-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
Artykuły„Rok szarańczy” Terry’ego Hayesa wypływa poza gatunkowe ramy. Rozmowa z autoremRemigiusz Koziński1
-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz4
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2020-07-15
2018-12
Książka rozpoczyna się od fatalnego zbiegu okoliczności. Samochód, który prawie staranował ludzi w przydrożnej knajpie w ostatniej chwili zboczył z drogi uderzył w bagażnik pojazdu jednego z klientów. Pomocnik szeryfa dokonuje makabrycznego odkrycia.
W tym samym czasie nasz ulubiony detektyw (no dobra, Wasz może nie, ale mój na pewno) wybiera się na zasłużone wakacje. Okoliczności, a dokładniej FBI, zmuszają go do zmiany decyzji. Sprawa już od samego początku jest skomplikowana, ponieważ więzień powiedział, ze będzie rozmawiał tylko z nim.
Z każda kolejną stroną dowiadujemy się coraz więcej o makabrycznym odkryciu. Z czasem to, co wydawało się skomplikowana sprawą staje się ultra skomplikowaną sprawą i wyścigiem z czasem, gdzie stawką jest ludzkie życie.
„Geniusz zbrodni” różni się od wszystkich kryminałów jakie dane mi było czytać (a w tym roku przeczytałam ich 20!). Wymyka się wszelakim schematom, nawet tym, które narzucił sam Carter. Rozdziały jak zwykle trzymają w napięciu i sprawiają, ze czytelnik wciąż chce więcej i więcej. Morderca cały czas wodzi Huntera za nos i nic, co opisuje autor, nie jest pewne. Ponad to, co jest dla mnie ogromnym plusem, dowiadujemy się więcej o detektywie Hunterze. Staje się przez to bardziej „ludzki”, pokazuje nam swoje emocje.
Książka jest przede wszystkim historią o narodzinach seryjnego mordercy. Poznajemy jego myśli, czytamy jego dzienniki, dajemy wciągnąć się w jego grę. Sam pomysł zaproponowany przez mordercę zmroził mi krew w żyłach. Podczas czytania serce prawie mi wyskoczyło z piersi, a „Geniusz zbrodni” nie jest przesadzonym tytułem. Dodatkowy dreszcz na plecach wywołuje fakt, że autor podobno oprał fabułę na prawdziwych wydarzeniach!
Zdecydowanie polecam, książka trafiała na mój top topów kryminałów. I pamiętajcie: nasze reakcje zależą od splotu okoliczności i naszej kondycji psychicznej w danym momencie. I to zdanie najbardziej zapadło mi w pamięci.
Książka rozpoczyna się od fatalnego zbiegu okoliczności. Samochód, który prawie staranował ludzi w przydrożnej knajpie w ostatniej chwili zboczył z drogi uderzył w bagażnik pojazdu jednego z klientów. Pomocnik szeryfa dokonuje makabrycznego odkrycia.
W tym samym czasie nasz ulubiony detektyw (no dobra, Wasz może nie, ale mój na pewno) wybiera się na zasłużone wakacje....
2019-10
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym zakończył się „Labirynt Ognia”. Nieuchronnie zbliża się dzień, w którym cesarzowie Kommodus i Kaligula planują atak na Obóz Jupiter. Pomóc w tym ma im jeszcze zły król planujący wypuścić armię nieumarłych. Do tego w ten sam dzień urodziny obchodzi nie kto inny niż Apollo. Zapowiada się zabójcza impreza!
Ale ta książka była dobra. Równie dobra co „Labirynt Ognia”, jeśli nie lepsza. Podobało mi się w niej (prawie) wszystko. Przede wszystkim kreacje bohaterów. Chyba w tej książce odnalazłam swojego nowego ulubionego bohatera, czyli kiciusia Arystofanesa. Fragmenty z jego udziałem zajmują szczególne miejsce w moim serduszku ❤ Co do innych bohaterów - wracają bohaterowie znani z poprzednich książek Ricka, jak Reyna, Frank, Hazel czy nieodłączna towarzyszka (ekhem, pani) Meg. Na swój sposób wraca też Jason. W tej książce autor w ładny sposób kończy wątek tego bohatera, nie ma w nim przesady ani niedomówień.
Żeby nie było, że zapomniałam o Apollinie – nie zapomniałam. Jego kreacja zasługuje na osobny akapit. W tej książce niesamowicie widać jego przemianę. Zmieniły mu się jego priorytety. Nie jest już tym samym (nie)bogiem, co poprzednio. Bardzo mi się to podobało, bo zazwyczaj autorzy w kolejnych częściach wracają do „punktu wyjścia”, czyli tego, jaka postać była na początku poprzedniej części, a to, co działo się pomiędzy było wymazywane. Po prostu lubię, jak autorzy nie boją się zaryzykować i pokazują taką przemianę.
Jedna rzecz pozostała bez zmian – humor. Ciągle bawi mnie tak samo. Szczególnie fragmenty z Arystofanesem. No uwielbiam tego kiciusia!
Dopiero w tej książce doceniłam odniesienia do akcji z innych części serii. Ostatni tom czytałam półtora roku temu i co niektóre wydarzenia już zdążyły się zatrzeć w mojej pamięci, tak więc z otwartymi ramionami witałam kolejne przypominajki. Zapomniałam już o słodkich myrmekach! Jednak uspokajam tych, co planują sięgnąć o tę część przed innymi – te przypominajki nie zdradzają za dużo o fabule. Jasne, ważniejsze wydarzenia muszą być wspomniane, ale szczegóły pozostają nieznane, więc lektura poprzednich tomów po tym wciąż może być przyjemnością z niespodziankami.
Nie byłabym sobą, gdybym na coś nie ponarzekała. Tym razem jest tylko jedna rzecz, co do której mam mieszane uczucia. Chodzi o wybór, jaki dokonała Reyna pod koniec książki. Z jednej strony jestem w stanie ją zrozumieć (i to bardzo, sama teraz mogę ponarzekać na niedobór snu...). Jednak jakoś nie zgadza mi się z jej charakterem. Wciąż trudno mi wyobrazić sobie, że dokonała ona takiego wyboru. Nie pasuje mi to do niej. Ale to tylko taki szczegół, który nie niszczy świetnej całości.
Chyba po raz pierwszy jestem tak oczarowana czwartą częścią jakiejkolwiek serii. Jeśli jeszcze nie sięgaliście po książki Ricka Riordana, to najwyższy czas to nadrobić.
Zdarzyło się Wam czekać długo na premierę kolejnej części ulubionej serii, a ta nie spełniła Waszych oczekiwań? Na szczęście w przypadku „Apolla i Boskich Prób” jest inaczej i „Grobowiec Tyrana” w stu procentach spełnił moje oczekiwania. A nawet je przerósł!
Apollo nie ma czasu na odpoczynek. Akcja czwartej części serii zaczyna się prawie w tym samym miejscu, w którym...
2018-06
Po niezbyt udanej "Mrocznej przepowiedni" Rick Riordan odwalił kawał dobrej roboty. Bo "Labirynt Ognia" jest przegenialny (chociaż złamał moje serduszko i wpędził mnie w porządną niechęć do czytania książek).
Po wydarzeniach z drugiego tomu serii, Apollo udaje się z Meg na kolejną misję. Tym razem muszą udać się przez Labirynt, by poznać tożsamość trzeciego cesarza oraz wyzwolić z jego rąk kolejną wyrocznię. Jakie przygody ich czekają? To w książce!
O bohaterach mogłabym się długo rozpisywać. Są świetnie wykreowani i zapadają w pamięć jeszcze mocniej. Na szczególną uwagę zasługuje postać Apolla. Coraz wyraźniej widać jego przemianę na przełomie powieści, jak i całej serii. W książce wracają kolejni bohaterowie znani z poprzednich książek autora. W autorze włączył się jednak tryb George'a R. R. Martina i na przykład zabija kilka dość znaczących postaci.
W książce powraca też dobrze znany humor. Jest on utrzymany na tym samym poziomie co w poprzednich pozycjach autora. Jest go jednak mniej z powodu trochę innego klimatu książki (tryb George'a Martina i te sprawy).
Z porównaniu z poprzednią częścią, akcja płynie duuuużo szybciej. Wpływają na to liczne zaskakujące wydarzenia i szokujące zwroty akcji. Książkę wręcz pożarłam.
Na minus działa tylko powtórzenie schematu z poprzednich tomów serii. Ponownie bohaterowie udają się na poszukiwanie wyroczni, którą odbijają z rąk złych cesarzy. W między czasie szukają nowych osób, które mają im pomóc w wyzwoleniu wyroczni oraz walczą z kolejnymi potworami.
Uważam jednak, że "Labirynt Ognia" jest najlepszą częścią serii (przynajmniej na ten moment, na wydanie czekają jeszcze dwie części!), a nawet że jest jedną z lepszych książek Ricka Riordana .
Po niezbyt udanej "Mrocznej przepowiedni" Rick Riordan odwalił kawał dobrej roboty. Bo "Labirynt Ognia" jest przegenialny (chociaż złamał moje serduszko i wpędził mnie w porządną niechęć do czytania książek).
Po wydarzeniach z drugiego tomu serii, Apollo udaje się z Meg na kolejną misję. Tym razem muszą udać się przez Labirynt, by poznać tożsamość trzeciego cesarza oraz...
2019-03-13
Co byście zrobili, gdybyście dowiedzieli się o dacie swojej śmierci? I że nastąpi ona w przeciągu 24 godzin?
Właśnie taką informację dostali Mateo i Rufus. Mogą jednak odpowiednio przygotować się na nieuchronnie zbliżające się odejście z tego świata. Obaj ściągają aplikację Ostatni Przyjaciel i dzięki niej się poznają. Okazuje się, że chociaż z pozoru bardzo się różnią, to znajdują wspólny język. Postanawiają przeżyć swój Dzień Ostateczny jak najlepiej, żeby poczuć, że się naprawdę żyje.
Na polską premierę „Naszego ostatniego dnia” Adama Silvery czekałam ponad rok. Kiedy już się doczekałam, bałam się ją zacząć. Obawiałam się, że moje oczekiwania przerosną książkę i będę rozczarowana. Kiedy już zaczęłam czytać, chciałam jednocześnie nigdy jej nie skończyć jak i szybko przeczytać. A to z tego powodu, że książka jest po prostu tak dobra!
Pierwsze, co powiem – była naszpikowana emocjami. Takimi chwytającymi za serce, powodującymi ucisk w gardle czy łzy kręcące się w oczach. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie popłakać się w autobusie w trakcie czytania zakończenia. Ten natłok emocji w powieści był spowodowany poruszoną ciężką tematyką śmierci, i to tej przedwczesnej. Jestem pod wrażeniem umiejętności autora, bo świetnie sobie poradził z tym tematem. Czuć było bijący od książki smutek i poczucie straty. Jednak „Nasz ostatni dzień” nie jest do szpiku kości wpędzającą w depresję książką, co to to nie. Autor przeplata między smutkiem momenty nadziei, siły bijącej od przyjaźni oraz miłości. Ale książka nie tylko wywołuje przeróżne emocje, ale także zmusza do przemyśleń. Przez poruszanie tematyki śmierci sprawia, żeby czytelnik zastanowił się nad swoim życiem.
Bardzo podobał mi się wykreowany przez autora świat, w którym ludzie dowiadują się o dniu swojej śmierci. Można powiedzieć, że autor wszystko dokładnie przemyślał, każdy szczegół został przez niego dopracowany. Zostało to lepiej pokazane poprzez dodanie do narracji większej ilości osób. Pojawiały się one najczęściej na jeden rozdział, ale stanowiło to lepsze uzupełnienie dla stworzonego przez Silverę świata.
Bardzo podobało mi się też to, jak autor ukazał uczucia bohaterów. Pokazał targające nimi emocje. Czuć było żal Mateo i Rufusa, którzy przedwcześnie odchodzą z świata, a także poczucie straty u ich przyjaciół. Bardzo podobała mi się także to, jak wpłynęli na siebie Mateo i Rufus, jak ta znajomość ich zmieniła. Dzięki swojej ostatniej znajomości stali się lepszymi ludźmi. Natomiast nie podobało mi się to, jaki kierunek obrała ich relacja pod koniec książki (co zresztą jest jedyną rzeczą, która mnie do siebie nie przekonała). Wydawało mi się to lekką przesadą. Mimo to kibicowałam im, chociaż wiedziałam jaki czeka ich koniec (chociaż i tak to był on dla mnie zaskoczeniem!).
Książkę bardzo polecam każdemu niezależnie od wieku. Jest na tyle piękna, że po prostu trzeba ją przeczytać!
Co byście zrobili, gdybyście dowiedzieli się o dacie swojej śmierci? I że nastąpi ona w przeciągu 24 godzin?
Właśnie taką informację dostali Mateo i Rufus. Mogą jednak odpowiednio przygotować się na nieuchronnie zbliżające się odejście z tego świata. Obaj ściągają aplikację Ostatni Przyjaciel i dzięki niej się poznają. Okazuje się, że chociaż z pozoru bardzo się różnią, to...
„Nolens volens czyli chcąc nie chcąc” to zbió prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich. Autorką książki jest Zuzanna Kisielewska. We wstępie opisuje, skąd pomysł na powstanie książki oraz jej główną bohaterkę, czyli łacinę. Jak sama zauważyła, jest influencerką o ogromnym zasięgu! Książka podzielona jest na kilka rozdziałów i w każdym jest udowodnione, że łacina otacza nas z wielu stron. Mamy tu sławne cytaty, motta i dewizy, architekturę, medycynę, czas, pieniądze, śmierć, a a każde dobre rady i motta życiowe. Sporo, prawda? Dodatkowo na końcu każdego rozdziału znajduje się „krótko, ale treściwie”, czyli kilka sentencji, które są powiązane z przeczytanym rozdziałem.
Przekazywane treści naprawdę czasem mnie zaskoczyły. Dzięki książce miałam możliwość poznać mnóstwo ciekawostek, którymi można rzucać na prawo i lewo! Treści są podane w przejrzysty sposób, wszystko jest przemyślane i uporządkowane. Jeśli mowa o treściach to trzeba wspomnieć o ogromnym plusie tej książki, czyli ilustracjach. Są naprawdę przepiękne! Zdobią każdą stronę, są dopasowane tematycznie i pozwalają lepiej zapamiętać przeczytane treści.
Może się wydawać, że „Nolens volens czyli chcąc nie chcąc” jest książką dedykowaną dla dzieci i młodzieży, ale nie dajcie się zwieść! Każdy znajdzie w niej coś dla siebie, jej lektura nie zajmie Wam dużo czasu, a na pewno przyniesie wiele przyjemności ♥️
„Nolens volens czyli chcąc nie chcąc” to zbió prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich. Autorką książki jest Zuzanna Kisielewska. We wstępie opisuje, skąd pomysł na powstanie książki oraz jej główną bohaterkę, czyli łacinę. Jak sama zauważyła, jest influencerką o ogromnym zasięgu! Książka podzielona jest na kilka rozdziałów i w każdym jest udowodnione, że łacina...
więcej mniej Pokaż mimo to
O ile poprzedni tom o przygodach (Nut)Elli i Jonasza był mieszanką wybuchową, to ten jest, do diabła, prawdziwą bombą!
Kłamstwo Elli i Jonasza urosło do takich rozmiarów, że zaczęło żyć własnym życiem. Przy okazji przyprawia tej dwójce bohaterów sporych kłopotów. Zwłaszcza, że mają razem lecieć na wesele (nie wspominajmy o innym „Weselu...”) do Ameryki. Czy wyjazd ich zbliży do siebie czy raczej zbliży ich do popełnienia jakiegoś morderstwa?
Żeby nie spoilerować wydarzeń z poprzedniego tomu – każdy wie, jak się skończył (i każdy z tego powodu pewnie chciał zabić za to autorkę!). Początek trzyma taki sam poziom, a nawet lepszy! Autorka nie bawi się w sztuczne przedłużanie i zaczyna z grubej rury. Oj, dzieje się!
Żeby nie było, że tylko na samym początku akcja trzyma w napięciu – nic z tych rzeczy. Książka wciąga do tego stopnia, że nie można się od niej oderwać ani na chwilę. Już ostrzegam, że jak matura z fizyki pójdzie mi słabo to właśnie przez „TNJDDLS2”. Czyli NAPRAWDĘ mocno.
Ale nie byłabym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepiła. Tym razem padło na bohaterów. Momentami byli strasznie irytujący. Denerwowało mnie ich zachowanie – nie mogli po prostu ze sobą pogadać? No ale dobra, można to jakoś przeżyć. Dzięki temu widać, że są to jednak nastolatkowie, którzy popełniają błędy. Dodatkowo inaczej fabuła byłaby przeraźliwie nudna. No i połowa czytelniczek nie mogłaby wtedy zakochać się w romantyzmie Jonasza...
Wracajmy do plusów. Zakończenie. Ale ono było ładne! Uwielbiam takie końcówki. Do to, że było to w czasie tańcu sprawiło, że pokochałam to zakończenie jeszcze bardziej. Jak dla mnie było idealne!
Wspomnę jeszcze o stylu pisania autorki. Jest przegenialny. W odpowiednich momentach pomaga w utrzymaniu napięcia, a w innych je rozładowuje za pomocą humoru. Takie książki można czytać i czytać.
Nie zostało mi nic innego niż tylko polecić Wam tę książkę (i poprzedni tom też). Oba są utrzymane na bardzo wysokim poziomie. Polscy autorzy jednak dają radę! ♥️
O ile poprzedni tom o przygodach (Nut)Elli i Jonasza był mieszanką wybuchową, to ten jest, do diabła, prawdziwą bombą!
Kłamstwo Elli i Jonasza urosło do takich rozmiarów, że zaczęło żyć własnym życiem. Przy okazji przyprawia tej dwójce bohaterów sporych kłopotów. Zwłaszcza, że mają razem lecieć na wesele (nie wspominajmy o innym „Weselu...”) do Ameryki. Czy wyjazd ich...
„Wielki Marsz” jest mroczną wizją przyszłości Stanów Zjednoczonych. Stu chłopców DOBROWOLNIE zgłasza się do udziału w marszu, który trwa tak długo aż nie odpadnie przedostatni. Zasady są niby proste – masz trzy ostrzeżenia, musisz trzymać odpowiednie tempo, co jakiś czas dostajesz pas żywnościowy. Jednak nie ma tu miejsca na zdrową sportową rywalizację, ludzkie uczucia i zasady fair-play, bo marsz toczy się o sporą stawkę. Oprócz ogromnych pieniędzy wygrywasz życie. Tylko 1 na 100 chłopców przeżywa. A ten jeden pamięta, że 99 osób odeszło, bo on żyje...
Ludzi od zawsze fascynuje śmierć i niejednokrotnie przyjmowała ona kształt widowisk dla rozrywki. Tak też jest i tutaj w zorganizowanym reality show. Jak pisałam, zasady są proste. Bierzesz najlepsze buty, wyłączasz empatię i idziesz bez przerwy. Jednak jak wiadomo nie zawsze jest tak, jak z góry zakładamy. Między uczestnikami marszu zawiązują się przyjaźnie i śmierć każdego kolejnego uczestnika była dla mnie bolesna. Większości z nich kibicowałam, chociaż wiedziałam, że przeżyje tylko jeden. Była to pierwsza książka, którą czytałam do rana. Z mocno bijącym sercem i drżącą dłonią, która przewracała kartki. I jedna z nielicznych, którą przeczytałam kilkakrotnie.
„Wielki marsz” zmusza nas do mnóstwa refleksji na temat mrocznej strony każdego człowieka oraz tego, jak zachowuje się on w sytuacjach kryzysowych. Książka obfituje w wiele dialogów, brak rozciągniętych opisów. Na każdym kroku czuć nieustający oddech śmierci na karku. King (w tym przypadku pod pseudonimem) okazał się po raz kolejny geniuszem w opisywaniu natury człowieka. Ta jednowątkowa książka zostanie ze mną na zawsze. I tu też wyjątkowo podobało mi się zakończenie – jest po prostu obłędne. Minimalizm, krótkie zdania i pełen obiektywizm pozwala na „wczucie się” w obserwatora przerażającego (i pozbawionego efektów nadnaturalnych, bo powiem Wam szczerze, że za tym u Kinga czasem nie przepadam) Wielkiego Marszu.
To co, idziemy na spacer?
„Wielki Marsz” jest mroczną wizją przyszłości Stanów Zjednoczonych. Stu chłopców DOBROWOLNIE zgłasza się do udziału w marszu, który trwa tak długo aż nie odpadnie przedostatni. Zasady są niby proste – masz trzy ostrzeżenia, musisz trzymać odpowiednie tempo, co jakiś czas dostajesz pas żywnościowy. Jednak nie ma tu miejsca na zdrową sportową rywalizację, ludzkie uczucia i...
więcej mniej Pokaż mimo to
I już za mną ostatnia część „Apolla i Boskich Prób”!
Po przygodach z poprzednich 4 części Apollo wraz z Meg wraca do Nowego Jorku, by stawić czoła dwóm ostatnim i najgroźniejszym przeciwnikom – Neronowi i Pytonowi. Czy wyjdzie z tego starcia zwycięsko i znów stanie się bogiem?
Kolejny raz Rick Riordan mnie nie zawiódł. Ponownie dostałam w książce jego autorstwa to, czego oczekuję od tego typu powieści. Dużo akcji? Jest! Dużo humoru? Jest! Dużo emocji? No pewnie. No i do tego w „Wieży Nerona” znajduje się wszystko, czego oczekiwałam od ostatniego tomu serii. Czyli... no, po prostu dobrego zakończenia serii. Ale po kolei.
Akcja. Jak już napisałam, jest jej dużo. Na każdej stronie się coś dzieje. Na tyle dużo, że trudno się oderwać od książki chociaż na chwilę. Ja nie dałam rady odłożyć książki nawet na wykład (wow, ale jestem stara, już mam wykłady).
No to wracam do tego zakończenia. Typowe riordanowe zakończenie – dobrze kończy daną historię, a jednocześnie zostawia sobie otwartą furtkę na coś nowego. Kto wie, może nie uda mu się wytrzymać w postanowieniu i jednak wróci do Obozu Herosów? Ale tym razem bardziej dobitnie widać, że to koniec pewniej epoki. Sam autor zapowiadał już, że nie planuje tworzyć tak obszernych serii. No i jakoś mi się tak smutno, nostalgicznie zrobiło. Bo mimo wszystko to koniec tej wieloletniej przygody.
Znowu mi się smutno zrobiło, więc przejdźmy do pozytywów. Dlaczego to zakończenie tak mi się podobało? Dlatego, że spotykamy wszystkich bohaterów z poprzednich części. Dlatego, że może robi się nostalgicznie, ale jednocześnie tak cieplej na serduszku. Dlatego, że przy tych książkach cudownie i przyjemnie spędziłam kawałek swojego życia. Dlatego, że te książki zaoferowały mi ogrom emocji. Dlatego, że po prostu mogłam przeczytać tę serie. I tyle.
Czy polecam? No pewnie! Ricka Riordana zawsze polecam i będę polecać. Przede wszystkich młodszym czytelnikom, dla których książki autora są dedykowane, ale też tym starszym. W końcu jestem przykładem na to, że wszyscy mogą się wyśmienicie bawić przy tych książkach.
I już za mną ostatnia część „Apolla i Boskich Prób”!
Po przygodach z poprzednich 4 części Apollo wraz z Meg wraca do Nowego Jorku, by stawić czoła dwóm ostatnim i najgroźniejszym przeciwnikom – Neronowi i Pytonowi. Czy wyjdzie z tego starcia zwycięsko i znów stanie się bogiem?
Kolejny raz Rick Riordan mnie nie zawiódł. Ponownie dostałam w książce jego autorstwa to, czego...
2018-10
ZARWIJ NOC Z ANĄ to wyzwanie, które postawiło przed czytelnikami Wydawnictwo Muza SA. Jedna noc i prawie 1000 stron. Ja nie dałam rady. Czytałam ją długo i to na raty, ale nie dlatego, że książka nie przypadła mi do gustu – wręcz przeciwnie, miło się nią zaskoczyłam. Moje ślimacze tempo wynikło z powrotu na studia. Takie to prozaiczne.
Ana Tramel jest prawniczką, bardzo zdolną i błyskotliwą, o którą kilka lat wcześniej walczyły najlepsze hiszpańskie kancelarie. Jedno mroczne wydarzenie sprawiło, że kobieta porzuciła wiedzione dotąd przez nią życie. Poznajemy ją w momencie, gdy pracuje w małej kancelarii swojej najlepszej przyjaciółki, jest uzależniona od alkoholu (zieew), leków (zieew) i seksu (coś nowego). Jej życie zostaje wywrócone do góry nogami przez telefon od jej brata, Alejandra, z którym nie utrzymywała kontaktów. Okazuje się, że przegrał w kasynie ogromne pieniądze, których nie miał oraz zabił właściciela. Siostra jest jego ostatnią deską ratunku. Ta decyduje się mu pomóc wraz ze swoim przedziwnym zespołem – starym detektywem, początkującą prawniczką i stażystą-hazadzistą. Rzucają pozew mafii hazardowej. Zaczyna się gra, w której niewiadomo komu można ufać oraz kto okaże się zwycięzcą.
Przyznam szczerze, że zgadzając się na przesłąnie nam egzemplarza nie spojrzałam na liczbę stron. Dostałyśmy paczkę i się przeraziłam. Kiedy ja to przeczytam? Na szczęście „Ana” wciąga, jest dobrze skomponowaną powieścią, w której nie ma zbędnych dłużyzn i przestojów i naprawdę nie nudzi.
A wiecie, że to jest debiut książki dla dorosłych Roberto Santiago? Wcześniej pisał tylko dla młodszych. Czapki z głów, niech wszyscy piszą takie debiuty! 91 rozdziałów poza głównym wątkiem, czyli pozwaniu kasyna opowiada również o sytuacjach, które spotykają i które obserwuje Ana. W skrócie: prawniczy thriller z fajnie opisanym wątkiem obyczajowym. Nie znajdziemy tu prawniczego, niezrozumiałego żargonu. Jest go jednak na tyle, żeby mieć pewność, że autor odrobił pracę domową i uwiarygodnił opisywane przez siebie wydarzenia. Mamy tu nawet wątek polski! Na początku ciut mi nie pasował, ale później jakoś się do niego przekonałam.
Jeśli nie przeraża Was objętość książki – czytajcie. Jeśli Was przeraża – tez czytajcie, ale na raty, tak jak ja.
ZARWIJ NOC Z ANĄ to wyzwanie, które postawiło przed czytelnikami Wydawnictwo Muza SA. Jedna noc i prawie 1000 stron. Ja nie dałam rady. Czytałam ją długo i to na raty, ale nie dlatego, że książka nie przypadła mi do gustu – wręcz przeciwnie, miło się nią zaskoczyłam. Moje ślimacze tempo wynikło z powrotu na studia. Takie to prozaiczne.
Ana Tramel jest prawniczką, bardzo...
2019-09
Są komiksy, o których ciężko cokolwiek powiedzieć. Trudno zebrać myśli po ich przeczytaniu. Jednym z nich był właśnie „Zabójczy żart”. Nawet po kilku dniach z trudem przychodzi mi napisanie o nim kilku słów, bo aż tak mi się podobał.
Długość komiksu powala na kolana, bo album liczy sobie jedynie trochę ponad 40 stron rysunków. Ale wiadomo, nie liczy się ilość, a jakość. A jak już wspomniałam – na to w tym komiksie nie można narzekać.
„Zabójczy żart” nie jest typowym komiksem superbohaterskim. Skupia się bardziej na złej postaci (czyli Jokerze, którego zawsze lubiłam) niż na pozytywnej (czyli Batmanie, do którego nigdy nie mogłam się przekonać). Ale tak naprawdę ile ich dzieli? Według Jokera jest to tylko jeden gorszy dzień. Właśnie tyle potrzeba, by zmienić się z normalnego człowieka w obłąkanego szaleńca. Tylko jeden zły dzień. I teraz postanawia to udowodnić.
I na swój sposób mu się udało. Bo czym się różni on od Batmana? Obydwu spotkał jeden zły dzień. Obydwu on zmienił. Obydwaj stosują przemoc. Różnica jest tylko w tym, że jeden robi to w imię dobra, a drugi w imię zła. I tyle, nic więcej. Oto ten zabójczy żart.
Komiks jest dość brutalny. Muszę Wam przyznać, że przeszły mnie ciarki na widok byłego właściciela wesołego miasteczka. Nie brakuje też lejącej się krwi. A nawet nagości, ale typowej dla komiksów, czyli wiesz, że są nadzy, ale zawsze coś akurat zasłania widoki.
Jeszcze wspomnę o rysunkach, które są świetne. Bardzo podobały mi się kadry na pierwszych i ostatnich stronach. Nie można też narzekać na środkowe strony, gdzie skupiano się detalach. I wyszło niesamowicie! Do tego te chłodne barwy, które idealnie oddają klimat komiksu. Ja jestem oczarowana tak jak całym komiksem.
Egzemplarz, który miałam w swoich rękach, zawierał dodatkowo krótką historię „Zwykły człowiek”. Tutaj także nie ma na co narzekać i także daje pole do namysłu. Mnie na przykład nasunęła się myśl – kim jest zwykły człowiek? Przecież nie wiemy, co siedzi u kogo w głowie, więc skąd możemy wiedzieć, czy możemy go nazwać zwykłym, normalnym?
Są komiksy, o których ciężko cokolwiek powiedzieć. Trudno zebrać myśli po ich przeczytaniu. Jednym z nich był właśnie „Zabójczy żart”. Nawet po kilku dniach z trudem przychodzi mi napisanie o nim kilku słów, bo aż tak mi się podobał.
Długość komiksu powala na kolana, bo album liczy sobie jedynie trochę ponad 40 stron rysunków. Ale wiadomo, nie liczy się ilość, a jakość. A...
2018-02
Bo komiksy to nie tylko superbohaterowie!
Pewnie duża część z Was chociaż słyszało o książce lub filmie „Cudowny chłopak”. Jednak ile z Was wie, że z tego uniwersum powstały też opowiadania? Mało tego – z jednego z tych opowiadań powstał teraz komiks, „Biały ptak”!
Historia w komiksie dzieje się w czasie drugiej wojny światowej. Główna bohaterka, Sara, jest żydówką mieszkającą we okupowanej Francji. Przed wywiezieniem do obozu koncentracyjnego chroni ją niepełnosprawny kolega z klasy, Julien. Chłopiec pomaga jej pomimo tego, że przedtem się z niego wraz z innymi dziećmi naśmiewała. Czy uda się im razem przetrwać?
„Biały ptak” to opowieść, która porusza na wiele sposobów. Wywołuje całą gamę emocji i sprawia, że łzy napływają do oczu. Czuć bezsilność, złość, smutek, ale i nadzieję. Płomyk nadziei, że nawet najgorszych czasach, czasach wojny, było miejsce na dobro. I właśnie o tym jest ten komiks – o dobru. Dobru, które jest w każdym z nas. Dobru, które zwycięża ze złem. Dobru, które przekazywane jest dalej, kolejnym osobom, kolejnym pokoleniom. Ale gdzie dobro, tam i zło. Nie inaczej było tutaj. Jest ono obecne i niektórzy bohaterowie pozwolili, by wygrało ono z wewnętrznym dobrem. Jednak smutniejsze jest to, że zło nie zniknęło wraz ze skończeniem wojny. Ale ludzie wciąż z nim walczą, co pięknie pokazane jest w zakończeniu.
Ta powieść graficzna uczy też (podobnie jak „Cudowny chłopak”) by nie oceniać ludzi po wyglądzie i być tolerancyjnym. A także o tym, że każdy może się zmienić, że każdy może naprawić swoje błędy.
W całej historii mogę ponarzekać tylko na wątek z wilkiem, które moim zdaniem był niepotrzebny i trochę psuł odbiór całości. A może był potrzebny, by nadać lekko bajkowy charakter?
Można jeszcze wspomnieć o rysunkach. Są one jak cała historia – piękne. Przyjemne dla oka, idealnie ilustrują wydarzenia. Tak samo warstwa kolorystyczna – nie była ani zbyt jaskrawa, ani zbyt wyblakła, w sam raz pasowała do tego komiksu.
Polecam „Białego ptaka” po prostu wszystkim. Jeśli boicie się komiksów – tego nie musicie się obawiać nawet w najmniejszym stopniu. Gwarantuję Wam, że trafi w Wasze serca.
Bo komiksy to nie tylko superbohaterowie!
Pewnie duża część z Was chociaż słyszało o książce lub filmie „Cudowny chłopak”. Jednak ile z Was wie, że z tego uniwersum powstały też opowiadania? Mało tego – z jednego z tych opowiadań powstał teraz komiks, „Biały ptak”!
Historia w komiksie dzieje się w czasie drugiej wojny światowej. Główna bohaterka, Sara, jest żydówką...
2019-01
„Let’s Dance”, „Heroes”, „Under Pressure” czy “Space Oddity” to tylko kilka tytułów z którymi możemy skojarzyć postać Davida Bowiego, czyli człowieka-orkiestry. Piosenkarz, kompozytor, autor tekstów, multiinstrumentalista, producent muzyczny, a także aktor, malarz i kolekcjoner sztuki! Imponująca biografia, która dzięki @mlodybook zyskuje na atrakcyjności.
Jako okładkowe sroki znowu jesteśmy zachwycone okładką. Jaka ona jest piękna! Idealnie pasuje do postaci Bowiego, głównej postaci w muzyce popularnej przez cztery dekady oraz innowatora. Uznawany również był za symbol (uwaga, trudne słowo) androgynicznego (czyli takiego, w którym umyślnie zaciera się różnice między kobietą a mężczyzną) wizerunkowi scenicznemu.
Książka jest już napisana w taki sposób, że gdy nie znaliśmy wcześniej biografii artysty to sami do końca nie wiemy co jest prawdą, a co wymysłem. Bowie był wręcz magiczna postacią – z łatwością zmieniał swój sceniczny wizerunek do potrzeb swojej szeroko pojętej sztuki. Sporą częścią jeg twórczości stanowiły wymyślane przez niego postaci, które uwypuklały jego muzykę. Jego niepokojące alter-ego Ziggy Stardust, czyli kosmita, który przybył na Zimie by stać się gwiazdą rocka zawsze mnie intrygowało. I bardzo lubię muzykę z tego okresu! Z rocka Bowie przeszedł do soulu. Później była trylogia berlińska i odpowiedź na modny wtedy punk-rock. I nagle – „Let’s Dance”. Całkowity zwrot, komercyjna płyta, która porwała miliony. Ten człowiek miał naprawdę wiele twarzy.
Książka, tak jak biografia Fridy, jest wspaniale ilustrowana, co stanowi jej niekwestionowany atut. Jednakże pomimo przyjemnych dla oka grafik nie jest to książka dla dzieci – porusza tematy niezrozumienia, narkotyków oraz skutków jakie niesie ze sobą sława. Długa kariera artysty jest doskonałym materiałem do stworzenia książki, którą polecam każdemu – Bowie nadal fascynuje, a Maria Hesse próbuje rozwiązać pozostawione przez niego zagadki.
„Let’s Dance”, „Heroes”, „Under Pressure” czy “Space Oddity” to tylko kilka tytułów z którymi możemy skojarzyć postać Davida Bowiego, czyli człowieka-orkiestry. Piosenkarz, kompozytor, autor tekstów, multiinstrumentalista, producent muzyczny, a także aktor, malarz i kolekcjoner sztuki! Imponująca biografia, która dzięki @mlodybook zyskuje na atrakcyjności.
Jako okładkowe...
2018-04
Na premierę tej książki w polskich księgarniach czekałam bardzo długo. I się doczekałam! A mowa o "Chłopaku, który bał się być sam". Czy warto było czekać? Jak dla mnie tak (siostra może potwierdzić, że nie mogłam się oderwać od niej!)
Kolejny nudny dzień w szkole. Właśnie zaczyna się nowy semestr. Dyrektorka wygłasza na auli przemówienie z tej okazji. Kiedy kończy, uczniowie idą do swoich sal. Jednak nikt nie opuszcza auli. Drzwi są zablokowane. I wtedy ktoś zaczyna strzelać...
Historię przedstawioną w książce poznajemy w krótkich rozdziałach. Każdy z nich jest z perspektywy czterech osób. Claire, była dziewczyna strzelca, ćwiczy na zewnątrz. Autumn, siostra napastnika, razem ze swoją dziewczyną Sylv jest na miejscu masakry. Brat Sylv, Tomás, znajduje się poza aulą i próbuje uwolnić swoją siostrę.
Na początku trudno było mi rozróżnić postacie i ich powiązania z sobą. Jednak szybko ten problem znika dzięki temu, że autorka stopniowo podaje kolejne informacje o nich. Marieke Nijkamp świetnie mówi o lękach, marzeniach bohaterów, także tego negatywnego. Pojawiają się wydarzenia z przeszłości. Wiele z nich nawiązuje do tego, co pchnęło napastnika do urządzenia masakry w szkole. Autorka także opisuje myśli człowiek w chwilach zagrożenia życia. Co jest gotowy poświęcić? Co jest pretekstem do zabicia wielu osób?
Nie jest to lekka pozycja. Gatunkowo książkę można uznać i za literaturę młodzieżową, jak i za kryminał. Marieke Nijkamp nie boi się poruszać trudnych tematów. Strzelanina, homofobizm, przemoc... Napięcie w książce jest duże od pierwszych stron i stale rośnie. Emocje ani na moment nie opadają. Autorka dba o to, pisząc prostym językiem. Unika także krwawych opisów, co uznaje za minus. Ale nie można mieć wszystkiego.
Osobiście nie podobało mi się zakończenie. Było zbyt wyidealizowane. Popsuło to trochę moją opinię o książce, ale wciąż uważam ją za świetną lekturę. Polecam temu, kto nie boi się trudnych tematów.
Na premierę tej książki w polskich księgarniach czekałam bardzo długo. I się doczekałam! A mowa o "Chłopaku, który bał się być sam". Czy warto było czekać? Jak dla mnie tak (siostra może potwierdzić, że nie mogłam się oderwać od niej!)
Kolejny nudny dzień w szkole. Właśnie zaczyna się nowy semestr. Dyrektorka wygłasza na auli przemówienie z tej okazji. Kiedy kończy,...
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym roku.
Słowo „przeczytać” jest tu jednak przesadzone. Książka nie posiada fabuły, jest raczej zbiorem rozmów między chłopcem, a zwierzętami jakie napotyka na swojej drodze. Opisywana jest relacja między dzieckiem (z którym może identyfikować się także i dorosły, bo przecież dziecko jest w każdym z nas, prawda?), a zwierzętami nasuwa na myśl historię Kubusia Puchatka. Jednak odkrywanie świata, refleksje oraz życiowe mądrości przypominają „Małego Księcia”. I tym właśnie jest ta książka – połączeniem dwóch pięknych historii, do której dodany jest nienachalny humor.
Chłopiec napotyka na swojej drodze coraz większe zwierzęta. Początkowo spotyka kreta, małego łakomczucha. Kolejny jest lis, który raczej milczy, ponieważ dużo przeżył. Na końcu na swojej drodze napotykają konia, którego refleksje sprawiały, że potrzebowałam chwili do namysłu.
Książka jest krótką, ale mądrą lekcją życia, która opowiada o przyjaźni, słabościach oraz miłości. Wypowiedzi bohaterów zapadają w pamięć, skłaniają do przemyśleń. Wiele z nich można przyrównać do własnego życia, co tylko potwierdza wspomnianą przeze mnie wcześniej uniwersalność.
Zwieńczeniem pięknego pisania są przepiękne ilustracje. Książka jest cudownie wydana. Gruba okładka, grube kartki, rysunki ozdabiające każdą stronę sprawiają, że non stop bym ją przeglądała i jestem pewna, że niezbyt szybko by mi się to znudziło.
Książka wymyka się wszelkim ocenom. Wydaje mi się jednak, ze książka nie jest przeznaczona dla dzieci. Nie wiem czy mogłyby wyciągnąć z książki jakieś ważniejsze przemyślenia, a poza tym font, jest dość specyficzny (ale jaki urokliwy). Polecam Wam z całego serca – na pewno je rozgrzeje i sprawi, że na Waszej twarzy zagości szeroki uśmiech (M. potwierdzi, że po przeczytaniu książki byłam tak rozanielona jak nigdy!).
Są takie książki, po których nie spodziewasz się, że Cię zachwycą. Wydają się być przeznaczone dla młodszych czytelników, ale okazuje się, że zaskakują uniwersalnością i płynącym z niej przesłaniem. „Człowiek, kret, lis i koń” Charliego Mackesy'ego to bezkonkurencyjnie najsłodsza, najbardziej budująca i najcieplejsza książka, którą miałam przyjemność przeczytać w tym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07
O w mortkę! Przed Wami książka, którą przeczytałam w dwa dni. I od której nie mogłam się oderwać, co przypłaciłam spieczonymi plecami (ach to nadmorskie słońce).
W „Cieniach” Sucha i Mortka zaczynają prowadzić inne sprawy. Każdy na własną rękę. Mortka pomaga przyjacielowi, ponieważ został on oskarżony o zabójstwo córki i żony gangstera. Czyli Wilka – jednego z owej trójki, która „rozpłynęła” się w warszawskim Neptunie. Z kolei Sucha szuka sprawiedliwości i zemsty po obejrzeniu tajemniczych materiałów z pendrive’a zamordowanej Zuzanny Łatkowskiej (znanej już nam z „Osiedla marzeń”). Drogi komisarza i aspirantki jednak szybko się przecinają i stają ze sobą ramię w ramię.
Akcja wciąż pędzi przed siebie, pojawia się wiele wątków, które krok po kroku się ze sobą łączą dążąc do spektakularnego finału. „Cienie” są książką od której trudno się oderwać. Autor pokazuje w niej, że przeszłość zawsze nas dopada i zło zawsze musi zostać napiętnowane. Wyrazisty język, doskonale nakreślone postacie, mocno rozbudowane tło społeczne – bardzo lubię zanurzać się w ten „brudny”, chmielarzowy świat, a „Cienie” po raz kolejny mi na to pozwoliły. Mortka zmienił się od „Podpalacza”, czyli pierwszej części, nie czuje się jednak zmęczenia tą postacią. I rozbudowanie historii Andrzejewskiego i Grudy, ach jakie to było ciekawe!
W świecie kryminalnym królują cienie, które są w każdym z nas. Mistrzowska intryga, która trzyma do samego końca i… koniec, którego NIKT nie przewidział! Czapki z głów, to było genialne!
O w mortkę! Przed Wami książka, którą przeczytałam w dwa dni. I od której nie mogłam się oderwać, co przypłaciłam spieczonymi plecami (ach to nadmorskie słońce).
W „Cieniach” Sucha i Mortka zaczynają prowadzić inne sprawy. Każdy na własną rękę. Mortka pomaga przyjacielowi, ponieważ został on oskarżony o zabójstwo córki i żony gangstera. Czyli Wilka – jednego z owej trójki,...
Przeprowadzka zazwyczaj jest początkiem nowego życia, ale dla Creedów – Luisa, Rachel, Ellie i Gage’a staje się ona początkiem końca. Przeprowadzają się oni do małego miasteczka Ludlow, gdzie za sąsiada mają dziwacznego starszego mężczyznę Juda Crandalla, od którego oddziela ich ruchliwa autostrada. A to, co zostało tutaj stworzone mogło być wymyślone tylko przez Stephena Kinga.
„Smętarz dla zwierząt” (toleruję tylko ten tytuł) był pierwszą przeczytaną przeze mnie książką tego autora. Od najmłodszych lat intrygowała mnie jej mroczna okładka i wiedziałam, że z biegiem lat ją przeczytam. Kiedy skończyłam to naście lat w końcu to zrobiłam. I wywołała we mnie takie emocje, że boję się przeczytać ją po raz kolejny!
Wszystko zaczęło się od Victora Pascowa i od tego też zaczął się mój strach. Tak, czytając tę książkę autentycznie się bałam. Dobra, miałam może to kilkanaście lat, ale jak teraz pomyślę o niektórych sytuacjach przedstawionych w książce to nadal mi nieswojo.
Realistyczne i pełnokrwiste postacie pozwalają na szybkie utożsamianie się z ich uczuciami. Razem z Luisem wpadasz w coraz większy obłęd, Twoje myśli wciąż krążą przy Smętarzu, ayuh?
No i ten kot. Po przeczytaniu powieści unikałam ich jak ognia. Dobrze, że jeszcze nie było wtedy z nami Pana Kota, bo cały czas byśmy się mijali.
Klimat w powieści jest mroczny, momentami przerażający, czasem chwyta za gardło i dusi, przyspieszy bicie serca. I ta końcówka. Fenomenalna końcówka, która mnie zahipnotyzowała, rozłożyła na łopatki i kupiła w 100%. Jak moim zdaniem King nie umie w zakończenia, tak to jest prawdziwym majstersztykiem.
Śmierć jest nieodłącznym elementem życia, które stale przeraża, ale i fascynuje. Nawet po tych kilku latach jestem nadal pod ogromnym wrażeniem tej pozycji. O próbie zabawy w boga, lękach, które tkwią w każdym człowieku. Bo chyba lepiej, żeby martwe pozostało martwe, prawda?
Przeprowadzka zazwyczaj jest początkiem nowego życia, ale dla Creedów – Luisa, Rachel, Ellie i Gage’a staje się ona początkiem końca. Przeprowadzają się oni do małego miasteczka Ludlow, gdzie za sąsiada mają dziwacznego starszego mężczyznę Juda Crandalla, od którego oddziela ich ruchliwa autostrada. A to, co zostało tutaj stworzone mogło być wymyślone tylko przez Stephena...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02
Kiedy sięgnęłam po tę książkę to od razu wiedziałam, że będzie ona dobra. Ale nie spodziewałam się, że aż tak!
Najpopularniejszy zespół rock'n'rollowy na świecie, tytułowy Daisy Jones&The Six, daje koncert, na którym szaleje tysiące fanów. Nikt nie podejrzewa, że jest to ich ostatni koncert. Co doprowadziło do tego, że zespół tak nagle przestał istnieć? Co było powodem rozpadu grupy?
Pierwsze, co mnie oczarowało w „Daisy Jones&The Six” to styl pisania autorki. Dostajemy w książce „wywiady” z członkami zespołu, a także osobami, które pomagały bądź były bliskie kapeli. Sprawia to wrażenie, że czyta się historię prawdziwego zespołu, a także buduje unikatowy klimat. Przez takie zagranie brakuje w powieści dużej ilości opisów, co akurat nie uznaje za minus. Wręcz odwrotnie, brak opisów sprawia, że czyta się szybciej, a dzięki temu bardziej wciąga, bardziej oczarowuje czytelnika.
W trakcie czytania trudno uwierzyć, że autorka stworzyła tak genialny zespół od zera. Wiele razy byłam pewna podziwu tego, jak świetnie wyszło autorce skonstruowanie tak złożonej kapeli. Bo składa się ona nie z dwóch czy trzech osób, a aż siedmiu! Do tego każdy członek zespołu był osobno wykreowany, miał indywidualne cechy. Nie było mowy, by byli swoimi kalkami. Wszyscy byli złożonymi bohaterami. Mierzyli się ze swoimi demonami, swoimi problemami, których nie wynosili na scenę. Pojawiają się narkotyki, seks i jego następstwa, alkohol, konflikty, uzależnienia...I w tym wszystkim bohaterowie sprawiali wrażenie autentycznych. Znowu się powtórzę, ale autorka odwaliła naprawdę kawał dobrej roboty.
„Daisy Jones&The Six” to książka o wielu rzeczach. Przede wszystkim o muzyce. Ale także o walce ze swoimi demonami, uzależnianiach, sile miłości, wybaczeniu. Ale przede wszystkim ta książka opowiada o zaufaniu i ocaleniu. Jest to coś, co naprawdę warto przeczytać. Z tego powodu polecam Wam tę książkę z całego serca.
Kiedy sięgnęłam po tę książkę to od razu wiedziałam, że będzie ona dobra. Ale nie spodziewałam się, że aż tak!
więcej Pokaż mimo toNajpopularniejszy zespół rock'n'rollowy na świecie, tytułowy Daisy Jones&The Six, daje koncert, na którym szaleje tysiące fanów. Nikt nie podejrzewa, że jest to ich ostatni koncert. Co doprowadziło do tego, że zespół tak nagle przestał istnieć? Co było powodem...