-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2024-05-17
2024-05-07
Kolejny tom „Przeklętych”, w którym okazuje się, że królewski tron we Francji to jakby „komórka do wynajęcia”, w dodatku na bardzo szybko kręcącej się karuzeli. Co prawda z ust największej hrabiowskiej zołzy padają słowa, że jeden król na rok to dość, jednak okoliczności kuszą, żeby nieco zmodyfikować kolejkę do francuskiej korony. Ledwo na tronie siądzie Filip V Wysoki, możni tego świata modyfikują prawa tak, żeby uniemożliwić kobietom dziedziczenie tego najwyższego zaszczytu. Wszak królewskie „lilie nie mogą prząść”, berła nie powinna dźwigać słaba niestabilna psychicznie niewiasta, która wciąż jest albo w miesięcznej słabości albo w ciąży. Co prawda przykład Hrabiny Mahaut pokazuje, że białogłowa jednak potrafi trząść królestwem a i charakter ma nieustająco stabilny (hrabina akurat - niezmiennie podły, jak taka wielka, tłusta i groźna Alexis albo cioteczka Jilly).
Chrześcijański świat w końcu oddycha z ulgą – w wyniku hojnego potrząsania kiesą i mnóstwa dyplomatycznych, mniej lub bardziej delikatnych zabiegów, w wyniku których grono kardynałów po prostu dosłownie „zamurowało”, wreszcie wybrano Papieża. I dziwnym trafem jest to duchowny bardzo sprzyjający hrabiemu Poitiers. W każdym razie wybór „na umierającego” okazał się jedynym skutecznym wybrnięciem z pata, w jaki popadło Konklawe.
No i w końcu okazuje się, że romans uroczego Guccia to nie żadne ubarwienie historycznych zdarzeń ale niezwykle ważna dla dalszej historii okoliczność. Dla Lombarda i jego ukochanej nie znajdzie się już ni krztyna szczęścia – cóż jednak robić, kiedy parę rozdziela nie tylko niechęć rodziny ale – dosłownie – całe Królestwo! Biedna, biedna Maria i nieszczęsne dzieciątko!
To pędzimy po ciąg dalszy tego Diabelskiego Młyna!
Kolejny tom „Przeklętych”, w którym okazuje się, że królewski tron we Francji to jakby „komórka do wynajęcia”, w dodatku na bardzo szybko kręcącej się karuzeli. Co prawda z ust największej hrabiowskiej zołzy padają słowa, że jeden król na rok to dość, jednak okoliczności kuszą, żeby nieco zmodyfikować kolejkę do francuskiej korony. Ledwo na tronie siądzie Filip V Wysoki,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-22
Dwór królewski to niegdyś niewyczerpane źródło łask, zaszczytów i pieniędzy dla lojalnych i wiernych poddanych zauszników władcy. Dziś to samo źródło nazywamy wdzięcznie i demokratycznie – korytem. A że żaden skarbiec sam się nie napełni, o sposobach jego wzbogacania jest między innymi ta lektura. Królem „z żelaza” jest nieustraszony Filip Piękny. Poznajemy go w momencie ostatecznego rozprawiania się z zakonem templariuszy i zapewne rekwizycji na rzecz Francji wszystkich zakonnych bogactw. Skutkiem tego na dom królewski spada klątwa zamęczonego mistrza zakonu, która przynosi straszne skutki. Oprócz zaboru mienia templariuszy, król łupi podatkami i konfiskatami Żydów, lombardzkich bankierów, duchowieństwo, wywala Papieża do Awinionu i trzyma całe królestwo silną ręką, zmieniając istniejące prawa zgodnie z doraźną „racją stanu”.
A królewska rodzina nie jest wolna od intryg, kłopotów i skandali. Chwilę mi zajęło zorientowanie się kto jest czyim krewnym, bo sporą część lektury zajmują dwie siostry, ożenione z dwoma braćmi – królewskimi synami i intrygujące i knujące w imię zdrady małżeńskiej z … dwoma braćmi, również szlachetnie urodzonymi ale niższego stanu. Jak się można domyślać, ten romans nikomu nie przynosi chwały. Nie ma co kibicować poszczególnym postaciom, bo książka bazuje na prawdziwej historii a nie wytworze wyobraźni i pisarz nie zlituje się nad nikim. Tak jak w życiu, wszyscy są trochę dobrzy i trochę źli. A że stawka jest wysoka – trony, bogactwa i zaszczyty – tego zła jest sporo więcej. Krew leje się strumieniami a obrazowe sceny brutalnych egzekucji długo pozostają w pamięci.
Rekomendując tę książkę, G. Martin sam się prosił o porównania z własną twórczością. Zdania są podzielone – ja, jeśli odsieję od Martina wszystkie te magiczne smoki, maski, wilkory i ludzi lodu, bardzo ładne, lecz wkurzające, uważam, że literacko Martin jest lepszy. Lektura Druona to staroświeckie, rzetelne czytanie, solenne opisy zakulisowych działań, trochę jak zbeletryzowany podręcznik historii. Wszystko na tacy, wyjaśnione jasno, klarownie i … nudnawo. Niech już będzie równowaga między Druonem – za ożywienie ciekawego fragmentu dziejów Europy a Martinem za soczystość, dosadność i trafność języka, docierającego lepiej do współczesnego odbiorcy.
Dwór królewski to niegdyś niewyczerpane źródło łask, zaszczytów i pieniędzy dla lojalnych i wiernych poddanych zauszników władcy. Dziś to samo źródło nazywamy wdzięcznie i demokratycznie – korytem. A że żaden skarbiec sam się nie napełni, o sposobach jego wzbogacania jest między innymi ta lektura. Królem „z żelaza” jest nieustraszony Filip Piękny. Poznajemy go w momencie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-30
Król Kłótliwy rządzi tak nieudolnie, że tylko mieszkańcy Reims chcieliby go na dłużej na tronie. A to dlatego, że to miasto Reims płaciło za kosztowne ceremoniały koronacyjne, więc lepiej było mieć te uroczystości jak najrzadziej.
Okazuje się też, że dobra małżonka to największy skarb, jaki można zyskać na tym świecie. Cnotliwa, piękna, dobra i kochająca Klemencja to dla Ludwika prawdziwe błogosławieństwo, niemal anioł łagodzący szorstkie obyczaje i królewskie histerie. I kiedy wreszcie okazuje się, że Bóg raczył pobłogosławić królewską małżonkę stanem brzemienności, pozornie nic nie zakłóca monarszego szczęścia.
Nie ma jednak tego dobrego co by na złe nie zeszło. I wczoraj i dziś, każda decyzja polityczna zawsze ma drugą, często szpetniejszą twarz. Królewska szkatuła nadal świeci pustkami. Im więcej rozdawania jałmużny zarządza pobożna Klemencja, tym bardziej płaczą duszeni podatkami Lombardowie. Mąż, usiłując dorównać połowicy w rozdawaniu faworów, zarządza taśmowe ułaskawienia i zwolnienia przestępców z więzień. Przez to Paryż zmienia się w gniazdo rozpusty, bandyterki i występku. Przy okazji wspomniano chyba w poprzednim tomie, że paryskie gamratki farbowały sobie włosy na miedziano-czerwony kolor – czy to nie tłumaczy ciągle żywego w niektórych środowiskach, ambiwalentnego stosunku do rudowłosych osób?
No i rzecz oczywista – jeśli wpływowa, uparta, nieustępliwa i nienawistna kobieta się na coś uprze – nie ma przebacz! Intrygi i mściwość groźnej hrabiny d’Artois przynoszą Królowi złowrogie i ostateczne skutki. Następny zgon – i następne rozdanie w bezpardonowej walce o wpływy, bogactwa i zaszczyty, oraz – o stanowisko „opiekuna łona” ciężarnej wdowy!
Żeby się nie zgubić w tych parantelach, warto w trakcie czytania od czasu do czasu zaglądać do Wikipedii, bo tak, jak w polskiej historii monarchii istniała nadreprezentacja Władysławów i Bolesławów, tak w średniowiecznej Francji w okolicach tronu, roi się od Filipów i Karolów; można się pogubić,
I tego młodego Guccia trochę szkoda – taka poboczna postać, co pięknie ubarwia opowieść; ma wszystkie zadatki żeby w wichrach knowań dworaków urządzić się całkiem wygodnie, nie tracąc przy tym dobroci serca i nie brudząc sobie rąk i sumienia krwią zdradzonych osób. A jednak nie całkiem układa mu się w miłosnym interesie… A może Autor da mu jeszcze szanse w dalszych tomach?
Król Kłótliwy rządzi tak nieudolnie, że tylko mieszkańcy Reims chcieliby go na dłużej na tronie. A to dlatego, że to miasto Reims płaciło za kosztowne ceremoniały koronacyjne, więc lepiej było mieć te uroczystości jak najrzadziej.
Okazuje się też, że dobra małżonka to największy skarb, jaki można zyskać na tym świecie. Cnotliwa, piękna, dobra i kochająca Klemencja to dla...
2024-04-26
Żelazny i piękny król Filip nie żyje. Władzę przejmuje jego kłótliwy syn - słabosilny w łożu, za to mocny w gębie jeśli idzie o rozniecanie konfliktów na dworze i osłabianiu państwa. A to jeszcze nie koniec jego zalet - jest też i niecierpliwy, małoduszny, nieporadny w rządach i małego serca (z góry można było się domyślić jak potraktuje kochającą kobietę i jej dziecko). Intrygi i spiski mnożą się na potęgę a z łask powoli wypadają wszyscy zwolennicy starego króla. Cela, w której kiedyś przez siedem lat dogorywał Mistrz Zakonu Templariuszy nie na długo pozostaje pusta...
Wiarołomna żona Kłótliwego też nie doczeka się odmiany na lepsze swego marnego żywota, bo nasz Adonis w niecierpliwości aż wierzga kopytami w nadziei na korzystniejszy dla królestwa (siebie) ożenek. Gdybyż jeszcze Papież unieważnił stary związek! Ale okazuje się, że świat chrześcijański wytrzymuje bez szefa, bo Konklawe wciąż nie jest w stanie wyłonić nową głowę Kościoła.
Weszłam w drugi tom jak w masło, przyswaja się tę opowieść coraz lepiej. Znajome postacie pozwoliły mi bez problemu zanurzyć się w tej (nie)bezpiecznej średniowiecznej Francji. Czuję, że czas opisywany przez Druona zakarbuje mi się w pamięci na zawsze. Szkoda, że nie mamy pisarza tej miary, który, w oparciu o źródła stworzyłby tak spójną i ciekawą opowieść o naszych władcach. Nasz Jasienica nie daje aż tak ciekawych wrażeń, a Kraszewski to raczej więcej zmyślał niż opisywał prawdziwe dzieje.
W każdym razie - czy Kłótliwy Królik porządzi Francją długo i szczęśliwie - przypuszczam, że wątpię. Ale dowiem się tego w następnej części.
Żelazny i piękny król Filip nie żyje. Władzę przejmuje jego kłótliwy syn - słabosilny w łożu, za to mocny w gębie jeśli idzie o rozniecanie konfliktów na dworze i osłabianiu państwa. A to jeszcze nie koniec jego zalet - jest też i niecierpliwy, małoduszny, nieporadny w rządach i małego serca (z góry można było się domyślić jak potraktuje kochającą kobietę i jej dziecko)....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-16
Ze wstępu wynika, że fani trisolariańskiej trylogii to prawie sekta. Dlatego też wszyscy chcieli, oczekiwali i spodziewali się fanfika. I dostali szaloną podróż pewnego mózgu przez ciemne chmury czasu, dalekie galaktyki, solariańską niewolę i rajskie wizje. Okazuje się, że wszechświat cierpi na nieustające cykle destrukcji i wzrostu, zmiany wymiarów, śmierć i odradzanie się. Nie wszystko jednak jest w stanie odtworzyć się w pierwotnym stanie i nie wiadomo do końca czy to nadzieja czy pułapka. Książki Liu pochłonęłam z ogromną fascynacją i miałam wrażenie, że nie zrozumiałam nawet połowy z poruszanych tam problemów, ale i tak nie mogłam się oderwać. U Baoshu wszystko wydaje się bardziej zrozumiałe ale niestety przy tym - naiwne i proste. W końcu wiadomo, że każda mniej lub bardziej naukowa fantastyka tworzona jest przez ludzi i dla ludzi, stąd trudno zbyt odkrywczo wyjść poza schematy ludzkiego zrozumienia. Cixin Liu wybiegł przed szereg nieco odważniej niż Baoshu, tak, że jestem przy tej lekturze na "tak sobie".
Ze wstępu wynika, że fani trisolariańskiej trylogii to prawie sekta. Dlatego też wszyscy chcieli, oczekiwali i spodziewali się fanfika. I dostali szaloną podróż pewnego mózgu przez ciemne chmury czasu, dalekie galaktyki, solariańską niewolę i rajskie wizje. Okazuje się, że wszechświat cierpi na nieustające cykle destrukcji i wzrostu, zmiany wymiarów, śmierć i odradzanie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-13
W małej mieścinie gdzieś na końcu świata pewna młoda, niewinna dziewczyna rozpływa się we mgle. A kiedy do tej zapyziałej osady przybywa śledczy na miarę detektywa Rutkowskiego i uruchamia Wyższą Szkołę Robienia Hałasu, poszukiwania nabierają rumieńców. A trop ściele się gęsto: w miasteczku odkryto rzadkie złoża, dzięki czemu część mieszkańców niespodziewanie się wzbogaciła, mocno trzyma się lokalne bractwo religijne, w podtekście podejrzewane o fundamentalizm i brzydkie praktyki (było nie raz? to jeszcze raz!), w tle błąka się zaburzony emocjonalnie socjopatyczny nastolatek, jakiś nauczyciel uciekający od nieznanej nam przeszłości, ojciec zaginionej skrywa jakieś sekreciki, jej przyjaciółka nie jest do końca lojalna i szczera. Przy okazji na światło dzienne wychodzi inna, o wiele starsza kryminalna zagadka. Tak, że niby motywów w bród ale zaczepienia nie ma. Kiedy w końcu prawda (przynajmniej ta o najnowszym zaginięciu) wychodzi na jaw, jest ona tak koślawo uzasadniona, nieprawdopodobna, psychologicznie niepojęta, głupia i dęta, że Panu Carrisiemu już dziękuję. Sięgnęłam po ten tytuł z uwagi na klimatyczny film sprzed paru lat, w którym czuć było rękę europejskiego twórcy, bez zbędnego amerykanizowania. Ale książka nie powaliła. Kiedyś pewien nałogowy czytelnik wspomniał, że ma już po czubki uszu wszystkich ostatnio namnożonych książkowych dziewczyn - z mgły, wody, jeziora, sąsiedztwa, okna, drągu, przeciągu i pociągu, I w tym punkcie zgadzam się z nim.
W małej mieścinie gdzieś na końcu świata pewna młoda, niewinna dziewczyna rozpływa się we mgle. A kiedy do tej zapyziałej osady przybywa śledczy na miarę detektywa Rutkowskiego i uruchamia Wyższą Szkołę Robienia Hałasu, poszukiwania nabierają rumieńców. A trop ściele się gęsto: w miasteczku odkryto rzadkie złoża, dzięki czemu część mieszkańców niespodziewanie się...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-08
Tym razem nieco odpoczynku po średniowiecznych budowniczych katedr i mostów. Follett wiedzie nas dobrze udeptanymi ścieżkami, po których epokę temu kroczyli godnie Forsyth, Ludlum i wielu innych. Tamci podbijali nasze lęki związane z zimną wojną i napięciami USA-ZSRR. Ten przenosi wszystkie strachy na realia XXI wieku, tak, jakby trylogia „Stulecie” miała trwać i trwać w kolejnej odsłonie. Akcja zawiązuje się wielowątkowo, w różnych częściach świata, z bohaterami pozornie nie mającymi z sobą nic wspólnego. Autor nie byłby sobą, gdyby dzięki temu rozbiciu fabuły nie dał nam okazji do śledzenia równocześnie kilku romansów! Z drugiej zaś strony – jeśli niemal od początku wprowadza na arenę prezydentów wielkich państw i wysoko postawionych urzędników – już czujemy, że będzie "grubiutko”. Wydarzenia toczą się dość leniwie; akcja przypomina powolne sypanie kopczyka z piasku, ziarenko do ziarenka, aż w końcu kolejna maleńka drobina przeciąża kopiec i wywołuje niewyobrażalne piekło. Taki polityczny efekt trzepotu skrzydeł motyla – drobny incydent gdzieś w dalekim świecie uruchamia lawinę nie do powstrzymania… W międzyczasie czytamy o mechanizmach akcji wywiadowczych podejmowanych przez Amerykanów w różnych częściach świata, walce z przemytnikami narkotyków, bandach przemycających do Europy nielegalnych imigrantów i o niewolniczej pracy. Przy okazji – postać Abdula to mój faworyt – niesłychanie odważny agent, ryzykujący własną głową w służbie dobrze wykonanego zadania. Tacy ludzie pokazują, że cała współczesna technika, monitoring, satelity, na nic się zdają, jeśli w newralgicznym momencie do akcji w terenie nie wkroczy jakiś ryzykant o stalowych nerwach żeby doprowadzić bandyckie sprawy do ich nieuchronnego końca w więzieniu, lub kostnicy.
Ale to są tylko dekoracje, bo główna część powieści to historia eskalacji konfliktu nuklearnego. Na pewno dziwne wydaje się, że w rozgrywce zupełnie niemal pominięto Rosję, skupiając się na dwóch mocarstwach – USA i Chinach, które toczą walkę o dominację na terenach Korei Północnej i Południowej, a potem… gdzie indziej. Niebezpiecznie przypomina to współczesną nam Ukrainę, gdzie USA biją się z ruskimi rękami ukraińskich bojców, ale cóż, tak działa podły świat. A może pominięcie Rosji było celowe, żeby uczynić intrygę bardziej czytelną dla odbiorcy? Daje to nam nadzieję, że rzeczywisty splot międzynarodowych interesów i konfliktów jest o wiele bardziej skomplikowany, a różne państwa trzymają się nawzajem za pyski, że po pierwsze - nie jest możliwe odkrycie tych wszystkich zależności, a po drugie - wzajemne szachowanie się trzyma łapy polityków z dala od czerwonego guzika.
Jest ze mnie stara książkowa wyjadaczka, ale w trakcie tej lektury bladłam nie raz. Żyjemy w niesłychanie niebezpiecznym i chwiejnym świecie, XXI wiek zamiast być epoką spokoju i dobrobytu, staje się areną coraz bardziej niebezpiecznych konfliktów, przy których choćby nasze polskie polityczne wybory to mrówka na grzbiecie słonia. Z całych sił trzymam kciuki, żeby „Nigdy” nie przekształciło się w „Kiedyś”, albo jeszcze gorzej – w „Teraz”.
Tym razem nieco odpoczynku po średniowiecznych budowniczych katedr i mostów. Follett wiedzie nas dobrze udeptanymi ścieżkami, po których epokę temu kroczyli godnie Forsyth, Ludlum i wielu innych. Tamci podbijali nasze lęki związane z zimną wojną i napięciami USA-ZSRR. Ten przenosi wszystkie strachy na realia XXI wieku, tak, jakby trylogia „Stulecie” miała trwać i trwać w...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-18
Ile razy zaglądam do Mitologii Greków czy Rzymian czy Iliady, mam ochotę zapytać – zaraz, zaraz – to kto jest ojcem kogo? Te skomplikowane alianse bogów, herosów, gigantów, ludzi i półzwierząt, nie licząc tysięcy nimf, driad, sylenów, półbożków to wynik wieloletniego nakładania się na siebie opowieści różnych plemion zamieszkujących dzisiejsze Włochy, Grecję i Bałkany. Z wielu mitów pozostały tylko strzępy, inne trwają w Iliadzie, Odysei czy Eneidzie. A nie dość, że opowieści powstawały wśród rodzimych ludów, to jeszcze ogromna ich część przywędrowała z Egiptu i innych krain Bliskiego Wschodu. Istnieje wiele podobieństw bogów italskich do greckich, jednak Profesor Krawczuk stara się zaprowadzić nas jeszcze głębiej i dalej – do tych ciemnych, groźnych i tajemniczych czasów kiedy jeszcze składano ofiary z ludzi, kiedy symbolicznie lub dosłownie zgładzano królów, kiedy ludzie, bezradni wobec sił przyrody, tkwili w niemym przerażeniu wobec żywiołów i wymyślali coraz to nowe bóstwa do przebłagania lub ku podzięce za pomyślność. I z tych ciemnych i groźnych czasów do dziś ostały nam się strzępy starych obyczajów – choćby jak przedstawianie śmierci zawsze z kosą, na pamiątkę Saturna czy ślubne wianki z mirtu w przypomnieniu luperkaliów.
W przypadku Italii, najbardziej osławionym, znanym i tajemniczym zarazem narodem byli Etruskowie, po których zostało mnóstwo zabytków kultury materialnej i których ”kodu” dziś już niestety nie do końca rozumiemy. Wiemy na pewno, że to oni łączyli w sobie mitologie Egiptu i Grecji i zapoczątkowali też ciekawy zwyczaj zabierania „do siebie" bogów z podbitych krain. To później stało się wielką siłą Imperium Rzymskiego, a jeszcze później – jedną z przyczyn jego upadku. Nie ma większej wspaniałości niż basen Morza Śródziemnego – kolebka naszej kultury, pięknej historii i teraźniejszości! Te wody, jak żadne inne niosły najróżniejsze historie i rozsiewały je po różnych krainach. Zadajmy sobie trud przewędrowania plażami wokół tego morza – w każdym kraju i na każdej wysepce znajdziemy coś prastarego i dobrze znanego, co żyje do dziś.
Swego czasu telewizja była pełna Profesora Krawczuka i Jego starożytnych opowieści. Potem, w latach dziewięćdziesiątych doceniono drugiego wielkiego znawcę Antyku – Profesora Zygmunta Kubiaka. Po tej książce znajdzie się w moim sercu miejsce dla obu.
Ile razy zaglądam do Mitologii Greków czy Rzymian czy Iliady, mam ochotę zapytać – zaraz, zaraz – to kto jest ojcem kogo? Te skomplikowane alianse bogów, herosów, gigantów, ludzi i półzwierząt, nie licząc tysięcy nimf, driad, sylenów, półbożków to wynik wieloletniego nakładania się na siebie opowieści różnych plemion zamieszkujących dzisiejsze Włochy, Grecję i Bałkany. Z...
więcej mniej Pokaż mimo to2018
2018
2024-03-21
Tytuł nieco mylący, bo to nie zestaw plotek ale solidny zbiór anegdot z dzieciństwa i młodości Autora, Jego spotkań z ludźmi, wakacji, życia rodzinnego i pracy. Wszystko luźno, baaardzo luźno osnute wokół wspomnień związanych z mosiężnym pieskiem – wieszaczkiem na zegarek, zdobiącym biurko Kobylińskiego. Pan Szymon był niezwykle barwną postacią, świetnym gawędziarzem, wspaniałym rysownikiem i miał hopla na punkcie historii uzbrojenia polskiej armii. Wszystkie te cechy brzmią ładnie w przytaczanych plotkach i czuć w nich też przynależność Autora raczej do przedwojennych czasów (chociaż i w PRL radził sobie doskonale). Wspomnienia zahaczają czasem o sławne niegdyś osobowości – Tuwima (klęcznikowo), Wańkowicza (nieco złośliwie), grafika Kulisiewicza (pomnikowo i szacunkiem). Jest sporo wspominków wakacji spędzanych w doborowym towarzystwie – z książki nauczyłam się, że do ulubionych wilegiatur powojennego artystyczno-filmowego światka, do Krzyży, Zakopanego czy Kazimierza, trzeba dodać też malowniczy Szlembark – podobno nieskażony komercyjną góralszczyzną, bezpretensjonalny i cichy. A zabawiano się tam, prócz degustacji alkoholi wszelakich - grami słownymi, wymyślaniem palindromów, choćby jak: „Jadzi w gębę gwizdaj”, gawędą i lekturami.
Dzieciństwo i młodość Pana Szymona pachniały francuskimi perfumami, końmi i wsią. Ożywają duchy minionych bezpowrotnie polskich dworów, nazwy siedzib jak: Mściska, Śliz czy Gnojna, z nieodłącznymi obrazami Weyssenhoffa na ścianach, wiatrówką i konnym powozikiem. Domownikom i członkom rodziny nadawało się żartobliwe przydomki, z których najczęściej wspominany jest „Ciotczew” – czyli ulubiona ciotka Pana Szymona. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy zarzucali Kobylińskiemu peerelowski grzech główny – apoteozę ziemiaństwa, ale znaleźli się też i inni, którzy tamtym pierwszym wyperswadowali – „Toć un nasz, un tylko esaj pisze”!
We wspomnieniach zaistniała opowieść o kręceniu krótkometrażowego filmu „Żelazna ręka” z 1967 roku – szkoda wielka, że nie ma go gdzie obejrzeć, bo chociaż podobno nieudany, to wyglądał na kawał surrealistycznego kina z wielką dozą absurdalnego humoru.
No i wreszcie, po wielu spekulacjach i domysłach, dowiedziałam się co to jest: ‘ergo”, które dręczyło nie tylko mnie w balladzie o Rebece: ‘kupiłeś Ergo w moim sklepiku, zawsze tak pełnym krzyku…” A więc to nie mydło, nie zapalniczka, nie gazeta, tylko papierosy Ergo, pakowane po 10 sztuk! I choćby tylko dla tego odkrycia warto było przeczytać tę retro - książkę retro – Autora.
Tytuł nieco mylący, bo to nie zestaw plotek ale solidny zbiór anegdot z dzieciństwa i młodości Autora, Jego spotkań z ludźmi, wakacji, życia rodzinnego i pracy. Wszystko luźno, baaardzo luźno osnute wokół wspomnień związanych z mosiężnym pieskiem – wieszaczkiem na zegarek, zdobiącym biurko Kobylińskiego. Pan Szymon był niezwykle barwną postacią, świetnym gawędziarzem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-27
Bohaterem wspomnień jest typowy budowniczy Polski Ludowej – człowiek wywodzący się z wiejskiej przedwojennej bezrolnej biedoty, któremu powojenny ustrój podarował wykształcenie, karierę i dość wygodne życie. Nietypowe ma tylko imię i nazwisko – bo nazywając się Bożydar Polak – jak tu robić karierę w świecie bez teologicznych „zabobonów”, za to z internacjonalistyczną przyjaźnią między narodami? Okazuje się to nie całkiem takie niemożliwe i jeśli odda się ukochanej socjalistycznej i robotniczej i zjednoczonej partii ponad 50 lat własnego życia, można zmyć „hańbę” ciemnogrodzkiego nazwiska.
Bohater jest typowym pożytecznym idiotą, który kocha powojenny ustrój PRL niemal bardziej niż własną matkę. Z zapałem oddaje się wytężonej pracy politycznej nie po to, żeby czerpać ze stanowisk jakieś korzyści, ale dla wprowadzania w życie jedynych słusznych zasad promieniujących z bratniego Związku Radzieckiego. Jedynych kłopotów przysparzają mu tylko niesforni szwagrowie, którzy na polską rzeczywistość mają nieco inne zapatrywania.
A zatem pomysł jest niezły, bohater - rokujący, zaś wspomnienia niestety – takie sobie, cieniutkie. Tytuł sugerował przepyszną zabawę z pogranicza satyry, groteski i gorzkiej prawdy o słusznie minionych czasach. Pisane jest to dość topornie, jednak nie na tyle topornie, żeby uwierzyć, że autorem jest faktycznie człowiek z awansu społecznego, w pierwszym pokoleniu w kapeluszu. Nie znalazłam tam prawdy i szaleństwa jak u Konwickiego, trafnej kąśliwej satyry jak u Szpota czy Rybińskiego ani tym bardziej tej lekkości i wdzięku, z jaką Sergiusz Piasecki wykreował „Zapiski oficera Armii Czerwonej”. Z Piaseckim spłakałam się ze śmiechu, tutaj – troszkę się wynudziłam.
Bohaterem wspomnień jest typowy budowniczy Polski Ludowej – człowiek wywodzący się z wiejskiej przedwojennej bezrolnej biedoty, któremu powojenny ustrój podarował wykształcenie, karierę i dość wygodne życie. Nietypowe ma tylko imię i nazwisko – bo nazywając się Bożydar Polak – jak tu robić karierę w świecie bez teologicznych „zabobonów”, za to z internacjonalistyczną...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-02-19
W Polsce w 21 wieku jest zapewne znacznie więcej ludzi, którzy widzieli Paryż, Barcelonę, Wiedeń, czy nawet karnawał w Rio, niż dalekie rubieże Rosji z jej chińskim pograniczem. Dlatego warto zajrzeć do Ossendowskiego, który w Mandżurii czuł się jak ryba w wodzie; przynajmniej do czasu swego uwięzienia. Książka nie jest powieścią tylko wspomnieniami inżyniera, który na początku XX wieku pracuje nad technologią wypału węgla drzewnego, budową kolei i wdaje się w ryzykowne gry polityczne, skutkiem których omal nie traci życia. W Mandżurii miesza się chińsko-rosyjski świat. Roi się od Chińczyków wplatających sobie w warkocze końskie włosy, widzimy oczami autora okrutne egzekucje - chińskie głowy spadają z karków łatwiej niż ulęgałki z drzewa! Czasem trafia się mrożący w żyłach obrazek z prowincji - przywiązany do drzewa drący się wniebogłosy prosiak, bo odcinane są z niego na żywca kawałki mięsa.... Od strony rosyjskiej - okołorewolucyjne wrzenie, Czarne Sotnie, anarchiści, komitety rewolucyjne, a w tym wszystkim jak mantra wraca spostrzeżenie Ossendowskiego o niezwykłym wprost poziomie okrucieństwa, sadyzmu i bestialstwa wśród Rosjan, nawet tych z wyższej kadry oficerskiej, z arystokratycznych rodów. A gdzie jeszcze do rewolucji bolszewickiej! Pobyt Autora w "kamiennym worku", jak określa więzienie świadczy, że machina bolszewickiego terroru była dopiero melodią przyszłości. Więzienie jest ciężkie ale da się w nim żyć nie tracąc godności - pisać, pracować, czytać książki, zawierać przyjaźnie a nawet zażywać skromnych rozrywek i spacerów. Rosja AD 1905 stała na rozdrożu - czy jej dalsza historia mogła potoczyć się w inny sposób? Rosyjski "mental" raczej nie daje szerokiego pola do domysłów.
W Polsce w 21 wieku jest zapewne znacznie więcej ludzi, którzy widzieli Paryż, Barcelonę, Wiedeń, czy nawet karnawał w Rio, niż dalekie rubieże Rosji z jej chińskim pograniczem. Dlatego warto zajrzeć do Ossendowskiego, który w Mandżurii czuł się jak ryba w wodzie; przynajmniej do czasu swego uwięzienia. Książka nie jest powieścią tylko wspomnieniami inżyniera, który na...
więcej mniej Pokaż mimo to2023
2023
Powiedzieć o Nowaku, że to największy kozak wśród podróżników, to jakby nic nie polwiedzieć. Przemierzyć Afrykę z północy na południe i z powrotem – to mało. Do wędrówki wykorzystać wyłącznie rower, własne nogi, konia, wielbłąda, łódź – wszystko, byle nie pojazdy mechaniczne – to też nic. Poświęcić na podróż sześć lat życia – drobiazg. Przypłacić przygodę niezliczonymi tropikalnymi chorobami, tygodniami gorączki, głodem, pragnieniem, nędzą, skrajnym wyczerpaniem – proszę bardzo! A potem uznać te lata tułaczki za najpiękniejsze wydarzenie w swoim życiu – to jest dopiero coś!
Żaden przewodnik turystyczny, film, wypad na wielbłądzie pół kilometra w głąb Sahary do cepeliowskiej beduińskiej wioski, ani tym bardziej safari w jeepie „all inclusive” nie powiedzą nam o Afryce nawet jednego procenta z tego, co opowiedział Autor. A opowieść jest tragiczna, mroczna i aktualna do dziś. Afryki się nie odkrywa ani nie oswaja – ją się bezwzględnie i bezlitośnie eksploatuje bez baczenia na lokalne obyczaje, potrzeby lokalnej ludności, prawa samostanowienia narodów, czy ochronę środowiska. Nie wiadomo czym byłyby dziś dawne mocarstwa kolonialne bez ton bogactw naturalnych pozyskanych z Czarnego Lądu. I nie wiadomo, jaka byłaby dziś Afryka gdyby ją…. Właśnie - co? Zostawić w spokoju? Handlować uczciwie? Pomagać bezustannie? Od zawsze człowiek spoza Czarnego Lądu miał zakusy na te ziemie, jak nie kolonialiści to komuniści, jak nie Rosjanie to Chińczycy. I nie zanosi się na zmianę, niestety. To jest ciągle miejsce "gdzie przykazań brak dziesięciu".
Powiedzieć o Nowaku, że to największy kozak wśród podróżników, to jakby nic nie polwiedzieć. Przemierzyć Afrykę z północy na południe i z powrotem – to mało. Do wędrówki wykorzystać wyłącznie rower, własne nogi, konia, wielbłąda, łódź – wszystko, byle nie pojazdy mechaniczne – to też nic. Poświęcić na podróż sześć lat życia – drobiazg. Przypłacić przygodę niezliczonymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2022
2022
Sądząc ze źródeł, Król Filip Wysoki rządzi we Francji wcale sprawnie. Niestety, trucicielstwo tak mocno weszło królewskiej rodzinie w krew, że władca utruwa się sam. Zepsutą wodą, zapewne z milionami śmiercionośnych zarazków. Tron przypada następnemu pięknisiowi – lekkoduchowi bez kręgosłupa, z którym lepiej jest wysuszyć dzban wina lub zapolować niż radzić o sprawach kraju. Francja przeżywa trudne lata – głodu, epidemii i Krucjaty Pastuszków – rzecz uroczo brzmiąca lecz niesłychanie groźna dla kraju pustoszonego przez bandy bezprizornej młodzieży.
Akcja zahacza mocno o sprawy angielskie – słabego króla Edwarda II i jego silnej małżonki – Izabeli francuskiej. Już na wstępie, przy obrazowym odmalowaniu lodowatej, zimnej i surowej twierdzy Tower, można się przekonać, że średniowiecze angielskie było jeszcze bardziej ponure od tego francuskiego. Aż strach pomyśleć, czym żywiły się wówczas te sławetne kruki z Tower!
A Królowa Izabela ma taką charyzmę i siłę, że poczyna sobie ryzykownie i wręcz bezczelnie i, o dziwo – wychodzi na swoje. Wszak to ona była sprawczynią ujawnienia zdrady na królewskim dworze i srogiego ukarania wszystkich winnych. Tymczasem sama, nieroztropnie wdając się w pozamałżeński romans, z wdziękiem unika kar a wręcz zyskuje uznanie i szacunek.
Zbójecka parka – hrabina d’Artois i jej bratanek nadal nadają ton w knowaniach i intrygach. Aż odczuwam niezdrową radość w kibicowaniu to jednemu, to drugiemu w ich wzajemnej nienawiści. Kochana rodzinka…
Wątek z Pogrobowcem bardzo wzrusza i urzeka. Coraz bardziej mi żal wszystkich zaplątanych w tę intrygę, od Lombardów i Marii aż po boleściwą Klemencję. W ogóle, jak się pomyśli o tych wszystkich królach i książętach, królowych, które grubo przed trzydziestką były już dawno żonami, matkami, wdowami, lub… martwe, to widać, że dzieli nas od nich przepaść. Dzisiejsi my - którzy mając koło trzydziestki, jesteśmy o wiele za młodzi na związek, zastanawiamy się czy wziąć kota, wyprowadzić się od rodziców, czy może zacząć piąte niepotrzebne studia albo pomedytować gdzieś w Nepalu – hi hi, piękni byliby z nas Królowie!
No i w końcu wydaje się, że dochodzimy do początków legendarnej „szorstkiej przyjaźni” między Francją a Anglią, która niedługo doprowadzi do wojny stuletniej, parę wieków później wybuchnie pod Waterloo, i która jest do dziś przyczyną funkcjonalnej głuchoty Francuzów na dźwięk angielszczyzny… No fajny ten Druon!
Sądząc ze źródeł, Król Filip Wysoki rządzi we Francji wcale sprawnie. Niestety, trucicielstwo tak mocno weszło królewskiej rodzinie w krew, że władca utruwa się sam. Zepsutą wodą, zapewne z milionami śmiercionośnych zarazków. Tron przypada następnemu pięknisiowi – lekkoduchowi bez kręgosłupa, z którym lepiej jest wysuszyć dzban wina lub zapolować niż radzić o sprawach...
więcej Pokaż mimo to