Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Moim zdaniem powieść była bardzo nierówna i najgorzej się przy niej bawiłam z całego cyklu. Coś tu ewidentnie nie kliknęło i bardzo zaburzyło proporcje, ponieważ w książce najciekawsze są ostatnie 150 stron. Trzeba się jednak przekopać i moim zdaniem bardzo wynudzić żeby do nich dotrzeć. Babel jest dystopią i irytuje swoimi durnymi zasadami, wkurza absurdalnym systemem do którego bohaterka musi się przyzwyczaić. Jeśli Dabos chciała nas zirytować, to jej się udało. Jednakże pod koniec dzieją się takie cuda, że nie umiem się na tę powieść gniewać. To ciekawy komentarz, meta tekst, który pokazuje sprawczość pióra oraz obraca koncept Boga na drugą stronę.

Moim zdaniem powieść była bardzo nierówna i najgorzej się przy niej bawiłam z całego cyklu. Coś tu ewidentnie nie kliknęło i bardzo zaburzyło proporcje, ponieważ w książce najciekawsze są ostatnie 150 stron. Trzeba się jednak przekopać i moim zdaniem bardzo wynudzić żeby do nich dotrzeć. Babel jest dystopią i irytuje swoimi durnymi zasadami, wkurza absurdalnym systemem do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest mocniej, brutalniej, lepiej.
Niektóre plottwisty z dupy, ale zabawa po pachy.

Jest mocniej, brutalniej, lepiej.
Niektóre plottwisty z dupy, ale zabawa po pachy.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwsza połowa bardzo przyjemna, czuć gorące powietrze Grecji, zapach dojrzałych fig, słychać dźwięk liry Achillesa. W drugiej połowie jednak coś gaśnie. Wraz z biegiem lat Achilles i Patroklos powinni nabywać charakteru, jednak tak się nie dzieje. Najbardziej cierpi na tym Patroklos, nie do końca odpowiada mi takie wyobrażenie tego bohatera. Ja bardzo jednak lubię historie, w których ludzie starają się walczyć z boskim przeznaczeniem, cudowna jest tutaj namacalność mieszkańców Olimpu. Nie jest dosłowna, ale przejewia się w czynach, płynie wraz z ofiarną krwią, przesuwa się cieniem po murach Troi. I to było w tym wszystkim najciekawsze.

Pierwsza połowa bardzo przyjemna, czuć gorące powietrze Grecji, zapach dojrzałych fig, słychać dźwięk liry Achillesa. W drugiej połowie jednak coś gaśnie. Wraz z biegiem lat Achilles i Patroklos powinni nabywać charakteru, jednak tak się nie dzieje. Najbardziej cierpi na tym Patroklos, nie do końca odpowiada mi takie wyobrażenie tego bohatera. Ja bardzo jednak lubię...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciężko sklasyfikować gatunek tej książki, jednak to jest w niej najlepsze. Schultz tu jest, jednak nie dosłownie, brzmi w rytmie i chowa się między słowami. Piękne, robaczywe, dające duże pole do twórczej interpretacji. Przyjemne dla zmysłu oka i percepcji, ponieważ sensy nie są rozwijane tylko przez słowa, ale również przez obrazy, które dopełniają siebie ale jednocześnie sobie zaprzeczają.

Ciężko sklasyfikować gatunek tej książki, jednak to jest w niej najlepsze. Schultz tu jest, jednak nie dosłownie, brzmi w rytmie i chowa się między słowami. Piękne, robaczywe, dające duże pole do twórczej interpretacji. Przyjemne dla zmysłu oka i percepcji, ponieważ sensy nie są rozwijane tylko przez słowa, ale również przez obrazy, które dopełniają siebie ale jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pomysł mokrego był bardzo ciekawy, cudowne jest to jak te wiersze się rozwijają, toczą swoje własne historie, a później kompletnie się rozpadają!

Pomysł mokrego był bardzo ciekawy, cudowne jest to jak te wiersze się rozwijają, toczą swoje własne historie, a później kompletnie się rozpadają!

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo leży mi ten cykl. Język autorki jest piękny i zróżnicowany. Każda postać wysławia się tutaj inaczej i to jest piękne! Plus te szalone opisy, umiejętności i wydarzenia. To taki "Ruchomy zamek Hauru", tylko że bardziej krwawy i na sterydch. Niezwykle ciekawe jest w tym cyklu podejście do Boga i religii jako takiej, na pewno jest to fantasy, które czyta się przyjemnie, a i prowokuje do ciekawych przemyśleń.

Bardzo leży mi ten cykl. Język autorki jest piękny i zróżnicowany. Każda postać wysławia się tutaj inaczej i to jest piękne! Plus te szalone opisy, umiejętności i wydarzenia. To taki "Ruchomy zamek Hauru", tylko że bardziej krwawy i na sterydch. Niezwykle ciekawe jest w tym cyklu podejście do Boga i religii jako takiej, na pewno jest to fantasy, które czyta się przyjemnie,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Młodzi Tytani. Raven Kami Garcia, Gabriel Picolo
Ocena 7,2
Młodzi Tytani.... Kami Garcia, Gabrie...

Na półkach: , ,

Bardzo szanuję Gabriela Picolo za jego rysunki. Podoba mi się ten świeży duch, jaki wkradł się w wizerunek młodych tytanów na jego ilustracjach. Było w tym coś znajomego, (w końcu artysta bardzo wzorował się na, chyba, kultowej już kreskówce) ale jednocześnie innego i bardziej "dojrzalszego". Pamiętam, że gdy przeglądałam ilustracje Gabriela często myślałam o tym, jak super by było, gdyby stworzył komiks w takim klimacie. I BAM, taki komiks się ukazał i trafił w moje łapy, ale totalnie nie jestem zadowolona. Nie przez rysunki - te są wspaniałe, ale przez scenariusz tak prosty, że jego napisanie nie zajęło pewnie więcej niż dwie godziny. Motyw tak oklepany, jak amnezja totalnie odziera Raven z jakiegokolwiek charakteru, ponieważ jest sztampowo poprowadzony i nie wnosi praktycznie nic nowego. Ten chwyt jest również bezsensu, ponieważ targetem tego komiksu są osoby, które raczej z uniwersum młodych tytanów są dość zaznajomione. Doskonale wiemy czyją córką jest Raven, a jeśli ktoś nie wie, to dosłownie można to przedstawić na jednej, zgrabnej planszy. Amnezja jako zabieg ekspozycyjny w 2021 roku to śmiech na sali, nawet w komiksie 13+. Relacje w też wypadają blado, rozterki Raven i niezrozumienie własnych mocy również, ponieważ jest za mało czasu, by te wątki wybrzmiały. Gabriel Picolo w swoich ilustracjach przedstawia Raven jako taką współczesną czarownicę, zainteresowaną tarotem, która w wolnych chwilach czyta "Draculę". Widać, że autorka scenariusza chciała być wierna takiej wizji, jednak w ogóle jej nie czuje, przez co całość wypada dosyć nijako, w pewnych momentach aż śmiesznie. A romans z pięknym chłopcem postępuje zbyt szybko, by czytelnik mógł się w ogóle jakoś się w tę relację wgryźć. Mam wrażenie, że nasza bohaterka, która według fabuły i wizji Picolo ma swój drapieżny charakterek, ulega fuk boiowi stanowczo za szybko. (Serio, koleś daje jej batony i ona już ma na niego crusha XD). Ostatecznie komiks od strony graficznej jest miodzio, ale scenariusz to miałkie pomyje, nieangażujące ani przez krótką chwilę.

Bardzo szanuję Gabriela Picolo za jego rysunki. Podoba mi się ten świeży duch, jaki wkradł się w wizerunek młodych tytanów na jego ilustracjach. Było w tym coś znajomego, (w końcu artysta bardzo wzorował się na, chyba, kultowej już kreskówce) ale jednocześnie innego i bardziej "dojrzalszego". Pamiętam, że gdy przeglądałam ilustracje Gabriela często myślałam o tym, jak super...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podeszłam do tej powieści bardzo na luzie. Chciałam romans, angażujący, ale przy tym magiczny i pełen akcji, tak o, do rozerwania się. I mimo wszystko i tak się zawiodłam, choć z początku byłam bardzo zadowolona!
Ta opowieść mniej więcej od połowy upada na ryj i wybija sobie zęby. Fabułka - wiadomo, jest pretekstowa, często głupia i nielogiczna, ale to nie o to w tej historii chodzi. Motorem napędowym miała być (i przez jakiś czas tak było) relacja głównych bohaterów. Z początku nasze główne duo poznaje się dynamicznie, czuć że naszą strażniczkę i maga łączy pewna chemia i pazur. (Bardzo podobał mi się ich dialog, dotyczący seksualności. Nasze gołąbeczki rozmawiają o tym bez wstydu, poznają się i przyznają co lubią - to było naturalne, zdrowe i dobre!) W pewnym momencie jednak ta chemia znika, a opowieść zamienia się w ckliwie romansidło. Pozostaje więc nieco durna fabuła, złodupiec tak przerysowany, że aż śmieszny i happy end, tak cukierkowy, że nie chce się w niego wierzyć. Buła straszna, zmarnowany potencjał zawsze boli najbardziej </3

Podeszłam do tej powieści bardzo na luzie. Chciałam romans, angażujący, ale przy tym magiczny i pełen akcji, tak o, do rozerwania się. I mimo wszystko i tak się zawiodłam, choć z początku byłam bardzo zadowolona!
Ta opowieść mniej więcej od połowy upada na ryj i wybija sobie zęby. Fabułka - wiadomo, jest pretekstowa, często głupia i nielogiczna, ale to nie o to w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Karōshi (śmierć z przepracowania) to zjawisko nagłej śmierci w wyniku przepracowania oraz stresu. Bezpośrednią przyczyną takiej śmierci jest najczęściej sprzężenie miażdżycy i nadciśnienie, co ostatecznie prowadzi do zawału serca oraz apopleksji . W Japonii z powodu przepracowania umiera około 10 tysięcy ludzi rocznie , głównie przez obowiązkowe nadgodziny, stres, brak snu, kult pracy, ściśle ustaloną hierarchię oraz dynamicznie rozwijającą się gospodarkę.
Mentalność pracownika ogromnej japońskiej korporacji opisał Piotr Milewski w swoim pamiętniku Planeta K, metodycznie i beznamiętnie wykładając wszystkie kulturowe oraz systemowe przyczyny przepracowania, choć sam nie porusza tego tematu bezpośrednio. Niecodzienny raport pięciu lat pracy w japońskiej korporacji został napisany z perspektywy pierwszej osoby, człowieka, który zetknął się z azjatyckim systemem pracy bezpośrednio, ale też jednocześnie postaci z zewnątrz – obcokrajowca, wychowanego w zupełnie innej kulturze pracy, nieopierającej się na bezwzględnym oddaniu oraz atmosferze rodzinnej zbiorowości, przybysza z innej planety. Taki zabieg pozwala zbliżyć się do japońskiego modelu zatrudnienia, ale z odpowiednią dozą dystansu. Model narracyjny zastosowany przez Milewskiego umożliwia częste wyłapanie absurdu i bezsensu (z punktu widzenia Europejczyka) japońskiej mentalności i podejścia do wykonywanych obowiązków.
Piotr Milewski na przestrzeni Planety K opisuje całą drogę pracownika japońskiej korporacji na swoim przykładzie – od zatrudnienia przez dobrowolne zwolnienie. Szczegółowo relacjonuje pierwsze tygodnie pracy, z pewnym zafascynowaniem i ekscytacją, by przez kolejne lata swojego zatrudnienia przebrnąć zdawkowo, posługując się jedynie ogólnikami – w narracji Milewskiego czuć swego rodzaju przyzwyczajenie, wypracowaną rutynę. Przeskok w przepracowanym czasie dzieje się nagle, wzbudzając u czytelnika poczucie kompletnego zatracenia bohatera w swoim zajęciu oraz nudy – bo cóż tu relacjonować, skoro każdy dzień wygląda tak samo?
Akcja reportażu praktycznie w całości skupia się na temacie pracy, na jej absurdach, trudnościach w dostosowaniu się do panujących zasad i otoczenia, jednak brak w niej jakichkolwiek wątków pobocznych oraz rozbudowanych relacji z innymi pracownikami. Milewski skupił się wyłącznie na charakterze swojej pracy, często relacjonując rozmowy o kontrahentach i kontraktach, choć są to najczęściej zdania wyrwane z kontekstu, niemające dla czytelnika żadnego znaczenia, chyba że poznanie korporacyjnej nowomowy. Dla osoby, która nigdy nie miała styczności ze środowiskiem wielkiej firmy będą to dialogi bez znaczenia, nic niewnoszące słowa, firmowy bełkot.
Ludzie w tym reportażu nie są ludźmi, nie posiadają imion, określani są tylko przez swoje funkcje, miejsce w hierarchii. Prezes, Wiceprezes, Kierownik grupy, Lider, Dyrektor, Kierownik sekcji – te postacie często zlewają się w jedno, ponieważ określani są najczęściej tylko jedną cechą, często również niekonsekwentnie. Dla przykładu: Lider, określany jako ten najbardziej gadatliwy, wesoły, opowiadający dobre żarty, wcale w tym reportażu taki nie jest, z jego ust nie pada żaden żart ani wesoła uwaga. Czytelnik ma uwierzyć Milewskiemu na słowo, że Lider jest zabawną postacią, jednak sam nie ujmuje tego w swojej narracji. W praktyce prawie wszystkie postacie w Planecie mają identyczny sposób wypowiedzi, bo na ogół mówią o tym samym.
Milewski wpada w tym miejscu w pułapkę, często krytykuje japoński model prowadzenia firmy, nazywając go „zakładem karnym o łagodnym reżimie”, a sam pozbawia swoich współpracowników imion oraz charakteru, przez co ich dramat w ogóle nie wybrzmiewa. Nawet w sytuacjach, gdy wyczerpany pracownik firmy wprost narzeka na swoją sytuację, jego żal wzbudza obojętność, zarówno ze strony postaci w reportażu, jak i czytelnika, w ostateczności nie ma znaczenia. Milewski często określa pracowników firm jako bezosobowy „sznur mężczyzn w białych koszulach”, czuć jego negatywny stosunek do depersonalizacji, a sam czyni dokładnie to samo, co japońska korporacja – odczłowiecza, zrównuje pracownika jedynie do pełniącej w firmie funkcji. Choć często dopuszcza do głosu swoich kolegów z pracy i przełożonych, tak najczęściej robi to po to, by pokazać bezsens prowadzonych w firmie dialogów i wypowiadanych postanowień. Z firmowych zebrań ostatecznie nic nie wynika, wypowiadane są najczęściej puste frazesy: „musimy pracować ciężej”, „Europa to ważny rynek”, które nic nie wnoszą i nie stanowią realnego komentarza odnośnie do funkcjonowania korporacji. Milewski również z pewną drwiną odnosi się do wygłaszanych na zebraniach noworocznych postanowień, słusznie zauważając, że praktycznie każdy z pracowników mówi to samo, używa takich samych słów, tylko w różnej kombinacji. Puste dialogi i miałkie postanowienia zapewne go nużyły, tak samo jednak nudzi się czytelnik, ponieważ puste frazesy w jakikolwiek sposób nie zostają przełamane szczerą rozmową.
Okazji do zrelacjonowania szczerych dialogów było wiele. Milewski szczegółowo przedstawia czytelnikowi plan firmy na cały rok, wliczając w to również wycieczki i atrakcje poza pracą: wspólne zbieranie truskawek, urlop w gorących źródłach, turniej gry w kręgle, zawody w przeciąganiu liny, wyjścia do baru. Uczestnictwo w tego rodzaju wydarzeniach było obowiązkowe, z góry narzucone przez firmę, w celu zacieśniania więzi między pracownikami i przełożonymi. Milewski nie przedstawia jednak czytelnikom tych przedsięwzięć w pozytywnym świetle, otwarcie wyraża swój negatywny stosunek do takich inicjatyw, postrzegając je jako mocno ingerujące w jego czas wolny. Otwarcie zwraca uwagę na ogromną kontrolę życia, również tego po pracy, ze strony władz korporacji. Takie działania są jak najbardziej przerażające, nie do zaakceptowania dla Europejczyka, jednak brak w reportażu ciekawie zarysowanych relacji nieco zaskakuje, właśnie przez tak dużą ingerencję firmy w czas wolny ludzi zatrudnionych w korporacji. Przy tylu okazjach do zacieśnienia więzi i nawiązania głębszej relacji z innymi pracownikami, dziwi fakt, że ostatecznie żadna firmowa przyjaźń nie zostaje zrelacjonowana. Nawet jeżeli jakaś szczera rozmowa ma miejsce, to zostaje streszczona do prostego zdania lub bardzo krótkiego dialogu i dla czytelnika praktycznie nie istnieje.
Podobnie jest z zobrazowaniem tradycji settai, czyli zabawiania klientów, w celu nawiązania głębszych więzi. Odbywa się to za pośrednictwem krótkich scenek w barze lub restauracji, lub zdawkowej informacji o wysyłaniu prezentów, ale nic więcej. Jedno z takich spotkań rozgrywa się w barze z hostessami. Mężczyźni rozmawiają o sprawach firmy, a kobiety podają im popielniczki, polewają alkohol i śmieją się z nieśmiesznych żartów – taką też rolę głównie pełnią kobiety w reportażu Milewskiego.
Sytuacja zawodowa kobiet w Japonii znacznie odbiega od standardów europejskich. Japonki najczęściej po wyjściu za mąż całkowicie rezygnują z pracy, na rzecz zajmowania się domem i opieką nad dziećmi, więc nie obejmuje ich program dożywotniego zatrudnienia. Istnieją również spore różnice w zarobkach, według badań profesora Midoriego Otake kobiety wykonują 50,6% pracy, a otrzymują jedynie 15% krajowego dochodu . Ten problem Milewski porusza bardzo powierzchownie, w zaledwie jednej wypowiedzi Prezesa. Według niego kobiety nie dostają pracy na wysokich stanowiskach, by nie narażać je na stres i nie stać im na drodze do macierzyństwa. Paradoksalnie właśnie przez to, że nie pracują na wysokich stanowiskach, zarabiają mniej. Prezes puentuje ten system następująco: „To nie jest dyskryminacja, to obrona tradycji”. Tymi słowami kończy się zarówno rozmowa, jak i kwestia nierówności kobiet w reportażu. Absurd tej sytuacji pogłębia jeszcze fakt, że o tak drażliwym dla kobiet temacie Milewski nie wspomina za pośrednictwem kobiecej perspektywy, bohaterki, która musi w tym systemie żyć i pracować. W reportażu pojawiają się przynajmniej trzy postacie kobiece, (Żona prezesa, Sekretarka oraz żona Milewskiego), które mogłyby pokazać swoją perspektywę i tym samym wzbogacić narrację, jednak żadna z nich ostatecznie nie zostaje dopuszczona do głosu.
Reportaż Milewskiego trudno nazwać pamiętnikiem, prędzej to suchy i beznamiętny raport z obcej planety. Narracja jest niezwykle skąpa w jakiekolwiek wnioski, Milewski nikomu nie narzuca własnego zdania i uczuć, dzięki temu czytelnik może sam określić swój stosunek do przedstawianych dialogów i wydarzeń. Może odczuć na własnej skórze wszystkie absurdy komunikacyjne oraz wykastrowanie z relacji. Jeśli Milewski chciał swoim reportażem zmęczyć czytającego, by dotkliwie pokazać mu jak ciężko i żmudnie pracuje się w japońskich korporacjach, to jak najbardziej udało mu się osiągnąć cel. Po przeczytaniu Planety K ogromna ilość pracy i nadgodzin przestaje przerażać, o wiele bardziej druzgocąca zdaje się samotność, upośledzony dialog i niejasne komunikaty ze strony przełożonych.
Brak jakiejkolwiek wrażliwości, szczątkowo zarysowane relacje, zdepersonalizowani członkowie załogi, pozbawienie narracji kobiecej perspektywy – to zmyślne zabiegi, które sprawiają, że czytelnik może w pełni odczuć wszystkie niedogodności, związane z pracą w japońskiej firmie i prawdopodobnie zostały wprowadzone celowo. Jednak zupełne odczłowieczenie bohaterów i pozbawienie narracji wrażliwości nie sprawia, że dramat wybrzmiewa lepiej. Jak czytelnik ma się przejąć, za pośrednictwem tego reportażu, japońską sytuacją zatrudnienia i śmiercią z przepracowania, skoro ostatecznie nie potrafi odróżnić kierownika grupy od kierownika sekcji, a o dyskryminacji kobiet zapomina równie szybko, jak sama narracja?
Ostatecznie reportaż Milewskiego zostaje jedynie suchym raportem, celowo wykastrowanym z relacji, emocji i postaci, które mogłyby tę relację wzbogacić i uczynić ją bardziej przejmującą.

Karōshi (śmierć z przepracowania) to zjawisko nagłej śmierci w wyniku przepracowania oraz stresu. Bezpośrednią przyczyną takiej śmierci jest najczęściej sprzężenie miażdżycy i nadciśnienie, co ostatecznie prowadzi do zawału serca oraz apopleksji . W Japonii z powodu przepracowania umiera około 10 tysięcy ludzi rocznie , głównie przez obowiązkowe nadgodziny, stres, brak snu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Christelle Dabos wykreowała niezwykle ciekawy świat, który mimo szalonego pomysłu jest bardzo wiarygodny. To postapokaliptyczna wizja, w której zdenerwowany Bóg wziął świat do ręki, niczym szklaną kulę, i rozbił go w pył: „Pewnego dnia Bóg miał wyjątkowo zły humor i popełnił niebywałe głupstwo. Roztrzaskał świat na kawałki.[2]”. To wydarzenie zostało nazwane Odpryskiem.
Bohaterowie tej powieści żyją na arkach, unoszących się w powietrzu kupach gruzu i pyłu. Na resztkach dawnej Ziemi zbudowano miasta, a w powietrzu utrzymuje je przyciąganie jądra planety. Ten dosyć dziwny zamysł zostaje przedstawiony w sposób bardzo przystępny i ciekawy, autorka nie zarzuca czytelnika nudną ekspozycją, tylko dawkuje informacje stopniowo, podsycając tym samym jego ciekawość. Konstrukt świata oraz stosunek głównych bohaterów do otaczającej ich rzeczywistości jest przekazany kreatywnie i przekonująco. Autorzy powieści fantasy i SF często mają tendencję do opowiadania o świecie przedstawionym głosem swoich postaci, często wkładając im w usta informacje, które powinny być dla nich oczywiste. Dabos nie wpada w tę pułapkę, opowiada o swoim uniwersum za pośrednictwem różnych przedmiotów, które w sposób przemyślany wplecione są w „scenografię” danej literackiej sceny i nie wzbudzają żadnych podejrzeń u czytelnika. Autorka opisuje dokładnie planisferę, znajdującą się na pokładzie sterowca lub makietę świata w planetarium – obecność tych konkretnych przedmiotów, w tych konkretnych miejscach nikogo nie dziwi, a ich opis pozwala ulepić obraz przestrzeni w świadomości odbiorcy. Taka strategia działa, sprawia, że czytelnik jest głodny informacji i po prostu chce o tym świecie wiedzieć więcej. Ofelia potrafi wyczytać dotykiem historię danego przedmiotu, więc czasem zdarza jej się trzymać w rękach eksponat, pochodzący z Ziemi przed Odpryskiem. W jej świadomości tkwi więc obraz dawnej planety i często nawiedza ją w snach. W tym świecie wizja Ziemi okrągłej jak pomarańcza wzbudza zdziwienie i bohaterom trudno zrozumieć naturę takiej przestrzeni. To ciekawy zabieg, bo pozwala spojrzeć na nasz świat z zupełnie innej perspektywy, przez chwilę fakt, że nie zsuwamy się z krawędzi planety, wydaje się egzotyczny.
W pierwszym tomie cyklu przedstawione i szczegółowo opisane są tylko dwie arki – Animia (dom głównej bohaterki) oraz Biegun (rodzinne strony jej narzeczonego). Obydwa miejsca wypełnione są magią i czarem, choć zupełnie innego rodzaju. Na Animie rzeczy nieożywione mają charakter i duszę. Szalik głównej bohaterki zachowuje i rusza się jak kot, a dom jej wuja skrzypi i drży, gdy zjawia się w nim nieproszony gość. Natomiast Biegun cały utkany jest z iluzji i niebywałe rzeczy się tam dzieją z przestrzenią. Meble ustawione są na suficie, windy jeżdżą na ukos, a drzwi na piątym piętrze prowadzą od razu na parter. Fantazje Dabos często są szalone, ale przez to bardzo ciekawe. Autorka bez strachu i skrępowania wprowadza każdy, nawet ten najdziwniejszy pomysł do swojego świata, dzięki temu magia staje się wspaniałą codziennością i pozwala się sobą cieszyć.
Tytuł „Zimowe zaręczyny” sugeruje od razu, że głównym tematem fabuły będzie romans głównych bohaterów. Tak jednak nie jest, relacja Ofelii i Thora rozwija się powoli, a zaaranżowane narzeczeństwo tylko im ten rozwój utrudnia. Główną oś fabularną wypełniają dworskie intrygi, zagadki i walka o własne życie, ponieważ wszyscy chcą tu zabić wszystkich.
Konstrukcja postaci w tej powieści dla niektórych czytelników może być ogromną wadą. To książka, w której nie ma ani jednego pozytywnego bohatera, z protagonistką włącznie. Każdy ma tu więcej wad niż zalet. Dabos stworzyła świat niezwykle zimny i okrutny, wypełniony chłodem oraz krzywdą. Wszyscy są w nim podstępni i wredni, a jak już są mili, to znaczy, że mają jakieś ukryte plany i zamiary. Książka często pozostawia czytelnika z uczuciem bezsilności i beznadziei, ponieważ autorka tka fabułę w taki sposób, że najpierw daje nadzieję na poprawę sytuacji, by później ją pogorszyć i jeszcze bardziej skomplikować. Nie polecam więc tej książki ludziom wrażliwym, którzy silnie utożsamiają się z bohaterem – to po prostu nie będzie miłe doświadczenie, bo nie ma w tej historii nawet cienia życzliwości.
Rozdziały w powieści Dabos są napisane konkretnym schematem, który wymaga ogromnej dyscypliny. Każdy z nich ma tytułowy motyw przewodni, najczęściej pomieszczenie, postać albo przedmiot. Rozdział kończy się wtedy, gdy tytułowy wątek zostanie doprowadzony do konkretnego punktu. W tej książce nie da się odnieść wrażenia, że tekst podzielony jest przypadkowo, wszystko jest tu zaplanowane i przemyślane. Rozdziały też bardzo często kończą się zwrotem akcji, przez co trudno się od tej historii oderwać.
„Zimowe zaręczyny” są debiutem bardzo udanym. Powieść została doceniona i otrzymała nagrodę w konkursie na debiutancką powieść dla młodzieży, zorganizowanym we Francji przez wydawnictwo Gallimard Jeunesse oraz nagrodę Grand prix de l'Imaginaire[3]. Autor polskiego tłumaczenia – Paweł Łapiński wygrał w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa 2019 w kategorii „przekład”.
Powieść Dabos napisana jest z chłodną precyzją, a między wierszami da się wyczytać ogromny żal do świata. Choć Ziemia po Odprysku zdaje się zupełnie inna, to nie różni się od naszej rzeczywistości aż tak bardzo. Dla wielu czytelników fantastyka jest formą eskapizmu – tutaj tej ucieczki nie ma. To ciągła refleksja na temat ludzkiej natury i stanu naszej planety, przykryta grubą warstwą dziwów i czarów. Podczas czytania faktycznie można odczuć chłód, nie tylko przez zgrabne opisy zimowych lokacji, ale przez ludzkie wyrachowanie i nieustanny lęk.

Christelle Dabos wykreowała niezwykle ciekawy świat, który mimo szalonego pomysłu jest bardzo wiarygodny. To postapokaliptyczna wizja, w której zdenerwowany Bóg wziął świat do ręki, niczym szklaną kulę, i rozbił go w pył: „Pewnego dnia Bóg miał wyjątkowo zły humor i popełnił niebywałe głupstwo. Roztrzaskał świat na kawałki.[2]”. To wydarzenie zostało nazwane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Napisana prostym językiem, lecz z świetnym pomysłem narracyjnym. Czuć w tej książce lęk i irracjonalną niesprawiedliwość. Jednak czasem wpada w zbyt moralizatorskie tony - zwłaszcza końcówka, która zamiast przynosić refleksje samoistnie, to wbija nam ją patelnią do głowy.

Napisana prostym językiem, lecz z świetnym pomysłem narracyjnym. Czuć w tej książce lęk i irracjonalną niesprawiedliwość. Jednak czasem wpada w zbyt moralizatorskie tony - zwłaszcza końcówka, która zamiast przynosić refleksje samoistnie, to wbija nam ją patelnią do głowy.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Steampunk ostatnio leży w polu moich badawczych zainteresowań, więc może dlatego podchodzę do tej pozycji zbyt krytycznie. Nie bawiłam się jednak dobrze, męczyłam tę powieść strasznie długo, bo nie miałam żadnego punktu zaczepienia. Bohaterowie strasznie oklepani i typowi z główną bohaterką na czele, której supermoce były jedyną rzeczą wyróżniającą ją z tłumu. Bardzo irytujący styl, który polegał po prostu na wpychaniu do narracji jak największej ilości japońskich słów i zwrotów, by powieść brzmiała azjatycko. Nie wyszło, język to nie tylko leksyka, to również rytm, styl budowania wypowiedzi, a tutaj tego wschodniego stylu nie ma. Są za to sztampowe metafory, które powodują raczej cichy śmiech, niż budowanie jakiejkolwiek wzniosłości. To też kolejny problem tej książki - podniosły styl, który wychodzi raczej kiczowato. Są krótkie fragmenciki, które pozwalają czytelnikowi na odetchnięcie, jednak one wychodzą niemrawo, balonik cały czas jest napuchnięty i to nie w ten przyjemny sposób. Steampunku i ciekawych maszyn nie ma prawie w ogóle, w sensie - mówi się o nich często, ale nie biorą czynnego udziału w fabule.Są gdzieś w tle, w dodatku grają rolę czarnego charakteru tak naprawdę. Nie ma w tej powieści radości z konstruowania maszyn. Jeśli jednak jakieś ciekawe maszyny już są, to są opisane bardzo szczątkowo. Jak dokładnie działają? Któż to wie. Steampunk nie polega tylko na tym, że opisane konstrukcje mają rurki, zębatki, a samurajskie ostrza działają jak piła spalinowa. Ja nie jestem usatysfakcjonowana i raczej po kolejne tomy nie sięgnę. Bez odbioru.

Steampunk ostatnio leży w polu moich badawczych zainteresowań, więc może dlatego podchodzę do tej pozycji zbyt krytycznie. Nie bawiłam się jednak dobrze, męczyłam tę powieść strasznie długo, bo nie miałam żadnego punktu zaczepienia. Bohaterowie strasznie oklepani i typowi z główną bohaterką na czele, której supermoce były jedyną rzeczą wyróżniającą ją z tłumu. Bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bierny wampir jest oksymoronem, kontrastuje ze znaną nam demoniczną naturą.Wampir nie jest bierny, wampir pożera, ssie i zabija, lecz nie tutaj. Nasz wampir jest uprzedmiotowiony, wycofany, zająkany, zamknięty w pewnej ramie złożonej ze snów i marzeń. I bardzo dziwne są to sny i marzenia, przepełnione mlekiem, śliną, potem i spermą - wszystkim tym, co najbardziej ludzkie, a jednocześnie wstrętne i obrzydliwe.
Zdania w tej powieści usidlają, owijają się wokół czytelnika, nie dając mu szans na złapanie oddechu. Wprawia to w uczucie dyskomfortu oraz dezorientacji, zmusza do zadawania pytań.
"Zamykam oczy, aktywny jak wampir, otwieram je wewnątrz, bierny jak wampir, i między krwią, która właśnie płynie we mnie, następuje wymiana obrazów, niczym zaręczyny sztyletów. Teraz mogę zjeść fortepian, mogę zastrzelić stół, mogę wessać schody."

Bierny wampir jest oksymoronem, kontrastuje ze znaną nam demoniczną naturą.Wampir nie jest bierny, wampir pożera, ssie i zabija, lecz nie tutaj. Nasz wampir jest uprzedmiotowiony, wycofany, zająkany, zamknięty w pewnej ramie złożonej ze snów i marzeń. I bardzo dziwne są to sny i marzenia, przepełnione mlekiem, śliną, potem i spermą - wszystkim tym, co najbardziej ludzkie, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To bardzo przyjemna historia, opowieść miłosna, która w sposób świadomy korzysta z narracyjnych zabiegów, takich jak czat online i wymienianie maili. Maile w tej powieści nie są tylko urozmaiceniem, są ważnym elementem fabuły i przede wszystkim czyta się je z przyjemnością, ponieważ główni bohaterowie piszą je z klasą oraz ich przemyślenia są warte uwagi. To młodzi mężczyźni, intelignetni, wykształceni, z zacięciem do zmian. Aż chce się czytać o takich ludziach.
Romans również rozwija się w sposób satysfakcjonujący oraz napisany jest smacznie i przyjemnie - dawno nie czułam zażenowania podczas czytania miłosnych zbliżeń bohaterów. W tej książce sceny seksu napisane są dobrze i czyta się je bez bólu, ba! czyta się je z przyjemnością - to ogromny plus. Moim zdaniem to dobra pozycja dla wszystkich - dla ludzi młodych, ponieważ w tej historii bardzo duży nacisk kładziony jest na odkrywanie i przede wszystkim zrozumienie własnej seksualności, to ogromnie ważny temat. Oraz dla ludzi starszych, ponieważ ta opowieść jest dobrą lekcją na temat zrozumienia, bliskości i przede wszystkim rozmowy. To również niezmiernie ważne.
Pozostaje najbardziej kontrowersyjny temat - tłumaczenie. Nie czytałam oryginału, więc mogę się wypowiedzieć jak ta historia brzmi po polsku. Czasem zdania kuleją, czasem nie wiadomo co autor miał na myśli, czasem niektóre skróty są niezrozumiałe. Mimo wszystko jednak warto poznać tę historię, ponieważ jest przyjemna, ciepła, zabawna i z klasą mówi o rzeczach ważnych.

To bardzo przyjemna historia, opowieść miłosna, która w sposób świadomy korzysta z narracyjnych zabiegów, takich jak czat online i wymienianie maili. Maile w tej powieści nie są tylko urozmaiceniem, są ważnym elementem fabuły i przede wszystkim czyta się je z przyjemnością, ponieważ główni bohaterowie piszą je z klasą oraz ich przemyślenia są warte uwagi. To młodzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moim zdaniem to ciekawa powieść. Nie pod względem fabuły i postaci - historie o zabójcach i osobliwych szkołach czytaliśmy już tysiące razy. Tysiące razy czytaliśmy o uczuciach, które przeszkadzają w rywalizacji, o wrednych jędzach, które rzucają kłody pod nogi. Milion razy czytaliśmy o zdradzie.
To nie fabuła jest więc najlepszym aspektem tej historii, a język, sposób pisania autora. Niektórym nie spodobały się zbyt odległe metafory, przypisy i sama dziwna narracja, ja zaś uwielbiam taką poetykę. Kocham neologizmy w tej powieści (Świetnie przetłumaczone), kocham konsekwencje w nazewnictwie, że "kot który nie jest kotem", zawsze nim nie jest. W dodatku rytm zdań tej prozy też bardzo mi odpowiada, czuć że słowa nie są tam rzucane przypadkowo. I w końcu przypisy... To najciekawszy zastosowany zabieg w tej powieści, wpływający na interpretacje, zmieniający typ narracji, przebijający się przez czwartą ścianę. Sprawia wrażenie momentami metatekstowości. "Nibynoc" nie jest tylko o zabójczyni - jest o spisywaniu opowieści, o snuciu różnych historii ukrytych w przypisach i na marginesach.

Moim zdaniem to ciekawa powieść. Nie pod względem fabuły i postaci - historie o zabójcach i osobliwych szkołach czytaliśmy już tysiące razy. Tysiące razy czytaliśmy o uczuciach, które przeszkadzają w rywalizacji, o wrednych jędzach, które rzucają kłody pod nogi. Milion razy czytaliśmy o zdradzie.
To nie fabuła jest więc najlepszym aspektem tej historii, a język, sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść o zgniłym domu, o relacjach nie do naprawienia, o dysonansach społecznych. Napisana bardzo rytmicznym, dobrym językiem, przedstawiając przemoc taką, jaką ona jest, znęcanie nie tylko fizyczne, ale psychiczne również. Urozmaicona odrobiną groteski, która irytuje i przeraża, ale właśnie miała taka być.

Powieść o zgniłym domu, o relacjach nie do naprawienia, o dysonansach społecznych. Napisana bardzo rytmicznym, dobrym językiem, przedstawiając przemoc taką, jaką ona jest, znęcanie nie tylko fizyczne, ale psychiczne również. Urozmaicona odrobiną groteski, która irytuje i przeraża, ale właśnie miała taka być.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Moim zdaniem Kwiatkowski świetnie gra z czytelnikiem i umiejętnie bawi się kontrastem. Mówiąc szczerze, kiedy zobaczyłam, że tomik nazwany został "Radości", to byłam przekonana, że to będzie taka poezja afirmacyjna, ciepła, przyjemna. Jednak osobliwe motto tomiku "tam leje się krew jak woda w rzece uciekaj!" wszystko zmienia. Tu też pozwolę sobie na małą dygresję, na zupełnie inny temat, ale bardzo chcę to powiedzieć. Ostatnio zupełnie inaczej czytamy wiersze, głównie przez brak dostępu do bibliotek. Ja nie drukuję sobie pdfów, więc czytam wszystko na komputerze, przesuwając kartki w dół. I fascynuje mnie to, jak bardzo sposób czytania ma wpływ na odbiór. To motto bardzo z tym sposobem czytania gra, krew leje się jak woda w rzece, a czytelnik płynie wraz z tą rzeką w dół, przesuwając kartki. Sama zmiana medium niezmiernie wpływa na interpretacje. Pierwszy wiersz "Radości" bardzo kojarzy się z Suską, bo w zasadzie temat jest dość podobny - dzieciństwo również jest krwawe, a może powinniśmy mówić "zwłaszcza" dzieciństwo. "Radości" nie są jedynie o traumie holokaustu, czy rzezi na Wołyniu, te tropy są bardzo widoczne, rozpoznawalne od razu (możliwe, że jako czytelnicy jesteśmy już bardzo wyczuleni na takie obrazy). "Radości" jednak są tomikiem afirmacyjnym, a jakże, tylko afirmującym śmierć. Mam wrażenie, że w każdym wierszu pojawia się jakaś fascynacja tym tematem, niektóre wiersze napisane są wręcz z scenariuszową precyzją: „uderzył dziecko prętem żelaznym tak że mózg rozprysnął się na jego ubraniu i kazał matce to czyścić”. Czuć grozę w tej scenie, paskudny sadyzm, jednak wydaje mi się, że taki efekt miały wywrzeć te teksty, bo sama śmierć często taka jest - perfidna. "Radości" zmuszą mnie więc do szukania piękna (i radości) w śmierci właśnie, bo czasem jest ona łaskawa, przychodzi wyczekiwana. Widać to bardzo w wierszu "Lat": "mieliśmy czwórkę dzieci jedno z zespołem Downa ale dobry Bóg zabrał je z tego świata nim ukończyło czternaście lat" oraz "Siano", w tych przypadkach śmierć jest wyczekiwana, może jest czymś radosnym. Kwiatkowski podjął się więc bardzo trudnego zdania, chciał w jakiś sposób odczarować śmierć, używając do tego bardzo naturalistycznych opisów, w szczegółach opisując lejącą się krew, pokazując śmierć taką, jaką ona jest. Bardzo dobrze z tym gra wielogłosowość tego tomiku, sam Kwiatkowski powiedział, że lubi oddawać głos jakimś postaciom. Z tym tomikiem ten zabieg tworzy takie jedno wielkie danse macabre, bo śmierć przecież dotyczy prawie każdego głosu, nieważne jakiego.

Moim zdaniem Kwiatkowski świetnie gra z czytelnikiem i umiejętnie bawi się kontrastem. Mówiąc szczerze, kiedy zobaczyłam, że tomik nazwany został "Radości", to byłam przekonana, że to będzie taka poezja afirmacyjna, ciepła, przyjemna. Jednak osobliwe motto tomiku "tam leje się krew jak woda w rzece uciekaj!" wszystko zmienia. Tu też pozwolę sobie na małą dygresję, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka miała być przygnębiająca i smutna, ale taka nie jest. To płytki wywód ograniczonego człowieka, którego wnioski są tak głębokie, jak wyschnięta kałuża. Narracja dziecinnie banalna, narrator wprost mówi co czuje, jak czuje, co się dzieje, jak się nazywa, jak wygląda. W dodatku jego wywody nic nie wnoszą, chyba że śmiech i zażenowanie.
Ta powieść jest zwodnicza, kreuje się na coś głębokiego, podszytego ciekawą refleksją, jednak to są myśli niczym z bloga nastoletniego pseudointelektualisty.

Książka miała być przygnębiająca i smutna, ale taka nie jest. To płytki wywód ograniczonego człowieka, którego wnioski są tak głębokie, jak wyschnięta kałuża. Narracja dziecinnie banalna, narrator wprost mówi co czuje, jak czuje, co się dzieje, jak się nazywa, jak wygląda. W dodatku jego wywody nic nie wnoszą, chyba że śmiech i zażenowanie.
Ta powieść jest zwodnicza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żulczyk nawiązaniami do gier mnie zabił. Mam wrażenie, że autor wpisał sobie w google frazę "Gry na nintendo" przeczytał tytuły i postanowił walić nawiązaniami jak leci, przez co niektóre są bardzo błędne. W książce pojawiła się fraza "Grałem w Zeldę i szukałem okaryny czasu". Ci,którzy grali w "Ocarina of Time", bardzo dobrze wiedzą, że tytułowy instrument posiada się praktycznie od początku gry i stanowi on swojego rodzaju trzon, główną mechanikę rozgrywki. Nawiązania do Final Fantasy też są boskie, po prostu rzucone tylko tak o, bo "Ostatnia fantazja" brzmi tak poetycko, ale nic z tego nie wynika. Więc jeśli chodzi o gry, to wyszła z tego niezła cringe fiesta, nie da się przy tym nie zaśmiać z zażenowania, jeśli grało się w te gierki, powieść traci przez to na wiarygodności.
Żulczyk jednak aspiruje bardzo do prozy poetyckiej, za co szacun. Widać tu mocne wpływy Masłowskiej, jednak jest to taka wersja beta Dorotki. Masłowska robi wszystko "bardziej", w moim odczuciu - lepiej. Jednak Shulzowskie zacięcie bardzo ładne, czuć wrażliwość w niektórych fragmentach. Książka więc znajduje się na takim dziwnym pograniczu - jest za ambitna, by nazwać ją zwykłym popem, ale za słaba, by mówić tu o wysokiej półce. Można powiedzieć, że to dobry start do nieco ambitniejszej literatury, mówiąc językiem Żulczyka z tej powieści: jest to taka "wersja demo".

Żulczyk nawiązaniami do gier mnie zabił. Mam wrażenie, że autor wpisał sobie w google frazę "Gry na nintendo" przeczytał tytuły i postanowił walić nawiązaniami jak leci, przez co niektóre są bardzo błędne. W książce pojawiła się fraza "Grałem w Zeldę i szukałem okaryny czasu". Ci,którzy grali w "Ocarina of Time", bardzo dobrze wiedzą, że tytułowy instrument posiada się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A takie czytadło w sumie, ale całkiem przyzwoicie napisane. Jednak gdybym nie musiała tego czytać na zajęcia to raczej bym nie sięgnęła z własnej woli.

A takie czytadło w sumie, ale całkiem przyzwoicie napisane. Jednak gdybym nie musiała tego czytać na zajęcia to raczej bym nie sięgnęła z własnej woli.

Pokaż mimo to