rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dzieje Górnego Śląska w ramach edukacji regionalnej, na którą nigdy nie starczyło godzin lekcyjnych, nauczyciele traktowali po macoszemu. Odbywały się wprawdzie konkursy gwary śląskiej i przeglądy pieśni powstańczych, warsztaty skrobania kroszonek czy akademie z okazji Dnia Górnika, ale kładzenie akcentu na folklor i dziedzictwo kulturowe sprawiało, że historia Heimatu nieuchronnie spychana była na margines. A jeśli już pojawiała się historia to tylko w skąpym wydaniu podręcznikowym jako zbieranina suchych faktów, pozbawiona wymiaru ludzkiego i historiozoficznego namysłu. Na konsekwencje tych niedopatrzeń i zaniedbań nie trzeba było długo czekać. Wystarczy przypomnieć sobie aferę z zamalowywaniem niemieckich nazw na dwujęzycznych tablicach miejscowości czy ożywające co jakiś czas animozje plemienne między przyjezdnymi (chadziajami) a autochtonami (hanysami).

Trudno jednak winić o ten stan rzeczy wyłącznie nasz system oświaty, który nie potrafi sprostać wyzwaniom edukacji wielokulturowej. Problem ten zdaje się sięgać głębiej, wszak ogromny wkład w przekłamywanie i jednoczesne przemilczanie przeszłości tych ziem wniosła propaganda komunistyczna. Z jednej strony akcentowano rdzenną piastowskość Śląska stosując przy tym przymusową polonizację, a z drugiej zaś na potęgę zacierano ślady niemieckości wrzucanej niesłusznie do jednego worka ze śląskością. Ponieważ ta toporna wykładnia historii, pełna krzywdzących uproszczeń i stereotypów, wyziera niekiedy z wypowiedzi czołowych polityków, to wielce pożądana i niezbędna stała się nowa narracja o Górnym Śląsku, zwłaszcza taka, która zmierza ku rewizji mitów i naświetleniu bieżących problemów w regionie, tworząc pomost pomiędzy czasem przeszłym a teraźniejszością. Tak się szczęśliwie złożyło, że świeżym i przenikliwym spojrzeniem swój Heimat ogarnął Zbigniew Rokita, dziennikarz z Krakowa, a z pochodzenia gliwiczanin.

Autorowi „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” od samego początku do końca towarzyszyła motywacja osobista. Już we wstępie eseistycznego reportażu wyznał on, że u progu wczesnej młodości przyszło mu na nowo określić swoją tożsamość, tym razem nie w oparciu o korzenie kresowe, lecz z myślą o swej śląskiej familii. Uczynił to, tak swoją drogą, w sposób iście postmodernistyczny, na Baumanowską wręcz modłę, skupiając się na procesualnym aspekcie tożsamości, która nie jest nikomu z góry narzucona, tylko samodzielnie wytwarzana w efekcie własnych poszukiwań i dociekań. Silnie wyczuwalna obecność autora w tekście uwiarygodnia wysiłek włożony w ożywienie i udynamicznienie wydarzeń zdanych na łaskę lub niełaskę ludzkiej pamięci ­­– zarówno tej zbiorowej, jak i indywidualnej. Rokita, dysponując szczątkowo zachowanymi pamiątkami z przeszłości swoich przodków, próbował zza kurtyny czasu zrekonstruować kontekst, w którym to żyli Kieslichowie i Hajokowie, a łączniczką z tym nieistniejącym już światem okazała się babcia autora, Maria Błażejowska. I choć opowieść snuta przez pryzmat rodzinnych wspomnień niosła ze sobą ryzyko popadnięcia w afektację i naiwny sentymentalizm, to dziennikarzowi udało oprzeć się tej stylistycznej pokusie. Rodzinne anegdoty bywają zabarwione ciepłem i dowcipem, natomiast życiowe dramaty i dylematy przodków zrelacjonowane zostały z należną im powagą. Rokita, przywołując ich losy, z imponującym rozmachem nakreślił obraz własnego regionu od industrializacji Górnego Śląska, przez rzeczywistość plebiscytową i powstania, po burzliwe czasy powojenne i współczesność z jej spornymi problemami wokół statusu języka śląskiego i narodowości śląskiej, którym to wciąż oficjalnie odmawia się prawa bytu.

Dzieje Górnego Śląska w ramach edukacji regionalnej, na którą nigdy nie starczyło godzin lekcyjnych, nauczyciele traktowali po macoszemu. Odbywały się wprawdzie konkursy gwary śląskiej i przeglądy pieśni powstańczych, warsztaty skrobania kroszonek czy akademie z okazji Dnia Górnika, ale kładzenie akcentu na folklor i dziedzictwo kulturowe sprawiało, że historia Heimatu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Michael Crummey umożliwia czytelnikowi teleportację do przedziwnego świata już od pierwszej strony. Każda jego książka jest biletem na osobliwą podróż wehikułem czasu ku wybrzeżom Nowej Fundlandii. Bilet ten gwarantuje moc atrakcji – sprawia, że eskapiści z prawdziwego zdarzenia mogą zasmakować atmosfery wyspiarskiego życia i zanurzyć się w historię przenikniętą fantazją, by parę rozdziałów później z żalem uprzytomnić sobie, że barwna opowieść właśnie dobiegła końca. Kanadyjski pisarz bowiem z wielką wprawą zespala geograficzny konkret z motywami cudowności, elementy przygodowe z wątkami dramatycznymi, głębię psychologiczną postaci ze schematami fabularnymi rodem z fantastycznych gatunków epickich. Nic więc dziwnego, że jego światy przedstawione na styku konwencji realistycznej i baśniowej zaskakują rozmachem wizji i bogactwem szczegółów. Kto równie wiele obiecuje sobie po najnowszej powieści Kanadyjczyka "Bez winy", ten srodze się nie zawiedzie!
Crummey tym razem konstruuje swą literacką wizję w oparciu o motywy baśniowe poddane następnie twórczej modyfikacji. Wyjściowa sytuacja fabularna dotyczy losów dwojga dzieci, Ady i Evereda Bestów, osieroconych w wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności. Najpierw umiera ich nowo narodzona siostrzyczka, a wkrótce w ślad za nią podążają matka z ojcem. Ta gwałtowna zmiana, której doświadczają młodzi bohaterowie, jest wpisana w strukturę baśni opowiadającej o procesie inicjacyjnym postaci. Pozbawione opieki rodzeństwo, wcieliwszy się w role dorosłych, rozpoczyna heroiczną walkę o przetrwanie na ziemi nieurodzajnej i zależnej od kaprysów silnego żywiołu, dysponując zaledwie szczątkową wiedzą o świecie. Kres dzieciństwa wyznacza więc katorżnicza praca ponad siły dorastającego chłopca i dziewczynki. Drobiazgowe opisy połowu ryb czy polowań na foki i baribale dodatkowo uwypuklają nadludzki wysiłek bohaterów, którzy po sezonie łowieckim z utęsknieniem wypatrują na horyzoncie żaglowca o symbolicznej nazwie Nadzieja, by na jego pokładzie dokonać z załogą wymiany towarów.

Za odczytywaniem powieści w duchu baśni przemawiają ponadto występujące w niej motywy wędrówki (wyprawa zakończona penetracją opuszczonego statku) i mędrca upostaciowanego najpierw przez Clincha, a później przez Warrena. Realizacja tych motywów ma związek ze swoistymi rytuałami inicjacyjnymi, którym poddane zostaje żyjące w ścisłej symbiozie rodzeństwo, nieświadome swych kazirodczych więzi. Inspiracje o fantastycznej proweniencji wnoszą jednak pewien element ryzyka do fabularnych rozstrzygnięć, chodzi mianowicie o zamierzoną naiwność przedstawień w zgodzie z linią rozwoju fabuł baśniowych. Crummey szczęśliwie unika tego niebezpieczeństwa dzięki nasyceniu historii swoimi wypróbowanymi komponentami w estetyce realizmu. Kanadyjczyk z niespotykanym pietyzmem odrysowuje oraz wypełnia światłem i kolorem nowofundlandzką przyrodę, która nie pełni funkcji urozmaicającego sztafażu, ale wręcz urasta do rangi osobnego bohatera powieści o nieprzewidywalnej naturze. Niekwestionowane walory tekstu wzbogaca wyborny styl przekładu, sprawiając tym samym, że książką należy się powoli delektować, a nie łapczywie ją pochłaniać.

Michael Crummey umożliwia czytelnikowi teleportację do przedziwnego świata już od pierwszej strony. Każda jego książka jest biletem na osobliwą podróż wehikułem czasu ku wybrzeżom Nowej Fundlandii. Bilet ten gwarantuje moc atrakcji – sprawia, że eskapiści z prawdziwego zdarzenia mogą zasmakować atmosfery wyspiarskiego życia i zanurzyć się w historię przenikniętą fantazją,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobrą praktyką wydawniczą jest poprzedzenie tekstu właściwego przedmową. Introdukcja taka służy nie tylko prezentacji drogi twórczej autora ze szczególnym uwzględnieniem okresu pracy nad interesującym nas tekstem, ale też stanowi podsumowanie jego dotychczasowych odczytań. W przypadku dzieła dotąd nieznanego polskim odbiorcom i ponadto przez dziesięciolecia obrosłego krytycznymi opracowaniami na gruncie rodzimym kilka słów wstępu przybliża jego genezę i recepcję, co okazuje się cennym zapleczem informacyjnym dla dociekliwych czytelników.

Przed lekturą „Poparzonego dziecka” Stiga Dagermana w przekładzie Justyny Czechowskiej warto więc zatrzymać się nad towarzyszącą mu refleksją (jakże różną od klasycznego wstępu filologicznego, bo utrzymaną w osobistym tonie) autorstwa Pera Olova Enquista, szwedzkiego prozaika i krytyka literackiego. Uświadamia on przyszłego czytelnika, że Dagerman w swym krótkim życiu pisarstwu poświęcił zaledwie cztery lata, a zaczął tworzyć tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Po powieściowych tryumfach i obwołaniu go geniuszem dekady napisał reportaż ze zbombardowanych Niemiec („Niemiecka jesień”) i to dramatyczne doświadczenie okazało się momentem zwrotnym w jego twórczości.

Zmiany widoczne są w powstałym latem 1948 roku „Poparzonym dziecku”, które zapowiada odejście od symbolicznej abstrakcji w stronę magnetycznego realizmu introspektywnego. To opowieść o dorastającym mężczyźnie, któremu umiera matka i który nie akceptuje innej kobiety u boku ojca, aż wreszcie sam wdaje się w płomienny romans z przyszłą macochą. Takie postawienie sprawy niejako wiąże się z Freudowskimi inspiracjami, jednak Enquist zgłasza sprzeciw wobec „krzywdy interpretacyjnej”, jaką powieści Dagermana wyrządził psychoanalityczny kontekst odbioru, który zaciemnia i zuboża treść nadmierną koncentracją (w przypadku głównego bohatera) na kompleksie Edypa, ujawnionych w snach fetyszach i popędach sterujących ludzką podświadomością. Enquist proponuje odsunąć na bok te tropy, bo tylko brak samonarzucających się skojarzeń pozwoli czytelnikowi ujrzeć świat przedstawiony w całej jego złożoności i krasie.

Powieść ta utrzymana jest w Bergmanowskiej atmosferze, akapity układają się w czarno-białe kadry, z których emanuje wystudiowany chłód na przemian z kipiącą żarem ekspresją. Ukazany w niej świat został ufundowany na wyrafinowanej hipokryzji i społecznym oportunizmie, grze pozorów i trzymających w moralnym pionie konwenansach, obejmuje złożoność ludzkich charakterów i postaw wobec zmiennych okoliczności. Te kwestie silnie wybrzmiewają dzięki połączeniu trzecioosobowej narracji z epistolarnymi wstawkami, co umożliwia czytelnikowi konfrontację wynurzeń Bengta pozostających w sprzeczności z jego poczynaniami na tle działań innych bohaterów. Na pierwszy plan wybijają się, jak przystało na powieść inicjacyjną, poczucie osamotnienia i zgorzknienia młodego protagonisty, odkrywanie własnej seksualności i testowanie własnych granic, by w sekretny sposób naruszyć porządek obyczajowy. Na kartach powieści dokonuje się brawurowa metamorfoza Bengta od werterycznego mizantropa do wyrachowanego manipulatora, który nie liczy się z uczuciami i potrzebami innych, bo gdy raz już zawiodła lojalność bliskich, należy pozostać wiernym tylko sobie i własnym instynktom.

Trudno odmówić tej historii swoistego uroku i powabu, a dzieje się to za sprawą sensualnych fragmentów przenoszących nas z zaśnieżonych ulic Sztokholmu na skutą lodem wyspę, gdzie rozgrywają się rozstrzygające z punktu rozwiązania akcji wydarzenia. Obrazu dopełniają oniryczno-wizyjne przedstawienia Bengta, który podąża za własnymi snami i przekuwa je na powieściową rzeczywistość. Nie da się zaprzeczyć, że mimo swych lat książka ta nie ma w sobie nic z aury staroświeckości, a dla współczesnego odbiorcy wciąż pozostaje frapująca i nieskazitelna pod względem stylistycznym.

Dobrą praktyką wydawniczą jest poprzedzenie tekstu właściwego przedmową. Introdukcja taka służy nie tylko prezentacji drogi twórczej autora ze szczególnym uwzględnieniem okresu pracy nad interesującym nas tekstem, ale też stanowi podsumowanie jego dotychczasowych odczytań. W przypadku dzieła dotąd nieznanego polskim odbiorcom i ponadto przez dziesięciolecia obrosłego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przywykliśmy do tego, że kryminał w wydaniu nordyckim oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko dobrze skonstruowaną intrygę, serię suspensów i zagmatwaną zagadkę do rozstrzygnięcia. Autorzy północnych kryminałów przejawiają ambicję, aby przemycić do swych fabuł nieco kolorytu lokalnego i zasygnalizować istnienie problemów, z którymi mierzą się społeczności uchodzące za najszczęśliwsze w świecie. Można powiedzieć, że wzięci pisarze powieści kryminalnych zdrapują lukier ze zbyt idealistycznych przedstawień krajów dobrobytu z ich polityką wyrównywania szans we wszystkich dziedzinach życia mieszkańców.
Seria kryminalna z Freyją i Huldarem Yrsy Sigurðardóttir od samego początku tworzona jest ściśle wedle prawideł nurtu nordic noir, którego sztandarową zasadą jest demityzacja „medialnych faktów” o wysokim poziomie narodowego szczęścia. Islandka trzyma się konsekwentnie reguł przyświecających takiemu pisarstwu, ukazując szeroko pojęte problemy społeczne i niewydolność instytucji państwowych przez pryzmat policyjnego dochodzenia i to w wykonaniu protagonistów, którzy po kryjomu mierzą się z własnymi demonami.

W "Rozgrzeszeniu" najsilniej wybrzmiewającym zagadnieniem jest wirtualna przemoc dostarczająca ofiarom realnego cierpienia. Problem cybernękania w środowisku szkolnym w przeciwieństwie do klasycznej przemocy jest często przez dorosłych bagatelizowany, a psycholodzy dziecięcy i dyrektorzy placówek edukacyjnych nie są w stanie sprostać wyzwaniom epoki cyfrowej i udzielić poszkodowanym skutecznej pomocy.

Cyberprzemoc tym różni się od zaczepek na przerwach, że trwa nieprzerwanie i odbywa się za pośrednictwem mediów społecznościowych, do których dorośli nie mają dostępu. Ci zaś na ewentualne skargi reagują machnięciem ręki, bo dzieci nie są przecież skore do okrucieństwa, a prześladowanie i poniżanie rówieśników to tylko niegroźne żarty. Na gruncie takich zaniedbań wyrastają od razu poważniejsze problemy, których nie sposób w dalszym ciągu lekceważyć – samobójstwo lub pragnienie odwetu na prześladowcach. Taką właśnie problematykę na czasie wprzęgła z powodzeniem w swą kryminalną fabułę pisarka, gwarantując odbiorcy emocjonalną przejażdżkę na rollercoasterze.

Znany z poprzednich części cyklu duet policjanta Huldara i psycholog Freyji musi tym razem powstrzymać lawinę zła rozpętanego przez mordercę, który ukrywa swą twarz za maską Dartha Vadera i publikuje na Snapchacie przerażające nagrania z udziałem, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, Bogu ducha winnych nastolatków. Przedmiot śledztwa stanowią więc trudna do ustalenia tożsamość sprawcy, motywy nim kierujące i sposób selekcji ofiar. W miarę upływu akcji gęstnieje atmosfera niedomówień i nierozwiązanych spraw, przybywa nowych wątków i postaci. Kręta droga wiedzie do zdemaskowania osoby, która zaaranżowała tak spektakularne zbrodnie. Sigurðardóttir umiejętnie dozuje poziom napięcia, aby wytworzyć efekt zaskoczenia przy odsłonięciu tajemnicy, która od pierwszych stron zaprzątała wyobraźnię czytelnika, a mianowicie: „kto zabił” i „dlaczego”.

Przywykliśmy do tego, że kryminał w wydaniu nordyckim oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko dobrze skonstruowaną intrygę, serię suspensów i zagmatwaną zagadkę do rozstrzygnięcia. Autorzy północnych kryminałów przejawiają ambicję, aby przemycić do swych fabuł nieco kolorytu lokalnego i zasygnalizować istnienie problemów, z którymi mierzą się społeczności uchodzące za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Odkąd Wojciech Chmielarz zboczył z kryminalnego toru, konsekwentnie podąża nowo wytyczoną drogą gatunkową. I tym wyborem albo zjednuje sobie sympatię czytelników, albo wprost przeciwnie – liczne rzesze admiratorów komisarza Mortki mają Chmielarzowi za złe eksplorowanie nowych obszarów literackich, w których to elementy obyczajowe przeplatają się z sensacyjnymi. Jednak dla mnie każda nowa powieść gliwiczanina kryje w sobie tajemnicę i zapowiedź pasjonującej przygody, niezależnie od wcześniejszych doświadczeń związanych z odbiorem jego książek. Stąd też nie mogłam sobie odmówić przyjemności sięgnięcia po „Wyrwę” tylko po to, by przekonać się, w jakim stopniu poddam się przemożnej sile tekstu i na ile wciągająca okaże się sieć fikcyjnych zdarzeń, bo entuzjazm nie wyklucza przecież podejrzliwości.
Początek zwiastuje kameralny dramat rodzinny. Maciej Tomski, narrator i protagonista w jednym, stoi przed niesłychanie trudnym zadaniem. Musi przekazać córkom wiadomość o tragicznej śmierci ich matki, choć sam jeszcze nie dopuszcza do myśli, że jego żona Janina zginęła w wypadku samochodowym pod Mrągowem, chociaż miała być w podróży służbowej w Małopolsce. Perfekcyjnie wykreowany nastrój przygnębienia i smutku, które towarzyszą żałobie, pozwala odbiorcy na silną identyfikację z losami bohaterów. Wkrótce jednak okazuje się, że okoliczności, w których Tomska straciła życie, nie są tak oczywiste, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Dlatego rozbity emocjonalnie wdowiec bierze sprawy w swoje ręce i w trakcie prywatnego śledztwa na jaw wychodzą niewygodne fakty z ostatnich miesięcy życia żony, jej nieznane dotąd kontakty i miejsca pobytu.
Domysły dotyczące śmierci Janiny i działania podjęte w celu jej wyjaśnienia stają się więc fabularnym paliwem powieści. Autor celowo mnoży fałszywe tropy, prowadząc czytelnika niejednokrotnie w ślepą uliczkę wbrew jego przewidywaniom. Chmielarz rezygnuje ponadto z kryminalnej dedukcji na rzecz wartkiej akcji sensacyjnej i rozwiniętej psychologii postaci, przełamując konwencję klasycznego thrillera. Istotną funkcję w jego książce pełni, a jakżeby inaczej, aspekt obyczajowy.
Autor cyklu gliwickiego kolejny raz przygląda się krytycznie przedstawicielom aspirującej klasy średniej. I po raz wtóry konstruuje bohaterów, którzy z głowami wypełnionymi marzeniami wkraczają w małżeńską rutynę, by wspólnie spłacać kredyt mieszkaniowy i narzekać na upokarzającą pracę – nie tyle poniżej kwalifikacji, co niezgodną z ich młodzieńczymi ambicjami. Mimo że Chmielarz bazuje na typowych wyobrażeniach o pracy analityka finansowego i dziennikarki serwisu plotkarskiego, to nie sposób odmówić mu daru przenikliwego spojrzenia w głąb ludzkich dążeń i frustracji. To z nich biorą swój początek brzemienne w skutkach decyzje i wydarzenia, których biegu nie można już odwrócić.
Pisarz posługuje się tak gładkim i potoczystym stylem, że słowa z łatwością formują się w obrazy, dzięki temu lektura przebiega szybko i przyjemnie. Trudno wszakże wymagać czegoś więcej od literatury popularnej niż tylko chwilowej rozrywki. Jeśli z takim właśnie nastawieniem podejdziemy do najnowszej powieści Chmielarza, to spełni ona nasze oczekiwania z nawiązką.

Odkąd Wojciech Chmielarz zboczył z kryminalnego toru, konsekwentnie podąża nowo wytyczoną drogą gatunkową. I tym wyborem albo zjednuje sobie sympatię czytelników, albo wprost przeciwnie – liczne rzesze admiratorów komisarza Mortki mają Chmielarzowi za złe eksplorowanie nowych obszarów literackich, w których to elementy obyczajowe przeplatają się z sensacyjnymi. Jednak dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nakładem Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie ukazała się niezwykła publikacja poświęcona obozowym przeżyciom Zofii Posmysz, powieściopisarki i scenarzystki. Nie jest to biografia w klasycznym znaczeniu tego słowa, ale nietuzinkowe świadectwo ocalonej z Holocaustu, wzbogacone o osobiste wyznania, w jaki sposób te traumatyczne doświadczenia ukształtowały jej dalsze losy oraz postawę światopoglądową. Doniosłość tego wydawniczego przedsięwzięcia tkwi w tym, że do rąk czytelnika trafia nie tylko tekst oparty na rozmowach Marii Anny Potockiej z dawną więźniarką, ale też audiowizualny zapis obozowej historii tytułowej szrajberki. Autorka bynajmniej nie dokonała prostej transkrypcji przeprowadzonego wywiadu, ingerencja redakcyjna w oświęcimską opowieść Posmysz wydaje się niemal niewidoczna, bo intencją Potockiej było zachowanie oralnego charakteru wypowiedzi pisarki, bez retorycznych ozdobników i emocjonalnie nacechowanej leksyki. Poetyka świadectwa wymaga bowiem odmiennej dykcji, dzięki prostemu i beznamiętnemu językowi prawda przekazu wybrzmiewa o wiele silniej i dobitniej.

Materiał tekstowy wiernie więc imituje zrównoważony, opanowany ton, w jakim wypowiada się Posmysz na zarejestrowanych nagraniach, a użyta narracja pierwszoosobowa dodatkowo to złudzenie potęguje. Autorka usuwa się w cień, zaciera wszelkie ślady wskazujące na osobisty stosunek do bohaterki tekstu i z wielką dyskrecją relacjonuje jej historię, mimo że intensywność spotkań poprzedzających powstanie książki doprowadziła do zadzierzgnięcia przyjacielskich więzów między rozmówczyniami. Jedynie we wstępie Potocka z nieskrywanym podziwem wyraża się o Posmysz obdarzonej charyzmą, siłą duchową i pięknem. Do pierwszego spotkania między nimi doszło w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu, gdzie pisarka od dwudziestu lat wypełnia misję pedagogiczną, chętnie dzieląc się swym świadectwem z młodymi ludźmi, którzy dzieje drugiej wojny światowej znają jedynie z podręczników szkolnych. Wszyscy goście MDSM twierdzą zgodnie, że kontakt z tą niezwykle uduchowioną pisarką pozwala spojrzeć na historię z odmiennej perspektywy.

Więcej na: https://sztukater.pl/ksiazki/item/28747-zofia-posmysz-szrajberka-7556-auschwitz-1942-1945.html

Nakładem Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie ukazała się niezwykła publikacja poświęcona obozowym przeżyciom Zofii Posmysz, powieściopisarki i scenarzystki. Nie jest to biografia w klasycznym znaczeniu tego słowa, ale nietuzinkowe świadectwo ocalonej z Holocaustu, wzbogacone o osobiste wyznania, w jaki sposób te traumatyczne doświadczenia ukształtowały jej dalsze losy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przygotowanie do druku intymnej kroniki Anny Świrszczyńskiej pt. Jeszcze kocham było poprzedzone imponującym śledztwem archiwistycznym w wykonaniu Wioletty Bojdy. Edytorka, nie tracąc z oczu poetki, poskładała puzzle biograficzne w spójną całość oraz nadała czytelną formę zapiskom Świrszczyńskiej, poczynionym niechlujnie na papierze nienajlepszej jakości. Rękopisy te zostały zdeponowane w prywatnym archiwum należącym do córki poetki - Ludmiły Adamskiej-Orłowskiej. Niestety, spadkobierczyni udostępniła tylko część dokumentów z lat 1969-1971, jako że przysługuje jej prawo do ochrony wizerunku matki. Z tego powodu czytelnik otrzymuje bezpośredni wgląd jedynie w niewielki wycinek czasowy z życia Świrszczyńskiej.

Resztę życiorysu autorki Bojda zgrabnie złożyła w całość, posiłkując się pismami z archiwum Związku Literatów Polskich, fragmentami korespondencji, recenzjami prasowymi i cracovianami. I tym sposobem powstała żywa, pulsująca mnogością barwnych wydarzeń i epizodów opowieść o losach Świrszczyńskiej. Podczas lektury można nawet odnieść wrażenie, że Bojda traci dystans do relacjonowanej historii, bo z ironicznym zacięciem i nieprawdopodobnym zaangażowaniem komentuje analizowane kwestie w taki sposób, jakby wypowiadała się o osobie z bliskiego otoczenia.

W centrum zainteresowania znajduje się bardziej życie niż twórczość Świrszczyńskiej, dlatego mamy okazję poznać poetkę jako rezydentkę legendarnego Domu Literatów, znajdującego się przy ulicy Krupniczej 22 w Krakowie. To właśnie w tej kamienicy poetka dzieliła mieszkanie z chorującą matką, młodszym o 14 lat mężem Janem Adamskim, córką Ludmiłą i wymagającym opieki teściem. To właśnie z okien tej kamienicy Świrszczyńska chciała oddać samobójczy skok na wieść, że mąż wdał się w romans z Haliną Poświatowską. Choć rozwód był dla poetki dotkliwym doświadczeniem, to jednak najpiękniejszą miłość przeżyła jako sześćdziesięciolatka u boku Józefa Oleszczuka. Pozostawione przez nią zapiski upamiętniają tę pełną żaru i namiętności relację, aczkolwiek więź siwowłosych kochanków miała bardziej wysublimowany charakter: emocjonalny, duchowy, nieomal metafizyczny. Dzięki potajemnym schadzkom Świrszczyńska odbudowała utraconą pewność siebie, rozkwitła jako kobieta i poczuła się bardziej wyemancypowana. Przyszłość tego związku nie pozostawiała żadnych złudzeń, lecz adorowana poetka ciągle odwlekała decyzję o rozstaniu.

Oleszczuk wywarł niebagatelny wpływ na poezję Świrszczyńskiej, czego najlepszym dowodem jest tom poetycki o wymownym jak na tamte czasy tytule Jestem baba z 1972 roku. W swych wierszach podejmowała ona nie tylko w odważny sposób problematykę erotyzmu i cielesności, ale też wyrażała bunt przeciwko tradycyjnie pojmowanej kobiecości. Dwa lata później, po wydaniu tego docenionego przez krytykę zbioru liryków autorka wreszcie dojrzała do ponownego zmierzenia się z traumatycznymi doświadczeniami z powstawania warszawskiego na gruncie literackim. Te ostatnie dokonania umocniły pozycję Świrszczyńskiej jako jednej z najbardziej poczytnych poetek.

Czyli uznać można, że ścisły podział na życie twórcy i literaturę tak naprawdę nie istnieje, te dwie sfery wzajemnie się napędzają, zaś skąpa literatura dokumentu osobistego rzuca nowe światło na genezę tekstów artystycznych – takie przesłanie wyziera z podsumowań Bojdy.

Przygotowanie do druku intymnej kroniki Anny Świrszczyńskiej pt. Jeszcze kocham było poprzedzone imponującym śledztwem archiwistycznym w wykonaniu Wioletty Bojdy. Edytorka, nie tracąc z oczu poetki, poskładała puzzle biograficzne w spójną całość oraz nadała czytelną formę zapiskom Świrszczyńskiej, poczynionym niechlujnie na papierze nienajlepszej jakości. Rękopisy te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakiem rozpoznawczym pisarstwa Wojciecha Chmielarza do tej pory była wnikliwa obserwacja socjologiczna, podszyta zdolnością do obnażania zakłamanej rzeczywistości. Przywykliśmy do tego, że występujące w jego powieściach intrygi kryminalne są zręcznie wkomponowane w szerszy kontekst społeczny, którego istnienie dodatkowo uatrakcyjniało treść i wzmacniało moralną wymowę utworów. W "Ranie", najnowszej książce gliwiczanina, nastąpiła jednak zmiana jakościowa polegająca na odwróceniu proporcji pomiędzy poszczególnymi wątkami do tego stopnia, że zamiast pełnokrwistego kryminału otrzymaliśmy powieść obyczajową z elementami thrillera psychologicznego. Przesunięcie ciężaru gatunkowego bez dwóch zdań wpływa na finalny odbiór lektury, której myślą przewodnią jest powielanie prawd życiowych (np. przemoc rodzi przemoc), spiętych wyświechtanym w naszej kulturze motywem winy i odkupienia.

Nie sposób odmówić autorowi odwagi i wyczucia w podejmowaniu tematu na czasie, jakim bez wątpienia jest krytyka polskiej oświaty, mimo że w świecie przedstawionym próżno doszukiwać się aluzji do wydarzeń, którymi w ostatnich miesiącach żyła cała Polska (np. strajk nauczycieli, problem podwójnych roczników). W zamyśle Chmielarza warszawska podstawówka, a raczej prywatny folwark pani dyrektor przypominać ma siedlisko ukrytych patologii, chociaż szefowa placówki dokłada wszelkich starań, aby kształcenie przyszłej elity narodu przebiegało pod okiem wykwalifikowanej i doświadczonej kadry. Szlachetne pobudki wychowawcze, na które powołuje się Zofia, stoją w sprzeczności z jej postawą etyczną wobec innych bohaterów. Dyrektorka za zamkniętymi drzwiami gabinetu urządza mężowi karczemne awantury, by chwilę później przybrać maskę profesjonalnego chłodu i z lekceważeniem traktować niesubordynowanych pracowników. Chmielarz wiernie oddał napiętą atmosferę panującą w pokoju nauczycielskim i konfliktowe sytuacje na sali lekcyjnej. Przy czym nie mnoży on bytów ponad miarę, bo w tekście krzyżują się perspektywy zaledwie trzech przedstawicielek grona pedagogicznego: matematyczki Klementyny Jastrzębskiej, polonistki Elżbiety i wspomnianej wcześniej dyrektorki. Chmielarza bardziej zajmują perypetie nauczycieli niż społeczności uczniowskiej, choć pomiędzy tymi dwiema grupami bohaterów zachodzi sprzężenie zwrotne.

Zatem dużą zaletą omawianej tu książki jest precyzyjnie i analitycznie wykonany portret środowiska szkolnego. Z pewnością przyczynił się do tego niebywały słuch językowy autora, dzięki któremu potrafi on uchwycić polszczyznę w różnych odmianach i obraz świata w nich utrwalony - gwarę uczniowską, profesjolekt nauczycielski, język potoczny. Mniejszą starannością Chmielarz wykazał się w tworzeniu sylwetek psychologicznych głównych postaci, roztaczając przed oczyma czytelnika widok na nuworyszy, degeneratów i próżniaków. Z punktu widzenia fabuły wiodącą rolę odgrywa okaleczona psychicznie wskutek traumatycznego dzieciństwa Klementyna, która marzy już tylko o przewidywalnym, uporządkowanym i bezpiecznym życiu. Gdy jej marzenia wreszcie się spełniają, to szybko okazuje się, że cudem zdobyta praca w szkole przyniesie jej stricte detektywistyczne wyzwania, którym, o dziwo, nie sprostał żaden śledczy. Końcowa przemiana bohaterki i gotowość wzięcia na siebie odpowiedzialności za cudze czyny ocieka filmowym wręcz patosem, zabarwionym w dodatku moralizatorską manierą. Tak więc pomimo obiecującego początku potencjał tej historii został, niestety, zaprzepaszczony.

Znakiem rozpoznawczym pisarstwa Wojciecha Chmielarza do tej pory była wnikliwa obserwacja socjologiczna, podszyta zdolnością do obnażania zakłamanej rzeczywistości. Przywykliśmy do tego, że występujące w jego powieściach intrygi kryminalne są zręcznie wkomponowane w szerszy kontekst społeczny, którego istnienie dodatkowo uatrakcyjniało treść i wzmacniało moralną wymowę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wśród współczesnych wyzwań dla szkoły wymienić można przeciwdziałanie antysemityzmowi i ksenofobii poprzez edukację polonistyczną. To właśnie kształcenie literackie obok nauki historii wzmacniać powinno wrażliwość i empatię młodzieży na przejawy dyskryminacji, która wciąż dotyka osoby innego wyznania, przedstawicieli mniejszości narodowych i etnicznych. Aby ten cel osiągnąć, warto by zachęcić uczniów do dyskusji nad literaturą piękną osadzoną bliżej teraźniejszości, dla której nie znalazło się miejsce w coraz bardziej okrajanym spisie lektur. Idealną alternatywą dla "Mendla Gdańskiego" Konopnickiej, noweli nieobecnej już w kanonie szkolnych tekstów, byłyby książki Józefa Hena połączone w jeden zbiór. Chodzi mianowicie o tryptyk nowelowy "Oko Dajana" i powieść "Pingpongista".

Oba utwory rozbudziłyby ponadto u wielu uczniów głębszą świadomość historyczną poprzez unaocznienie wydarzeń analogicznych z jednej strony do antysemickich czystek z marca 1968 roku, z drugiej zaś do mordu w Jedwabnem, masakry żydowskiej ludności z okolic Radziłowa i pogromu kieleckiego. Mimo że znajomość niewygodnych faktów z historii kraju kuleje nawet u polityków wysokiego szczebla, o czym świadczą skandaliczne wypowiedzi Anny Zalewskiej i Antoniego Macierewicza, to zwiększanie poziomu wiedzy na temat haniebnych czynów rodaków stanowiłoby przeciwwagę dla polskiej narracji heroicznej. Historia nigdy nie jest czarno-biała, zdaje się przypominać Józef Hen. I choć wielu Polaków otrzymało medale Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, to w kraju słynącym z bohaterów nie brakowało też zbrodniarzy, szabrowników i oportunistów.

Teksty Hena oddziela znaczny dystans czasowy, który wpłynął na ich odmienne drogi wydawnicze; cykl nowel powstałych w latach 1967-1968 Hen ogłaszał drukiem pod pseudonimem w paryskiej „Kulturze”. Za jawną krytykę władzy ludowej w zakresie wypleniania syjonizmu autora wpisano na czarną listę i nałożono na niego zakaz opuszczania kraju. "Pingpongista' powstał pół wieku później, w 2007 roku, trzy lata po opublikowaniu głośnego reportażu Anny Bikont o ludobójstwie Żydów w Jedwabnem. Książki Hena wyrosły więc z reakcji na próby przekłamywania polskiej historii i wybielania się w oczach całego świata. Ich gorzka wymowa nabiera szczególnej aktualności w obliczu zniekształcania faktów, przemilczania prawdy czy fałszowania informacji za przyzwoleniem polityków z prawicowych ugrupowań.

"Oko Dajana" opowiada o losach mężczyzn, którym członkowie aparatu partyjnego łamali życiorysy w perfidny sposób, niekiedy z pomocą absurdalnych metod – podstępem doprowadzając ich na skraj załamania nerwowego, poprzedzonego degradacją zawodową, złą sytuacją materialną i rozpadem więzi rodzinnych. Zgrabnie nakreślone portrety psychologiczne postaci, intrygujący klimat, nieoczekiwane zwroty akcji, a także przejmujące puenty formują się w obraz w wydarzeń marcowych, które odbiły się na życiu zwykłych ludzi. "Pingpongista" z kolei dotyczy organizacji uroczystości ku czci ofiar ludobójstwa, dokonanego w trakcie okupacji rękami sąsiadów. To dramatyczna historia o ponoszeniu odpowiedzialności społecznej za wyrządzone zło, wypieraniu się własnych win i poszukaniu rozgrzeszenia za bierne przypatrywanie się masowemu morderstwu. Powieściowym dylematom etycznym starają się sprostać ksiądz Ziemowit i przybyły z Brooklynu sędzia Mike Murphy, wlepieni w prowincjonalne środowisko Cheremca – fikcyjnego odpowiednika Jedwabnego.

Każdy tekst z osobna utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to niezwykle pouczająca i zapadająca w pamięć lektura, w dodatku utrzymana na wysokim poziomie literackim. Szkoda, że nigdy nie stała się przedmiotem szkolnych analiz i interpretacji.

Wśród współczesnych wyzwań dla szkoły wymienić można przeciwdziałanie antysemityzmowi i ksenofobii poprzez edukację polonistyczną. To właśnie kształcenie literackie obok nauki historii wzmacniać powinno wrażliwość i empatię młodzieży na przejawy dyskryminacji, która wciąż dotyka osoby innego wyznania, przedstawicieli mniejszości narodowych i etnicznych. Aby ten cel...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydawać by się mogło, że Jamey Bradbury w swym literackim debiucie pełnymi garściami czerpie ze wzorców fabularnych, które są typowe dla powieści młodzieżowych z rozbudowanym wątkiem paranormalnym. Na taki trop gatunkowy zdezorientowanego czytelnika rychło naprowadzą atrybuty osobowości głównej postaci oraz specyfika jej perypetii. Niezwykle łatwo więc pokusić się o wniosek, że Dzikie serce niemal modelowo wpisuje się w kryteria stawiane literaturze young adult, jeśli tylko weźmiemy pod lupę losy siedemnastoletniej bohaterki Tracy, która po zagadkowej śmierci matki czuje się odtrącona przez ojca, wchodzi w konflikty rówieśnicze i wybiera los outsiderki w leśnej głuszy.

Postać ta obdarzona nadnaturalnymi mocami przywołuje dodatkowo skojarzenia z młodocianymi bohaterami powieści wampirystycznych, przy czym podkreślić trzeba, że w omawianej książce ani razu nie pada słowo wampir. Unikanie nazywania rzeczy po imieniu oznacza zatem próbę odejścia od zgranych i rozpoznawalnych schematów powieściowych. Czytelnik, który nie przepada za kiczowatymi środkami obrazowania, początkowo zareaguje lekceważącym uśmiechem na wzmiankę o spożywaniu przez protagonistkę posoki upolowanej zwierzyny i jej apetycie na ludzką krew, lecz w miarę upływu akcji z większą wyrozumiałością spojrzy odbiorca na element cudowności wniesiony do realnego wymiaru rzeczywistości, czyli zwykłego życia na Alasce. Zjawiska wymykające się racjonalnej percepcji współistnieją bowiem harmonijnie obok naznaczonej rutyną codzienności mieszkańców krańca świata. Jakkolwiek czynnik nadprzyrodzony dodaje grozy ukazanym przedstawieniom, to prawdziwe zło i niebezpieczeństwo pochodzą z zewnątrz. Tkwią one w nieznanym przybyszu, który pewnego dnia zapuszcza się w mroczne ostępy i stwarza zagrożenie dla życia Tracy.

Im głębiej wnikniemy w strukturę świata przedstawionego, tym silniej odczujemy dążność autorki do przenoszenia środka ciężkości z gatunkowych konwencji na estetyczne tendencje. Liczne nawiązania do gotycyzmu, realizmu magicznego, a nawet poetyki horrorów klasy B przekładają się wszakże na niepodrabialną atmosferę tajemnicy i niedopowiedzenia. Tak niepowtarzalny klimat pisarka uzyskała dzięki skrzyżowaniu stylistyk, co w praktyce oznacza biegłość w konstruowaniu sensualnych, przemawiających do wyobraźni opisów. Jako przykłady wymienić można nokturnowe pejzaże z nieprzeniknionej tajgi, wyścig psich zaprzęgów po zaśnieżonych trasach, dom na skraju lasu w zimowej szacie. Te malownicze obrazy z pewnością zapiszą się w pamięci czytelników, których ujmują piękno dzikiej przyrody i niesamowita więź człowieka z naturą.

Wymykająca się zastanym klasyfikacjom hybryda tekstowa Bradburry to synonim literackiej świeżości, choć zakotwiczonej we flagowych gatunkach i estetykach literatury popularnej. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko napisać z pełnym przekonaniem, że jest to nie tylko śmiały i udany eksperyment, ale i dobrze rokujący debiut, któremu ostatecznie warto dać szansę mimo powziętych z góry uprzedzeń i napierającej lawiny skojarzeń.

Wydawać by się mogło, że Jamey Bradbury w swym literackim debiucie pełnymi garściami czerpie ze wzorców fabularnych, które są typowe dla powieści młodzieżowych z rozbudowanym wątkiem paranormalnym. Na taki trop gatunkowy zdezorientowanego czytelnika rychło naprowadzą atrybuty osobowości głównej postaci oraz specyfika jej perypetii. Niezwykle łatwo więc pokusić się o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Markéta Pilátová napisała wielowarstwową i wielogłosową historię imperium obuwniczego Baťów. „Z Baťą w dżungli” to nostalgiczna opowieść o dalekosiężnych planach, przeciwnościach losu i szlachetnym uporze, które odcisnęły piętno zarówno na ojcu międzynarodowego sukcesu, jak i na kontynuatorach tradycji rodzinnych. Pisarka w centrum powieściowego świata umieściła odnogę morawskiego rodu, wyrwaną z korzeniami i przesadzoną w nowe miejsce – brazylijską dżunglę.

Jana, młodszego z braci Baťów, do emigracji skłoniła nie tylko miłość do Ameryki Łacińskiej i chęć ekspansji na rynki zagraniczne, lecz przede wszystkim nieprzyjazna aura polityczna w ojczystym kraju. Sąd Narodowy wymierzył mu bowiem karę 15 lat pozbawienia wolności za brak oficjalnego poparcia ruchu oporu podczas wojny, pozbawiając go jednocześnie praw obywatelskich i majątku, który wkrótce uległ nacjonalizacji. Podczas procesu fakty zostały zepchnięte na boczny tor – pomówienia o współpracę z nazistami obciążyły jego wizerunek do tego stopnia, że w niepamięć odeszły jego zasługi (m.in. pomoc czeskiemu podziemiu pod licznymi pseudonimami i zorganizowanie żydowskim rodzinom ucieczki z Czechosłowacji).

Ten wyprzedzający swoje czasy przedsiębiorca był bez mała przez 60 lat we własnej ojczyźnie oczerniany i wyszydzany, dopiero rok 2007 przyniósł mu pośmiertną rehabilitację dzięki staraniom córek. Na przywrócenie mu dobrego imienia w oczach rodaków prócz filmów dokumentalnych niemały wpływ wywarła zbeletryzowana historia jego życia z domieszką fantastyki i oniryzmu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że choć Pilátová sięgnęła po temat nadający się na sążnisty reportaż, to wybór innej formy podawczej i nietypowego instrumentarium okazał się strzałem w dziesiątkę. Impuls do spisania historii Jana Baťi w postaci kłębowiska asocjacyjnych retrospekcji przyszedł z zewnątrz – autorka przed kilkoma laty wyjechała do Brazylii na zaproszenie jego wnuczki Dolores i krewnych, by z pomocą Pilátovej mogli oni sobie odświeżyć znajomość czeskiego. I jak łatwo idzie się domyślić, w trakcie tych spotkań pisarka poznała skomplikowane perypetie rodziny i postanowiła przybliżyć ich losy szerszemu odbiorcy.

Czeszka, podchwyciwszy postmodernistyczną tezę o upadku wielkich narracji, rozbiła historię morawskich emigrantów na opowieści pomniejsze, spajając je ze sobą techniką patchworku. W tym przekazie chronologia i logiczny porządek zdarzeń nie wysuwają się na prowadzenie, żadne ze snutych wspomnień nie ma pozycji wiodącej, ponieważ głos symultanicznie zabierają starzy i młodzi, żywi i martwi, a ponadto coś do powiedzenia na temat klanu szewców ma nawet poddana antropomorfizacji fabryka – opustoszały budynek z wybitymi oknami i pokrytymi rdzą maszynami. Tak więc dzięki potoczystym i wyśmienitym językowo monologom otrzymujemy efekt rozproszonego chóru bohaterów, silnie przemawiającej do wyobraźni czytelnika sumy indywidualnych losów i głosów. Ta narracyjna wielopoziomowość powoduje, że jest to bardzo gęsta, acz przyjemna w odbiorze proza, przeznaczona do powolnego delektowania się słowem i nieśpiesznego rozsupływania fabularnych węzłów.

Markéta Pilátová napisała wielowarstwową i wielogłosową historię imperium obuwniczego Baťów. „Z Baťą w dżungli” to nostalgiczna opowieść o dalekosiężnych planach, przeciwnościach losu i szlachetnym uporze, które odcisnęły piętno zarówno na ojcu międzynarodowego sukcesu, jak i na kontynuatorach tradycji rodzinnych. Pisarka w centrum powieściowego świata umieściła odnogę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żanna Słoniowska, laureatka Nagrody Conrada, nie kazała nam zbyt długo czekać na kolejną książkę. W maju nakładem wydawnictwa Znak Literanova ukazała się bowiem kolejna powieść jej autorstwa. Głównym bohaterem swojego najnowszego tekstu uczyniła pisarza Dawida, który wyrusza na północ Europy, aby w domu pracy twórczej, zlokalizowanym na samotnej wyspie, znaleźć natchnienie do pisania o powojennej historii łemkowskiego rodu na Ziemiach Odzyskanych. Dopiero w odizolowanym od świata miejscu, gdzie na krótko krzyżują się szlaki pisarzy i tłumaczy z różnych zakątków globu, pragnie on usłyszeć swój wewnętrzny głos i pozbyć się natrętnych myśli. Inspiracja do pracy nad książką jednak nie nadchodzi, bo na drodze czterdziestoletniego prozaika pojawia się starsza kobieta o imieniu Muriel, która olśniewa go królewskim majestatem, intelektualnym wyrafinowaniem i dziewczęcą świeżością. I choć zarys fabuły zdaje się sugerować, że jest to powieść o poszukiwaniu miłości i zgubnych skutkach fascynacji drugą osobą, to jednak powstająca między bohaterami relacja jest bezcielesna, niefizyczna; rozwija się w międzysłowiu, podlegając na przemian magnetycznej sile odpychania i przyciągania.

Pisarka na kartach „Wyspy” pokusiła się o wykreowanie nieszablonowej historii, opowiedzianej wbrew konwencji romansowej, o tym, jak mężczyzna staje się więźniem swojej wyobraźni i nakłada własne projekcje na rzeczywisty obraz kobiety, ażeby wkrótce zrozumieć, że pożąda on istoty jakby z innego świata, zespalającej w sobie jednocześnie pierwiastki: boski i ludzki, męski i kobiecy, starczy i dziecięcy. Autorka początkowo się posługuje bezpiecznymi i wypróbowanymi kolokacjami, lecz z czasem spod jej pióra wychodzą oryginalne frazy, nadające jej prozie walorów lirycznych, tak istotnych dla odmalowywania stanu ducha trawionego erotyczną gorączką, w której ulgę przynieść może tylko chłód północnej wyspy.

I co by w beczce miodu nie zabrakło łyżki dziegciu, stwierdzić z lekkim zawodem muszę, że na odbiór lektury niekorzystnie wpływają niezbyt dopracowane kwestie realioznawcze i pewne erudycyjne wtręty wplatane w dialogi bohaterów. Są to, rzecz jasna, drobiazgi zupełnie nieumniejszające wartości książki Słoniowskiej, ale warto dla ścisłości odnotować niektóre mankamenty. Po pierwsze, trudno mi wyobrazić sobie czterdziestoletniego pisarza (nie poetę!) z Polski, tłumaczonego na wiele języków i odnoszącego sukcesy za granicą, który dla literatury porzucił ciepłą posadkę na uniwersytecie. Najczęściej jest tak, że to praca badawczo-dydaktyczna jest głównym źródłem dochodów, a twórczość artystyczna stanowi niestabilne pod względem finansowym zajęcie dodatkowe. Po drugie, sądy o literaturze polskiej wypowiadane ustami, jakby nie patrzeć, powieściowych znawców odrobinę drażnią beztroską, jako że spory wokół szybującej w górę pozycji non fiction i słabnącego zainteresowania beletrystyką trwają od dobrych paru lat i przywoływanie oczywistych konkluzji jest niepotrzebne. Niemniej pomimo drobnych zgrzytów jest to lektura godna polecenia, zaś jej walory z całą pewnością docenią poszukiwanie nietuzinkowych fabuł.

Żanna Słoniowska, laureatka Nagrody Conrada, nie kazała nam zbyt długo czekać na kolejną książkę. W maju nakładem wydawnictwa Znak Literanova ukazała się bowiem kolejna powieść jej autorstwa. Głównym bohaterem swojego najnowszego tekstu uczyniła pisarza Dawida, który wyrusza na północ Europy, aby w domu pracy twórczej, zlokalizowanym na samotnej wyspie, znaleźć natchnienie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Upłynął miesiąc, odkąd zaraz po przeczytaniu odłożyłam na półkę powieść Czy już zasnęłaś Kathleen Barber. Niewiele wprawdzie z tej książki refleksji wyłuskałam, choć w trakcie lektury gorączkowo przerzucałam kartki i z wypiekami na twarzy śledziłam rozwój fabuły. To oznacza tylko jedno: książka doskonale sprawdziła się w roli wieczornego czasoumilacza z rodzaju ambitnych i niegłupich. Najlepszą dla niej rekomendacją niech będą prace trwające nad serialem inspirowanym opowieścią Barber. Produkcji podjęła się Reese Whiterspoon, odpowiedzialna za sukces telewizyjny Wielkich kłamstewek. Historia zawarta w książce jest nie tylko wolna od prostych, jednoznacznych rozwiązań fabularnych, ale też jest na tyle dobrze skomponowana, że trzyma odbiorcę w nerwowym oczekiwaniu na finał akcji, a więc idealnie nadaje się do przeniesienia na ekran z myślą o widzach przywykłych do kompulsywnego oglądania seriali. Doprawdy trudno byłoby zaprzepaścić filmowy potencjał tej książki, istnieje zatem spora szansa, że adaptacja okaże się znakomita, zwłaszcza jeśli odtwórstwo jednej z głównych ról przypadło w udziale Octavii Spencer.

Wydawać by się mogło, że to historia jakich wiele, bo opowieści o paleniu za sobą mostów i układaniu sobie życia od nowa mamy przecież na pęczki. Na początku poznajemy pracującą w księgarni Josie, która niecierpliwie odlicza dni do powrotu partnera z Afryki. Jej codzienną rutynę przerywa wzmianka o pojawieniu się w sieci podcastu na temat głośnego zabójstwa sprzed lat. Sęk w tym, że rzecz dotyczy okoliczności morderstwa jej ojca, Chucka Buhrmana, a zapadły w tej sprawie wyrok sądowy jest przez reporterkę, Poppy Parnell, kwestionowany. Od tej pory nagrania dziennikarki będą towarzyszyły bohaterce niemal każdego dnia, wywołując u kobiety z przekłamanym życiorysem napady paniki i strach przed zdemaskowaniem jej prawdziwej tożsamości. A gdy już ten moment nastąpi, to Josie za wszelką cenę będzie starała się chronić swoich bliskich przed żądną taniej sensacji hieną dziennikarską. Barber daje nam w takim razie do zrozumienia, że w dobie Internetu zanika etos dziennikarski, bo Parnell nie cofnie się przed niczym, by pozyskać zapewniające lepszą klikalność materiały do swoich publikacji dźwiękowych.

Autorka powieści nie tylko dobrze reaguje na przemiany zachodzące w świecie nowych technologii, ale wręcz pokazuje ogólne mechanizmy sterujące wirtualnym życiem człowieka. Dzięki smartfonom żyjemy bowiem w dwóch sferach rzeczywistości, które z czasem tracą swoją odrębność i wzajemnie na siebie oddziałują. Wplecione w tok narracji transkrypcje podcastu z kategorii true crime i przywoływane komentarze internautów to z jednej strony przykład nośnego trendu, jakim jest dziennikarstwo śledcze w formie audio, a z drugiej zaś wierna ilustracja zachowań użytkowników cyberprzestrzeni. Słuchacze podcastów poświęconych prawdziwym zbrodniom poszukują w zamieszczanych nagraniach błahej rozrywki, zupełnie nie licząc się z uczuciami świadków komentowanych wydarzeń, jako że odbiór takich treści prowadzi do zatarcia granic między fikcją a prawdą. Ich jadowite i nienawistne słowa odbijają się więc echem w myślach Josie, wydobywając tym samym z mulistego dna jej pamięci wyparte wspomnienia z dzieciństwa.

Upłynął miesiąc, odkąd zaraz po przeczytaniu odłożyłam na półkę powieść Czy już zasnęłaś Kathleen Barber. Niewiele wprawdzie z tej książki refleksji wyłuskałam, choć w trakcie lektury gorączkowo przerzucałam kartki i z wypiekami na twarzy śledziłam rozwój fabuły. To oznacza tylko jedno: książka doskonale sprawdziła się w roli wieczornego czasoumilacza z rodzaju ambitnych i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak wyglądała proza życia światowej sławy pisarki? Czy zmarła niedawno twórczyni literatury fantasy izolowała się od ludzkich, codziennych spraw? W jakim stopniu jej styl życia był postrzegany przez innych jako ekscentryczny? Na te i na szereg innych pytań odpowiedź można uzyskać w trakcie lektury blogowych zapisków Ursuli K. Le Guin, autorki cykli "Ziemiomorze" i "Ekumena". Ta uznana powieściopisarka długo wzbraniała się przed pokazaniem światu swojego prawdziwego oblicza na łamach sieciowego pamiętnika, bo za taki mógł uchodzić jeszcze kilka lat temu blog w swej prymarnej postaci, bowiem zwornikiem zamieszczanych tam tekstów nie był jasno określony temat, lecz autorski punkt widzenia na różne kwestie. Autorka nie nadążająca z odpowiadaniem na listy czytelników początkowo niechętnie zapatrywała się na interakcyjny charakter bloga, przełamała się dopiero pod wpływem Jose Saramago, by wkrótce dziarsko podążyć jego śladem.

Teksty Le Guin zasilające zbiór "Nie ma czasu. Myśli o tym, co ważne" nie dość, że zostały poddane starannej selekcji, to jeszcze za ich układ odpowiada nie chronologia ukazywania się poszczególnych wpisów, a wykrystalizowane kręgi tematyczne. Zebrane w tomie teksty wzorcowo wpisują się w specyfikę pierwotnego medium jako platformy służącej do dzielenia się z czytelnikami okruchami własnej codzienności i przemyśleniami sprowokowanymi przez bodźce zewnętrzne. U Le Guin najpierw pojawiał się na horyzoncie jakiś niedający spokoju drobiazg (fraza, klisza językowa, akapit z artykułu prasowego), który z czasem stawał się przyczynkiem do napisania eseju, wspomnienia bądź rozwiniętej anegdoty.

Jak na rasowy blog przystało, pisarka zupełnie się nie kryła ze swoimi emocjami i, co więcej, roztrząsała sytuacje, które je wywołały. Bez skrępowania wygłaszała przy tym radykalne sądy, umiejętnie wkładając kij w mrowisko. Krytykowała między innymi komercyjną maszynerię nagród i bestsellerów przekształcającą nazwisko autora w produkt, upominała się o autorki zepchnięte na margines historii literatury amerykańskiej, a ponadto żywo reagowała na palące kwestie społeczne i zręcznie formułowała swe zapatrywania na feminizm, ekologię i kondycję postkolonialną. Podejmowała przy okazji zagadnienia związane ze wszechobecnym kultem młodości, z efektywnym zarządzaniem zasobami czasu, czy też ze specyfiką profesji pisarza.

Tym, co najbardziej ujmuje mnie w tej antologii, jest wyrażająca się w języku gorącość przeżywania świata, uwarunkowana właściwym filozofom zdziwieniem rzeczywistością. Postawa odarta z antropocentryzmu pozwalała pisarce zarówno na pochylenie się z szacunkiem, czułością nad fauną i florą, jak i na ciętość wobec rozpychającego się łokciami gatunku ludzkiego. Dwie odrębne części zbioru zatytułowane Kronikami Parda oczarują zapewne wielbicieli kotów, Le Guin potrafiła bowiem z niezwykłą pasją opowiadać o adopcji czworonoga, jego osobliwych zwyczajach i nietypowych zachowaniach.

Zgromadzone w tomie zapiski mogą zatem oddziaływać na czytelnika w rozmaity sposób: jedne wzruszają i zachwycają, drugie bawią i inspirują, a jeszcze inne skłaniają do namysłu nad sobą i światem. Ich przesłanie brzmi jak piękny testament pozostawiony przez pisarkę. Słowem – warto.

Jak wyglądała proza życia światowej sławy pisarki? Czy zmarła niedawno twórczyni literatury fantasy izolowała się od ludzkich, codziennych spraw? W jakim stopniu jej styl życia był postrzegany przez innych jako ekscentryczny? Na te i na szereg innych pytań odpowiedź można uzyskać w trakcie lektury blogowych zapisków Ursuli K. Le Guin, autorki cykli "Ziemiomorze" i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Yrsa Sigurðardóttir, nazywana królową islandzkiego kryminału, wsławiła się niezapomnianym cyklem powieściowym z prawniczką Thorą Gudmundsdottir. Z ciepłym odbiorem czytelników i życzliwym przyjęciem krytyków spotkała się również jej nowa seria kryminalna z Freyją, psycholog dziecięcą, i Huldarem, policjantem dochodzeniowo-śledczym. Dzięki staraniom wydawnictwa Sonia Draga na polski rynek wydawniczy trafiła właśnie druga część przygód dwójki detektywów. Nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że autorka w "Porachunkach" wznosi się na wyżyny własnych możliwości fabułotwórczych i pisarskich. W moim odczuciu jest to bowiem najdojrzalszy utwór pisarki, zdecydowanie bardziej osadzony w nurcie nordic noir i przez to o wiele bardziej złożony pod względem fabularnym i dramaturgicznym niż pozostałe książki jej autorstwa. Sigurðardóttir w zatrważająco realistyczny sposób ukazuje przebieg tragedii, której można było zapobiec, gdyby tylko służby prewencyjne i wymiar sprawiedliwości funkcjonowały prawidłowo. Wykreowana przez nią historia mogłaby się wydarzyć wszędzie, nie tylko na wyspie lodu i ognia, dlatego też uniwersalny charakter tej fikcji wzbudzić może wstręt i moralne oburzenie w niemal każdym czytelniku.

Islandzka pisarka od samego początku mistrzowsko dozuje suspens. Złowróżbna migawka z przeszłości to nic innego jak zgrabnie wkomponowany w gatunkową konwencję flashback. Autorka z aptekarską wręcz dokładnością odmierza składniki potrzebne do wytworzenia specyficznego klimatu nordyckich powieści kryminalnych. Wprawnym ruchem ręki odmalowuje klaustrofobiczną atmosferę, stawiając w sytuacji bez wyjścia ośmioletnią Vakę, która wraz z koleżanką opuszcza szkolny dziedziniec. Na tym etapie rozwoju akcji, wiedzę o powieściowych zajściach zmuszeni jesteśmy budować jedynie na własnych przeczuciach i domysłach. Rychło okazuje się, że ta niedopowiedziana historia po upływie 10 lat w zagadkowy sposób łączy się z serią wstrząsających morderstw. Intrygę dodatkowo komplikuje list wydobyty z kapsuły czasu zakopanej dekadę temu przez kilkoro uczniów. W liście tym zawarte są bowiem inicjały osób, które w najbliższym czasie mają stracić życie. Bezradni śledczy stają zatem przed dylematem, czy dziecięce pogróżki należy potraktować poważnie, czy raczej je zignorować. Charakter śledztwa zaś sprawia, że drogi zawodowe Huldara i Freyji krzyżują się ponownie, mimo że bohaterowie są tym faktem zakłopotani.

Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły, trzeba zaznaczyć, że autorka bezprecedensowo projektuje świat powieściowy, w którym jedna patologia społeczna pociąga za sobą drugą. Ukazuje nieprawdopodobną skalę korupcji przedstawicieli organów władzy i skutki zamiatania pod dywan potwornych przestępstw na tle seksualnym. W tym bezwzględnym świecie ci najbardziej bezbronni cierpią podwójnie: pierwszy raz wtedy, gdy wyrządza im się krzywdę, a drugi raz wówczas, gdy odmawia się im prawa głosu i dochodzenia do swoich praw. Takie kłamstwa i nadużycia są wprawdzie nie do pomyślenia w kraju chlubiącym się wysokim wskaźnikiem zaufania do rządu i dobrym samopoczuciem obywateli, ale pisarka atakuje wyobraźnię czytelnika tak sugestywnymi obrazami, że nie sposób oprzeć się tej wymyślnej iluzji.

Yrsa Sigurðardóttir, nazywana królową islandzkiego kryminału, wsławiła się niezapomnianym cyklem powieściowym z prawniczką Thorą Gudmundsdottir. Z ciepłym odbiorem czytelników i życzliwym przyjęciem krytyków spotkała się również jej nowa seria kryminalna z Freyją, psycholog dziecięcą, i Huldarem, policjantem dochodzeniowo-śledczym. Dzięki staraniom wydawnictwa Sonia Draga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Katarzyna Tubylewicz przez sześć lat stała na czele Instytutu Polskiego w Sztokholmie. W Szwecji spędziła niemalże 20 lat. Równolegle obok kariery w dyplomacji z powodzeniem parała się przekładem i pisaniem literatury pięknej oraz publicystyką. Ta kobieta wielu talentów – odkąd przeczytałam jej wywiad z Tomasem Tranströmerem – jawi się w moich oczach jako znakomita znawczyni kultury naszego zamorskiego sąsiada, krytyczna obserwatorka i przewodniczka po meandrach szwedzkiej duszy. Do każdego zajęcia podchodzi z sercem i niezwykłym zaangażowaniem, umiejętnie przemyca emocje i dobrą energię do każdego tekstu publicystycznego. I chociaż nie spogląda na Szwecję przez różowe okulary, trafnie diagnozując jej problemy społeczne, to nadal pozostaje pod silnym urokiem ojczyzny Bergmana. Któż lepiej od niej oprowadziłby nas po snobistycznym Sztokholmie i opowiedział o palimpsestowej strukturze miasta, a także o stereotypach przyległych do konkretnych dzielnic?

Adres bowiem sporo mówi o statusie materialnym i prestiżu społecznym Szwedów (np. Djursholm to najstarsza dzielnica willowa, w której mieszkają zamożni ludzie, a część z nich może pochwalić się nawet kontaktami z rodziną królewską; zaś Söderman uchodzi za najbardziej hipsterską dzielnicę, zarezerwowaną dla pracowników branży medialnej i kulturalnej). Autorka przy okazji obnaża hipokryzję Szwedów jako społeczeństwa na pozór tolerancyjnego i otwartego, lecz niechętnie osiedlającego się w stygmatyzowanych dzielnicach etnicznych. Tubylewicz z premedytacją omija sztampowe atrakcje turystyczne, zapraszając nas w głąb Ogrodu Millesa, Muzeum Carla Eldha i jedynego w swoim rodzaju Szwedzkiego Muzeum Fotografii. Z ekscytacją opowiada o Muzeum Narodowym z salami ekspozycyjnymi, do których wpada światło dzienne, a wystawy sztuki współczesnej skłaniają odbiorców do krytycznej analizy narodowych mitów i symboli (np. konik z Dalarna pocięty na plastry i opakowany w plastik). Wraz z Tubylewicz zyskujemy niepowtarzalną szansę, aby zajrzeć do Artipelagu – centrum sztuki w samym sercu Archipelagu Sztokholmskiego, a chwilę później przenieść się do Kamiennego Ogrodu i zrozumieć fenomen miejsca, gdzie rosną poziomki.

Sztokholm nie bez powodu bywa określany mianem Wenecji Północy. Unikalnej atmosfery miasta możemy zakosztować na pokładzie łodzi turystycznej lub amfibii. Istnieje też szansa podziwiania panoramy stolicy Szwecji z perspektywy kajaka. Miłośnicy pieszych wędrówek nie będą zawiedzeni, Sztokholm bowiem to raj dla flanerów i spacerowiczów. Sądząc po zawartości publikacji, książka ta przypomina bardziej opowieść o doświadczaniu i oswajaniu miasta, próbie uchwycenia jego esencjalnego genius loci niż klasyczny przewodnik turystyczny. Skrzętnie zanotowane informacje rodem z bedekera są przeplatane refleksjami i anegdotami autorki, która we właściwych momentach bierze na spytki reprezentantów świata nauki i kultury (Per Wirtén, Wiktoria Michałkiewicz, Ewa Teodorowicz-Hellman, Kasia Syty). Rozmowy z nimi dopełniają obrazu metropolii skrywającej wiele kontrastów i niespodzianek. Obszerny tekst wieńczy przedruk wspomnienia Tubylewicz o zamachu w Sztokholmie, a całość uzupełniają piękne zdjęcia wykonane przez syna autorki, Daniela.

Katarzyna Tubylewicz przez sześć lat stała na czele Instytutu Polskiego w Sztokholmie. W Szwecji spędziła niemalże 20 lat. Równolegle obok kariery w dyplomacji z powodzeniem parała się przekładem i pisaniem literatury pięknej oraz publicystyką. Ta kobieta wielu talentów – odkąd przeczytałam jej wywiad z Tomasem Tranströmerem – jawi się w moich oczach jako znakomita...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

We współczesnej literaturze feministycznej ze Szwecji zarysowuje się tendencja do weryfikowania lub podważania dominujących poglądów na życiowe role kobiet. Do zerwania z wizerunkiem potulnej bogini domowego ogniska na różne sposoby dążą Therese Bohman w książce „O zmierzchu” oraz Agnes Lidbeck w debiutanckiej powieści „Odnaleźć się”. Mimo że obydwie pozycje łączą w sobie pytania o społeczne determinanty kobiecych losów i bariery w kształtowaniu wolności jednostki, to jednak utwór Lidbeck wydaje się bliższy rzeczywistości, bo opowiada o próbie przeciwstawienia się imperatywowi posiadania potomstwa i potrzebie realizacji erotycznych pragnień poza małżeńską alkową.

Cały szkopuł tkwi w naznaczonym fatum położeniu głównej bohaterki - Anna dopiero z dzieckiem przy piersi odkrywa, że nie odnajduje się w roli matki, a jej postępowanie regulują normy obyczajowe i matczyne powinności. Czuje wprawdzie, że nastąpił moment przełomowy w jej życiu, ale nie jest skora do poświęceń i wyrzeczeń w imię macierzyństwa. Wraz z pojawieniem się dzieci stygnie bowiem temperatura w sypialni – ciało pokryte rozstępami i bliznami przestaje być obiektem godnym pożądania i adoracji, a sporadyczny seks staje się mechaniczny. Wówczas najlepszym sposobem na podniesienie atrakcyjności kobiety jest przelotny romans, przeradzający wkrótce się w trudną relację, bo kochanek wskutek ciężkiej choroby będzie wymagał stałej opieki Anny. Dzięki zastosowaniu klamry kompozycyjnej uwidacznia się więc dwoistość i sprzeczność natury bohaterki – gotowa jest zrezygnować z własnych potrzeb i aspiracji, by nieść ulgę w cierpieniu ukochanemu na łożu śmierci, choć wcześniej nawet własne dzieci nie wyzwalały w niej instynktu opiekuńczego. Kobieta ta w pewnym stopniu przejawia skłonności bovarystyczne, bo choć boi się utraty stabilnego gruntu pod nogami, to nieustannie tęskni za odskocznią od codziennej rutyny. Prowadzenie podwójnego życia prowadzi zatem do mimowolnego wtłoczenia Anny w role: najpierw niezadowolonej matki i żony czekającej z kolacją na powrót męża, a następnie pielęgniarki u boku umierającego kochanka. Styl narracji jest chłodny, surowy, szorstki, idealnie współgra z portretem psychologicznym Anny – kobiety wycofanej, ważącej każde słowo, biernej i dbającej o zachowanie pozorów.

Szkoda, że ta jedna z najgoręcej komentowanych powieści szwedzkich z 2017 roku przemknęła w polskich mediach bez echa, podczas gdy niezasłużenie większy rozgłos medialny nadano książce Bohman z jednowymiarową postacią kobiecą (nie sztuka stworzyć zmaskulinizowaną bohaterkę na bazie stereotypów odpowiadających wyobrażeniu samca alfa). Lidbeck w swym studium kobiecej samotności nie tworzy oderwanej od życia fabuły, pisze o emocjach i doświadczeniach, do których większość kobiet wstydzi się przyznać (bardzo sugestywnie przedstawia syndrom baby blues, który ostatecznie przybrać może postać wyrodnego macierzyństwa). Pisarka wykazuje się przy tym ogromnym wyczuciem, bo nie sposób z takim taktem opisywać trudne dylematy powstające w wyniku kolizji kulturowych konwenansów z jednostkowymi pragnieniami i oczekiwaniami.

We współczesnej literaturze feministycznej ze Szwecji zarysowuje się tendencja do weryfikowania lub podważania dominujących poglądów na życiowe role kobiet. Do zerwania z wizerunkiem potulnej bogini domowego ogniska na różne sposoby dążą Therese Bohman w książce „O zmierzchu” oraz Agnes Lidbeck w debiutanckiej powieści „Odnaleźć się”. Mimo że obydwie pozycje łączą w sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzadko można trafić na powieść z równie hipnotycznym początkiem: „Tego ranka, gdy już ostatnia z kolei córka Lisbonów podjęła próbę samobójczą – tym razem była to Mary oraz tabletki nasenne, podobnie jak to miało miejsce z Therese – dwaj sanitariusze przybyli do domu, doskonale wiedząc, gdzie znajduje się szuflada z nożami, a gdzie kuchenka gazowa, a także belka w piwnicy, na której można powiesić sznur”. Na modnych ostatnimi czasy kursach kreatywnego pisania wykładowcy kładą nacisk na pierwsze zdanie, akapit otwierający książkę, bo element inicjujący w dużej mierze decyduje o tym, czy wytworzy się chemia między czytelnikiem a tekstem. Jeffrey Eugenides, jak widać po przytoczonym wstępie, już w swej debiutanckiej prozie z 1993 roku do perfekcji opanował sztukę wywierania na odbiorcy dobrego pierwszego wrażenia, choć nie terminował pod okiem żadnego mistrza słowa. W Przekleństwach niewinności pisarz nie osiąga jeszcze apogeum swych możliwości twórczych, ale z powodzeniem wyznacza obszar tematyczny dla swojego dalszego pisarstwa.

Zbiorowe samobójstwa i nawiedzone domy to motywy występujące najczęściej w literaturze z dreszczykiem, dedykowanej amatorom kryminalnego suspensu i wielbicielom sekretów z przeszłości. Jeffrey Eugenides rezygnuje jednak z rozwiązań i schematów charakterystycznych dla powieści grozy czy kryminału i cały ciężar fabularny przenosi na aspekt psychologiczny okoliczności, w których nastąpiła śmierć sióstr Lisbon. Nie często zdarza się bowiem, że panny z dobrego domu, usytuowanego na przedmieściach Detroit, z niewiadomych przyczyn próbują targnąć się na własne życie. Kogo obarczyć winą za serię samobójstw? Zapracowanego ojca, który usiłował trzymać dorastające dziewczęta pod kloszem? Czy raczej pruderyjną matkę, zwolenniczkę surowych metod wychowawczych? A może to tkwiący w młodych bohaterkach popęd tanatyczny pchnął je do tak dramatycznych czynów? Tę ponurą historię, utworzoną z mglistych domysłów i relacji świadków, wypowiada podmiot zbiorowy – dawni koledzy z sąsiedztwa wciąż niepogodzeni z odejściem dziewcząt i kolekcjonujący przez lata pamiątki z ich życia. Autor tym samym ujawnił nie tylko swój nieprzeciętny talent narracyjny, ale też zaprezentował spektrum tematów znamiennych dla jego późniejszej twórczości – począwszy od dorastania i samotności, przez zauroczenia i niespełnioną miłość, a skończywszy na relacjach i konfliktach międzyludzkich. Przypuszczać zatem można, że specjalnością Eugenidesa są drobiazgowe i subtelne wiwisekcje stanów uczuciowych i zaburzeń emocjonalnych dojrzewających bohaterów, ich kryzysy tożsamościowe, pogmatwane więzi rodzinne i rozterki egzystencjalne podszyte hamletowskim pytaniem.

Powieść jest przesycona atmosferą niepokoju i niepewności, mimo że retrospektywny wstęp ujawnia finał opowiadanej historii. Z zapartym tchem śledzimy, jak ożywa na nowo przeszłość widziana oczyma pięciu mężczyzn w średnim wieku, a z kolei ci panowie z zakolami na czołach i obwisłymi brzuchami na powrót stają się żwawymi młodzieńcami, którzy z wypiekami na policzkach śledzą roztaczające wokół siebie czar i wielką tajemniczość Lisbonówny. W świecie przedstawionym nie tyle istotne jest dochodzenie do prawdy i próba wyjaśnienia powodów tragedii, co wspominanie przez narratora zbiorowego nastoletnich lat upływających w cieniu mrocznej zagadki. Dzieło Eugenidesa bez wahania można więc nazwać ponadczasową elegią na cześć burzliwej i trudnej młodości.

Rzadko można trafić na powieść z równie hipnotycznym początkiem: „Tego ranka, gdy już ostatnia z kolei córka Lisbonów podjęła próbę samobójczą – tym razem była to Mary oraz tabletki nasenne, podobnie jak to miało miejsce z Therese – dwaj sanitariusze przybyli do domu, doskonale wiedząc, gdzie znajduje się szuflada z nożami, a gdzie kuchenka gazowa, a także belka w piwnicy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Rozmemuary” momentami zdumiewają celnością obserwacji niczym internetowe memy, a kiedy indziej emanują życiowym rozmemłaniem autora, który w swych dziennikach bardziej obnaża naturę rozleniwionego i niestroniącego od alkoholu człowieka na utrzymaniu żony, aniżeli osobowość pisarza pracującego w pocie czoła od świtu do nocy. Już sam tytuł zdradza, że Wojciech Kuczok lubuje się w grach słownych, a z bezlitosnej autoironii i wnikliwej autoanalizy czyni oręż przeciwko zjadliwym komentatorom współczesnego życia literackiego, rozmiłowanym na dokładkę w sensacjach i skandalach z udziałem ludzi pióra.

Dzienniki pochodzącego z Górnego Śląska pisarza charakteryzuje nadmierna otwartość w relacjonowaniu szczegółów z codzienności, co z kolei spotkać się może zarówno z przychylnym, jak i ze sceptycznym odbiorem czytelników – w zależności od ich poziomu tolerancji na epatowanie prywatnością. Ekshibicjonizm mieszkającego na Saskiej Kępie chorzowianina zapewne przypadłby do gustu widzom programu Kuby Wojewódzkiego czy czytelnikom serwisów plotkarskich. Zwróćmy jednak uwagę na fakt, że autor przed publikacją dzienników nie tylko chętnie udzielał wywiadów dla kolorowych magazynów, ale i nie robił tajemnicy ze swojego życia osobistego przed dziennikarzami, którzy reprezentują krajowe tabloidy, stąd też dobór treści nikogo nie powinien dziwić. Wzmianki o upojnych chwilach z Agatą Passent, zapisy późnego ojcostwa w stylu Knausgårda i wynurzenia na temat żywota prekariusza ostatecznie sprawić mogą, że autor po raz kolejny stanie się obiektem drwin na fejsbukowym profilu Beka z literatury polskiej po 1989 roku. Tym niemniej Kuczok ze swą zdolnością do autowiwisekcji z marszu potrafi ostudzić szydercze zapały, wyznając, że jest uodporniony na wszelką krytykę pod jego adresem, gdyż anonimowi internauci już tyle razy wylewali mu na głowę wiadro pomyj.

Oprócz balansujących na granicy autentyzmu i autokreacji opisów z domowych pieleszy i nieustannych utyskiwań na prokrastynację w zbiorze zapisków Kuczoka znalazły się impresje filmowe zdradzające dryg publicystyczny autora, długi esej poświęcony zasługom Ryszarda Koziołka na rzecz upowszechniania czytelnictwa w Polsce i odważne felietony o nachyleniu politycznym. Gdy pisarz nie porusza na łamach dziennika spraw uderzająco błahych, przyziemnych i zamiast tego spisuje refleksje na tematy społeczne, to jego zapiski od razu nabierają głębi i zyskują na wartości.

Już zakres form i treści z grubsza sugeruje, że mamy do czynienia z bardzo nierówną książka z lepszymi i gorszymi fragmentami. Podstawowy mankament tej publikacji tkwi w tym, że poszczególne jednostki tekstowe są wobec siebie niewspółmierne, bo nie da się postawić znaku równości między kilkuzdaniową impresją z podróży a, powiedzmy, śmiałą diatrybą na PIS-owską Rzeczpospolitą Ludową. Całość sprawia więc wrażenie chaotycznego zbioru notatek, wśród których znajdują się wpisy przypominające poranną rozgrzewkę stalówki i teksty z jakichś względów odrzucone przez zleceniodawców, i teksty sprawiające wrażenie wyjętych bezpośrednio z szuflady.

„Rozmemuary” momentami zdumiewają celnością obserwacji niczym internetowe memy, a kiedy indziej emanują życiowym rozmemłaniem autora, który w swych dziennikach bardziej obnaża naturę rozleniwionego i niestroniącego od alkoholu człowieka na utrzymaniu żony, aniżeli osobowość pisarza pracującego w pocie czoła od świtu do nocy. Już sam tytuł zdradza, że Wojciech Kuczok lubuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od przeszło siedemdziesięciu lat zagadnienia Holocaustu oraz martyrologii Żydów i ludów Europy nieprzerwanie przenikają, między innymi, do literatury dokumentu osobistego, literatury faktu, eseju, powieści graficznej i beletrystyki. W zależności od typu piśmiennictwa, opowieść o tym niewyrażalnym i niepojętym rozdziale z historii powszechnej może być snuta z różnych perspektyw. W wielu tekstach głos przeważnie zabierali przeżywcy i świadkowie Szoa, a także ich potomkowie. Można również zetknąć się z ujmowaniem Zagłady z punktu widzenia oprawców sądzonych za zbrodnie przeciwko ludzkości. I właśnie to podejście do tematu jest bliskie Patricii Posner, która, bez naukowego zadęcia i moralizatorstwa, po latach poszukiwań i gromadzenia różnorodnego materiału źródłowego napisała reportaż historyczny z elementami biografii Victora Capesiusa. Tytułowy „Farmaceuta z Auschwitz” jest postacią mało znaną (w przeciwieństwie do zbrodniarza wojennego prowadzącego eksperymenty medyczne na ludziach, Josefa Mengele), toteż próba przybliżenia losów obozowego aptekarza w optyce Hanny Arendt stanowi godne uwagi przedsięwzięcie biograficzne.

Posner, krok po kroku, odtwarza życiorys pochodzącego z Siedmiogrodu Capesiusa, który po obronie doktoratu z farmacji podjął pracę w rumuńskiej filii firmy IG Farben mającej strategiczne znaczenie dla nazistowskich planów eksterminacji Żydów. Dowiadujemy się, że na tym etapie swojego życia farmaceuta założył szczęśliwą rodzinę, cieszył się ogromną sympatią i szacunkiem sąsiadów, budził zaufanie przedsiębiorców i potrafił z łatwością zjednać sobie kontrahentów. Autorkę jednak najbardziej interesuje moment węzłowy w życiorysie Capesiusa, gdy ten wstępuje w szeregi SS i zostaje oddelegowany do obozu koncentracyjnego w Dachau, a następnie do Auschwitz. Wówczas następuje nieprawdopodobna metamorfoza – dobry „wujek aptekarz” zmienia się na parę miesięcy przed ewakuacją obozu w bezwzględnego pana życia i śmierci, chciwego grabieżcę i wyzutego z sumienia kłamcę. Jako pracujący za biurkiem trybik w machinie Zagłady składał zamówienia na dostarczenie Cyklonu B do komór gazowych, dokonywał selekcji nowo przybyłych ofiar na rampie kolejowej i własnoręcznie wyrywał złote zęby zamordowanym więźniom. Przywołane pokrótce przez autorkę założenia filozofii Hanny Arendt w kontekście banalności zła pozwalają ujrzeć Capesiusa, podobnie zresztą jak innych oprawców, jako masowego mordercę nieodczuwającego dylematów etycznych i dyskomfortu psychicznego w związku z wykonywaną pracą, jako że wywiązywał się jedynie z powierzonych mu obowiązków. Po drugiej wojnie światowej farmaceuta nie został przykładnie ukarany za zbrodnie, których się dopuścił, dzięki sfałszowanym dokumentom i ciągłemu wypieraniu się swoich przewinień. Krótki wyrok w jego sprawie zapadł dopiero podczas drugiego procesu oświęcimskiego.

W biografii Capesiusa jak w soczewce skupia się całe nazistowskie barbarzyństwo i bestialstwo. Oglądanie rzeczywistości obozowej zza jego pleców niewątpliwie wnosi nowy element wiedzy o funkcjonowaniu hitlerowskich fabryk śmierci. Ten mroczny epizod w dziejach ludzkości bynajmniej nie kończy się w dniu wyzwolenia oświęcimskiego obozu macierzystego. Śmiech aptekarza rozbrzmiewający na sali sądowej we Frankfurcie nad Menem przypieczętował koszmar ludzi, którzy cudem uszli z życiem i nie doczekali się sprawiedliwości oraz pełnego rozliczenia oprawców. Równie zatrważających i strasznych historii nie usłyszymy od przewodnika oprowadzającego grupy młodzieży i zagranicznych turystów między blokami i krematoriami w Oświęcimiu.

Od przeszło siedemdziesięciu lat zagadnienia Holocaustu oraz martyrologii Żydów i ludów Europy nieprzerwanie przenikają, między innymi, do literatury dokumentu osobistego, literatury faktu, eseju, powieści graficznej i beletrystyki. W zależności od typu piśmiennictwa, opowieść o tym niewyrażalnym i niepojętym rozdziale z historii powszechnej może być snuta z różnych...

więcej Pokaż mimo to