam wiele zastrzeżeń. Największej zmianie ulega styl opowieści, który bezpowrotnie traci dystans pomiędzy narratorem, a czytelnikiem. Nagle dostrzegamy coraz więcej wymuszonych i melodramatycznych zagrywek autorki. Zupełnie jakby jakiś redaktor stanął nagle za Rose Tremain i stwierdził, że czytelnicy są za głupi, by zrozumieć, co pisarka chciałaby im przekazać. Brytyjska prozaiczka popada, więc nagle w rodzaj dziwnego pośpiechu i aby uwypuklić puentę ponownie wprowadza postać Lottie. W gruncie rzeczy właśnie to spotkanie jest przysłowiowym „gwoździem do trumny” dla na pozór świetnie skonstruowanej historii. Trudno, bowiem logicznie wytłumaczyć poczynania spokojnego i neutralnego dotąd hotelarza, który w pewnym momencie bez konkretnego powodu, staje się wyzwolonym seksualnie mężczyzną. Zupełnie nieracjonalne wydaje się też, że bohater, który w gruncie rzeczy zdaje sobie już sprawę ze swojej odmiennej orientacji seksualnej, czuje się w moralnym obowiązku zaspokajać wszystkie pragnienia ponad siedemdziesięcioletniej staruszki.

Wspomniane wcześniej wzmocnienie przekazu definitywnie niszczy to, co w moim odczuciu, w „Sonacie Gustava najlepsze – fałszywą neutralność, która objawia się w małych gestach. Telenowelowy finał nijak się ma do tego, z jakiej perspektywy obserwowaliśmy wcześniejsze wydarzenia. Autorka zabrnęła jednak w ślepą uliczkę, z której nie było wyjścia. Nawet nie domyślacie się jak bolesne dla mnie jako czytelniczki, było uświadomienie sobie jakieś osiemdziesiąt stron przed końcem książki, że jakkolwiek się ona nie zakończy, będzie dla mnie totalnym rozczarowaniem. To trochę tak jakby wytrawnego pianistę posadzić przed fortepianem i kazać mu grać najpierw klasykę, z której jest znany, a następnie najnowsze hity muzyki dyskotekowej. Widać by było w tej sytuacji jakiś dziwny fałsz, pomimo iż dobry muzyk potrafi zagrać każdy utwór niezależnie od tego, z jakiego nurtu się wywodzi.

Gdybym miała w jednym zdaniu polecić lub odradzić lekturę „Sonaty Gustava” najchętniej napisałabym przeczytajcie dwie z trzech części, a ostatnią z nich sobie darujcie. Ja poznałam całość i naprawdę tego żałuję. Trafiłam w swoim życiu na wiele gorszych fabuł, ale chyba nigdy nie czułam się aż tak oszukana jak w tym wypadku.

---
* Rose Tremain, Sonata Gustava, s. 10, Wydawnictwo W.A.B. 2017

(Pełna opinia spojlerowa opatrzona wstępem historycznym znajduje się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/04/rose-tremain-sonata-gustava.html)

«„Widzisz więc – mówiła – musisz być taki jak Szwajcaria. […] Musisz się trzymać i być dzielny, być samodzielny i silny. Wtedy będziesz miał „życie takie, jak trzeba”»* .

Naszą podróż w poszukiwaniu istoty pewnej relacji rozpoczynamy w 1947 roku w Matzlingen na północy Szwajcarii. To właśnie tam, w niewielkiej, choć dwupokojowej, klitce mieszka pewna uboga wdowa wraz z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jest styczeń 1891 roku. W bibliotece małego dworku w Nieczujowie właścicielka majątku zastanawia się jak przekonać syna, by nie brał ślubu z Aleksandrą Świerczyńską. Myliłby się jednak ten, kto posądza Różę von Goch o cynizm, a tym bardziej o dążenie po trupach do celu. Dobiegająca do pięćdziesiątki kobieta po prostu obawia się, że przez przykry wypadek w dzieciństwie, narzeczona jedynego jej dziecka jest bezpłodna. Henryk jest jednak nieprzejednany i już wkrótce dochodzi do ogromnego wesela. Sama Róża po latach przyzna, że cieszy się, iż syn postąpił wbrew jej woli. To właśnie ta niesubordynacja sprawiła, że jej najbliżsi mogli przeżyć w swoim towarzystwie, choć kilka beztroskich i cennych chwil. Już niedługo, bowiem rodzina von Goch przeżyła bezmiar tragedii, które wszystko zmieniły. Na świecie pozostały wówczas jedynie trzy przedstawicielki rodu, które musiały stawić czoło nie tylko bolesnym wspomnieniom, ale także skutkom dwóch wielkich wojen, które zburzyły ich wewnętrzny spokój.

Myślę, że Victoria Gische wpadła na świetny pomysł, aby osadzić fabułę swej powieści na przestrzeni pół wieku. Ludzie, którzy przyszli na świat w pierwszej dekadzie XX wieku, podobnie jak moja śp. prababcia Stefania, należeli, bowiem do pechowego pokolenia, które musiało przeżyć aż dwie wojny światowe. Ciężko mi jako osobie, która nigdy nie doświadczyła tak ciężkich chwil, zrozumieć skąd ta niezwykła generacja znajdowała siłę, by wciąż na nowo odbudowywać swoje życie. Tym bardziej cieszę się, że autorka opisała właśnie ten moment w historii świata.

„Czas wojny, czas miłości” to książka, gdzie nie ma złych bohaterów, ale są złe czasy, z którymi muszą sobie radzić. Nie spotkacie tu, więc typowych czarnych charakterów, a każdej z postaci będziecie mocno kibicować. Z czasem okaże się, że nikogo nie ominą bolesne doświadczania, choć zawsze gdzieś na końcu drogi będzie migotać światełko nadziei na lepsze jutro. Jak w życiu, jedni dojdą do celu, a inni nigdy nie znajdą tego czego szukają. Może dzięki temu, najmocniejszym punktem powieści jest wątek romansowy. Rozterki miłosne Leny, Tristana i Roana mają w sobie atmosferę klasycznego romansu kostiumowego. Victoria Gische nie korzysta z najpopularniejszych schematów, co sprawia, że czytelnik nigdy nie wie, czy los połączy ponownie zakochanych. Obserwując decyzje bohaterów (a zwłaszcza Leny), niejednokrotnie czujemy rozczarowanie zmieszane ze zdziwieniem, a równocześnie powoli dociera do nas, że w tej historii nigdy nie miało być sielankowego, hollywoodzkiego zakończenia rodem z komedii romantycznej. Słodko-gorzki finał powieści pasuje, bowiem idealnie do zdumiewającej puenty, która wybrzmiewa dopiero w przedostatnim rozdziale książki.

Głównym problemem okazała się jednak objętość książki, która powinna być przynajmniej dwa razy grubsza. Nie wiem, jaki limit znaków został narzucony pani Viktorii, ale okazał się on zdecydowanie za mały jak na tak wiele wydarzeń. To wszystko sprawia, że początkowe dziewięćdziesiąt stron powieści to nie tyle wprowadzenie do poruszającej historii Leny, co istna gonitwa fabuły na złamanie karku. Victoria Gische znalazła, co prawda świetny sposób na skondensowanie akcji książki w listach, ale nie ukrywam, że z chęcią przeczytałabym o przedwojennych dziejach rodziny von Goch zdecydowanie więcej.

W „Kochance królewskiego rzeźbiarza” bardzo ceniłam tło historyczne, które nie było na pierwszym planie, ale w moim odczuciu pozytywnie wpływało na treść. Niestety, w „Czasie wojny, czasie miłości” to właśnie w tym elemencie, kryje się najwięcej niewykorzystanego potencjału. Stwierdzenie, że Victoria Gische pominęła kontekst historyczny jest co prawda kłamstwem, ale gdy spojrzymy z jaką lekkością autorka wplata do swojej fabuły realne postacie historyczne jak Maria Skłodowska-Curie czy Howard Carter to czasem chciałoby się krzyknąć: „Pani Victorio chcemy więcej!”. Pod tym względem nie ucierpiał jedynie wątek wyjazdu Leny na wykopaliska do Egiptu. Wiedząc o zamiłowaniu samej pisarki do tego tematu, cieszę się, że nasza główna bohaterka również mocno interesuje się historią piramid. Szkoda jednak, że wzmianki o zaborze rosyjskim, protestach żyrardowskich włókniarzy w 1883 roku czy walk o niepodległość Irlandii są wspomniane jedynie w kilku zdaniach jako spoiwo fabularne. Wydaje mi się, że to mógł być ukłon ze strony wydawcy dla wszystkich tych, którzy nie lubią wątków historycznych. Jako że ja się do tej grupy nie zaliczam, mimowolnie szukałam w treści książki wszystkich miejsc, gdzie autorka prawdopodobnie musiała pozbyć się rozbudowanych opisów tła hisroryczno-obyczajowego.


„Czas wojny, czas miłości” to książka napisana naprawdę pięknym językiem. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem progresu, jaki autorka poczyniła w tym względzie. Ilość sentencji, które wynotowałam z powieści, jest imponująca. Victoria Gische w bardzo sugestywny sposób pisze o wykwintnych potrawach oraz tradycjach mieszkańców Nieczujowa. Konstrukcja powieści również bardzo mi się podoba. Na początku rozdziału znajduje się słynny cytat, a poniżej miejsce i czas akcji, który będziemy obserwować. Niemałą rolę w fabule odgrywają listy, które skrótowo pokazują, co zmieniło się na przestrzeni danego okresu czasu, biorąc pod uwagę perspektywę konkretnego bohatera. Niestety, w książce nie brakuje powtórzeń, które mogą przeszkadzać szczególnie młodym czytelnikom. Natomiast starsze pokolenie będzie czuło się w tej konwencji zdecydowanie pewniej, dlatego „Czas wojny, czas miłości” może być świetnym prezentem dla mamy lub babci.

Podsumowując, „Czas wojny, czas miłości” to całkiem sprawnie napisany romans obyczajowy z dość małą otoczką historyczną. Przez większość fabuły to pozycja do bólu przeciętna, której nie można ani odradzić, ani polecić. Mimo to, zakończenie podbija wartość tego tytułu, pozostawiając w czytelniku wiele pytań bez odpowiedzi. Wydaje się jednak, że Victoria Gische popełniła błąd, zamykając swoją fabułę w jednym tomie. Jest to, bowiem idealny pomysł na piękną dylogię a nawet trylogię, opowiadającą losy rodziny, której nie można nie polubić.

(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/03/victoria-gische-czas-wojny-czas-miosci.html)

Jest styczeń 1891 roku. W bibliotece małego dworku w Nieczujowie właścicielka majątku zastanawia się jak przekonać syna, by nie brał ślubu z Aleksandrą Świerczyńską. Myliłby się jednak ten, kto posądza Różę von Goch o cynizm, a tym bardziej o dążenie po trupach do celu. Dobiegająca do pięćdziesiątki kobieta po prostu obawia się, że przez przykry wypadek w dzieciństwie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

„Wiedział tylko, że tam, w sercu Bieszczadów, można ukryć się jak w żadnym innym miejscu na ziemi. Chciał w to wierzyć”* .

Było ich czterech. Mieszkali gdzieś wśród bieszczadzkich lasów, licząc niemal wyłącznie na siebie. Choć nigdy nie odmawiali sobie wzajemnego wsparcia, to jednak każdy skrywał w sobie bolesną przeszłość, która mimowolnie odgradzała go od kompanów. Mędrzec Świata przed laty utracił to, co najbardziej kochał. Niewielu dostrzegło jego stratę, a byli też tacy, którzy po prostu machnęli tylko ręką i wysłali go do diabła. Tylko pocieszycielka-wódeczka daje mu dzisiaj ukojenie. Milionen Jahren pisze piękne ikony, ale już od dawna czuje, że nie ma własnego miejsca na świecie. Chwile radości przynosi mu głównie czas spędzony z ,,przyszywanym” wnukiem, którego zaraża miłością do natury, a zwłaszcza wilków. Ukochane zwierzęta doświadczony rysownik uwiecznia w notatniku zafascynowanego nimi malca. Staruszek najchętniej przygarnąłby chłopca do siebie, ale wiedziony intuicją wciąż walczy z tym pragnieniem. Sam Radek pewnie nie miałby nic przeciwko przeprowadzce, bo jak sam mówi, nie lubi swojego „szpikulcowatego” taty, który jest myśliwym i zabija wilki. Faktem jest, że tytułowy Berdo, ma problem z agresją i to jego nierozsądna, ale równocześnie wymuszona okolicznościami decyzja, wpłynie na życie całej czwórki naszych bohaterów. Nagle ojciec i syn będą musieli wspólnie stawić czoło światu, który zastawił na nich wnyki.

Sięgając po książkę Anny Cieślar i znając pobieżnie opis z jej okładki, doszłam – do mylnego jak się później okazało - wniosku, że fabuła „Berdo” będzie bezpośrednio lub pośrednio odnosić się do kwestii odstrzału dzikich zwierząt. Jako że ten temat jest dla mnie wciąż niewyczerpany, z wielkim zainteresowaniem przyjęłam propozycję wydawnictwa Znak Literanova, by opowiedzieć Wam o tym tytule w okolicach jego premiery wydawniczej. Równocześnie nie czułam wówczas potrzeby posiadania papierowego egzemplarza. Jakże ja byłam głupia! Nie piszę tego często, ale „Berdo” to jedna z tych książek, które powinny się znaleźć nie tylko na mojej, ale także na Waszej półce.

Wbrew temu, co może sugerować okładka, „Berdo” nie jest książką przede wszystkim o zwierzętach. Anna Cieślar oparła akcję większości swojej powieści (a w zasadzie mikropowieści) na relacjach ojca z synem. Przez większość tej niezwykłej lektury obserwujemy wędrówkę dwójki bohaterów, którzy muszą nauczyć się kochać siebie nawzajem. A uwierzcie mi ich droga zarówno do jak i przed siebie nie będzie prosta. Trzeba przyznać, że autorka stworzyła tak realistyczne postacie, że trudno nie trzymać za nich kciuków, chociaż Michał nie zawsze postępuje słusznie. O ile jako czytelnicy przyzwyczailiśmy się już do ciekawych sylwetek buntowniczych mężczyzn w literaturze, to dobrze wykreowani mali bohaterowie są już raczej rzadkością. To w jaki sposób Anna Cieślar stworzyła postać sześcioletniego Radka zasługuje na szczery podziw. Choć czytelnik widzi, że mały bohater odbiera świat jak dziecko, to równocześnie nie sposób się nie uśmiechnąć, gdy to właśnie on wpada na coś, o czym jego tata nigdy by nie pomyślał. Podziwiam to, że autorka nie buduje relacji między bohaterami, używając nadmiernego melodramatyzmu. Przy okazji podążania za naszą dwójką odkrywamy mało znaną twarz Bieszczadów. Radek i Michał zajrzą na moment do cerkwi i znajdą stary cmentarz, który stał się niemym, skrytym świadkiem okrucieństw na ludności wysiedlonej. Drugie dno tych scen odkryją jednak tylko ci, którzy interesują się nieco głębiej historią Podkarpacia.

Akcja większości „Berda” dzieje się w lasach, które Anna Cieślar opisuje w bardzo poetycki sposób. Niestety, szczególnie na początku książki, możemy zauważyć, że akapity służące stricte odmalowywaniu krajobrazów nieco dezorientują czytelnika, chcąc przekazać jak najwięcej treści jak najmniejszą ilością słów. Na szczęście, wraz z kolejnymi stronami powieści, widać, jak autorka doszlifowuje niemal do perfekcji ten element. Jest to o tyle cenne, że przyroda w tej książce ma swoje szczególne miejsce. Anna Cieślar niewątpliwie z wielką mądrością pisze o relacji między człowiekiem a zwierzęciem, czyniąc to niejako w tle kluczowych wydarzeń. Mnie osobiście uwiodła scena, w której jeden z bohaterów zastanawia się, czy powinien oswoić wilka, czy raczej sprawić, by ten już na zawsze czuł do niego dystans. Chociaż niektórym odbiorcom mogłoby się wydawać, że „Berdo” to pozycja idealna do czytania całą rodziną, to jednak nie radziłabym poznawać jej wraz z dziećmi. Autorka, bowiem nie unika naturalistycznych scen ukazujących brutalność które świetnie kontrastują z sielskimi krajobrazami. Wszak natura ma dwa oblicza – piękne, które nas hipnotyzuje oraz okrutne, gdzie nie znajdujemy litości.

Jeśli chodzi o gatunek literacki, to początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Anna Cieślar dąży w kierunku westernu osadzonego w Bieszczadach. Szczerze mówiąc, nigdy nie pomyślałabym, że region południowo-wschodniej Polski tak świetnie nadaje się na tło powieści awanturniczo-przygodowej. Nie czuję jednak żalu, że małopolska autorka zdecydowała się ostatecznie napisać powieść drogi z wątkiem psychologicznym. „Berdo” bardzo mocno czerpie z klasycznych wzorców literackich. Sama prosta i dosadna forma powieści jest zbliżona choćby do prozy Marii Rodziewiczówny, co dla współczesnego czytelnika może być zarówno wadą jak i zaletą. Osobiście nie przeszkadzają mi ani leniwe tempo na początku fabuły ani jednowątkowość tej historii. Jedynymi elementami, które lekko mi zgrzytały była kwestia opisów, o których już wspomniałam, a także jedna ze scen, gdzie redaktor nie dopatrzył tego, iż jednego z bohaterów w ogóle nie powinno w niej być. Mimo tych małych niedociągnięć, jestem przekonana, że „Berdo” jest najlepszym debiutem literackim, jaki czytałam na przestrzeni ostatnich kilku lat. Być może tak wysoka ocena wynika z faktu, iż Anna Cieślar w pewien sposób trafiła w mój rodzaj wrażliwości, ale mam nadzieję, że nie będę w moim zachwycie odosobniona.

----
* Anna Cieślar „Berdo” s. 270. Znak Literanova, 2020

(Poszerzony tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/02/anna-cieslar-berdo.html)

„Wiedział tylko, że tam, w sercu Bieszczadów, można ukryć się jak w żadnym innym miejscu na ziemi. Chciał w to wierzyć”* .

Było ich czterech. Mieszkali gdzieś wśród bieszczadzkich lasów, licząc niemal wyłącznie na siebie. Choć nigdy nie odmawiali sobie wzajemnego wsparcia, to jednak każdy skrywał w sobie bolesną przeszłość, która mimowolnie odgradzała go od kompanów....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Przenieśmy się, więc w niedaleką przyszłość gdzieś na obrzeża Kijowa, gdzie przed drzwiami dziwnie wyglądającej restauracji o nazwie „Cząstki elementarne” stoi pierwszy z dwójki narratorów naszej historii. Artem – bo tak ma na imię zdenerwowany delikwent – właśnie jest przed najważniejszą rozmową kwalifikacyjną w swoim życiu. Stres mężczyzny jest tym większy, że sama oferta pracy, na którą odpowiedział, nie zawierała danych odnośnie do zakresu jego przyszłych obowiązków jako eksperta do spraw marketingu oraz (jak przekona się nieco później) kogoś na kształt dyrektora wykonawczego z funkcją menadżera. Pomimo przemyślenia wielu potencjalnych wariantów, Artek i tak doznaje niemałego zdziwienia, kiedy po przekroczeniu drzwi restauracji czeka na niego niejaka pani Tekla, która zamiast pytać przyszłego pracownika o doświadczenia zawodowe, zmusza go do ciągłego picia whisky i wznoszenia coraz bardziej dziwnych toastów. Na skutek tej zakrapianej ,,rozmowy”, mężczyzna budzi się następnego ranka w jednym z kijowskich apartamentowców. Ku jego zdumieniu z kuchni wychodzi jego nowa szefowa ze śniadaniem, witając go w jego nowym mieszkaniu. A gdzie w tym wszystkim haczyk? W kilka dni później Artem znajduje go w skrzynce mejlowej, gdzie w wiadomości od Tekli dostaje treść swojego pierwszego zadania, które dla trzeźwo myślącego PR-owca jest misją niemal niemożliwą.

W tym samym czasie w innej części miasta rusza budowa luksusowego osiedla mieszkalnego o nieco poetyckiej nazwie Marzenia Średniowiecza. Pomysłodawczynią i główną inwestorką projektu jest nasza druga przewodniczka po nieco futurystycznej Ukrainie. Tamę poznajemy w chwili, kiedy wspomina chyba najbardziej traumatyczne wydarzenia w swoim życiu. Choć trudno w to uwierzyć, kilkanaście lat wcześniej ta piękna dziewczyna była szarą nastolatką ze sporą nadwagą, którą gnębiono w szkole. Pewnego dnia, po dość okrutnym incydencie na lekcji chemii, Tama postanowiła nie tylko już nigdy nie spotkać się ze swoimi oprawcami, ale także przenieść się do ojca, który wiele lat temu porzucił ją i matkę dla kochanki o takim samym imieniu jak jego własna córka. Ta dziwna okoliczność sprawiła, że dorastająca Tamara już na zawsze została Tamą, która irracjonalnie była dla swojej mamy przypominajką o istnieniu „tej drugiej” nawet po śmierci rywalki. Po tym wszystkim rodzicielka z niejaką ulgą wysłała swoje jedyne dziecko w kilkusetkilometrową podróż obskurnym pociągiem do taty, który coraz skuteczniej popadał w alkoholizm. Gdy Tama dotarła na miejsce spotkała pewnego staruszka, który w dziwny sposób wpłynął na jej życie. Co dokładnie przydarzyło się Tamie, że młoda kobieta znajduje się na szczycie tego oczywiście Wam nie zdradzę. Musicie przeczytać o tym sami, a częściowo sobie dopowiedzieć.

Sięgnęłam po „Niewolnice i przyjaciół pani Tekli” pod wpływem impulsu, ale nawet gdybym wybrała tę książkę po głębokim zastanowieniu, pewnie nie obroniłabym się od ogromnego zdumienia, które ogarnęło mnie już po przeczytaniu kilku stron. Oleh Poliakov jak na debiutanta okazał się tak odważnym – zarówno w zaproponowanej formie jak i podjętej tematyce społeczno-politycznej - że niejeden satyryk mógłby się od niego uczyć. Ukraiński pisarz nie zawahał się, bowiem w swoim debiucie literackim, wziąć po prostu rzeczywistość swojego kraju, a następnie odbić ją w krzywym zwierciadle ironii i groteski, by na koniec przejechać to wszystko niczym walec drogowy. W efekcie czytelnik otrzymuje modernistyczną opowieść, gdzie losy dwóch narratorów to tylko pretekst do ukazania realnych problemów. W tym miejscu, muszę Wam wyznać, że Olech Poliakov jest dla mnie ukraińskim następcą naszego Witolda Gombrowicza, lecz ze zdecydowanie mniejszym doświadczeniem.

Nim jednak przejdziemy do małej analizy kilku głównych motywów powieści trzeba podkreślić, że „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to książka pierwotnie przeznaczona raczej dla osób, które orientują się w meandrach współczesnej polityki ukraińskiej. Czy wobec tego polski czytelnik, kojarzący naszych wschodnich sąsiadów głównie z relacji o pomarańczowej rewolucji lub trudnych relacjach z Rosją znajdzie tu coś dla siebie? Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie jest jak najbardziej twierdząca. Fabuła powieści Oleha Poliakova pokazuje, że tak naprawdę Polska i Ukraina mają współcześnie bardzo zbliżone problemy, z którymi muszą się zmagać. Mimo to bardzo żałuję, że Poliakov nie zdecydował się, żeby skierować kilka słów osobistego komentarza do polskiego odbiorcy.

W „Niewolnicach i przyjaciołach pani Tekli” ukraiński prozaik skupia się m.in. na ukazaniu, w jaki sposób współczesne media i prądy społeczne kształtują nasz światopogląd. „Klub długonosych ślicznotek” jak w krzywym zwierciadle odbija to, co w „Ferdydurke” Gombrowicz nazwał „gębą”. Polski pisarz nie mógł nawet przez moment przypuszczać, że kilka dekad po jego śmierci ktoś powróci do podejmowanych przez niego kwestii, ale już w dużo bardziej globalnym kontekście. Wykreowana przez Poliakova opowieść, nie jest przecież niczym innym jak nieco przejaskrawionym obrazem naszej rzeczywistości. Żyjemy, bowiem w czasach, gdzie z jednej strony słyszymy, że każdy z nas jest wyjątkowy i powinien to podkreślać, a z drugiej przejawy „inności” są bezdusznie tłumione. To świat, gdzie w jednym dniu możesz zostać bohaterem narodowym, by dzień później stać się dla wszystkich zdrajcą. Obserwowani przez nas bohaterowie nie wiedzą już kim są i nieco po omacku balansują pomiędzy modernizmem, a tradycją.

Tutaj Poliakov dość płynnie przechodzi do przedstawienia pewnego rozdarcia ukraińskiego społeczeństwa. Twórca zderza więc świat kijowskiego luksusu z nędzą prowincji, gdzie są tacy, którzy nie mają dostępu nawet do bieżącej wody. W związku z powyższym, trudno dziwić się, że podczas, gdy jedni dążą do nieskrępowanej wolności, inni podświadomie szukają poczucia bezpieczeństwa w czymś na kształt pozornie łagodnego autorytaryzmu (o ile taki w ogóle istnieje). Myślę, że ten dualizm jest dość bliski wszystkim krajom z byłego bloku wschodniego. W tym aspekcie ciekawym wątkiem jest poruszana w fabule „Niewolnic i przyjaciół pani Tekli” kwestia tożsamości narodowej. Oleh Poliakov z jawnym sarkazmem pisze, że przymiotnik narodowy nabrał dziś dziwnie szerokiego znaczenia. Narodowe są już nie tylko barwy flagi czy hymn, ale także deski ze starej chaty i wzorki na zasłonach. W książce znajdziemy również kuriozalną oraz nieco przerażającą scenę, w której jeden z bohaterów wpada na pomysł, że zbije majątek na tworzeniu kalendarzy idealnych przedstawicieli danych miast i okręgów cyfrowo analizując zdjęcia mieszkańców, a następnie wyciągając pewną średnią z pozyskanych danych.

Jeśli chodzi o aspekt ściśle literacki, „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to powieść niezwykle wymagająca i niejednoznaczna. Trzeba podkreślić, że książka ma bardzo rwaną fabułę. Osobiście uważam, że prawdopodobnie nie jest to wina samego autora, a wydawcy, który nie mógł sobie pozwolić na wydanie dużo obszerniejszej publikacji. Ostatecznie dostajemy, więc treść, gdzie najważniejszy przekaz zostaje zachowany, ale kilka naprawdę świetnych wątków przerwano w połowie. Najbardziej było mi żal, że ukraiński autor nie napisał więcej o losach wyspy Eden, która oferuje swoim najbogatszym mieszkańcom dryfowanie dookoła świata bez konieczności porzucania swoich bogatych posiadłości. Futuryzm widać, więc na kartach powieści, przede wszystkim w opisie przestrzeni, która jest bardzo plastyczna. Czytelnik, obserwując chociażby ważny dla fabuły pokaz mody, ma wrażenie, że uczestniczy w trójwymiarowym widowisku. Zresztą powieść porusza również problem zatracenia się człowieka w nowoczesnych technologiach.

Główni bohaterowie są wewnętrznie sprzeczni, co sprawia, że trudno jest w jakikolwiek sposób się z nimi utożsamić. Sama postać Tekli jest niejako tylko formą, w której Oleh Poliakov bawi się w pewien sposób stereotypami uwspółcześnionej Baby Jagi, bizneswoman i mniszki, co wywołuje w czytelniku poczucie dziwnego niepokoju, który znamy choćby z klasycznych powieści gotyckich. W tym aspekcie niebagatelną rolę odgrywa niezwykle trudny w odbiorze, ale równocześnie ciekawy przekład książki dokonany przez Witalija Miskova. Tłumacz postarał się o to, by znaleźć w języku polskim takie określenia, które mogą być różnie interpretowane, co jeszcze wzmaga niepewność. Może właśnie dlatego puenta, aż tak bardzo zaskakuje. Równie problematyczna jest klasyfikacja gatunkowa książki. Chociaż „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” są zaliczane do powieści science fiction to przy odrobinie dobrej woli możemy uwzględnić ją także w nurcie realizmu magicznego.

Podsumowując, książka „Niewolnice i przyjaciele pani Tekli” to powieść dla ambitnego odbiorcy, który nie szuka w literaturze łatwej linearnej fabuły. Dla mnie. jako czytelniczki, która rzadko sięga po fantastykę, była to podróż zarówno trudna jak i intrygująca. Kochając realizm magiczny, mam pełną świadomość, że ta powieść mogłaby być dla mnie świetnym wstępem do poznania nowego gatunku, gdyby nie fakt, że mam wrażenie, iż Oleh Poliakov nie pokazał nam jeszcze wszystkiego. Może dlatego z ciekawością będę śledzić kolejne jego kroki na polskim rynku.

(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2020/02/oleh-poliakov-niewolnice-i-przyjaciele.html)

Przenieśmy się, więc w niedaleką przyszłość gdzieś na obrzeża Kijowa, gdzie przed drzwiami dziwnie wyglądającej restauracji o nazwie „Cząstki elementarne” stoi pierwszy z dwójki narratorów naszej historii. Artem – bo tak ma na imię zdenerwowany delikwent – właśnie jest przed najważniejszą rozmową kwalifikacyjną w swoim życiu. Stres mężczyzny jest tym większy, że sama oferta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i raczej nie będziemy cieszyć się urokami zasłużonej emerytury. Nie to będzie dla nas najgorsze. Taki sam los może (choć nie musi) spotkać naszych bliskich. Czy posiadając taką wiedzę, znaleźlibyście w sobie na tyle odwagi, aby przekazać waszym dzieciom potencjalny wyrok śmierci? Istnieje jednak sposób, by Ci, których kochamy, już dziś dowiedzieli się, co ich czeka. Tylko czy znajdą w sobie odwagę, aby zmierzyć się z prawdą, której i tak nie zmienią?

Joe jest ponad czterdziestoletnim bostońskim policjantem, który spełnia się w tym, co robi. Za nic nie zrezygnowałby z roli stróża prawa, pomimo iż będąc wiernym fanem lokalnej drużyny baseballowej, zamiast oglądać mecze na stadionie zwykle ochrania całe wydarzenie. Mężczyzna ma jednak świadomość, że po tym co stało się podczas maratonu bostońskiego* dwa lata wcześniej, jego zawód jest coraz bardziej doceniany. Prywatnie Joe jest szczęśliwym mężem i ojcem czwórki dorosłych już dzieci, z którymi dogaduje się raz lepiej raz gorzej. Co prawda od czasu do czasu martwi się, że jeden z jego synów może zejść na złą drogę, ale na szczęście Patrick jak dotąd nie urzeczywistnił jego obaw. Ot, O’Brienowie to zwykła amerykańska, katolicka rodzina o szkockich korzeniach, która nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle lokalnej społeczności.

Wszystko zmienia się w chwili, kiedy podczas niedzielnego spaceru, Joe nagle upada i ku swojemu zdziwieniu, zamiast do ortopedy zostaje skierowany do neurologa, który już na drugiej wizycie diagnozuje u niego jedno z najokrutniejszych schorzeń genetycznych znanych ludzkości. Silny policjant z niedowierzaniem słucha o tym, że zaczął się u niego proces, który na przestrzeni od kilku do kilkunastu lat, pozbawi go nie tylko ukochanej pracy oraz kontroli nad własnym ciałem, lecz zakończy się nieuniknioną śmiercią. To nie koniec złych wieści. Gen choroby Huntingtona, który Joe odziedziczył po matce, mógł przekazać własnym dzieciom, które za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat mogą podzielić jego smutny los. Ryzyko wynosi dokładnie 50% w przypadku każdego z nich. Czy jest jakaś szansa, żeby młody strażak JJ, piękna tancerka baletowa Meghan, buntowniczy barman Patrick i instruktorka jogi Katie nie musieli się martwić? Policjant dość szybko uświadamia sobie nie tylko to, że czeka go nieuchronna śmierć ale także fakt, że jego choroba będzie źródłem trosk i zmartwień dla tych, których kocha. Z biegiem czasu zda sobie również sprawę, że od jego nastawienia będzie zależeć, jak w przyszłości feralną diagnozę przyjmą jego dzieci.

Fabułę „Sekretu O’Brienów” obserwujemy nie tylko z punktu widzenia dotkniętego chorobą policjanta, ale także jego najmłodszej córki Katie, która właśnie wchodzi w dorosłość i musi podjąć dwie naprawdę ważne decyzje. Dziewczyna nie jest pewna, czy powinna zrobić badania genetyczne. Wbrew pozorom wydaje się, że w szerszej perspektywie, każdy wynik może być dla niej tragiczny. Jeśli sprawdzi się fatalny scenariusz, to zostanie jej dwie lub trzy dekady „normalnego” życia. Tylko czy wtedy będzie w stanie wykorzystać ten czas nie myśląc o przyszłej chorobie? A co, jeśli Katie wygrała na genetycznej ruletce życia? Czy będzie w stanie pogodzić się z myślą, że nie wszyscy jej bliscy mieli tyle szczęścia? Nasza bohaterka zastanawia się, czy wówczas będzie miała moralne prawo, by skorzystać z okazji na realizację własnych marzeń wiele kilometrów od rodzinnego domu.

Losy większości rodzeństwa O’Brienów poznamy dosyć pobieżnie. Znakomitym przykładem niewykorzystania potencjału drzemiącego w powieści jest wątek JJ’a, który wraz ze swoją żoną, musi zdecydować czy przebadać swoje jeszcze nienarodzone dziecko na obecność feralnego genu. Złe wyniki mogłyby umożliwić przyszłym rodzicom prawo do legalnej aborcji i ewentualnego zabiegu in vitro z możliwością wyboru tylko zdrowych zarodków. Czytelnik może się tylko domyślać, co mógł czuć przyszły ojciec, który nagle musiał zderzyć swoje konserwatywne zasady, wynikające z głębokiej wiary, z rzeczywistością. Ten dla niektórych osób kontrowersyjny, ale równocześnie ciekawy temat zostaje jedynie zasygnalizowany przez autorkę gdzieś na trzecim planie.

O książkach Lisy Genovy słyszałam bardzo wiele pozytywnych opinii, ale gdyby nie Dyskusyjny Klub Książki, działający przy Gminnej Bibliotece we Frysztaku pewnie po żadną z nich bym nie sięgnęła ze względu na pewną schematyczność przekazu. Autorzy książek z wątkiem medycznym dość często skupiają się, bowiem albo na druzgocących przykładach najgorszego cierpienia, albo na drodze postaci do pełnej akceptacji choroby, która staje się dla niego swoistym „błogosławieństwem” lub przynajmniej bodźcem do zmiany własnego życia na lepsze.

Tymczasem, życie ludzi cierpiących na chorobę przewlekłą lub dotkniętych niepełnosprawnością, najczęściej oscyluje pomiędzy chwilkami radości i momentami rozpaczy. Amerykańska autorka w „Sekrecie O’Brienów” doskonale wczuła się w bardzo intymne emocje, które wiele osób kryje w sobie. Jak widzimy na przykładzie Joego, dodatkowym obciążeniem emocjonalnym dla ludzi z Huntingtonem, jest zachowanie pełnej świadomości sytuacji do końca swych dni. Szybko nasz bohater uświadomi sobie, że prędzej czy później straci ukochaną pracę i będzie skazany na pomoc innych w najprostszych czynnościach. A gdzie w tym wszystkim miejsce na spełnianie marzeń? Dla bliskich może być czymś zaskakującym, że w chwili zagrożenia życia, można ubolewać nad tym, iż już nigdy nie pójdzie się do pracy lub na mecz ukochanej drużyny. Tymczasem choroba nie stanowi przecież sedna osobowości pacjenta. Joe będzie musiał zrewidować przekonania odnośnie swojego podejścia do religii oraz akceptacji odmienności zarówno swojej jak i innych.

Huntington jest nazywany chorobą rodzinną, ze względu na fakt, że gdy rodzice nią dotknięci umierają, proces wyniszczenia organizmu właśnie rozpoczyna się u ich dzieci. Może dlatego Lisa Genova postawiła w centrum swojej historii relacje międzyludzkie. Należy, bowiem zauważyć, że nawet jeżeli choroba dotyczy tylko jednej osoby, to niepokój i strach udziela się również najbliższym. Trudna sytuacje często weryfikują łączące nas relacje. Amerykańska autorka z niezwykłą subtelnością ukazuje, że krańcowe doświadczenia mogą zarówno zbliżać do siebie, jak również skłaniać nas do emocjonalnej ucieczki. Bardzo się cieszę, że w powieści nie zostały pominięte uczucia osób wspierających, które zwykle pozostają na uboczu. To właśnie sceny, kiedy rodzina Joego okazywała niepewność i zwątpienie doprowadzały mnie do łez. Trudno, bowiem bardziej realistycznie ukazać tę sferę życia otoczenia chorych.

Tym, co może nieco zaskoczyć czytelnika w trakcie lektury jest ukazanie dość konserwatywnego społeczeństwa bostońskich przedmieść. Wbrew pozorom, historia O’Brianów wygląda jakby rozgrywała się na polskiej prowincji. Oczywiście książka Lisy Genovy jest uniwersalna, niemniej nie da się ukryć, że ten, kto choć raz był u lekarza specjalisty bez trudu utożsami się z ciężką atmosferą poczekalni. Równocześnie autorka wbija lekką szpileczkę w bezduszny system amerykańskiej opieki zdrowotnej, który w jednej chwili może zmienić powszechnie szanowaną osobę w nędzarza tylko dlatego, że ubezpieczenie zdrowotne nie obejmuje takiej czy innej przypadłości. Te niezwykle trudne kwestie są jednak tylko tłem dla opowieści o sile miłości i wsparcia.

---
* Chodzi o zamach bombowy podczas maratonu bostońskiego z dn. 15 kwietnia 2013 roku, gdzie na skutek wybuch dwóch bomb zginęło trzy osoby, a 364 zostało rannych.

(Tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/08/lisa-genova-sekret-obrienow.html)

Zamknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że nagle „coś” powoli odbiera wam siły, a wy nie możecie nic z tym zrobić. Większość z nas tak właśnie widzi starość. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, gdy już jako stosunkowo młodzi rodzice w pełni sił witalnych idziemy do lekarza, który mówi nam, że za kilka względnie kilkanaście lat umrzemy. Ominą nas śluby naszych dzieci i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest stworzenie wielotomowego cyklu, który nie zawierałby przynajmniej jednej słabszej części. Wbrew pozorom to wina nie tylko autora, ale również nas – odbiorców, którzy z jednej strony chcą poznawać dalsze losy ukochanych bohaterów, a równocześnie liczą, iż na każdym kroku będą zaskakiwani. Tylko czy takim oczekiwaniom da się sprostać, zwłaszcza w sytuacji, kiedy poprzedni tom był genialny? Sprawdźmy!

Po bolesnych wydarzeniach, opisanych w „Demelzie”, Poldarkowie wciąż nie mogą doznać ukojenia. Do znanych już zmartwień dochodzą nowe, które mogą doprowadzić rodzinę do ostatecznego upadku. Ross zostaje oskarżony o rabunek dwóch statków, napaść i podjudzanie miejscowej ludności do splądrowania wraków, co może skończyć się dla niego nawet wyrokiem śmierci. Mężczyzna stawia wszystko na jedną kartę. Sprzedaje udziały w kopalni i tuż przed procesem decyduje się, że sam wygłosi mowę końcową. Francisa, mimo niesnasek z kuzynem, bardzo się o niego martwi. Poczucie winy popchnie go do działań, które mogą skończyć się tragedią.

W tym samym czasie Demelza postanawia ukryć przed mężem pewien sekret. Zachowanie tajemnicy nie będzie jednak łatwe i sprawi, że dziewczyna będzie niemal samotnie mierzyć się z wątpliwościami, nadziejami i poczuciem, że historia może zatoczyć koło. Na szczęście, nasza bohaterka może liczyć na emocjonalne wsparcie ze strony Verity, która już wkrótce stanie twarzą w twarz z dziećmi Andrew z pierwszego małżeństwa.

Na brak rozterek sercowych nie będzie narzekał doktor Enys, który w dość nietypowych okolicznościach pozna niezwykle rezolutną młodą damę, która całkowicie zawładnie jego myślami. Czy młody medyk, który niewątpliwie ma słabość do kobiet typu famme fatale tym razem dobrze ulokował swoje uczucia?
Trzecia osłona sagi rodziny Poldarków ma w sobie większość elementów, za które czytelnicy wcześniejszych tomów tak bardzo ją pokochali. Wbrew pozorom nie jest to do końca pozytywne stwierdzenie. Oczywiście niezwykle przyjemnie jest powracać do świata i postaci, które już znamy. Z drugiej jednak strony, wówczas bardzo łatwo wyłapujemy schematy budowy fabuły, które mogą spowodować, że będziemy znali kolejne kroki bohaterów jeszcze zanim autor nam je opisze. W przypadku „Jeremy’ego Poldarka” Winston Graham postanowił skupić się wszak na typowym dla siebie ograniczaniu dramatyzmu i ugruntowaniu wizji większości wykreowanych przez siebie postaci. Chlubnym wyjątkiem od tej reguły jest jednak wizerunek Rossa, którego zachowanie staje się jeszcze bardziej niejednoznaczne niż wcześniej. Brytyjski autor to właśnie na jego przykładzie po mistrzowsku pokazuje jak płynna jest granica między dobrem a złem.
Jak już wcześniej wspomniałam, „Jeremy Poldark” to jak dotąd najmniej zaskakujący tom cyklu. Podejrzewam, że jest to związane z faktem, że Graham postanowił nieco zainspirować się motywem powtarzalności losu ludzkiego. Nie oznacza to jednak, że w powieści nie znajdziemy kilku sytuacji, które choć na chwilę zbiją nas z tropu. Dziwnym trafem wszystkie dotyczą Payntera, który nie tylko wywoła niemałe zamieszanie wśród mieszkańców rodzinnej wioski, ale również wykaże się sprytem. Patrząc jednak na losy byłego służącego Poldarków, trudno nie odnieść wrażenia, że na tym etapie cyklu Winston Graham rozważał zamknięcie wątków komediowych. Na szczęście z tego zrezygnował, co pośrednio zmusiło go do irracjonalnych rozwiązań fabularnych. Chociaż uważam to za jeden z najsłabszych aspektów powieści, to równocześnie właśnie w tym miejscu widać, jak niedostatki fabuły może nieco zakryć genialnym polskim przekładem. We fragmentach, gdzie opisywane jest życie miejscowych robotników, Tomasz Wyżyński wykazał się niezwykłą dbałością, jeśli chodzi stylizację języka. Tam, gdzie czytelnik ma się uśmiechnąć, to zastosowana gwara potęguje komiczny efekt przywoływanych scen. Wracając jednak do istoty powieści, trzeba powiedzieć, że każdy kolejny tom sagi jest coraz bardziej pesymistyczny.
Najwięcej obiekcji mam do długości opisów realiów historycznych. Jeśli czytaliście moje poprzednie teksty o tym cyklu, to wiecie, że w „Rossie Poldarku” brakowało mi odniesień do wydarzeń opisywanego okresu, co zrekompensowała mi „Demelza”. „Jeremy Poldark” to dla mnie znakomity przykład na to, że rozbudowane opisy w momencie, kiedy czekamy, co stanie się z głównym bohaterem, to nie do końca dobry pomysł. I wcale nie chodzi mi o to, że Winston Graham nie potrafił pisać o historii, bo jest inaczej. W trakcie czytania o polityce, zdałam sobie sprawę, iż autor traktuje ją niczym zapychacz, mający nieco oddalić moment kulminacyjny. To tak, jak z żartami o słynnym amerykańskim tasiemcu, gdzie bohater stawia wodę na herbatę, a czajnik gwiżdże jakieś dziesięć odcinków później. Poprzednie tomy zachwyciły mnie tempem akcji, lecz tym razem to właśnie nieumiejętne rozłożenie akcentów, sprawiło, że książka może miejscami nudzić, zwłaszcza te osoby, które nie interesują się arkanami dawnego prawa wyborczego.

Podsumowując, uważam trzeci tom Dziedzictwa rodu Poldarków za najsłabszy z tych, które dotąd czytałam. Cieszę się jednak, że wydawnictwo Czarna Owca zdecydowało się na publikację dalszych odsłon cyklu.

(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-jeremy-poldark.html)

Saga rodu Poldarków jakiś czas temu podbiła moje czytelnicze serce. Po przeczytaniu bardzo dobrego „Rosa Poldarka” i idealnej w moim odczuciu „Demelzy” przyszedł czas na sięgnięcie po kontynuację. Nie ukrywam, iż „Jeremy Poldark” był dla mnie tomem, o którego poziom bardzo się martwiłam. Jako wieloletnia czytelniczka mam pełną świadomość, że niemal nierealnym jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross Poldark” okazał się niezwykle ciekawą historią (pełna recenzja tutaj), ale nieco za mało rozbudowaną, stąd byłam ciekawa, czy „Demelza” sprosta moim oczekiwaniom.

W Naparze pojawia się nowy członek rodziny. Pomimo, iż narodziny Julii wydają się być początkiem szczęśliwych dni, już w momencie jej przyjścia na świat nad głową Poldarków pojawiają się ciemne chmury, choć sami bohaterowie nie od razu zdają sobie z tego sprawę. Na razie Demelza zamierza wyprawić idealne chrzciny, by sobie i innym udowodnić, że jest godna stania u boku swojego męża. Nie zapomina jednak, że oprócz wyższych sfer istnieją jeszcze rodziny górników, które zawsze ją szanowały. W związku z tym, mają się odbyć dwa przyjęcia, gdzie każdy z gości będzie świetnie się bawił. Niestety w ostatniej chwili te plany zostaną zakłócone. Główna bohaterka martwi się też o Verity, która wciąż nie może zapomnieć o swojej wielkiej miłości do Andrew Blameya. Wbrew poradom męża, dziewczyna postanawia odnaleźć żeglarza i opowiedzieć mu o rozterkach swej przyszywanej kuzynki. Niestety, ta decyzja w dłuższej perspektywie pociągnie za sobą nieoczekiwane konsekwencje, które wcale nie skupią się tylko na parze rozdzielonych przed kilkoma laty kochanków.
Ross natomiast zastanawia się jak sprawić, by jego kopalnie mogły przetrwać czasy kryzysu. Pomimo, iż sytuacja na razie nie jest najgorsza, wszystko wskazuje na to, iż wkrótce mogą spaść ceny miedzi, co nieodzownie będzie prowadzić do strat kopalni. Szybko o trafności tej tezy przekona się Francis, który, chcąc, choć na chwile, zapomnieć o trudnościach, popadnie w hazard. Tymczasem niespodziewanie Ross wpadnie na dość ryzykowny pomysł, jak ustabilizować sytuację na rynku. Będzie jednak musiał działać w ukryciu i liczyć na to, że żaden ze współpracowników go nie oszuka. Mężczyzna już niemal nikomu nie wierzy. Po tym, co spotkało Jimmy’ego Cartera, młody Poldark, mając poczucie winy, stopniowo odsuwa się od osób, na których tak się zawiódł. George Warleggan postara się w jak największym stopniu wykorzystać zaistniałą sytuację do realizacji własnych celów.

W tym miejscu muszę jednak przyznać, iż w opisie losów bohaterów był pewien element, który nieco mnie zaskoczył. Mianowicie Winston Graham opisuje niektóre wydarzenia, ukazując je niejako z drugiej ręki. Chodzi dokładnie o momenty, gdzie czytelnik jest pewien, że nieunikniona jest kłótnia między bohaterami. Wtedy uwaga odbiorcy skupia się na emocjach osoby postronnej, która czeka, by dowiedzieć się, czy sprzeczka miała burzliwy przebieg.
Szczerze mówiąc, po moim pierwszym kontakcie z prozą Winstona Grahama miałam pewne poczucie winy. Porównując swoją opinię z odczuciami znajomych, zastanawiałam się, czy tylko ja widziałam maleńkie mankamenty „Rossa Poldarka”, które sprawiły, że nie dałam tej powieści oceny celującej, a jedynie bardzo dobrą. Po przeczytaniu „Demelzy” wiem, że drugi tom sagi rodu Poldarków jest znacznie lepszy od pierwszego. Od początku widać, że autor stworzył dużo bardziej dopracowaną powieść zarówno pod względem warsztatowym, jak również fabularnym.


Zacznijmy może od budowy charakterów. Jak wspomniałam w poprzednim tekście, dotyczącym tego cyklu, Winston Graham jest dla mnie mistrzem budowy niezwykłych postaci, z którymi czytelnik może się utożsamić. O ile w pierwszej części historii ten aspekt jest widoczny głównie w odniesieniu do głównych bohaterów, to tym razem już niemal każda postać jest świetnie skonstruowana. Graham raczej nie tworzy krystalicznie czystych lub jednoznacznie złych charakterów, a jeśli już to konkretna postać jest zwykle skazana na krótki żywot lub pełni epizodyczną rolę. Tak jest na przykład w przypadku Karen, czyli młodej Cyganki, która nieco z przypadku zostaje żoną pracowitego górnika Marka Daniela. Dziewczyna od początku nie jest zadowolona z życia w niezbyt komfortowych dla niej warunkach, stąd podejmuje spore ryzyko, które może sprowadzić na nią nieszczęście. Brytyjski pisarz w „Demelzie” znakomicie ujął aspekt człowieczeństwa i tego, że każdy z nas może być zarówno dobry jak i okrutny. Dla przykładu postać George’a jest raczej negatywna, mimo to czytelnik może w pewnym sensie zrozumieć jego racje.


Drugim aspektem, na który warto zwrócić uwagę, jest tło historyczne. We wcześniejszym tekście wspomniałam, że w „Rosie Poldarku” brakowało mi głębokiego osadzenia na tle dziejów XVIII w. Co prawda akcja sagi rodzinnej nie musi aspirować do miana powieści stricte historycznej, ale w moim przypadku ukazanie Napary w pewnego rodzaju próżni było nieco irytujące. Tym razem jednak autor dopracował fabułę również w tym elemencie. Akcja drugiego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków toczy się bowiem w latach 1788-1790, gdy w Europie zachodziły zmiany na tle społecznym wywołane m.in. Wielką Rewolucją Francuską[1], które nie mogłyby zostać bez wpływu na życie mieszkańców Kornwalii. Wszak górnicy, którzy słyszeliby o zdobyciu Bastylii[2] zaczęliby domagać się swoich praw, prawda? Tutaj mogę jednak uspokoić wielu czytelników, którzy nie przepadają za tego typu motywami, że autor umieszcza zwykle wzmianki o wydarzeniach, które realnie miały miejsce, niejako w tle np. w formie zasłyszanych plotek, stąd, jeśli nie lubicie czytać o historii nawet tego nie zauważycie. Natomiast, jeżeli jest inaczej z pewnością docenicie fakt wspomnienia o kłopotach króla Jerzego III ze zdrowiem[3] czy przymierza polsko-pruskiego[4].


W tej części losów rodziny Poldarków nie znajdziecie natomiast zbyt wielu elementów humorystycznych. Postać Juda odchodzi w cień, choć nadal jego występki rozbawiają odbiorcę. Myślę, że stało się tak celowo, gdyż już ten tom pokazuje, w którą stronę zmierza cykl. Widać, że Winstonowi Grahamowi zależało na zagęszczeniu atmosfery powieści.

Podsumowując, uważam, że „Demelza” to jak na razie najlepsza część Dziedzictwa rodu Poldarków i jestem zaszczycona, że dzięki wydawnictwu Czarna Owca, już wkrótce będę mogła opowiedzieć Wam o kolejnym tomie tego cyklu. Nie wątpię, iż będzie on tak samo interesujący jak te, które dotąd czytałam.

---
[1] Wielka Rewolucja Francuska – tocząca się w latach 1789–99, rewolucja społeczna, w której wyniku zostały obalone monarchia absolutna i ustrój stanowy we Francji.
[2] 14 lipca 1789 w czasie zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, Bastylia, która pełniła wówczas funkcję więzienia, została zdobyta przez lud paryski, a następnie, jako symbol ucisku, zburzona.
[3] Król Anglii Jerzy III Hanowerski cierpiał na zaburzenia psychiczne i w czasie rozgrywania się akcji powieści, nie był zdolny do samodzielnych rządów.
[4] Chodzi o sojusz zaczepno-odporny zawarty 29 marca 1790 w Warszawie pomiędzy Rzecząpospolitą a Prusami.

(Ten tekst ukazał się również na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-demelza.html)

Wielotomowe sagi rodzinne to często bardzo wciągające książki, przypominające nieco serial telewizyjny, od którego bardzo trudno się oderwać, gdy już zaczniemy go oglądać. Do niedawna myślałam, że nie jestem podatna na tego typu mechanizmy, ale byłam w błędzie, gdyż po udanej lekturze pierwszego tomu Dziedzictwa rodu Poldarków od razu chciałam sięgnąć po następny. „Ross...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność wynika nie tylko z talentu pisarskiego autora, ale również ze sławy adaptacji, dokonanych przez telewizję BBC. Pierwotnie całość miała być zamknięta w czterech częściach, lecz zainteresowanie przeniesieniem fabuły na ekran w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia zaowocowała kolejnymi tomami sagi. Polscy czytelnicy mają okazję poznać losy rodziny Poldarków, dzięki książkom wydawnictwa Czarna Owca. W tym tekście zajmę się głównie literacką wersją tej opowieści, a dokładniej jej pierwszym tomem. Dla tych, którzy chcą zapoznać się zarówno z książką „Ross Poldark” jak również serialem „Poldark. Wichry losu” z 2015 roku, pod koniec tekstu podam zakres odcinków, obejmujących treść omawianego tomu.

Zacznijmy jednak od początku. Do Kornwalii po latach walki w wojnie o niepodległość USA, powraca Ross Poldark. Jego pojawienie się powoduje pewną konsternację wśród bliskich. Chyba nikt, oprócz zmarłego niedawno ojca chłopaka, nie wierzył w powrót młodzieńca do domu. Brytyjczycy ostatecznie ponieśli niespodziewaną klęskę na Nowym Kontynencie, w związku z czym musieli uznać powstanie nowego państwa. Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego wszyscy czują się speszeni. Otóż, przed wyjazdem Ross był szczęśliwie zakochany w Elizabeth. Miłość do pięknej kobiety dodawała mu sił i pozwalała przetrwać w najtrudniejszych chwilach, dając nadzieję na przyszłość. Chyba nawet w najgorszych snach nasz bohater nie spodziewał się, że jedyną z pierwszych nowin, jakie usłyszy po powrocie w rodzinne strony, będzie wiadomość o zbliżającym się ślubie Elizabeth z jego kuzynem Francisem. Ross nie ma jednak czasu na rozpamiętywanie rozterek miłosnych. Odziedziczony po ojcu majątek w Naparze wydaje się być niemal kompletną ruiną. Wszystko przez dwójkę służących, którzy po śmierci swego pana, bez skrupułów powolutku zamieniali znalezione kosztowności na alkohol. Ross będzie zmuszony nieco utemperować swoich pracowników, co nie będzie łatwe ze względu na fakt, że przez zbieg okoliczności w Naparze zamieszka nieco zbuntowana podkuchenna, która całkowicie zmieni życie głównego bohatera.

Muszę przyznać, że początkowo nie doceniałam potencjału tej fabuły, bo przecież nie wychodzi ona poza pewien przyjęty schemat sagi. Co prawda, gdy rozpoczynałam lekturę, byłam nieco rozczarowana tym, jak niewielki nacisk autor położył na aspekt stricte historyczny w odniesieniu do np. do walki o niepodległość USA, w której przecież Ross brał czynny udział. Bałam się również nadmiernego melodramatyzmu w opisie relacji między tytułowym bohaterem, a Elizabeth. Wystarczyło jednak kilka kartek, bym przepadła w tej opowieści bez reszty. Co było tego przyczyną? Z pewnością pierwszym, na co należy zwrócić uwagę, to bardzo ciekawa kreacja bohaterów. Ross jest wszak w pewnej mierze buntownikiem o nieco wybuchowym temperamencie, który za nic ma zasady skostniałego XVIII-wiecznego społeczeństwa, czym zdobywa sobie zarówno przyjaciół jak również wrogów. Potrafi nawet bronić pracowników zarządzanych przez siebie kopalń, choć bywa również surowy.

Można powiedzieć, że każda postać w książce jest tak charakterystyczna, że nie sposób jej pomylić z żadną inną. Równocześnie autor jednak nie kreśli wszystkich charakterów tak samo wyraźnie, dając czytelnikowi pewną ilość niedopowiedzeń. Powieść jest niezwykle wyważona pod względem budowy emocji, dzięki czemu czyta się ją bardzo płynnie. Nie sposób, więc przejść obojętnie obok losów bohaterów. Dla mnie unikalne okazało się wplecenie pewnych elementów humorystycznych, które często rozładowują atmosferę. Co ciekawe odbiorca nie ma wówczas wrażenia wywoływania uśmiechu na siłę. Postać Juda już w samym założeniu jest troszkę groteskowa za względu na to, że bohater uosabia niegroźnego pijaczka, który bywa pomocny, jeśli poczuje nad sobą kontrolę swego pana.

Chociaż, jak już wcześniej wspomniałam, aspekt historyczny w pierwszym tomie Dziedzictwa rodu Poldarków jest w tle, to jednak, jeśli chodzi o ukazanie XVIII-wiecznego społeczeństwa właścicieli ziemskich oraz pracowników kopalni, sytuacja wygląda nieco inaczej. Niemałą cegiełkę do tego pozytywnego obrazu dołożył tłumacz polskiego wydania tej powieści. Tomasz Wyżyński wykazał się, bowiem niezwykłą wrażliwością językową. To właśnie dzięki niej obserwujemy różnicę między sposobem wypowiadania się robotników i wyższych sfer. Co więcej spora część bohaterów otrzymuje swój własny, oryginalny sposób wysławiania się.


„Ross Poldark” to świetna saga rodzinna przeznaczona głównie dla fanów powieści obyczajowej, ale niekoniecznie prozy historycznej. Mając to na uwadze, trzeba przyznać, że Winston Graham stworzył dobrą i hipnotyzującą fabułę z wyrazistymi bohaterami. Nie można dziwić się, że telewizja BBC znów zdecydowała się przenieść tę historię na ekran. Służy temu już sama akcja, która czasem zdaje się wręcz wołać o sfilmowanie, gdyż są w niej widoczne nie tylko elementy romansu, ale także komedii i sensacji. Stąd zaraz po zakończeniu cyklu literackiego, zamierzam obejrzeć serial. Dla tych, którzy chcieliby równocześnie poznawać literacką i filmową wersję powieści informuję, że „Ross Poldark” obejmuje fabułę pierwszych pięciu odcinków produkcji „Poldark. Wichry losu”. Życzę wam miłego czytania i oglądania. Ja natomiast już zabieram się za kolejny tom losów mieszkańców Napary oraz ich bliskich.

(Tekst ukazał się również pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/07/winston-graham-ross-poldark.html)

To zadziwiające, że niektóre powieści opierają się próbie czasu – a nawet więcej, odradzają się po wielu latach niczym „feniks z popiołów”, przeżywając swoją drugą, a nawet trzecią młodość. Tak właśnie jest w przypadku sagi Dziedzictwo rodu Poldarków autorstwa Winstona Grahama. Ten cykl powieściowy, składający się z dwunastu tomów jest o tyle ciekawy, iż jego popularność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Pierwszy raz o „Chaszczach” Jana Grzegorczyka usłyszałam jesienią 2009 roku, czyli w momencie pierwszego wydania książki. Pamiętam, iż wówczas blurb omawianej pozycji wydał mi się niezwykle oryginalny. Dziś, w czasach, kiedy na półkach królują powieści Katarzyny Puzyńskiej, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś umieszczanie zagadki morderstwa na prowincji wcale nie było tak popularne jak dzisiaj. Może dlatego właśnie wtedy po raz pierwszy poprosiłam wydawcę o egzemplarz do recenzji. Obiecano mi, że upragnioną powieść dostanę wkrótce, ale ostatecznie paczka do mnie nie dotarła. Mijały miesiące, a potem lata, a ja co jakiś czas przypomniałam sobie o tytule, który kiedyś tak bardzo chciałam przeczytać. Okazja poznania powieści nadarzyła się niedawno dzięki wykupieniu praw do cyklu o Stanisławie Madeju przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Możecie, więc wyobrazić sobie moje podekscytowanie, kiedy otrzymałam przesyłkę.

Staszek znajduje się w chwili życiowego przełomu. Ma pięćdziesiąt lat, jest starym kawalerem, a niedawno stracił matkę, która była dla niego wszystkim. To przykre wydarzenie stało się dla mężczyzny zapalnikiem do zmian. Za radą kolegi podejmuje zaskakującą nawet dla siebie decyzję. Opuszcza znajomy Poznań i na próbę przeprowadza się do małej, niewyremontowanej chatki w pobliżu Puszczy Noteckiej, aby poświęcić się nowej ornitologicznej pasji. Co prawda na razie nie umie odróżnić gila od sikorki, ale wszystkiego się z czasem nauczy, prawda?

Tuż po przeprowadzce nasz bohater po raz pierwszy wyrusza na poszukiwanie okazu wartego sfotografowania. Wyobraźcie sobie jego zdziwienie, kiedy pierwszym, co odkrywa… jest wisielec znajdujący się kilka metrów nad ziemią. Stanisław od razu staje się sławny, bo wszak niecodziennie nowy przybysz znajduje trupa. Na miejsce tragedii przybywają zaciekawieni mieszkańcy okolicy, co znacznie utrudnia Madejowi zapomnienie o całej sprawie. Nie ułatwia tego również fakt, iż któregoś dnia w progu chatki mężczyzny pojawia się zrozpaczona wdowa po zmarłym, prosząc o pomoc w odkryciu tajemnicy śmierci jej męża. Tłumacz, będąc pod ogromnym wrażeniem zjawiskowej Krystyny Guzowskiej, lekkomyślnie zgadza się zostać detektywem-amatorem. Niedługo później na korze drzewa, na którym wisiał denat, pojawia się tajemniczy napis JUDASZ. Staszek zaczyna mieć wątpliwości, czy fascynacja kobietą jest warta podjętego dla niej ryzyka.

Sięgając po prozę Grzegorczyka, nie liczyłam na zbyt wiele. Miało to być spojrzenie w przeszłość gatunku, który od kilku lat jest uważany za jeden z najsilniejszych w polskiej literaturze. „Chaszcze” zaskoczyły mnie jednak na wielu poziomach. Pierwszym, co zwraca uwagę czytelnika, jest specyficzne odmalowanie klimatu małej miejscowości. Jeśli oglądaliście film „U Pana Boga w ogródku” w reżyserii Jacka Bromskiego, to poczujecie w „Chaszczach” znajome tony. Jan Grzegorczyk przedstawia bowiem małe miasteczko dokładnie tak samo jak scenarzysta produkcji z 2007 roku.

Mamy tu wieś którą narrator opisuje z dużą dozą ciepła oraz szczyptą ironii. Okolice Rojna to miejsce, gdzie czas w pewien sposób się zatrzymał. Mieszkańcy wszystko o sobie wiedzą, dzięki czemu potrafią bez skrupułów obmawiać sąsiadów, by innym razem stanąć w ich obronie. To społeczność skonsolidowana wokół miejscowego kościoła, na którego czele stoi dość wiekowy proboszcz Melchior Górski. Kapłan doskonale zdaje sobie sprawę, że większość jego parafian chadza na msze bardziej po to, żeby zapełnić sobie wolny czas niż zatopić się w modlitwie. Pojawienie się Staszka sprawia, że ksiądz czuje, iż w końcu będzie miał znakomitego kompana do merytorycznej dysputy. Szybko okazuje się jednak, że Madej zaczyna zadawać dość niewygodne pytania, na które duchowny nie chce lub nie może odpowiedzieć. W związku z powyższym odsyła domorosłego śledczego do byłego prokuratora SB, niejakiego Mizery. W tym właśnie momencie niespełniony literat wpada w dość ciekawą sytuację, przypominającą nieco ironiczną potyczkę miedzy przysłowiowymi panem wójtem a plebanem i trupem w tle.

Warto zwrócić uwagę na dość nietypową ekspozycję zagadki kryminalnej. Sięgając po „Chaszcze”, niejeden niezorientowany czytelnik może odnieść wrażenie, że wcale nie czyta pełnokrwistego lekkiego kryminału, lecz dobrze dopracowaną powieść obyczajową, gdzie tajemnica jest tylko skromnym dodatkiem. Przez większość powieści zastanawiałam się przede wszystkim nad tym, czy główny bohater rozwiąże zagadkę, czy też w pewnej chwili ją porzuci, zostawiając mnie z niczym. Okruszki układanki tkwią bowiem w szarej codzienności i z pozoru banalnych rozmowach, które z czasem skłaniają niedoszłego ornitologa do prowadzenia wielokrotnie zawieszanego śledztwa. W tym miejscu warto dodać, że w momencie, kiedy poznajemy Madeja jest on totalnym fajtłapą, który nagle zostaje wrzucony w wir samodzielnego życia. W związku z tym, oczywistym jest, że przez większość czasu mężczyznę pochłaniają wyzwania zwyczajnego życia, a nie poszukiwanie potencjalnego mordercy.

Jan Grzegorczyk wykazał się ogromną drobiazgowością, jeśli chodzi o budowanie postaci z krwi i kości. Za postępowaniem każdej z nich kryje się oddzielna historia, którą autor przywołuje, argumentując ich postępowanie oraz sposób patrzenia na świat. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że prozaik wykazał się niezwykłą wnikliwością, jeśli chodzi o ukazywanie konkretnych wątków. Sam aspekt skrytej cukrzycy jest na tyle realistyczny, że czytelnicy, którzy na co dzień mierzą się z tą chorobą, będą mogli dostrzec, ile czasu autor poświęcił na zgłębienie tego tematu.

Jan Grzegorczyk nie szczędzi czytelnikowi bolesnych rozmyślań. W książce znajduje się na przykład mało znacząca fabularnie, lecz poruszająca scena, kiedy nasz główny bohater rozmawia ze sparaliżowanym chłopakiem, tocząc wewnętrzną walkę między poczuciem zażenowania, podziwu i ciekawości. Początkowo ten fragment bardzo mnie dotknął, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że autor znakomicie oddał istotę pewnej bariery, która czasem dzieli osoby z niepełnosprawnością od całej reszty społeczeństwa. Zresztą pisarzowi udało się również uchwycić sedno nieco powierzchownego, ludycznego postrzegania wiary, nie popadając przy tym w skrajności.

Przez dwie trzecie powieści wydawało mi się, że „Chaszcze” znajdą się na liście moich ulubionych książek wydanych w zeszłym roku. Ostatecznie okazało się jednak, iż nie wszystkie żarty przypadły mi do gustu. Oczywiście poczucie humoru to kwestia bardzo subiektywna, więc będziecie musieli przekonać się sami, czy komizm autora przypadnie Wam do gustu.

Na koniec kilka słów o aspekcie technicznym książki. Jak wspomniałam na wstępie, „Chaszcze” ukazały się na polskim rynku wydawniczym już kilka lat temu. Miałam to szczęście, że trzymałam w dłoniach obydwa wydania i z czystym sumieniem mogę napisać, że Wydawnictwo Zysk i S-ka zrobiło kawał dobrej roboty, jeśli chodzi o łamanie tekstu. Wznowienie jest wzbogacone dość osobliwą grafiką pnączy, które powtarzają się przy okazji kolejnych rozdziałów. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie przepiękna żółta okładka, która będzie ozdobą niejednej biblioteczki. Niestety, jeszcze nie miałam okazji zestawić tego wydania z grzbietem kontynuacji cyklu, czyli „Puszczykiem”, ale mam nadzieję, że wszystko przede mną. Przyznam, że Stanisław Madej okazał się na tyle nietuzinkowym bohaterem, iż już nie mogę doczekać się jego kolejnych przygód.

(Opinia ukazała się również na stronie: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/jan-grzegorczyk-chaszcze.html)

Pierwszy raz o „Chaszczach” Jana Grzegorczyka usłyszałam jesienią 2009 roku, czyli w momencie pierwszego wydania książki. Pamiętam, iż wówczas blurb omawianej pozycji wydał mi się niezwykle oryginalny. Dziś, w czasach, kiedy na półkach królują powieści Katarzyny Puzyńskiej, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś umieszczanie zagadki morderstwa na prowincji wcale nie było tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W historii każdego sportu wyczynowego jest przynajmniej kilku zawodników, którzy w trakcie swojej kariery stają się „żywą legendą” uprawianej przez siebie dyscypliny. Wyróżnia ich przede wszystkim ponadprzeciętny talent, a często również otwartość oraz aparycja, która skłania dziennikarzy do proszenia o wypowiedź tego, a nie innego gracza. Dziś opowiem Wam o biografii Giby, który jest dla siatkówki tym, kim dla piłki nożnej Robert Lewandowski lub Cristiano Ronaldo.

Giba (a właściwie Gilberto Amauri de Godoy Filho) przyszedł na świat 23 grudnia 1976 roku w Londrinie w południowej Brazylii. Kiedy chłopiec miał zaledwie kilka miesięcy, lekarze zdiagnozowali u niego ostrą białaczkę limfoblastyczną. Stan dziecka był na tyle poważny, że rodzina zdecydowała się nie mówić zaniepokojonej matce o niezbyt korzystnych rokowaniach. Malutki Gilberto zaskoczył jednak wszystkich, wracając do zdrowia. Jego przypadek był szeroko omawiany na sympozjach i zapisał się na kartach historii medycyny. Był to pierwszy moment, kiedy wszyscy przekonali się, że dla przyszłego reprezentanta Brazylii nie ma rzeczy niemożliwych.
Giba jako nastolatek zapragnął zostać sportowcem. Zbuntowany chłopak nie zamierzał jednak spełnić marzenia ojca, który widział go w roli wybitnego piłkarza. Zamiast biegania za piłką nasz bohater wolał odbijać ją palcami. Pewnego dnia postawił wszystko na jedną kartę. Przyszedł do ukochanej mamy i oświadczył, że idzie na casting do lokalnej siatkarskiej drużyny młodzieżowej. W odpowiedzi dostał ultimatum. Jeśli w przeciągu dwóch lat nie osiągnie sukcesów, to będzie musiał na zawsze porzucić swoje plany i przejąć rodzinną piekarnię. Giba udał się na trening, gdzie dowiedział się, że, choć przejawia pewne zdolności…, to jest stanowczo za niski, aby uprawiać siatkówkę. Nastolatek zareagował buntem, który skłonił go do jeszcze większego wysiłku ma hali. Może dzięki temu kilkanaście lat później ten wątły nastolatek miał w swoich zbiorach kilkanaście medali (w tym upragnione przez większość sportowców złoto olimpijskie) oraz tytuły MVP.

„(…) wszystko zawdzięczam siatkówce. Tak więc muszę podziękować tej cudownej dyscyplinie sportu, która dała mi tak wiele: zwycięstwa i porażki, śmiech i łzy. Umożliwiła poznanie świata i nowych kultur, nawiązanie nowych przyjaźni i poszerzanie horyzontów„.

„Giba. W punkt. Autobiografia” to dość nietypowa książka. Pełno w niej skrajności i kontrastów, zupełnie jakby życie Brazylijczyka składało się tylko z wielkich sukcesów i druzgocących porażek. Wydaje się, że wspomniany siatkarz żyje według zasady „wszystko albo nic”. W autobiografii pisze zarówno o swojej trudnej drodze na sam szczyt kariery sportowej, jak również o nieopatrznym kontakcie z marihuaną, który zakończył się oskarżeniem o doping. Uważny czytelnik z pewnością dostrzeże, że charakter Giby składa się z wielu sprzeczności. Z kartek wyłania się bowiem dość religijny, rodzinny oraz przyjacielski człowiek o ogromnym sercu, który bywa wymagający i wybuchowy. Wbrew pozorom właśnie taki zestaw cech sprawił, że zawodnik stał się nieodzownym członkiem „Złotej drużyny Rezende”, która przez wiele lat rządziła na światowych parkietach. Trudno jednak zaprzeczyć, iż przejawiał on słabość do spirytyzmu i pięknych kobiet.

Giba czasami bywa zbyt otwarty, zwłaszcza kiedy wspomina o dość nietypowej kontuzji, której doznał niedługo po ślubie ze swoją pierwszą żoną. Z drugiej strony w jego opowieści jest coś nietuzinkowego. Nie brak w niej bowiem pewnej wrażliwości na tematy społeczne. Sportowiec sygnalizuje, że siatkarki są gorzej traktowane przez władze klubów niż ich koledzy po fachu, a w Brazylii jest duży kłopot z przestępczością. Opisy tych zjawisk nie są jednak szeroko przedstawione, a jedynie wskazują, iż Giba jest wnikliwym obserwatorem otoczenia. Jak słusznie zauważył Krzysztof Ignaczak w swojej rekomendacji, ta autobiografia jest dowodem na to, iż siatkarze nie są robotami, lecz zwykłymi ludźmi z krwi i kości.
A skoro już przywołałam postać jednego z najwybitniejszych polskich libero, to czas przejść do kwestii zasadniczej, czyli siatkówki. Giba w trakcie swojej reprezentacyjnej kariery, pełniąc przez kilka lat rolę kapitana, potrafił w nerwowych chwilach uspokajać drużynę, by w innych jako pierwszy podbiec do słupka sędziego, żeby wykłócać się o zmianę niewłaściwej w jego odczuciu decyzji. Lojalność w stosunku do kolegów z drużyny widać również w tej książce. Chociaż dowiadujemy się dość sporo o zakulisowych problemach ekipy Bernarda Rezende, to jednak część przyczyn ich zaistnienia nie zostaje czytelnikowi ujawniona. Giba pokazuje swój osobisty punkt widzenia na niektóre kwestie, lecz gdy musi przejść do oceny zachowania, które miało znaczący wpływ na wyniki reprezentacji Brazylii, taktownie milczy. Wszak stare siatkarskie porzekadło mówi, że to, co stało się w szatni, powinno tam pozostać.
Pomimo pewnej zachowawczości w książce wytrawny kibic znajdzie w niej co najmniej dwa tematy od dawna frapujące środowisko siatkarskie. Pierwszy z nich to system sędziowania, który nie zawsze bywa obiektywny, a drugi to nieunormowane zasady zrywania kontraktów przez zawodników. Giba nie ocenia tych zjawisk, a jedynie opisuje to, jak z nich korzystał lub cierpiał z ich powodu.
Wydawnictwo SQN po raz kolejny udowodniło, że jest jednym z liderów, jeśli chodzi o wydawanie biografii sportowych. Sięganie po nie to czysta przyjemność, gdyż treści zwykle są uzupełniane zdjęciami, a czcionka jest znakomicie dopasowana do wzroku odbiorców nawet tych, którzy noszą na co dzień okulary. Tym razem jedynym potknięciem wydawcy jest korekta pierwszych kilkunastu stron książki, ale przypuszczam, że to zwykły wypadek przy pracy, który nie powinien wpłynąć na satysfakcję z lektury.
Według mnie publikacja opracowana przez Gibę oraz brazylijskiego komentatora sportowego – Luiza Paulo Montesa, jest całkiem ciekawa, chociaż muszę stwierdzić, że w pełni usatysfakcjonowani będą zapewne nieliczni. Ci, którzy dotąd nie interesowali się siatkówką, zapewne mogą poczuć się lekko zdezorientowani, kiedy siatkarz pisze o kulisach sportu, który uprawiał, bez przybliżania choćby skrótów z najważniejszych meczów w swojej karierze. Natomiast doświadczeni kibice stwierdzą, że o większości zamieszczonych informacji już słyszeli. Do kogo więc skierowana jest ta książka? Przede wszystkim do tych, którzy siatkówkę oglądają okazjonalnie lub do osób szukających w tej autobiografii przede wszystkim człowieka, a nie uznanego sportowca.

---
[1] MVP (skrót od ang. Most Valuable Player) – tytuł dla najbardziej wartościowego zawodnika turnieju.
[2] Giba, Luiz Paulo Montes, Giba. W punkt. Autobiografia, Wydawnictwo SQN 2016, str. 254.

(Tekst ukazał się również na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/giba-luiz-paulo-montes-giba-w-punkt.html)

W historii każdego sportu wyczynowego jest przynajmniej kilku zawodników, którzy w trakcie swojej kariery stają się „żywą legendą” uprawianej przez siebie dyscypliny. Wyróżnia ich przede wszystkim ponadprzeciętny talent, a często również otwartość oraz aparycja, która skłania dziennikarzy do proszenia o wypowiedź tego, a nie innego gracza. Dziś opowiem Wam o biografii Giby,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy potraktować, jako pewnego rodzaju przypadek. Co się stanie, kiedy ten „przypadek” się powtórzy? Właśnie z taką sytuacją muszą zmierzyć się bohaterowie książki „Koleje losu” Judy Blume.
10 lutego 1987 pięćdziesięcioletnia dziennikarka wsiada do samolotu, nie mogąc pozbyć się strachu graniczącego z paniką. Od wielu lat kobieta korzysta z transportu lotniczego, ale przed każdą kolejną podróżą towarzyszą jej ogromne emocje, które są wynikiem traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa. Jakich? To bardzo długa i niezwykle rozbudowana historia.
11 grudnia 1950 roku informacją dnia była jakże elektryzująca wieść, że amerykańska telewizja po raz pierwszy w historii przeprowadziła bezpośrednią relację z zapalenia lampek na najsłynniejszej bożonarodzeniowej choince przy Rockefeller Plaza w Nowym Jorku. Dla mieszkańców miasta Elizabeth w stanie New Jersey był to jeden z ostatnich momentów, gdy byli jeszcze przeświadczeni o tym, że żyją w miejscu, gdzie nic złego nie może się przydarzyć. 16 grudnia rozgrywa się, bowiem tragedia, która zmienia wszystko. Samolot amerykańskich linii lotniczych z 69 osobami na pokładzie rozbija się o brzeg rzeki Elizabeth. Dla wszystkich to wydarzenie jest szokiem. W Stanach Zjednoczonych wszak trudno sobie wyobrazić przemierzanie setek kilometrów bez transportu lotniczego. Tylko jak pozbyć się niepokoju, że sytuacja się nie powtórzy? Dlaczego Elizabeth zostało nazwane miastem katastrof lotniczych? Czy nad tym miejscem zawisło fatum?
Tych, którzy pomyśleli właśnie, że „Koleje losu” to powieść katastroficzna, muszę zmartwić. Choć tragedie są w tej książce elementem dość ważnym, to jednak stanowią tylko pewnego rodzaju punkt odniesienia. To troszkę jak z kamykiem, który wrzucony do jeziora, powoduje kręgi na wodzie. Autorka, zaczyna fabułę od swoistego trzęsienia ziemi, by pokazać, że tragiczne wydarzenia mają często dużo szerszy zasięg, niż można przypuszczać i bywają przyczyną nieoczekiwanych zmian. Tylko jak w tej niecodziennej sytuacji, mają odnaleźć się młodzi ludzie, dla których upadek samolotu będzie tożsamy z końcem ich beztroskiego dzieciństwa?
Miri Ammerman to pogodna nastolatka, mieszkająca w tradycyjnej żydowskiej rodzinie z mamą, babcią i ukochanym wujkiem Henrym. W jej życiu nie brakuje miłości, mimo iż dziewczynka nigdy nie poznała ojca, który nawet nie wie o jej istnieniu. Piętnastolatka jest owocem młodzieńczego szaleństwa Rusty, która będąc w wieku, w jakim jest aktualnie jej córka, zaszła w nieplanowaną ciążę ze swoim pierwszym chłopakiem. Trudno się dziwić, że kobieta boi się, że jej jedyne dziecko powtórzy te same błędy. Aby tego uniknąć, Rusty stara się nawiązać dobry kontakt z Miri, ale nadmierna troska buduje między bohaterkami coraz większy dystans. Swoją wnuczkę całym sercem kocha również babcia Irene, która wciąż ma w bolesną świadomość, że życie Rusty mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby nie zaufała chłopcu z czerwonym chevroletem z rozkładaną kanapą. Pomimo zaistniałych na tym tle zgryźliwości nie ulega wątpliwości, że każdy członek rodziny może na siebie liczyć w każdej sytuacji.
Osnerowie są uznawani za ludzi sukcesu. Arthur to ceniony w lokalnej społeczności stomatolog, który leczy wielu bogatych pacjentów, co ma bezpośrednie odbicie w statusie jego rodziny. Mężczyzna pomaga również biednym, co sprawia, że nie ma w zasadzie czasu dla bliskich. Corine jest na pozór przykładną żoną, choć jej relacje z mężem są coraz chłodniejsze. Para stara się przetrwać kryzys, zapominając o tym, że ich trójka dorastających dzieci potrzebuje wsparcia jak nigdy wcześniej. Na szczęście Natalie może w każdej sytuacji liczyć na wsparcie swojej najlepszej przyjaciółki. Dziewczynki, pomimo zróżnicowanej pozycji społecznej oraz innych przekonań, mogą powiedzieć sobie praktycznie wszystko. I tak pewnego dnia Natalie wyznaje koleżance swój największy sekret. Katastrofa sprawiła, że dziewczynka słyszy głos słynnej tancerki, która zginęła w czasie feralnego lotu, a dodatkowo jest przekonana, że ta przelała na nastolatkę talent taneczny. Miri nie wie, co o tym myśleć. Czy powinna o wszystkim powiedzieć ojcu dziewczyny, a może zachować tajemnicę wyłącznie dla siebie, by nie zawieźć zaufania Natalie?
Christina Demetrious odbywa praktyki zawodowe w gabinecie O. Tak naprawdę miejsce pracy jest dla siedemnastolatki odskocznią od rodzinnego systemu nakazów i zakazów, gdzie dziewczyna ma już zaplanowaną całą przyszłość. Plan matki wszak jest prosty. Najpierw córka obędzie staż, a potem mama znajdzie jej odpowiedniego greckokatolickiego męża, któremu Christina urodzi gromadkę dzieci. Oczywiście, w przerwach między karmieniem a przewijaniem dziewczyna będzie dobrowolnie i bezpłatnie pomagać bliskim w rozwoju rodzinnego biznesu. Prawdopodobnie bohaterka nie miałaby nic przeciwko takiemu scenariuszowi, gdyby nie fakt, że jej życie coraz częściej przypomina koszmar rodem z pierwszych stron bajki o Kopciuszku. Nic, co robi Christina, nie jest dość dobre, by zasługiwało na pochwałę, a każde spóźnienie choćby o pięć minut kończy się serią pretensji zarówno ze strony matki jak i starszej „idealnej” siostry Atheny. Trudno się dziwić, że nastolatka stojąca u progu dorosłości, szuka wszędzie choćby namiastki ciepła i miłości, zwłaszcza, że w dziewczynie budzi się potrzeba rozmowy o intymności. Choć matka Christiny prowadzi dobrze prosperujący butik z bielizną, to gdyby wiedziała się, o czym myśli córka, z pewnością wyrzuciłaby ją z domu. Na szczęście blisko nastolatki jest ktoś, kto chętnie jej wysłucha. Czy jednak dziewczyna zauważy wyciągniętą w jej kierunku pomocną dłoń?
Gdyby spojrzeć na fabułę „Kolei losu” jednowymiarowo, łatwo dojść do przekonania, że to opowieść przede wszystkim o dojrzewaniu i tej jednej chwili, gdy z dzieci zmieniamy się w dorosłych. Nagle zaczynamy dostrzegać to, przed czym wcześniej chronili nas rodzice. Zderzenie się z realnymi problemami, z których istnienia dotąd nie zdawaliśmy sobie sprawy, nie jest łatwe. Fabuła powieści to kilkanaście historii, które dopiero po nałożeniu na siebie, składają się na obiektywny obraz. Jedną sytuację widzimy zwykle z perspektywy kilku bohaterów. Zmusza to odbiorcę do konfrontacji różnych punktów widzenia. W tym miejscu widać pewien kunszt, który w mojej opinii, wyróżnia Judy Blume. Pisarka jest postrzegana w USA głównie, jako twórczyni powieści dla młodego czytelnika, więc wydawałoby się, że w literaturze dla dorosłych będzie miała tendencję a do infantylizmu. Tymczasem, wszyscy bohaterowie powieści są traktowani bardzo poważnie, chociaż – co należy podkreślić – autorka inaczej opisuje postrzeganie rzeczywistości przez piętnastolatków, a inaczej przez siedemnastolatków. W losach Miri, Natalie i ich rówieśników niektóre problemy są niejako ukryte, bo same postacie nie umiałyby ich nazwać lub wyjaśnić. Tutaj Blume liczy na inteligencję odbiorcy, który odkryje drugie dno. Poruszanych tematów jest tutaj sporo: anoreksja, przemoc czy molestowanie dzieci. W przypadku Masona on sam nie jest do końca świadomy tego, że tak naprawdę doświadcza złego dotyku. To odkrywa dopiero osoba czytająca, która ma świadomość dwuznaczności sytuacji. W przypadku bohaterów tylko o dwa lata starszych nie ma już owijania w bawełnę, stąd „Koleje losu” to pozycja raczej dla dorosłych, mimo iż na pozór obserwujemy głównie dziecięcą sielankę. Tym, którzy nie do końca rozumieją, co mam na myśli, polecam film „12 lat i koniec” w reżyserii Michaela Cuesta, gdzie twórcy użyli zbliżonego schematu ukrycia tragizmu w zwykłej codzienności.
Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że książka Judy Blume nie znajdzie zbyt wielu polskich czytelników. Tak naprawdę przez pierwsze dwieście stron powieści losy bohaterów są jedynie tłem dla ukazania szerokiej mozaiki społeczno-kulturalnej Stanów Zjednoczonych. Blume jest niesamowicie skupiona na detalach. Opisuje niemal każdy element od samej atmosfery, panującej w czasie rozgrywania się powieści, aż po tytuły książek oraz filmów, które nasi bohaterowie mogli słuchać lub oglądać. Dla uwidocznienia jak szczegółowe są to informacje, posłużę się przykładem. Jeden z bohaterów powieści dostaje bardzo niezwykły prezent. Jest to wybór kilku opowiadań, wśród których znajdziemy „Idealny dzień na ryby” Salingera. Niby to nieznaczący szczegół, ale gdyby czytelnik sprawdził datę wydania tego szkicu, zorientuje się, iż sytuacja opisana w książce ma miejsce kilka miesięcy przed premierą wydawniczą zbioru zawierającego wspomniane wcześniej opowiadanie. Co robi w tej sytuacji autorka? Pisząc o bileciku dołączonym do prezentu, wspomina, że darczyńca otrzymał maszynopis od znajomego, który wkrótce zamierza wydać „Dziewięć opowiadań” Salingera! Trudno dziwić się, że „Koleje losu” powstawały aż cztery lata. Tylko czy było potrzebne aż tak drobiazgowe odwzorowanie rzeczywistości? Dla polskiego czytelnika będzie to na pewno spora dawka wiedzy o życiu Amerykanów w latach pięćdziesiątych, choć pewnie znajdą się i tacy, którzy powiedzą, że to dłużyzna. Tutaj należy wspomnieć o wkładzie polskiej tłumaczki Katarzyny Peteckiej-Jurek, która uzupełniła przekład o niezbędne przypisy, ułatwiające zrozumienie kontekstu polityczno-kulturalnego oraz odnalezienie wspomnianych w tekście tytułów filmów i piosenek. Tu jednak mała uwaga. Przypisu dotyczącego „Buszującego w zbożu” radzę nie czytać, jeśli macie w planach poznanie najsłynniejszej powieści Salingera.
Judy Blume zapewne spodziewała się, że jej powieść wywoła sporo emocji z racji opisania trzech katastrof lotniczych, które wydarzyły się naprawdę w okresie zaledwie trzech miesięcy w okolicach lotniska Newark w stanie New Jersey[1]. Autorka przedstawia te tragiczne wydarzenia w dość ciekawy sposób. Początki kolejnych rozdziałów są artykułami prasowymi, pisanymi przez Henry’ego Ammermana. To bardzo suche informacje, które znamy z gazet codziennych, gdzie dziennikarz stara się być obiektywnym, ale równocześnie uwydatnia najokrutniejsze aspekty tragedii. Taki zabieg mocno polaryzuje z dalszą częścią rozdziału, gdzie stykamy się z subiektywnymi odczuciami postaci. To właśnie w takich momentach rodzi się bohaterstwo. Równocześnie widać, że nawet największe nieszczęście, może być dla niektórych początkiem drogi do sukcesu, niezależnie od tego jak okrutnie to nie brzmi. Amerykańska pisarka potrafiła przeanalizować istotę wzrostu przerażenia wśród mieszkańców Elizabeth. Najpierw widzimy szok i solidarność mieszkańców, którzy w obliczu tragedii potrafią się zjednoczyć. Druga katastrofa przynosi ze sobą zdziwienie połączone z niepokojem, które potrzebuje tylko iskry, by zamienić się w nieokiełznaną panikę. To na tym etapie budzą się w społeczeństwie teoria spiskowe. Nie zabraknie ich również w rozmowach nastolatków, którzy będą zastanawiać się, czy kosmici nie mają znaczącego wpływu na zaistniałą sytuację. Muszę się wam przyznać, że w trakcie lektury odczuwałam pewien rodzaj podskórnego strachu. Nie jest to jednak uczycie podobne do tego, jakie towarzyszy czytelnikowi w trakcie poznawania thrillerów czy horrorów. To raczej głęboki niepokój, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie.

Nieco zdezorientowała mnie lekka niekonsekwencja, jeśli chodzi o kwestię podziału tej powieści. Każda część to maksymalnie kilka tygodni, podzielonych na konkretne dni. Rozdziały rozpoczynają się od artykułu opatrzonego konkretną a datą, po którym następuje właściwa część fabuły, rozbita na podrozdziały, oznaczone imionami bohaterów. Autorka nie stosuje jednak, jak można by przypuszczać z kontekstu, narracji pierwszoosobowej, lecz trzecioosobową, co początkowo może przeszkadzać w czytaniu. W środkowej części książki podrozdziały określają wydarzenia, by później znów powrócić do znanej z początku publikacji konwencji. Podejrzewam, że Judy Blume przez kolejne miesiące pracy nad „Kolejami losu” wielokrotnie zmieniała nazwy podrozdziałów i ktoś na szczeblu redakcyjnym po prostu nie zwrócił uwagi, że przydałoby się tu ujednolicenie pomysłu na tytuły tych małych partii tekstu.
Reasumując, „Koleje losu” to powieść, którą można interpretować na wielu poziomach. Książka Judy Blume, choć jest skierowana do ambitnego i cierpliwego odbiorcy, może zainteresować również tych, którzy lubią historie o dojrzewaniu nastoletnich bohaterów. To czy skupicie się na powierzchownej warstwie fabularnej, czy zechcecie odkryć kolejne, według mnie dużo ciekawsze, aspekty powieści zależy tylko i wyłącznie od was. Sarah Larson na łamach New Yorkera porównała „Koleje losu” do dokonań Dostojewskiego i Ferrante. Czy słusznie? O tym musicie przekonać się sami. Według mnie wydawnictwo Zysk oddało w ręce polskich czytelników naprawdę dobrą powieść, którą warto poznać.
[1] Chodzi odpowiednio o katastrofy lotów Miami Airlines C-46 (16 grudnia 1951), American Airlines 6780 (22 stycznia 1952) oraz wydarzeń z dnia 11 lutego 1952.

(Pierwotnie tekst ukazał się pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/judy-blume-koleje-losu.html)

Zwykło się mawiać, że błyskawica nie trafia dwa razy w to samo miejsce, ale to stwierdzenie nie ma potwierdzenia w rzeczywistości. Ponoć w sam budynek Empire State Building pioruny trafiają około stu razy w ciągu roku. Myślę, że jako ludzie, wmawiamy sobie, iż zjawiska i tragedie, których z pewnych względów nie możemy racjonalnie pojąć i im przeciwdziałać, wolimy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

O książkach Heleny Kowalik dowiedziałam się dopiero kilka tygodni temu. Całkowitym przypadkiem, podczas przeglądania opinii na jednym z portali czytelniczych, natrafiłam na wzmiankę o wydanej kilka lat temu książce „Warszawa kryminalna”. Sam zamysł ukazania spraw sądowych z przeszłości reporterskim okiem wydał mi się czymś fascynującym i godnym uwagi. Równocześnie zdałam sobie sprawę jak mało jest podobnych pozycji na polskim rynku wydawniczym. Wówczas jednak jeszcze nie wiedziałam, że dzięki uprzejmości wydawnictwa Muza będę mogła opowiedzieć Wam o najnowszej publikacji wspomnianej wcześniej autorki, czyli „Miłości, zbrodni karze”.

Zacznę, jak na mnie nietypowo – bo od pierwszego wrażenia. Zwykle widok okładki nie jest dla mnie wartością decydującą w doborze lektury i tak też było tym razem. Jednak zaraz po rozpakowaniu przesyłki przeżyłam miłą niespodziankę. Otóż niemal wszystkie elementy widoczne na okładce (kajdanki i krople krwi) są wypukłe i wyczuwalne pod palcami, co może wywołać chwilowe uczucie niepokoju u wrażliwych czytelników. Należy jednak o taki rodzaj wydruku szczególnie dbać, gdyż obwoluta przy dłuższym używaniu jest podatna na rozwarstwienie. Wewnątrz zadbano o piękny przejrzysty druk, oraz takie oznaczenia, by czytelnik mógł szybko znaleźć konkretny rozdział.
Jeśli chodzi o treść, to niezwykle trudno o niej opowiedzieć bez podawania wielu szczegółów. Publikacja zawiera opisy kilkudziesięciu procesów sądowych. Nie są to jednak jedynie skróty z przebiegu konkretnych spraw. W każdej z przytaczanych historii można dostrzec elementy przynajmniej jednego z trzech gatunków literackich.

Po pierwsze: REPORTAŻ
Podtytuł książki brzmi „Reportaże z sali sądowej” i doskonale obrazuje istotę publikacji. Helena Kowalik przestudiowała tony akt, aby obiektywnie przedstawić każdą z nich. Najczęściej są to historie, które przeszły przez wszystkie instancje – od sądów rejonowych po Sąd Najwyższy. Autorka mogła gruntownie zbadać punkt widzenia zarówno sprawców, jak również bliskich ofiar. Co ciekawe, choć odbiorca ma wrażenie, że czyta oryginalne akta, publicystka potrafi w odpowiednim momencie wtrącić kilka słów osobistego komentarza, co sprawia, że książka jest zrozumiała zarówno dla znawców prawa karnego, jak również dla tych, którzy nie wiedzą o nim zbyt wiele.

Po drugie: THRILLER PSYCHOLOGICZNY
Trudno przejść obojętnie obok bezmiaru okrucieństwa ukazanego w „Miłości, zbrodni i karze”. Są tu przecież prawdziwe relacje napadów, kradzieży, gwałtów, przemocy domowej i morderstw, które przerażają niczym powieści Stephena Kinga. Jedyną różnicą jest fakt, iż czytelnik ma świadomość, że opisywane wydarzenia nie są fikcją. Autorka pomija jednak choćby nieszczęśliwe wypadki, by pokazać zło zamierzone, bądź wynikające z długotrwałego poniżania drugiego człowieka. Wszak wiadomo, że miłość od nienawiści dzieli czasem tylko krok… W książce znajdziemy wstrząsające historie, przekraczające wszelkie wyobrażenia. Któż z nas nie słyszał o głośnej sprawie „Aniołków księdza Jacka” czy pewnym wybitnym lekarzu oskarżonym o to, iż molestował swoich małoletnich pacjentów?

Nie sposób zrozumieć motywów sprawcy, który bez skrupułów znęcał się nad rodziną. Dla przykładu wspomnijmy choćby zachowanie pewnego „ojca”, niewidzącego nic zdrożnego w tym, że wysyłał własne dzieci do lasu w środku nocy, a następnie kazał im samotnie wracać do domu. Wstrząsające są również opisane przestępstwa dokonywane przez nastolatków, niemających żadnych hamulców moralnych. Nie wszystkie wydarzenia są jednak tak jednoznaczne w obiektywnej ocenie.
W książce znajduje się historia mężczyzny, który przez kilkanaście lat był gnębiony przez własną żonę, co skończyło się całkiem niespodziewaną tragedią. Widać stąd, że nie zawsze od razu wiadomo, kto jest sprawcą, a kto
poszkodowanym. Pewna kobieta bez mrugnięcia okiem opowiadała w telewizji śniadaniowej o swoim mężu-sadyście, podczas gdy całe jej otoczenie doskonale wiedziało o tym, że był to jeden z elementów walki o majątek. Sam pomawiany wstydził się przyznać, że przez całe swoje małżeństwo utrzymywał swoją ukochaną, a gdy ta uznała, iż ma już wszystko, zażądała rozwodu z orzeczeniem o winie partnera. Dopiero po przeczytaniu publikacji Heleny Kowalik można zdać sobie sprawę, jak trudnym zadaniem dla składu sędziowskiego jest postawienie sprawiedliwego wyroku.

Po trzecie KRYMINAŁ
„Miłość, zbrodnia, kara” prawie wcale nie przypomina choćby skandynawskich kryminałów, do jakich zdążyliśmy się przyzwyczaić. Niewielu sprawców potrafi skutecznie wywieść w pole organy ścigania, gdyż większość zbrodni rozgrywa się według pewnego schematu. Wyjątkiem od tej reguły są jednak działania recydywistów oraz osób o wysokim stopniu inteligencji. Stali bywalcy zakładów karnych doskonale wiedzą, gdzie znajdują się słabe punkty systemu orzekania. To oni zostawiają grypsy, choćby w więziennych bibliotekach, aby ustalić wspólny front ze współsprawcami znajdującymi w innej części budynku. Im również zawdzięczamy łzawe listy, które są pisane ze świadomością, iż i tak finalnie trafią one na biurko prokuratora prowadzącego.

W tym miejscu trudno nie wspomnieć o sprawie, która jakiś czas temu była na ustach wszystkich. Matce sześciomiesięcznej Madzi z Sosnowca współczuła niemal cała Polska. Tymczasem kobieta prawie od początku była na liście podejrzanych o zabójstwo. Dlaczego? Zainteresowanych zapraszam do przeczytana książki. Powiem tylko tyle, że kluczem okazały się nowoczesne techniki operacyjne i spryt policjantów.

Żeby jednak nie było tak jednostronnie autorka wspomina między wierszami o słabości systemu sądowego. Robi to przez przytaczanie procesów, które z pewnych względów możemy uznać za przełomowe, jak choćby jeden z pierwszych wyroków, dotyczących stalkingu, wielowątkowa sprawa mafii wołomińskiej czy uniewinnienie mężczyzny, który przez kilkanaście lat próbował dowieść, iż nie jest gwałcicielem.

Podsumowując, „Miłość, zbrodnia, kara” Heleny Kowalik to znakomity zbiór
reportaży kryminalnych, opisujących najgłośniejsze procesy ostatnich 25 lat, które odarte z medialnej otoczki, stają się prawdziwymi symbolami bestialstwa. Pomimo tego, iż o wielu z nich można było usłyszeć już wcześniej w telewizji, radiu czy prasie, czytelnik poznaje je pod zupełnie nowym, unikalnym kątem, co jest największym atutem tej publikacji. Fanom trudnych zagadek polecam natomiast zastanowić się dwa razy przed sięgnięciem po tę lekturę.

(Tekst ukazał się także na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/helena-kowalik-miosc-zbrodnia-kara.html)

O książkach Heleny Kowalik dowiedziałam się dopiero kilka tygodni temu. Całkowitym przypadkiem, podczas przeglądania opinii na jednym z portali czytelniczych, natrafiłam na wzmiankę o wydanej kilka lat temu książce „Warszawa kryminalna”. Sam zamysł ukazania spraw sądowych z przeszłości reporterskim okiem wydał mi się czymś fascynującym i godnym uwagi. Równocześnie zdałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford. Niestety już kilka minut po zamówieniu egzemplarza recenzenckiego okazało się, że będę miała okazję czytać jedenasty tom serii, którą wydawnictwo Zysk i S-ka sukcesywnie wydaje od 2008 roku. Czy więc warto zaczynać tę klimatyczną historię od środka? Zanim odpowiem na to pytanie, przybliżę nieco fabułę najnowszej odsłony cyklu stworzonego przez Jan Karon.


Ojciec Tim Kavanaugh wraz z żoną wraca z wakacji w Irlandii, gdzie przeżył trudne chwile, odkrywając mroczne tajemnice swojej rodziny. Wszystko, czego teraz pragnie to odzyskać spokój ducha i nacieszyć się emeryturą, na którą przeszedł kilka lat wcześniej. Sęk w tym, iż były pastor nie potrafi przejść w stan spoczynku, zwłaszcza że po zakończeniu posługi kapłańskiej, wbrew przyjętym zasadom, pozostał wśród swoich byłych parafian, często służąc im radą i modlitwą. Po miesiącach nieobecności mężczyzna odkrywa wiele z pozoru mało istotnych różnic, które zmieniają oblicze Mitford, a to dopiero początek problemów. W niedługim czasie okazuje się, że aktualny duszpasterz Lord’s Chapel niezbyt dobrze radził sobie z integracją ze specyficzną społecznością, a do tego zdradzał żonę, z którą właśnie zamierza się rozwieść. Kongregacja próbuje nakłonić ojca Tima, by przez kilka miesięcy kierował swoją byłą parafią, ale ten się waha, zważywszy, że również inni potrzebują jego wsparcia, przeżywając swoje małe i wielkie dramaty.

Tymczasem urocza właścicielka Księgarni Szczęśliwych Zakończeń, Hope, przeżywa najlepszy i zarazem najbardziej stresujący okres w swoim życiu. Gdy na teście ciążowym dziewczyna odkrywa dwie upragnione kreski, jej radość miesza się z niepokojem. Po tym, jak poroniła boi się cieszyć z dobrej nowiny, podświadomie czując, że coś jest nie w porządku. Jej złe przeczucia wkrótce okazują się uzasadnione. Lekarze diagnozują łożysko przodujące, co jest bezpośrednim zagrożeniem zarówno dla nienarodzonego dziecka, jak również przyszłej mamy. Hope musi diametralnie zmienić swoje przyzwyczajenia i modlić się o szczęśliwe rozwiązanie. I tu pojawia się kolejny problem. Kobieta nie może pozwolić sobie na zamknięcie księgarni, która jest jedynym źródłem utrzymania jej rodziny, a wizyty u lekarza przecież sporo kosztują. Jedynym sensownym rozwiązaniem jest znaleźć odpowiednie zastępstwo. A może Tim Kavanaugh mógłby się tym zająć? Przecież to jedyna osoba, która zauważyła, że dom Irene McGraw jest otwarty i zapobiegł potencjalnej kradzieży. Czy to oznacza, że Mitford nie dba o swoich?
Jeśli chodzi o postać Timothy’ego to okazała się ona dla mnie odwróconą wersją doktora House’a. Co mam na myśli? Otóż, o ile w sławnym serialu główny bohater wychodził z założenia, że wszyscy kłamią, o tyle nasz duchowny stoi na zgoła odmiennym stanowisku, szukając w każdym choćby okruszka dobra. Mężczyzna jest z natury introwertykiem, który od wielu lat zmaga się ze skrywaną depresją, a na co dzień robi wszystko, żeby pomagać potrzebującym. Oczywiście w imię chrześcijańskiej miłości. W tym aspekcie poznajemy również losy Sammy’ego,. Chłopak sprawia ogromne kłopoty wychowawcze, doświadczona nauczycielka muzyki, która sprawuje nad nim opiekę, powoli zaczyna tracić cierpliwość. Staje się jasne, że jeśli nic się nie mieni, siedemnastolatek w najlepszym razie wyląduje na ulicy, a w najgorszym upomni się o niego jakiś ośrodek poprawczy bądź więzienie. Przez wzgląd na adoptowanego syna, ojciec Tim podejmie ostatnią próbę ratowania młodszego brata Donoleya. Metody, którymi posłuży się Timothy, okażą się dość „rewolucyjne”, ale czy skuteczne?

Muszę przyznać, że początkowo nie mogłam się wtopić w fabułę powieści i to wcale nie dlatego, że zaczęłam ten cykl od środka. To przykład bardzo klasycznego podejścia do tworzenia prozy obyczajowej. Tu akcja snuje się bardzo leniwie. Amerykańska pisarka stara się pokazać emocje i przeżycia bohaterów w szerszej perspektywie, stąd nie można tej pozycji uznać za sagę rodziną, choć znaczna część narracji to dialogi i przemyślenia byłego pastora. Każda ukazana mini historia staje się częścią większej całości, czyli dziejów prowincjonalnego miasteczka. W tym miejscu należy pochwalić autorkę a niezwykle realne przedstawienie charakterystyki malutkiej miejscowości, gdzie jest jeden sklep, wszyscy wszystkich znają, a plotki rozchodzą z prędkością światła. Znajdziemy tu więc lokalną gwiazdę, wiecznego zrzędę czy nieradzącego sobie z życiem, lekko upośledzonego chłopca o gołębim sercu. Poznamy wady i zalety braku anonimowości i problemy przekazane czasem bardzo poważnie, a niekiedy z przymrużeniem oka.

Największą zaletą „Blisko i bezpiecznie” jest podwójne dno tej powieści, gdzie pod kołderką pozornie mniej ważnych wydarzeń, odkrywamy uniwersalne wartości. Tym razem Jan Karon pochyla się nad zagadnieniem wejścia w jesień życia. Autorka jakby nieco w tle pokazuje ten trudny moment w życiu człowieka. Dzięki temu wątek jest zarazem delikatny i głęboki, lecz nie przytłacza fabuły. Z wiekiem zwykle coraz trudniej przystosowujemy się do zmian i musimy zaakceptować, iż nie będziemy tak silni jak kiedyś. Amerykanka pokazuje to przez zabawne sytuacje, dając czytelnikowi bodziec do przemyśleń.
Książka jest wręcz kopalnią cytatów literackich, więc jeśli je lubicie, zaopatrzcie się w notatnik. Warto też wspomnieć o polskich odniesieniach w fabule. Jedna z bohaterek, którą odnajdujemy w powieści, ma nie tylko polskie korzenie, ale jest także gwiazdą filmową. Ojciec Tim natomiast w wolnych chwilach czyta „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza.

Czas odpowiedzieć na pytanie, które postawiłam na wstępie. Czy cykl W moim Mitford można czytać nie po kolei? Trzeba przyznać, że Karon zrobiła wszystko by tak było. Nie musicie obawiać się, że czegoś nie zrozumiecie, bo w odpowiedniej chwili zostaną przywołane odpowiednie wspomnienia. Równocześnie te odwołania sprawiają, iż z miejsca zapragniecie sięgnąć po wcześniejsze tomy. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, że ta powieść dużo bardziej będzie odpowiadać babciom niż wnuczkom. Sporo miejsca autorka poświęciła na wątek religijny, stąd jeśli macie problem z aspektami wiary w powieściach, lepiej rozważcie inną lekturę. Dla mnie dużo większym problemem okazała się urywana narracja, która domyślnie przypomina czas rzeczywisty. Mimo moich zastrzeżeń, jestem przekonana, że jeszcze nie raz zawitam do Mitford, bo kto chociaż raz zawita do tego urokliwego miasteczka, będzie tam wracał regularnie.


(Tekst ukazał się także na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/06/jan-karon-blisko-i-bezpiecznie.html)

Muszę przyznać, że bardzo rzadko wybieram książki, w których dużą rolę odgrywa sielankowa atmosfera małego miasteczka. Może wynika to z faktu, iż sama mieszkam na prowincji, a „cukierkowość” niektórych powieści po prostu mnie odstrasza. Jednak w opisie „Blisko i bezpiecznie” było coś, co zmusiło mnie, by tym razem zaryzykować i udać się w literacką podróż do Mitford....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają się na ukazaniu postaci związanych z czynną walką o niepodległość. Pozycja Katarzyny Węglickiej „Polacy z Kresów. Znani i nieznani”, nieco łamie ten schemat.

Muszę przyznać, że już sam wstęp do części właściwej pozycji był dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałam się mocno historycznego leksykonu przepełnionego datami i opisami walk, a tymczasem już w prologu autorka mocno dystansuje się od tej koncepcji. Wybitni znawcy tematu mogą tu nie znaleźć niczego wartego uwagi, ale to nie do nich skierowana jest ta książka. Pani Katarzyna, jako miłośniczka kultury i sztuki stara się podejść do życiorysów swoich bohaterów w aspekcie nie tyle wydarzeń, co miejsc i spuścizny materialno-duchowej.

Trudno określić te szkice nawet biogramami, a jeśli już to w bardzo okrojonej wersji. Sposób narracji dużo bardziej przypomina gawędę niż nudną lekcję historii. Pisarka pełni tu rolę przewodniczki po kresowych miastach i miasteczkach, co daje odbiorcy możliwość wniknięcia w mentalność społeczności, z jakich w znacznej mierze wywodzą się opisywane postacie. Żadna z opowieści nie przekracza granicy Kresów, choć bardzo często jej bohaterowie wyjeżdżali, zostawiając ukochane krajobrazy na zawsze. Początkiem historii jest zawsze miejsce. Czasem to mały dworek, a innym razem wzgórze, gdzie ślady polskiej historii są znikome. Bywa, że wskazówką jest jakiś tekst źródłowy, a nawet kilka zdań ze znanej powieści. Książkę dopełniają czarno-białe fotografie z archiwum autorki, choć również ona sama potrafi urzekająco opisywać miejsca, które odwiedza.

Bardzo ciekawy jest dobór osób, jakie narratorka poleca naszej uwadze. To nie tylko tak znane postaci jak Tadeusz Kościuszko czy Józef Piłsudski, które w większym lub mniejszym stopniu kojarzymy z przedstawianymi terenami. To też zwykli bohaterowie swoich małych ojczyzn, którzy wyróżniali się chociażby na polu nauki czy rozwoju przemysłu, a dziś są zapomniani lub kojarzeni tylko z terytorium naszego kraju. Autorka trzyma się zasady, by znanych i lubianych ukazywać z innego punktu widzenia. Tym sposobem poznajemy legendę o kasztance słynnego marszałka, która była nauczona zatrzymywać się przy każdym potrzebującym. Największym walorem książki jest wysunięcie na pierwszy plan unikatowych życiorysów zwykle uważanych za niegodne uwagi. Tymczasem znany drukarz, botanik czy twórca jednego z najlepszych miast uzdrowiskowych także tworzyli unikalny klimat, inspirujący wybitnych malarzy i muzyków.

„Polacy z Kresów. Znani i nieznani” to publikacja niepozbawiona wad. Korekta niestety pozostawia trochę do życzenia, a niektóre materiały źródłowe mogą budzić wątpliwości wśród osób, korzystających z tradycyjnych materiałów. Niemniej śmiem twierdzić, że jeśli szukacie książki, która ma zaszczepić w was miłość do historii to Katarzyna Węglicka stworzyła coś dla was, bo tylko tutaj obok wzorcowych dowódców znajdziecie szlachciców z ułańską fantazją, a kompozycje Tadeusza Ogińskiego stoją obok twórczości Czesława Niemena.

(Pierwotnie tekst ukazał się na blogu pod adresem: https://inna-perspektywa.blogspot.com/2019/05/katarzyna-weglicka-polacy-z-kresow.html)

O Polakach pochodzących z Kresów mówi się coraz więcej. Wystarczy nadmienić, że 1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej publikacji, mających przybliżyć sylwetki naszych rodaków, którzy zamieszkiwali część dzisiejszej Białorusi, Litwy i Ukrainy, czyli tereny II Rzeczypospolitej. Zwykle publikacje skupiają...

więcej Pokaż mimo to