rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Najlepsza książka w dotychczasowym dorobku Chmielarza. Czyta się jednym tchem!

Najlepsza książka w dotychczasowym dorobku Chmielarza. Czyta się jednym tchem!

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem prawie wszystkie książki z Jackiem Reacherem i nie poświęciłem mu żadnej recenzji. Czas to nadrobić, zwłaszcza, że powieści Lee Childa z tym bohaterem uznaję za jedne z najlepszych rozrywkowych lektur gatunkowych. „Sprawa osobista”, najnowsza propozycja brytyjskiego pisarza, podtrzymuje moją opinię o wyjątkowości tej sensacyjnej serii.

W ostatniej książce mamy bowiem wszystko to, co najlepsze w poprzednich tytułach. W pierwszej kolejności wartką, dynamiczną akcję fabularną, umieszczoną delikatnie, choć jednocześnie wyraźnie od samego początku, w kleszczach wyjątkowo zgrabnie ułożonej intrygi. Powiedziałbym - złożonej wielowarstwowo, bo jak to bywa u Childa, obejmującej zarówno perspektywę globalnie polityczną, jak i klasycznie sensacyjną, opierającą się na wewnętrznej i zewnętrznej grze najważniejszych dla współczesnego świata służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych, czy wreszcie - bez tego przecież nie byłoby serii - dotykającej osobistych kwestii biografii głównego bohatera. Tym razem Jack Reacher ma do wykonania zadanie, które odgrywa rolę spłaty długo zaciągniętego przed laty wobec jednego z wysoko postawionych wojskowych. Takie postawienie sprawy byłoby jednak zbyt proste. Zadanie, jak to często bywa, nie jest tym czym naprawdę jest. Nie dość, że przywołuje z przeszłości bohatera najczarniejsze chwile, pełne osobistej porażki, to jeszcze stawia go w odwrotnej sytuacji. W sytuacji z niebotyczną korzyścią dla czytelnika. Reacher jest bowiem śledczym, ścigającym, ale równocześnie odgrywa rolę przynęty i ofiary. I nie jest to żadna prosta zawodowa zaszłość, lecz mocny osobisty zatarg na życie i śmierć. Zupełny majstersztyk, nawet jak na kilkanaście poprzednich powieściowych przygód amerykańskiego żandarma. Akcja dzięki temu idzie szerokim frontem. Od amerykańskich baz wojskowych, tych mniej znanych, dyskretnie wyłączonych z podstawowego nurtu działań, w których wspólnie w imię najwyższych racji państwowych wywiadowczą grę układają przedstawiciele służb cywilnych i mundurowych, poprzez spotkanie w tak bliskim głównemu bohaterowi Paryżu przedstawicieli największych światowych potęg wywiadowczych, po zupełnie zaskakującą rozgrywkę na ulicach Londynu z miejscowymi, wieloletnimi gangami rodzimymi i serbskimi. Wszystko w imię ratowania porządku politycznego i ekonomicznego świata. Czy aby na pewno? Jedno słowo więcej byłoby czytelniczą zdradą stanu.

Znamienna jest zagrywka pisarska, dzięki której, im bardziej kurczy się i przyśpiesza czasowo akcja fabularna powieści, tym bardziej obejmuje szersze, jeśli nie fizyczne przestrzenie wybranych miejsc Ameryki i Europy, to przynajmniej interesy państw, służb lub mniejszych grup działających w tak odmiennych celach. Bezpośrednie zagrożenie dotyczyć ma życia najważniejszych rządzących światowymi mocarstwami, tej najmniejszej, ale najmocniejszej grupy - członków G8. Tym, który ma ukrócić ich życie, jest anonimowy początkowo snajper. Reprezentuje tak wyjątkowe umiejętności, że znajduje się na dość krótkiej liście potencjalnych sprawców, którzy - biorąc pod uwagę zdobytą praktykę i posiadane kompetencje - muszą wywodzić się ze służb specjalnych. Może nim być albo Amerykanin, albo Brytyjczyk, albo Rosjanin. Wybór jest niewielki. Z punktu widzenia statystyki trzydzieści trzy procent szansy trafienia na właściwe nazwisko. Duża szansa. Z punktu widzenia służb chroniących życie światowych przywódców niedopuszczalna ryzykiem liczba. Kto może zidentyfikować trafnie snajpera i zatrzymać go przed oddaniem? Dziwicie się, że wyłącznie Jack Reacher? Jeśli tak, to widocznie jeszcze nie przeczytaliście jakiejkolwiek wcześniejszej powieści Childa.

Kreacja głównego bohatera jest bowiem od samego początku całej serii pewnym umownym chwytem literackim, w którym oczywiście kryje się spora dawka realizmu, przy jednoczesnym rozrywkowym założeniu postaci będącej ponad. Ponad normalnymi cechami charakteru, intelektu, emocji i umiejętności w każdym prawie zakresie. To kreacja w pewnej mierze super-bohatera będącego równocześnie outsiderem, wyłączonym poza ramy współczesnego świata. Na przekór równocześnie radzącego sobie w sposób wyjątkowy w tym świecie, jak nikt inny. U autora „Wroga bez twarzy” nie jest to kreacja karykaturalna czy też komiksowa. Jego intelektualne zdolności i praktyczne umiejętności dopełniają się z całym orężem wywiadowczych mocy służb specjalnych. Stanowi to w recenzowanej powieści dawkę wybuchową i zdecydowanie ekscytującą. Tym razem wzmocnioną jeszcze silniejszą - niż w poprzednich książkach - dawką osobistych emocji. Powracając pamięcią do najtrudniejszych chwil swojej służby, najbardziej dramatycznych, okupionych śmiercią partnerki, zdany jest na przeżywanie ich jeszcze raz. Z nieustannymi wyrzutami sumienia i lękiem o to czy kolejny raz będzie w stanie unieść ciężar sytuacji. Dzięki temu poznajemy najbardziej ludzką twarz Jacka Reachera, mimo tego, że w innych scenach powieściowych nosi cechy ponadprzeciętne.

Lee Childa, a właściwie Jimi Granta (bo tak brzmi prawdziwe imię i nazwisko pisarza), doceniam, poza umiejętnością niezrównanego dynamizowania akcji fabularnej i kreowania niepospolitego bohatera literackiego, za trwanie przy prostych zasadach i wartościach. „Osobista sprawa” niesie także moc etycznej wrażliwości, którą posiada właśnie Jack Reacher, zamkniętą w niezmiennych regułach honoru, prawdy i dobra. A to wcale takie częste w dzisiejszych literackich propozycjach, skupiających się niekiedy na oddartych z innych mocy walorach artystycznych.

Polecam: www.kryminalnapila.blogspot.com

Przeczytałem prawie wszystkie książki z Jackiem Reacherem i nie poświęciłem mu żadnej recenzji. Czas to nadrobić, zwłaszcza, że powieści Lee Childa z tym bohaterem uznaję za jedne z najlepszych rozrywkowych lektur gatunkowych. „Sprawa osobista”, najnowsza propozycja brytyjskiego pisarza, podtrzymuje moją opinię o wyjątkowości tej sensacyjnej serii.

W ostatniej książce...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„O krok za daleko” Christiana Plowmana to nie kryminał, choć kryminalnym sprawom jest mu o wiele bliżej niż nie jednej udanej powieści z tego gatunku. To nie fikcja literacka, choć stuprocentowej prawdy autor unika celowo, przywołując jednocześnie wyłącznie realne wydarzenia. To książka z nienowym pomysłem twórczym na wspomnienia byłego gliniarza, a równolegle rzecz wyjątkowa. I od razu powiem autorytatywnie - obowiązkowa tak dla miłośników literackich gatunków kryminalnych, jak i ich twórców.

Zacznijmy od autora recenzowanej pozycji, bo w nim samym ukrywa się najważniejszy element treściowy książki. Christian Plowman, były brytyjski policjant, z szesnastoletnim doświadczeniem, w tym ponad dziesięcioletnią pracą pod przykryciem dla Scotland Yardu. W swojej służbie zajmował się początkowo robotą prewencyjną na ulicy, później czysto kryminalną i wreszcie tą najważniejszą dla swojej kariery - operacyjną. Dokonywał zakupów kontrolowanych, niejawnie obserwował przestępców, uczestniczył w tajnych grach prowadzących do ujęcia i likwidacji groźnych przestępców, jak i całych gangów. W ostatnim okresie swojej służby zajmował się werbowaniem informatorów policyjnych i ich zarządzaniem. Po odejściu z policji przeniósł się do sektora prywatnego. I napisał właśnie dostępną od niedawna w Polsce książkę „O krok za daleko”, która tak naprawdę jest ponad trzystu stronicową osobistą opowieścią o służbie policyjnej - jej zaletach i zagrożeniach.

W przypadku takich literackich zwierzeń byłych mundurowych pierwszą kwestią, która nasuwa się wielu czytelnikom, jest ich autentyczność z nieodzownym pytaniem - co jest prawdą, a co wyłącznie chwytem artystycznym, podszytym zmyśleniem? Z Plowmanem nie ma chyba takiego problemu. Nie trzeba nawet długo szukać na angielskich portalach, by natknąć się na cytaty wprost od byłych kolegów autora książki, na czele z tym najczęściej powtarzanym: „wszyscy mamy cię za zdrajcę. Jak wrócisz do Londynu, rozwalimy ci łeb”. To wiele znaczy i jest jednym z podstawowych dowodów na duży realizm jego historii. Nie licząc też nawiązań do głośnych w Wielkiej Brytanii spraw kompromitujących właśnie najtajniejsze działania policjantów działających pod przykrywką. Plowman o wielu wspomina, a swoją własną historią dopisuje kolejne rozdziały, zwłaszcza tej niechlubnej strony działalności Metropolitan Police. Znamienne jest także programowe milczenie władz MET wokół tego typu spraw czy publikacji.

Autor swoją opowieść realizuje w porządku chronologicznym, co pozwala - zgodnie z zawodowym życiorysem Plowmana - zaprezentować poszczególne szczeble w drabinie pracy operacyjnej londyńskich policjantów. To bardzo interesujące zagadnienie, zwłaszcza, że tak bardzo odmienne i obce w stosunku do polskich rozwiązań. Wszystko rozpoczyna się od tajnych zakupów realizowanych przez TPO (test purchase officer). To policjanci pracujący pod przykryciem, bez legitymacji, broni, łączności, wyłącznie w celu kontrolowanego zakupu materiałów i przedmiotów, których posiadanie lub handlowanie nimi jest prawnie zabronione, celem zdobycia namacalnych dowodów przestępczej działalności. W tych tajnych działaniach dominują bezapelacyjnie zakupy narkotyków, nabywane nierzadko od najgorszych szumowin, z zagrożeniem własnego życia. To zadania niełatwe i pomimo powtarzalności czynności każdorazowo wymagające wyjątkowych umiejętności bycia kimś innym niż w rzeczywistości się jest. Na przekór temu policjanci TPO stoją najniżej w hierarchii tajnej pracy policyjnej, za co płacą potrzebą znoszenia pogardliwego wręcz i lekceważącego podejścia do nich samych przez innych tajniaków. Ci wyżej w drabinie operacyjnego wtajemniczenia to UCO, czyli „tajni funkcjonariusze”. Działający pod przybranym nazwiskiem, w pełni zakamuflowani, żyjący innym życiem, nie swoim, lecz tym „wirtualnym”, operacyjnym, będącym przecież jednocześnie jak najbardziej realnym. Plowman dość szczegółowo opisuje zadania TPO i UCO, sposób ich działania, realizowania wybranych prawdziwych spraw. Znamienne dla tych rodzajów pracy operacyjnej jest ich współprzenikanie. Można być UCO, ale jednocześnie co jakiś czas wykonuje się mniejsze zadania przeznaczone dla TPO. To jeden z ciekawszych aspektów niejawnych działań, niepokojący z punktu widzenia wykonywanych zadań i ukrywania tożsamości policjanta. Mam na myśli żonglowanie tożsamościami, przenikanie do środowisk przestępczych, by w tym samym czasie w innym miejscu londyńskich ulic dokonywać najczęściej drobnego zakupu narkotyków. Zadziwiająca to rozwiązanie, w którym zarówno osoba tajniaka, jak i samej operacji, niekiedy długofalowej i skomplikowanej, narażone są na zbyt łatwą demaskację, a co za tym idzie bezpośrednie zagrożenie życia funkcjonariusza. To nie wszystko, dowiadujemy się także, że wykonując zadania policjanta pod przykryciem w nielimitowanym i określonym zakresie czasowym, zmuszony jest on równolegle do wykonywania innych zadań typowych i wpisanych w zakres obowiązków w wydziale o charakterze kryminalnym. Biorąc pod uwagę tak różnych ich charakter, angażujący inne umiejętności i metody pracy policyjnej, nie mówiąc po raz kolejny o dodatkowej potrzebie żonglowania prawdziwą i fałszywymi tożsamościami, pod znakiem zapytania stawiać trzeba ich końcowy efekt. Jeszcze większym problemem zdaje się psychologiczne i emocjonalne zaangażowanie funkcjonariusza, rozdartego przecież pomiędzy odmiennymi zadaniami służbowymi. A przecież jeszcze jest jego życie osobiste, które winno być oddzielone trwałym murem od tego policyjnego. To bodajże najważniejszy rys książki, o czym za chwilę w dalszej części recenzji.

Wracając do hierarchii funkcji pełnionych w operacyjnych działaniach policyjnych, na szczycie znajduje się SO10. Specialist Operations, mały wydział, elita Metropolitan Police, do którego zadań należą między innymi: szkolenie funkcjoanriuszy dokonujących zakupó∑ kontrolowanych, nadzorowanie i doradztwo przy tajnych operacjach, rekrutacja, szkolenie i prowadzenie tajnych funkcjonariuszy w Londynie, w całym kraju i za granicą oraz kierowanie tajemniczą, elitarną Full Time Undercover Unit (tajną jednostką pracującą w systemie ciągłym), zwanej też jednostką infiltracyjną. To raptem niespełna dziesięć osób, ale w pewnej mierze wyjątkowych. Nie tylko umiejętnościami, predyspozycjami i doświadczeniem, kto wie czy nie bardziej charakterami o wyrazistym, mocnym kolorycie. Autor przywołuje zresztą jak najbardziej trafny dowcip, mówiący, że SO10 jest zbyt małe, by pomieścić wybujałe ego członków zespołu. To jedno z najtrafniejszych określeń, co potwierdza szczera opowieść Plowmana. Jego zawodowy życiorys, wypełniający karty książki, staje się tym samym nie tylko barwnym zobrazowaniem policyjnej drogi w hierarchii pracy operacyjnej. To przede wszystkim jednak zapis psychologicznego, emocjonalnego i etycznego uwikłania się funkcjonariusza policji w przestrzeń zdarzeń i decyzji, w którym granica pomiędzy dobrem i złem, prawem i przestępstwem, jest bardzo cienka. Jeśli w ogóle jest w wielu przypadkach możliwa do określenia czy też utrzymania w ryzach osobisto-zawodowych działań. I tutaj dochodzimy do sedna policyjnej historii autora. Jej najmocniejszą wymową jest sam tytuł, w oryginale oddający silniej to, co było udziałem Plowmana. „Crossing the Line” - przekraczając linię, czy jak w polskim wydaniu, robiąc o jeden krok za daleko. Ten jeden krok za daleko to efekt powolnego upadku, którego źródła kryją się w samej osobie pisarza i równocześnie w systemie operacyjnej pracy brytyjskiej policji.

Książka Plowmana stanowi bowiem - moim zdaniem - dość wyważony akt oskarżenia skierowany w stronę przełożonych, tworzących przecież i akceptujących, nie do końca zdrowy system pracy operacyjnej. To krytyka metod, w których zakup kontrolowany zamienia się w handel informacjami. Przegrywają częściej ci słabsi, ci uzależnieni, niekoniecznie właśnie najwięksi dealerzy czy kierujący rozbudowanymi grupami przestępczymi. Przegrywa prawda faktyczna z upozorowaną rzeczywistością, kreowaną nie tylko fałszywi tożsamościami, ale i łamaniem prawa oraz zasad moralnych i obyczajowych. Zresztą sam autor dotyka tych kwestii w sposób dość ogólny, wyrywkowy i nierzadko hasłowy, kryjąc jednak tych funkcjonariuszy i te sytuacje, które ostatecznie były sukcesami policyjnej roboty. Głośniejsze oskarżenia pojawiły się już po wydaniu książki, zasłaniając jakby dramat o podłożu psychologicznym i emocjonalnym samego autora. Przekraczając granicę, za którą policjant staje się przestępcą, za którą pozytywny, prawny cel prowadzonej gry przesłania krótkotrwały materialny dobrobyt i irracjonalny pęd ku byciu ponad wszystkim i wszystkim.

„O krok za daleko” Plowmana nie stawia odpowiedzi, bardziej prowokuje i pyta o etyczne granice tajnych działań policyjnych. Zarówno o te wpływające na społeczny porządek publiczny i znaczenie praw obywatelskich, ale także - co rzadko spotyka się w ogólnodostępnej literaturze - o te zamknięte w świecie emocjonalnych doznań i psychicznych rewirów każdego tajnego funkcjonariusza. Rzecz nie do przecenienia.

Polecam: www.kryminalnapila.blogspot.com

„O krok za daleko” Christiana Plowmana to nie kryminał, choć kryminalnym sprawom jest mu o wiele bliżej niż nie jednej udanej powieści z tego gatunku. To nie fikcja literacka, choć stuprocentowej prawdy autor unika celowo, przywołując jednocześnie wyłącznie realne wydarzenia. To książka z nienowym pomysłem twórczym na wspomnienia byłego gliniarza, a równolegle rzecz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Polski kryminał ma się dobrze. Powodów do takiego stwierdzenia jest co najmniej kilka i wszystkie one wzajemnie uzupełniają się, powodując coraz większą popularność i coraz silniejsze zainteresowania tego typu literaturą. Nic dziwnego, powstają przecież książki nieprzeciętne, tak różnorodne fabularnie, językowo dopracowane i artystycznie wymuskane dbałością o każdy wręcz szczegół. Kryminałów pisze się coraz więcej, podobnie jak i wydaje, kierując do rąk czytelników, zarówno autorów doświadczonych, mających za sobą nie jedną książkę, jak i debiutantów, wnoszących niejednokrotnie świeżych oddech i nowe spojrzenie na kryminalną intrygą. Do tej grupy dołączył kolejny pisarz, Marek Stelar ze swoim „Rykoszetem”. I zrobił to udanie.

Powieść przenosi nas do Szczecina i okolic. I to już warta uwagi kwestia, gdyż te rejony kryminalnej mapy literackiej naszego kraju zostały dość słabo spenetrowane. Nie tylko jednak miejsce akcji jest ciekawe. Jeszcze ciekawsze jest źródło zbrodniczej fabuły, ukrywające się w dramatycznych zdarzeniach wprost z komunistycznych czasów. To zresztą najmocniejsza scena książki, przykuwająca uwagę i wciskająca w fotel od samego początku czytelniczej przygody, bo od pierwszej karty. Mam na myśli inicjującą całą opowieść scenę dokonania wyroku śmierci wydanego przez sąd wojskowy. Skazanym jest Stanisław Rudzki, rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy, za popełnienie zbrodni stanu, to jest czynu z artykułu osiemdziesiąt dwa litera „a” oraz artykułu osiemdziesiąt trzy Dekretu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z dnia dwudziestego trzeciego września tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, czyli Kodeksu Karnego Wojska Polskiego, to jest dopuszczenie się zbierania i przekazywania wiadomości stanowiących tajemnicę państwową lub wojskową, działając na szkodę Państwa Polskiego. Tak brzmiał wyrok, ten najsroższy z możliwych, poza degradacją do stopnia szeregowego, utraty praw publicznych i obywatelskich oraz przepadek mienia w całości - śmierć. Śmierć przez rozstrzelanie. Moment ujmowany w karby literackiego opisu bardzo rzadko, a jeśli nawet, to nie zawsze udanie. Stelar ciężar sceny uniósł nie tylko, że bezproblemowo, to jeszcze - moim zdaniem - skroił ją bardzo dobrze emocjonalnie i artystycznie zarazem. Główną rolę odgrywają w niej równolegle i równorzędnie ofiara i jej kat, ale i drugoplanowe postacie są zauważalne. Wszystko przenika pewien egzystencjalny strach i lęk, wymykający się realiom dnia codziennego. Myślę, że od osobistej wrażliwości poszczególnych czytelników zależy zespół wrażeń jaki stanie się ich udziałem. Możemy do nich zaliczyć lęk, smutek, przerażenie, oburzenie, a nawet niezgodę. Dochodzi do tego jeszcze myśl, że pewnie na kolejnych stronach książki podążać będziemy tropami wydarzeń, które doprowadziły do wykonania wyroku na Stanisławie Rudzkim.

Nic bardziej mylnego. Powieść Stelara nie jest jakąkolwiek próbą opisu historii jednej osoby wprost z dramatycznych kart przeszłości naszego państwa, z realizowaną gdzieś w tle fabułą kryminalną. Nie jest też śledztwem i oskarżeniem zbrodni państwowej dokonanej na żołnierzu. Nic bardziej mylnego. „Rykoszet” to powieść kryminalna z delikatnie zarysowanym wątkiem psychologicznym, obejmującym kwestię motywów pchających człowieka do zbrodni. Dzieje się w szczecińskiej scenerii i czasie nam teraźniejszym, a sama scena wykonania wyroku, stanowiąca przecież prolog książki, to odnośnik do pozostałych fabularnych zdarzeń. Konstrukcyjnie i treściowo zarazem autor przeprowadza nas od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt ósmego, stanowiącego przygrywkę do właściwej opowieści, do roku dwa tysiące dziesiątego, w którym prowadzone jest właściwe śledztwo powieściowe. To ciekawy zabieg, nabierający symbolicznego znaczenia zwłaszcza w zestawieniu z tytułem powieści, zbrodniczymi czynami mordercy oraz przebiegiem samego wyroku. O jaki rykoszet idzie, co lub kogo dosięgnął, czym jest naprawdę? Na te pytania odpowiedzieć będziemy mogli dopiero po lekturze całej książki i przyznam, że wpisują się one w życiowe prawdy o motywach i modelach ludzkiego zachowania w obliczu doznania bólu, traumy czy tragedii. Ale wracając do konstrukcji czasowo-fabularnej, przyznać muszę, że - pomimo ciekawego pomysłu - realizacyjnie autor „Rykoszetu” w pewnej mierze trochę zawodzi. Układając poszczególne sceny, autor niepotrzebnie odkrywa przed nami zbyt wiele kart. Znamy czas ich akcji, miejsca, literackich wrażeńuczestników, motywy ich działania i cele. Poznajemy w szczegółach także relacje zachodzące pomiędzy postaciami wypełniającymi scenę powieściową i zależności zachodzące między czasowo różnymi wydarzeniami. Pisarz bardzo hojnie szafuje informacjami, moim zdaniem, zbyt hojnie, przynajmniej w pierwszej części swojej książki. Powoduje to, że w dużej mierze ważny element kryminału - zagadka, odchodzi gdzieś na dalszy plan. Dzieje się tak nawet z głównym wątkiem śledczym, reklamowanym przez wydawcę na okładce książki, a dotyczący dwóch tajemniczych zabójstw, urzędniczki Starostwa Powiatowego w Wołogardzie oraz szczecińskiego grafika i malarza. Szybko jesteśmy też świadkami ujawnienia trzeciego zabójstwa starego człowieka ogarniętego manią zbieractwa. Ale śledcze pytanie: kto zabił, na które próbują odpowiedz wespół komisarz Robert Krugły i prokurator Mateusz Michalczyk, dla czytelników jest zbyt prostym problemem. Odpowiedz na nie znamy wyraźnie wcześniej i trafniej niż papierowi śledczy. Dzieje się to zbyt szybko i zbyt łatwo. A szkoda, bo wyjściowy materiał do detektywistycznej rozgrywki jest bardzo atrakcyjny i wydarzony. Nie oznacza to jednak, że cała opowiedziana historia nie sprawia czytelniczej przyjemności i nie rodzi w nas mocniejszych emocji.

Stelar bowiem potrafi zaskoczyć. Rzecz w tym, że do pewnego momentu swojego narracyjnego przekazu ukrywa przed nami tajemnicę zbrodni, a dokładnie jej sprawcy. Wraz z upływem lekturowej przygody pozwala, szybciej niż stworzonym przez siebie śledczym, odkryć mordercę z imienia i nazwiska. I gdy już myślimy, że to koniec literackiej rozgrywki, pisarz zaskakuje. W tym przypadku bowiem imię i nazwisko sprawcy to nie wystarczająca kwestia dla opowiedzianej historii. Ważniejsze kim współcześnie jest, jaką pełni funkcję. Oczywiście zdradzić tego nie mam zamiaru. Wraz jednak z tym odkryciem przed czytelnikami i zwłaszcza policyjnymi bohaterami pojawiają się kolejne wyzwania. Noszą one cechy taktycznego zadania o charakterze zgoła sensacyjnym, co wyraźnie uatrakcyjnia recenzowaną powieść. W części tej domknięte zostają również wątki o charakterze psychologicznym, w których docieramy do najgłębszych pokładów złej strony ludzkiej natury.

„Rykoszet” to bowiem książka, na kartach której prześledzić możemy cały proces tworzenia się, przetrawiania, usypiania, budzenia i wreszcie realizacji aktu zemsty. Zemsty czynionej z pozornie dobrych intencji i głęboko przemyślanych motywów, chcących się odwoływać do najważniejszych wartości etycznych i najszczerszych emocji. Marek Stelar portretuje w swojej powieści w niebanalny sposób dwie twarze naszego usposobienia, ukrywającego się w psychice, emocjach i umysłowości, poddanych działaniom sytuacji krytycznych. Na kartach tej książki jest nią śmierć żołnierza, na którym wykonany zostaje wyrok sądowy poprzez rozstrzelanie. Okazuje się, że tak samo ważny, jak pociski docierające do ciała i powodujące zgon, jest ten, który w wyniku rykoszetu zmienia tor lotu i nie dociera do celu. Czy aby na pewno? Czy rykoszet nie przynosi ze sobą tej samej, a może nawet boleśniejszej i tragiczniejszej ceny śmierci człowieka?

http:kryminalnapila.blogspot.com

Polski kryminał ma się dobrze. Powodów do takiego stwierdzenia jest co najmniej kilka i wszystkie one wzajemnie uzupełniają się, powodując coraz większą popularność i coraz silniejsze zainteresowania tego typu literaturą. Nic dziwnego, powstają przecież książki nieprzeciętne, tak różnorodne fabularnie, językowo dopracowane i artystycznie wymuskane dbałością o każdy wręcz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Końca ekspansji polskiego kryminału nie widać. Mam wrażenie, że to dopiero początek. Ta literacka grupa gatunkowa została dostrzeżona już nie tylko przez czytelników, ale i krytyków, wcześniej przecież kręcących nosem na takie dokonania pisarskie. Z tymi zmianami idą równolegle spotęgowane działania wydawnicze. Coraz więcej oficyn stawia na kryminał i to nie ten skandynawski, trochę opatrzony i niejednokrotnie wtórny, ale na rodzime propozycje. A te są coraz lepsze, coraz ciekawsze i bogatsze swoimi fabułami. Do tej grupy z pewnością będzie zaliczać się debiut pisarski Jolanty Mokrzyńskiej zatytułowany „Wszystkie świństwa świata”.

Autorka powieści, z korzyścią dla samej fabuły, nie oszukuje czytelnika własną wyobraźnią artystyczną. Skoro to jej pierwsza książka, to wykorzystuje przede wszystkim to, co potrafi najlepiej i zna prawdziwie. Mam na myśli ten element, którym wydawca kusi na okładce powieści potencjalnych odbiorców: romans i zbrodnia, współczesna Warszawa, hermetyczne środowisko pracowników telewizji. Jolanta Mokrzyńska to pisarka od kilku lat zawodowo związana z telewizją, mającą za sobą pracę reporterki, aktualnie - jak podają biogramy - zajmująca się pisaniem nagłówków, cytatów i opisów, czyli tzw. belek, które ukazują się na dole ekranu. Środowisko telewizyjne zna więc od podszewki, osobiście, co jest wyczuwalne od pierwszych kart narracyjnej opowieści. To bezdyskusyjna wartość jej książki - autentyzm fabularnej osnowy. W tych przeważających scenach, częstych wędrówkach za kulisy telewizyjnej kuchni, wyczuwamy pełen realizm. Żaden z dialogów, żadna kwestia odgrywana pomiędzy pracownikami redakcji kanału telewizyjnego nie posiada jakiegokolwiek atrybutu mogącego wskazywać na sztuczność. Jeszcze ważniejsze w tej literackiej wizji są postacie. Z pewnością nie są one fasadowe i dalekie od życia. Realizm relacji wewnątrz tak specyficznej korporacji, jaką jest telewizja, został wyłożony niezwykle realistycznie i przekonująco. I nie idzie wyłącznie o obraz środowiskowych układów, firmowych zależności i osobistych układów pracowników tej samej redakcji. Najciekawszy w powieści Mokrzyńskiej jest bowiem obraz czystych relacji damsko-męskich, oddartych z bagażu życiowych zależności. Wywołującym ten temat powieściowej narracji jest redaktor Aleksander Rawski, przemijająca, ale ciągle aktualna gwiazda dziennikarstwa. Nic więc dziwnego, że dość szybko od momentu rozpoczęcia pracy w kanale szóstym staje się obiektem kobiecych westchnień. Szybko też nawiązuje romans z jedną z koleżanek, co zresztą nie jest jakąś wybitnie dochowywaną tajemnicą firmową. Tajemnicą dla nich jest jednak zupełnie inny romans, choć właściwie charakter tego niecodziennego związku jest na tyle malowany odmiennymi barwami emocji, że pojawia się pytanie czy właściwym określeniem jest słowo „romans”. To, co autorka rysuje przed czytelniczymi źrenicami, jest wyjątkowe. To związek kobiety i mężczyzny, drapieżny, przytłaczający swoją dzikością i surowością instynktów zwierzęcego, fizycznego, którego dominującą szatą jest seks. Tutaj autorka nie oszczędza nikogo. Dosłownie. Ani swoją bohaterkę, Joannę Madecką, która wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew poczuciu godności, z karty na kartę powieściową brnie w ten chory, nieludzki, wyuzdany i bolesny związek. Choć właściwie trzeba by go nazwać układem wzajemnych potrzeb, w pierwszej kolejności - powtórzę jeszcze raz - tych fizycznych, cielesnych. Czy tylko takich i w jakim zakresie? Tego zdradzać nie będę, ale podkreślę jedno - wstrząsający to obraz związku kobiety i mężczyzny. Nie jeden czytelnik zapomni o fikcji literackiej, i będzie wyrażać niezgodę, estetyczne oburzenie i etyczne zniesmaczenie na taką wizję fabularnej fascynacji i dramatu. Wielu też czytelników ulegnie odwrotnym wrażeniom, poddając się ekscytacji i niewytłumaczalnemu zafascynowaniu tym chorym i zdegenerowanym związkiem.

„Wszystkie świństwa świata” tytularnie mianują fabularną historię Aleksandra i Joanny dość wyraźnie i zauważalnie. Ten wątek dominuje też nad całością powieści. Dominuje w dwóch zakresach literackiego pomysłu Jolanty Mokrzyckiej. O ile pierwszy przesuwa akcent pisarskich zainteresowań ze śledczych poszukiwań sprawcy na dociekania o przyczynę kryminalnego skutku, czyniąc z książki niecodzienną i bardzo interesującą propozycję. To jednak drugi zakres literackiej wizji autorki niebezpiecznie przesunął akcenty narracyjnej uwagi, przez co wielu czytelników - podobnie jak ja - przeżyje pewien zawód. Recenzowana powieść jest niewątpliwie kryminałem, lecz zupełnie innego typu. Tutaj nie idzie o to kto kogo zabił, bo dość szybko - właśnie ku niezadowoleniu czytelniczemu - domyślamy się tego i potwierdzamy w części finalnej książki. Ważniejsze są zagadnienia ludzkich emocji, fascynacji i błędów, które doprowadzają do zbrodni. Autorce przez dużą część recenzowanego tytułu udaje się angażować naszą ciekawość i absorbować uwagę. To nie tylko odurzenie ciekawie zaprezentowanym układem emocjonalno-fizycznym angażującym w szalony sposób kobietę i mężczyznę. To również bardzo wiarygodny i fascynujący portret psychologicznego uwikłania kobiety w sieć mrocznych zależności i zauroczenia złą twarzą ludzkiej natury. W tej materii Jolanta Mokrzycka jest totalnie przekonująca, objawiając dojrzałość tematu i talent pisarski. Niestety gorzej bywa w tych rejonach powieściowych peregrynacji, które oddalają się od środowiska telewizyjnego. Dostrzegalne jest to zwłaszcza w dialogach będących udziałem policyjnych śledczych. Tchną one sztucznością językową i czynią z policjantów najmniej znaczących aktorów układanki, umieszczonych jakby na siłę, bo tak wypada w kryminalnej opowieści. Dodatkowo umniejsza to atrakcyjności intrygi kryminalnej, która i tak potraktowana został tutaj bardziej jako pretekst do snucia historii rodem z doczesnego piekła współczesnych problemów interpersonalnych. Zdradzę, że nie tylko widzianych oczami dziennikarki Joanny, ale także innych osób, reprezentujących płeć przeciwną. Przy okazji suplementarnie wzbogacając fabułę i komplikując zagadkę dotyczącą zaginięcia Aleksandra Rawskiego, bo przecież na jego osnowie zbudowana całą historię książkową.

Atrakcyjnie wykreowanymi obrazami i mocne pod względem wrażeń w powieści Mokrzyckiej są za to sceny zrealizowanej na naszych oczach zbrodni. Dość rzadko w polskich kryminałach spotykane w tak szeroko poprowadzonym opisie dokonywania morderstwa i tych wszystkich czynności, które z nim są związane. Za podjęcie próby przeniesienia na karty literackiej narracji tego niepowtarzalnego i przez olbrzymią większość społeczeństwa nieznanego aktu odbierania drugiej osobie życia należą się autorce brawa. Jednocześnie, biorąc pod uwagę własne doświadczenia wprost z miejsc zbrodni oraz wychwytywane w tego typu śledztwach ułamki ludzkich motywów i sposobów reagowania na realne dotknięcie zła, odnoszę wrażenie, że sceny te nie zostały do końca uniesione przez pisarkę pod względem realizmu. I choć wnoszę taki zarzut, to podkreślam równolegle pisarską dbałość o artystyczno-językową doskonałość tych scen. Stosowana w nich, podobnie jak i w większości części książki, narracja pierwszoosobowa w tym wypadku sprawdza się doskonale. Poprowadzona z jednej strony chłodno, a z drugiej strony z uwzględnieniem reakcji wewnętrznych, głównie uczuciowych, stanowi niepretensjonalną „fotografię” zbrodniczej chwili i stanu umysłu. Rozczarowuje jednak nieprzepracowany do końca realizm tych scen, rzekłbym o niskiej wiarygodności techniczno-kryminalistycznej. U autorki te elementy mające unicestwić możliwość wykrycia sprawcy i zatarcia śladów potraktowane zostały zbyt szybko i prosto, lekką ręką, Jest to dosłownie lekka ręka, bo jakże łatwo i bezproblemowo przychodzi bohaterce zdefragmentować ciało mężczyzny bez pozostawienia jakichkolwiek śladów.

„Wszystkie świństwa świata” Jolanty Mokrzyckiej to debiut interesujący i warty uwagi czytelniczej. Autorka musi co prawda popracować jeszcze sporo nad zagadnieniami gatunkowymi, zwłaszcza w zakresie budowania bardziej wciągającej zagadki i złożoności intrygi kryminalnej. Równolegle recenzowana powieść stanowi jednak absorbującą historię psychologicznego i fizycznego uwikłania kobiety i mężczyzny prowadzącego do zbrodni.I nie jest to historia wydumana, lecz artystycznie przekonująco wykreowany dramat trzymający w napięciu do samego końca.

http://kryminalnapila.blogspot.com

Końca ekspansji polskiego kryminału nie widać. Mam wrażenie, że to dopiero początek. Ta literacka grupa gatunkowa została dostrzeżona już nie tylko przez czytelników, ale i krytyków, wcześniej przecież kręcących nosem na takie dokonania pisarskie. Z tymi zmianami idą równolegle spotęgowane działania wydawnicze. Coraz więcej oficyn stawia na kryminał i to nie ten...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nigdy nie napiszę kryminału. To w pełni prawdziwe wyznanie, wbrew sądom wielu osób, które znają moje zamiłowanie do wspomnianego gatunku literackiego. Nie oznacza to jednak, że w strefie rozmyślań typu: „gdybym był pisarzem, to napisałbym o …”, nie pojawiają się jakiekolwiek pomysły. Jeden z nich, zdaje się, że trochę jakby obowiązkowy z uwagi na moje zawodowe pasje i zainteresowania, dotyczy początków kryminalistyki w ogóle. Mam na myśli zwłaszcza te wszystkie śledztwa, w których pierwsze osiągnięcia techniki kryminalistycznej pozwalały w sposób wyjątkowo spektakularny rozwiązywać z pozoru beznadziejne sprawy kryminalne. Oczywiście niedoścignionym przewodnikiem po tego typu chwilach chwały kryminalistycznej jest Jürgen Thorwald. Jego „Stulecie detektywów” i „Godzina detektywów” to dziś, po pięćdziesięciu latach od niemieckojęzycznej premiery, lektura obowiązkowa - kanoniczna. A jednocześnie ciągle fascynująca, choć nie zapisała wszystkich kart historii kryminalistyki, zwłaszcza, że głównie skupiała się na dokonaniach i krokach milowych medycyny sądowej. Ani jednak w literaturze faktu i historycznej, ani też w licznych tytułach beletrystycznych, początki kryminalistyki nie znalazły - moim zdaniem - ciągle jeszcze godnej oprawy artystycznej i właściwego ujęcia merytorycznego. Te zaległości nadrabia jednak powieść Alexa Greciana pod wielce znamienitym tytułem „Scotland Yard”.

Tytuł książki nie jest przypadkowy. Za główny temat autor obrał właśnie początki Scotland Yardu. To literackie ujęcie o szerokim spojrzeniu na narodziny londyńskiej policji metropolitarnej, głównie dzięki ciekawie dobranej galerii bohaterów. Chodzi w pierwszej mierze o cztery główne postacie: komisarza Waltera Daya, dopiero co mianowanego oficera bez londyńskich jeszcze doświadczeń zawodowych, inspektora Blackera, reprezentanta starej już gwardii londyńskich śledczych, posterunkowego Hammersmitha, zaskakująco jak na młodzieńca oddanego służbie i stojącym przed nim zadaniom, doktora Kingsleya, wyjątkową osobę z horyzontami myślowymi bez granic i otwartym umyśle analitycznym. Po głębszym zastanowieniu trzeba przyznać, że Grecian dobrał swoich bohaterów doborowo i bardzo reprezentacyjnie. Każdy z nich manifestuje trochę odmienne emocje, cechy osobowościowe czy też wartości i poglądy na życie. Różnią się wiekiem, doświadczeniami i wykształceniem, co w roku 1889 ma niebanalne znaczenie. W końcu XIX wieku, w czasach nie znających jeszcze osiągnięć kolejnego stulecia, które doświadczy ludzkość dwoma światowymi wojnami, ale i wybitnie szybkim oraz wszechstronnym rozwojem technologicznym, znaczenie miał każdy najmniejszy element życia danej osoby. Oznacza to, że miejsce urodzenia, społeczne i rodzinne pochodzenie, sama możliwość i poziom wykształcenia, rejon zamieszkania itp. to czynniki w sposób zdecydowany warunkujące także to wszystko, co dotyczyło rozwoju policyjnej służby. Autor „Scotland Yardu” poprzez tak różne i odmienne portrety swoich śledczych tak naprawdę uchwycił pewien niezbywalny fakt, iż w przypadku takich struktur jak policja postęp i transformacja dokonują się nie dzięki pojedynczym osobom i jednostkowym decyzjom, lecz jest udziałem zbiorowych czynów i wspólnych dążeń do celu. Nie oznacza to jednak, że uczestniczący w tym procesie ludzie stanowią wyłącznie bezimienną masę. Amerykański pisarz wie o tym doskonale i role poszczególnych osób rozpisuje w fabularnej układance umiejętnie, podkreślając właśnie misję każdego bohatera z osobna. W przypadku komisarza Daya znaczenie ma jego nieustępliwość, dociekliwość oraz poczucie funkcji, co zresztą stawia go początkowo w opozycji do wszystkich pozostałych, doświadczonych już śledczych. Nawet jednak w gronie tych anachronicznych i zaskorupiałych oficerów młody komisarz znajduje sprzymierzeńca, inspektora Blackera, który wymyka się własnym ograniczeniom. Swojego świeżego kolegę obdarza opieką i doświadczonym nosem detektywistycznym. Jeszcze więcej pomocy potrzebuje posterunkowy Hammersmith. Jego umiejętności są wprost proporcjonalne do zaangażowania i pracowitości. Posiada jeszcze jedną wyjątkową cechę - wrażliwość społeczną i zdolność reagowania na krzywdę ludzką. W tym całym gronie najbardziej zaangażowanych śledczych ostoją mądrości i tej (że tak się wyrażę) zawodowej, i tej osobistej jest doktor Kingsley. W powieści stanowi on bezkonkurencyjną i epokową figurę pioniera medycyny sądowej i daktyloskopii. Czytając o jego innowacyjnych pomysłach, bezgranicznym horyzoncie myślowym i niepospolitej trosce etycznej, uśmiechałem się z satysfakcją. Podobnie jak Grecian nie wyobrażam sobie, że największe osiągnięcia i przełomowe sukcesy rodzą się bezosobowo lub też ojcami sukcesu są ludzie przeciętni. Do takich momentów, które w perspektywie czasowej nazywamy krokami milowymi, ludzkość dociera w głównej mierze dzięki osobom wybitnym, ponadprzeciętnym, którzy własną wizję w połączeniu z pasją potrafią wkomponować w zbiorowe dążenia do - choćby jak w tym przypadku - rozwiązania pierwszej z brzegu zbrodni, których w tamtych czasach nie mało było na ulicach Londynu.

Londyn jako swoista czasoprzestrzeń powieściowej historii jest równorzędnym bohaterem wraz z postaciami funkcjonariuszy Scotland Yardu. W książce Greciana wyczuwa się nawet swoistą symbiozę miejsca i czasu z opowiadaną fabułą, a przede wszystkim tym artystycznym zapisem rozwoju i pierwszych, nowatorskich jak na tamten okres, metod i osiągnięć pracy śledczej i techniki kryminalistycznej. Mówiąc jeszcze inaczej autor ukrywa na kartach powieści zgrabną i jednocześnie trafną tezę, że nie byłoby tak wybitnych i spektakularnych sukcesów ówczesnych policjantów, gdyby nie z jednej strony ich zapał i nietuzinkowe spojrzenie na realia, a z drugiej strony nie drążąca tkankę miasta zbrodnia i zło ludzkiej natury. Późno wiktoriańska Anglia, a tak naprawdę Londyn, zostały w recenzowanej książce nakreślone mocną kreską prozaika, który maluje przed nami obraz metropolii ujęty na każdym poziomie życia społecznego. Stolica ówczesnego państwa jest tutaj żywym organizmem, o wielu barwach i zakresach spojrzenia, w pełni uzupełniających się i dopełniających. Nawet wcześniej wspominane sylwetki głównych policyjnych bohaterów ubrane są w odmienne społeczne uwarunkowania. A przecież to nie jedyne postacie zapełniające arenę miejskiej enklawy powieściowej, a każda kolejna, choćby grała drobną drugoplanową rolę, niesie ze sobą balast pochodzenia i aktualnego umiejscowienia na drabinie społecznej. Czuć tu moment historii i dnia codziennego, gdzie nawet zbrodnia wraca jak echo, a przedstawiciele wybranych grup po swojemu zmagają się ze złem. Tak jest właśnie z postaciami dwóch prostytutek londyńskich, które wobec żywej pamięci sprawy Kuby Rozpruwacza i ciągle obecnym lęku o własne życie, biorą sprawy w swojej ręce. Dzięki temu atmosfera ulicznych wędrówek jest gęściejsza, a i intryga dodatkowo ulega skomplikowaniu.

Sprawa kryminalna przedstawiona w powieści „Scotland Yard” nie zostaje ujęta w sposób klasyczny. Mam na myśli na myśli prostą linię przyczynowo-skutkową. Tutaj jako czytelnicy dość szybko stykamy się nie tylko z samą zbrodnią, która na marginesie jest dość spektakularna, bo zamordowany zostaje inspektor Scotland Yardu, a jego zwłoki porzucone w walizce. Dosłownie kilka stron dalej poznajemy sprawcę, a w dalszej części jego niecne zamiary i kolejne zbrodnie, których nie udaje mu się ukryć, a nad którymi próbuje zapanować poprzez kontrolę policyjnego śledztwa i jego celowe nakierowywanie w kierunku oddalającym od niego samego. I choć nawet dochodzi do wręcz bezpośredniej rozgrywki pomiędzy zbrodniarzem a policjantem rozwiązującym sprawę, to w rzeczywistości główne napięcie budowane jest od samego początku na zupełnie innej osi fabularnej. Jest nią brygada zabójstw - grupa policjantów o różnych umiejętnościach, doświadczeniach i zdolnościach, których łączy poczucie misji, ważność przyjętej roli społeczno-zawodowej i etyczna wrażliwość. Tak zresztą Grecian tytułuje cały cykl powieściowy, otwierany przez recenzowaną powieść.


Powieść „Scotland Yard” jest książką bardzo przekonującą i kreującą bardzo realistyczny świat Londynu końca XIX wieku. W sposób zdecydowanie ciekawy i niebanalny autor uchwycił w niej ten moment rodzenia się nowoczesnego, śmiałego myślenia o sposobach ścigania sprawców zbrodni. Zdecydowanie autentycznie wygląda też literacka ilustracja drobnych, a jakże ważnych kroków w rozwoju kryminalistyki, dlatego obiecuję sobie wiele po kolejnych tytułach Alexa Greciana.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Nigdy nie napiszę kryminału. To w pełni prawdziwe wyznanie, wbrew sądom wielu osób, które znają moje zamiłowanie do wspomnianego gatunku literackiego. Nie oznacza to jednak, że w strefie rozmyślań typu: „gdybym był pisarzem, to napisałbym o …”, nie pojawiają się jakiekolwiek pomysły. Jeden z nich, zdaje się, że trochę jakby obowiązkowy z uwagi na moje zawodowe pasje i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dwie poprzednie powieści Wojciecha Chmielarza nie dość, że były dobre, to dawały jeszcze nadzieję na kolejne jeszcze lepsze tytuły, ukrywając w sobie naprawdę wielki potencjał twórczy autora. „Przejęcie”, najnowsza książka Chmielarza, w dużej mierze spełnia te oczekiwania.

Całość rozpoczyna się dość zaskakująco i egzotycznie, choć od samego początku gdzieś też w tle z ukrywanym lękiem o cel całej rozpoczętej opowieści. Lato - czas beztroskiej zabawy i swobody na imprezach tanecznych, pełnych alkoholu i seksu, zapomnienia i szaleństwa. Ktoś pośród uczestników zabaw wybiera, a może właściwiej będzie powiedzieć poluje. Wraca do wytypowanych osób i zgrabnie rozbudza w nich nadzieję na jeszcze większą, jeszcze bardziej wyjątkową atrakcję. Niecodzienną i na dodatek w pełni darmową. Udział w przygodzie życia, jak tu się nie zgodzić, jak nie skorzystać. Sceny powieściowe przewijają się w tej części książki bardzo szybko. Oto mamy środek upalnego lata, Kolumbia. Grupa Polaków wybranych do reklamy Coca-Coli spędza wakacje życia w luksusowym hotelu nad oceanem. Jest idealnie, choć czytelnik wyczuwa, że jest za idealnie. I przysłowiowa bańka mydlana pęka bardzo nagle. Kłopoty organizatora, kłopoty reklamodawcy - dramat uczestników imprezy jest reglamentowany. Już wiemy razem z nimi, że następne dni będą inne, cięższe, dramatyczniejsze. A gdy beztroscy polscy turyści dostaną od Kolumbijczyków propozycję nie do odrzucenia, raj zmieni się w piekło. I nie wszyscy wrócą z tej podróży…Tak trafnie informuje wydawca książki, a sam autor wykonuje znienacka narracyjny i fabularny zwrot. Trafiamy bowiem w scenę tak typową dla stołecznego funkcjonariusza policyjnego Wydziału Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. I znów oddajmy głos wydawcy. Sobota nad ranem, w Warszawie wstaje świt. Słychać śpiew ptaków i szum rzeki. Z mostu Gdańskiego zwisa ciało mężczyzny – rozpruty brzuch, ręce skrępowane na plecach, a w dłoni orzeszek ziemny. W skorupce. I kolejne zawodowe zadanie dla głównego bohatera powieści Chmielarza, komisarza Mortki. Od tego momentu rozpoczyna się potężna dawka solidnej opowieści kryminalnej. Pisarz w żaden sposób nie oszczędza swoich czytelników. Z każdą kolejną kartą rozbudowuje intrygę kryminalną poprzez nieustanne dorzucanie wątków, dokładanie osób wplątujących się w sprawę oraz komplikowanie potencjalnych motywów i zdobywanych informacji. To jedno śledztwo, pomimo tego, że jest złożone, powikłane i wielokierunkowe, to dla autora „Przejęcia” stanowczo za mało. Dzieje się tak ku radości czytelników, podnosząc równocześnie wartość recenzowanej książki. To bogactwo kryminalnej układanki rodzi się na skrzyżowaniu wspomnianego śledztwa i kolejnego, które pojawia się w orbicie zainteresowań komisarza Mortki niezaplanowanie, choć niejako dzięki niemu. Nie chcę zdradzać przyszłym czytelnikom szczegółów, lecz kolejna sprawa zupełnie o odmiennym charakterze niesamowicie ubarwia narracyjną fabułę, wciągając odbiorców książki podwójną zagadką z wieloma niewiadomymi. I w tym zakresie Chmielarz okazuje się być już solidnym graczem, oferującym nam naprawdę sporą porcję wrażeń kryminalno-literackich.

„Przejęcie” jeszcze bardziej niż poprzednie tytuły zbliża autora do artystycznego mistrzostwa. Nie jest to kwestia tylko i wyłącznie złożonej i szeroko poprowadzonej intrygi kryminalnej, lecz jeszcze bardziej wyraźnie dojrzałego ułożenia wszystkich puzzli składających się na udane dzieło literackie. Wiodącą rolę odgrywa główny bohater literacki, komisarz Mortka. Jego literacka biografia rozciąga się już na przestrzeni trzech powieści i z tego powodu, co oczywiste, niesie ze sobą cały balast przeszłości. Jego sylwetka to kompletny obraz, w którym kwestie zawodowe są na równi traktowane z osobistymi, wypełnionymi sprawami rodzinnymi, zdrowotnymi i uczuciowymi. Autentyczność tej postaci powstaje właśnie ze zderzenia tych sfer życiowego zaangażowania. Ciekawe i przekonujące jest w postaci Mortki splątanie spraw codziennych, zwykłych, przytrafiających się każdemu z nas, z takimi, które stanowią istotę ludzkiej egzystencji i obracać się w kręgu spraw ostatecznych.

Mortka to nie jedyna udana postać wypełniająca świat przedstawiony recenzowanego kryminału. W pierwszej kolejności należy wymienić warszawskich policjantów, z którymi główny bohater prowadzi śledztwo. Każdy z nich, jego przełożony Andrzejewski, partnerka służbowa Sucha, dawny współpracownik Kochan i kolejny policyjny śledczy, Gruda, wszyscy oni nie są skonstruowani powierzchownie, lecz bardzo czytelnie i wiarygodnie. Wachlarz postaci powieściowych uzupełniają efektownie bardziej tajemniczy i niejednoznaczni bohaterowie, pośród których śledczy i czytelnicy typują świadków oraz sprawców zbrodni. I w ich biografiach autor zespala pozytywne i negatywne emocje pojawiające się w zawodowych, rodzinnych i czysto osobistych potyczkach życiowych. Pisarza cechuje bardzo dużą wrażliwość społeczna, przenikająca liczne karty powieści. Autor dotyka wielu ważnych tematów dla polskiego życia społecznego. Nie czyni tego nachalnie i wprost, lecz kreuje bardzo wyważone postacie, rysując sceny autentyczne, a równolegle wymuszające refleksję. Przy okazji omawiania tak ważnych kwestii przywołuje inną niedawną kryminalną premierę „Gniewu” Zygmunta Miłoszewskiego. Mam bowiem wrażenie, że choćby w temacie przemocy rodzinnej bardziej wstrząsające, silniej i głębiej dojmujące ujęcie literackie znajdziemy właśnie w „Przejęciu” niż ma to miejsce w wymienionej wcześniej książce autora „Domofonu”. Scena, gdy dawny partner policyjny Mortki, podkomisarz Kochan, wraca do domu i tak naprawdę bez powodu maltretuje własną żonę, to emocjonalny majstersztyk. Szkoda tylko, że ten ważny wątek, uderzający tym zestawieniem policjant - domowa przemoc, nie został rozwinięty w pełni i do końca. Choć mam wrażenie, że autor wróci do niego jeszcze przenikliwiej w kolejnej powieści.


„Przejęcie” Wojciecha Chmielarza to jedna z najlepszych powieści kryminalnych 2014 roku. Autor porusza wiele aktualnych i priorytetowych tematów społecznych, bardzo zgrabnie wplatanych w gęstą sieć fabularnej opowieści. Stopień skomplikowania intrygi kryminalnej jest tak samo wysoki, jak sposób ujęcia i zobrazowania literackiego śledztwa. Wrażliwość pisarska idzie w parze o dbałość realistyczną, w której nie ma przegadania czy też niepotrzebnych, przerysowanych scen. Czytelnicza przygoda z „Przejęciem” to niecodzienna gra intelektualna i podróż emocjonalna.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Dwie poprzednie powieści Wojciecha Chmielarza nie dość, że były dobre, to dawały jeszcze nadzieję na kolejne jeszcze lepsze tytuły, ukrywając w sobie naprawdę wielki potencjał twórczy autora. „Przejęcie”, najnowsza książka Chmielarza, w dużej mierze spełnia te oczekiwania.

Całość rozpoczyna się dość zaskakująco i egzotycznie, choć od samego początku gdzieś też w tle z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Christer Mjaset swoim polskojęzycznym debiutem powieściowym „Lekarz, który wiedział za dużo” spowodował, że moja wiara w skandynawski kryminał nie umarła wraz z kolejną książką pochodzącą z tej części Europy. Tym bardziej więc z olbrzymią nadzieją przyjąłem wydawniczą zapowiedź wydania kolejnego tytułu pisarskiego tego autora. „Białe kruki” okazują się być zupełnym zaskoczeniem czytelniczym, nie mieszczącym się w jakichkolwiek założeniach i domysłach.

Najnowsza powieść Mjaseta od pierwszej karty z każda kolejną sceną w sposób niewyobrażalny wciąga czytelnika we własny świat. Czyni to w sposób tak delikatny, a jednocześnie tak totalnie narkotyczny, że dalsza lektura jest właśnie swoistym ciągłym wypełnianiem braku. Z każdą kolejną stronią chce się kolejnej, wraz z każdą sceną i dialogiem pragnie się większej ilości faktów, sądów czy emocji zamkniętych w fikcyjnej rzeczywistości powieściowej. Niezwykła to umiejętność pisarska, tak tak zaskakująco zaserwowana, że w tym momencie recenzenckiej refleksji zastanawiam się czy to faktycznie był akt pochłaniania książki przez czytelnika, czy też to książka nie wchłonęła swoją fabułą samego czytelnika. Nurtuje mnie kwestia co stanowi o takim - doznanym przeze mnie osobiście - chwilowym zapomnieniu się w lekturze? Myślę, że klucz ukrywa się w zgrabnym połączeniu dwóch pozornie przeciwstawnych sfer opowieści o życiu: codzienności i niecodzienności. Zacznę od tej ostatniej, jakby mocniej tłumaczącej pewien rodzaj fascynacji czytelniczej. Chodzi o bohaterów i przestrzeń w jakiej obracają się ich egzystencjalne historie. Tą przestrzenią jest medycyna, a właściwie jej niewielka część zwaną neurochirurgią. To oczywiście obszar tematyczny, bo tym fizycznym rejonem akcji powieściowej jest głównie szpital, a wszystko to, co poza nim, to tylko wyłącznie z uwagi na bezpośredni kontakt z samymi bohaterami. Wszak przecież lekarze też mają życie osobiste, prowadzone poza miejscem pracy, choć jak się okazuje z kart książki, niekoniecznie musi być one oddalone od szpitala czy kliniki. Niecodzienność interesuje, bo jest medyczna, a więc dla przeciętnego człowieka niecodzienna, tym samym niedostępna. Gdy od samego początku w narracyjnym toku asystujemy zabiegowi operacji usunięcia krwiaka podtwardówkowego nie może być inaczej jak tylko wypieki i ekscytacja wraz z niepokojem czy to się uda, czy zakończy sukcesem. Sceny używania kraniotomu czy noża twardówkowego przyciągają uwagę i ekscytują. Kryje się też za nimi wielka niewiadoma oraz tajemnica ludzkiego ciała. Nie inaczej jest również z umiejętnościami i możliwościami neurochirurgii. Tutaj odbieranej niczym swoista inżynieria ciała, za którą blisko jest już do mocy demiurgicznej. Zresztą słowa wypowiedziane przez jednego z bohaterów powieści nie przypadkowo umieścił na okładce polski wydawca książki, bo mówią więcej niż wielozdaniowe tłumaczenia i opisy: „Jaka jest różnica między Bogiem a neurochirurgiem? Bóg nie jest neurochirurgiem”. Resztę można sobie dopowiedzieć, a Mjaset pozwala poprzez narracyjną opowieść nawet doświadczyć tej dopowiedzianej treści. Nie mniej interesującą i zajmującą sferą życiowych historii powieściowych bohaterów jest codzienność. Codzienność rozumiana jako zwykłość zawodowych i osobistych spraw, tak małych, jak i dużych. Dodatkowo autor recenzowanej książki przedstawia historie poszczególnych postaci w sposób niezwykle atrakcyjny. Z jednej bowiem strony każdy - określmy to jednym przymiotnikiem - biograficzny wycinek opowiedziany jest jakby był czymś wyjątkowym i nieznanym. O co zresztą nietrudno zwłaszcza, że dotyczy zagadnień zarezerwowanych dla miejsc opieki medycznej i pracujących tam osób, stających przed specyficznymi problemami. Z drugiej jednak strony, niezależnie czy to ordynator, czy lekarz starszy, czy też asystent, a nawet student lub pielęgniarka, wszyscy oni w swoich bolączkach i radościach, sukcesach i porażkach, służbowych lub rodzinnych, są czytelnikowi bliscy normalnością. W takich scenach bohaterowie Mjaseta są po prostu lustrzanym odbiciem każdego z nas. Okazuje się, że obojętnie czy miejscem pracy jest korporacja, szpital czy też instytucja lub urząd spotykają nas analogiczne przeciwności losu, przeżywamy podobne emocje, angażujemy się w te same uczucia i kierujemy się zbliżonymi nadziejami. To jest właśnie ta fascynująco opowiedziana codzienność i niecodzienność, normalność i unikalność.

Pojawia się kolejne pytanie. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na intrygę, zagadkę czy tajemnicę? Pod tym względem „Białe kruki” są największym zaskoczeniem. Trzymając się zgodności gatunkowej powieść ta nie jest ani kryminałem, ani też thrillerem. Nie oznacza to wcale, że w powieści brak jest napięcia. Rodzi się ono głównie w interpersonalnych relacjach pomiędzy głównymi bohaterami, na czele z trzema lekarzami-rezydentami walczącymi o stały etat neurochirurga. W tym swoistym wyścigu o posadę nie chodzi już tylko o zawodową karierę, lecz o przyszłość totalną - we wszystkich wymiarach życia. A skoro stawka jest tak wielka, to z czasem narracyjnej opowieści rozpoczyna się rozgrywka, w której nikt tak naprawdę nie będzie grał fair. To właśnie ta rywalizacja buduje zespół intryg krzyżujących się ze sobą, powodując coraz większe zainteresowanie czytelnicze, które jest powodem naprawdę niecierpliwej lektury. Wszystkie knowania nie mają charakteru kryminalnego, co nie oznacza, że są w jakiś sposób zubożone, tracąc na barwności i zagadkowości. Ukrywa się za tym pisarska teza, że samo życie i ludzkie działania pełne są pułapek i dwuznaczności, które odpowiednio opowiedziane stanowić mogą nieprzeciętny materiał literacki. Autor „Lekarza, który wiedział za dużo” dba przy tym o narracyjny autentyzm, idealnie przy tym dawkując informacjami, co powoduje, że czytelnik nieustannie przewiduje, starając się odgadywać co i kto kryje się na kolejnymi, potencjalnymi zdarzeniami.

Mjaset nie rezygnuje jednak całkowicie z niewiadomej o charakterze kryminalnym. Kreuje ją jednak zupełnie inaczej niż ma to miejsce w klasycznym kryminale. Nie ma zbrodni, lecz wyłącznie przestępstwo rozboju, w którym dzięki okolicznościom miejsca i czasu udział może brać jeden z bohaterów powieściowych uprawiający zawód lekarza. Wyjątkowego smaku do tego dość błyskotliwego zapętlenia akcji dodają sytuacje o dużym stopniu napięcia, jak na przykład obecność w szpitalu ofiary napadu, która może rozpoznać napastnika. To nie jedyne skomplikowanie fabuły ocierające się o kryminalne wątki. Nie będę jednak ujawniał pisarskich pomysłów, by nie psuć przyszłym czytelnikom przyjemności i dreszczyku lektury.


„Białe kruki” w swojej artystycznej formie stanowią pozycję o znośnej lekkości przy jednoczesnym zachowaniu dramaturgicznego napięcia, które rodzi się wprost z udanego literacko ujęcia ludzkich zmagań z materią spraw osobistych i zawodowych. Medyczny anturaż fabuły jest wyłącznie dodatkową wartością podnoszącą atrakcyjność i wyjątkowość książki. A wszystko to podane w tak sugestywny i wciągający sposób, że trudno przerwać czytelniczą przygodę z powieścią.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Christer Mjaset swoim polskojęzycznym debiutem powieściowym „Lekarz, który wiedział za dużo” spowodował, że moja wiara w skandynawski kryminał nie umarła wraz z kolejną książką pochodzącą z tej części Europy. Tym bardziej więc z olbrzymią nadzieją przyjąłem wydawniczą zapowiedź wydania kolejnego tytułu pisarskiego tego autora. „Białe kruki” okazują się być zupełnym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Twórczość pisarską Jeana-Christophe’a Grange silniej znamy chyba z dzieł filmowych niż papierowych książek. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Wielu z nas pamięta właśnie głośne filmowe tytuły „Purpurowe rzeki” i „Imperium wilków” z udanymi kreacjami Jeana Reno. Nie mniej znany jest film „Kamienny krąg” z dwiema znakomitymi aktorkami Monicą Bellucci i Catheriną Deneuve. Nie możemy jednocześnie zapominać, że te głośne dzieła kinowe powstały na podstawie powieści, co świadczy wyłącznie o ich jakości i dużym talencie autora. Wydaje się, że spory potencjał filmowy ukrywa się także w najnowszej propozycji wydawniczej na polskim rynku księgarskim, powieści „Kaiken”.

Francuski pisarz przede wszystkim szczodrze obdarza złożoną intrygą o wielowątkowej strukturze i jeszcze większej dawce zagadkowości. Cała fabuła rozkłada się przy tym jakby na dwie nie do końca odrębne części. W pierwszej jesteśmy świadkami swoistej rywalizacji pomiędzy policjantem-śledczym, Olivierem Passanem, a podejrzanym o seryjne bestialskie morderstwa kobiet w zaawansowanej ciąży, Patrickiem Guillardem. To zadziwiający pojedynek i niezwykle emocjonujący jednocześnie. Od samego początku policjant jest jakby na przegranej pozycji. Jego wielka determinacja w odkryciu i ujęciu brutalnych zabójstw jest tak wielka, że wręcz przekracza granice prawa i obsesyjnie depcze po piętach swojego adwersarza. Z tego powodu Guillard ma przewagę i przez dużą część śledztwa kontroluje je w pewien sposób. Jego precyzyjność i analityczność przeciwstawiona zostaje emocjonalności i spontaniczności Passana. Smaku tej interpersonalnej rozgrywce dodaje fakt - w przypadku obu bohaterów - podobnego pochodzenia i zbliżonych doświadczeń osobistych z czasów młodości. Dzieciństwo spędzone w domach dziecka stanowi dla nich piętno, które powraca w powieściowych scenach echem emocjonalnych decyzji i czynów. Obie postacie są dzięki takiemu bagażowi afektywnemu ciekawie złożone i poprowadzone w sposób nieoczywisty. O ile podejrzany o seryjne czyny Guillard, jako hemafrodyta, poddawany wcześniej kilkukrotnym operacjom i leczeniu testosteronem, wydaje się być bardziej przewidywalny, to książkowa osobowość oficera policji stanowi większą zagadkę. Nie inaczej jest z samą sprawą kryminalną. Może aż tak bardzo nie zaskakuje odpowiedzią na pytanie kim jest zbrodniarz, lecz trzyma w napięciu do samego końca samym sposobem prowadzenia i rozwiązania śledztwa. I mogę tylko zdradzić, że finałowa scena, angażująca obu bohaterów, stanowi emocjonującą i mocną przygodę czytelniczą, godną nie jednego thrillera czy powieści sensacyjnej.

W tym dramatycznym i szaleńczym starciu na śmierć i życie bohaterom ucieka gdzieś z pola widzenia świat własnych uczuć. Grange bowiem udanie przeplata kryminalne napięcie z fermentem w sferze osobistych emocji. Mam na myśli problemy rodzinne policnta, które za przyczyną pełnego zaangażowania w śledztwo intensyfikują się i wychodzą na pierwszy plan fabuły. To jednak tylko tak zbudowane wrażenie, albowiem dramat separacji z żoną i niepokój zagrożenia dla dzieci to nie tylko pochodne policyjnej służby, lecz coś bardziej głębszego. Nim jednak dotrzemy do przyczyny tego stanu rzeczy, będziemy błądzić wraz z Passanem po obrzeżach kolejnej intrygi kryminalnej. I jeśli podczas lektury pomyślicie, że już goręcej i bardziej wstrząsająco nie może być, to pomylicie się tak jak ja. Grange nie oszczędza, uderza jeszcze mocniej niż w początkowych partiach książki. Nawet kolejna zbrodnia jest bardziej niż wstrząsająca. Symbolizuje ona także kulturowy wymiar zdarzeń wykreowanych w książce. Obok wstrząsającego aktu dekapitacji drugim symbolem kulturowego wyzwania jest tytułowy kaiken - sztylet, którym samobójczą śmierć zadawały sobie honorowo żony samurajów, podcinając własne gardło. Recenzowana powieść jest tym samym areną zderzenia dwóch jakże odmiennych dziedzictw kulturowych. Wschodu i Zachodu. Japonii i Francji. Takie też jest małżeństwo głównego bohatera, Passana. W tym jednak przypadku autor przewrotnie odwraca role. Policjant, z urodzenia Francuz, jest totalnie zafascynowany Japonią, jej kulturą, wartościami i ideami życiowymi. Jego małżonka, Naoko, z pochodzenia i wychowania Japonka, ucieka właśnie od swojego wschodniego dziedzictwa, chłonąc w siebie wolność i otwarcie zachodniej kultury. Na skrzyżowaniu swojej rodzimej przeszłości i aktualnego wyboru innych wartości rodzi się dramat nie tylko rodzinny. Taki też charakter ukrywa kolejna intryga kryminalna, której źródło ukrywa się - ku wielkiemu zaskoczeniu czytelników - zupełnie gdzie indziej i pochodzi z innego czasu niż ten powieściowej akcji. Kto i dlaczego grozi rodzinie Passana, a nawet zabija, to w drugiej części powieści „Kaiken” główne pytania, za którymi ukrywa się policyjne i osobiste wyzwanie dla głównego bohatera. Choć finalnie w rozwiązanie sprawy zaangażowane zostaną także inne osoby.


Recenzowana książka przez swoją większą część uderza dynamizmem akcji, wysokim stopniem napięcia fabularnego i złożonością emocjonalną. Opowiedziana historia zaskakuje nieustannie, mknie do przodu i mieni się barwami emocji. Narracyjny ferment oddaje psychologiczną dysharmonię, która rozciąga się pomiędzy najważniejszymi bohaterami snutej opowieści.”Kaiken” to także wciągające czytelniczo zmagania dziedzictwa i fascynacji kulturowej, wymagające poświęcenia życia. W tym zakresie zaskakują finałowe sceny, ale i trochę rozczarowują pewnym przerysowaniem. Nie mogę zdradzić na czym to polega, by nie być oskarżonym o zdradzenie tak istotnych elementów fabuły, ale końcowe wydarzenia - może i plastycznie filmowe - uderzają zbytnim realizmem przeniesionym jakby z innego świata i czasu. A to już trochę bajkowe, odrealnione, tak mało współczesne i nieprzekonujące, zwłaszcza w świetle wcześniejszych zdarzeń powieściowych. Choć równolegle myślę, że znajdą się i zachwyceni czytelnicy, uznając to za pewien rodzaj symbolicznego przeniesienia w świat tradycyjnych dla Japonii zasad i czynów. Niezależnie od tych kontrowersyjnie wykreowanych elementów układanki fabularnej, powieść „Kaiken” przekonuje mocą ukrytych idei i chronionych wartości w których przyjaźń, wierność, oddanie i miłość nabierają nowych znaczeń.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Twórczość pisarską Jeana-Christophe’a Grange silniej znamy chyba z dzieł filmowych niż papierowych książek. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Wielu z nas pamięta właśnie głośne filmowe tytuły „Purpurowe rzeki” i „Imperium wilków” z udanymi kreacjami Jeana Reno. Nie mniej znany jest film „Kamienny krąg” z dwiema znakomitymi aktorkami Monicą Bellucci i Catheriną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nagroda Kryminalnej Piły dla najlepszej polskiej miejskiej powieści kryminalnej roku 2013 za „Pogrom w przyszły wtorek”. Za ten sam tytuł dublet nagrody Wielkiego Kalibru dla najlepszej powieści kryminalnej zdaniem Jury i czytelników. Tak wyglądał początek roku 2014 dla Marcina Wrońskiego. W tym samym czasie miała swoją premierę kolejna, szósta już powieść z cyklu lubelskiego, zatytułowana „Haiti”. I trochę na fali sukcesu poprzedniej książki, ale przede wszystkim zasłużenie za swoje mistrzostwo artystyczne i kryminalną moc, „Haiti” sprzedawała się szybko i dobrze, a pośród recenzentów zbierała wyłącznie wysokie oceny i noty. To wymarzone dla każdego autora osiągnięcie czytelnicze i medialno-wydawnicze. To jednak także postawienie sobie wysokiej poprzeczki dla przyszłych dokonań pisarskich, wymagających w kolejnych książkach szczególnej, bo jeszcze większej dbałości o wyobraźnię i słowo. Jeszcze krócej można powiedzieć: mistrzostwo zobowiązuje. Gdy więc dotarła do mnie wiadomość, iż następną powieść z Maciejewskim autor „Kina Venus” planuje napisać i wydać jeszcze w tym roku, przez moment ogarnęło mnie zaskoczenie i powątpiewanie czy aby to dobry pomysł. Przede wszystkim bałem się, że pisarz da się ponieść głównie fali popularności i pozytywnego odbioru poprzednich tytułów, bez głębszej refleksji twórczej i nowych pomysłów na kolejne kryminały. Dziś, po lekturze „Kwestji krwi” śmiało mogę powiedzieć, że moje obawy stanowiły troskę na wyrost. Mam nawet wrażenie, że własne ograniczenia co do wyobraźni i możliwości artystycznych Marcina Wrońskiego, niczym liczba do kwadratu, znalazły ujście w kolejnej doskonałej propozycji literackiej lubelskiego autora.

„Kwestja krwi” w pierwszej kolejności udowadnia, że granice twórczej inwencji jej autora zdają się nie mieć granic. Obejmuje to zarówno samą czystą sztukę słowa, cyzelowaną w każdym szczególe świata przedstawionego i składniowej materii konstruowanych zdań, jak i horyzonty literackiej wizji fabularnej. To ostatnie wydaje się być niezmiernie ważne w perspektywie wcześniej opublikowanych książek i tych, które są planowane w całym dziesięciotomowym kryminalnym cyklu lubelskim. W tak pomyślanym komplecie każda poszczególna powieść stanowić bowiem musi samodzielny twór o pełnej i oryginalnej realizacji intrygi kryminalnej. Równolegle jednak każdy pojedynczy tytuł musi stanowić element o wysokim stopniu komplementarności dla całego cyklu, w którym to idea kontinuum stanowi czynnik zespalający. To kontinuum w głównej mierze stanowi postać Maciejewskiego, bo w końcu wokół jego losów osobistych i zawodowych wyzwań śledczych obraca się młyn fabularnej opowieści. To bardzo typowe dla tego typu cykli pisarskich. Marcin Wroński mistrzostwo własnego cyklu osiąga jednak wykraczając poza podstawowe standardy tego rodzaju epopei powieściowych. Kreacja głównego bohatera stanowi oczywiście dominantę fabularnego i oś narracyjną, wokół której realizowany jest zamysł poszczególnych historii kryminalnych, lecz równocześnie stanowi jedynie koronę pośród pozostałych, nie mniej ważnych rejonów literackiego dzieła. Z tytułu na tytuł bowiem autor „Skrzydlatej trumny” coraz świadomiej i w sposób dalece dopracowany stwarza świat przedstawiony, w którym każdy jego element udanie wypełnia poszczególne pola perfekcyjnie wyimaginowanego obrazu. Znakomitym odniesieniem dla artystycznej progresji lubelskiego pisarza jest sztuka układania puzzli. „Morderstwo pod cenzurą” czy „Kino Venus” były niczym pierwsze, nieśmiałe próby składania prostych obrazków opartych na niewielkiej liczbie niezbyt skomplikowanych elementów graficznych, podczas kompletowania których zdarzały się potknięcia i niedoskonałości. „A na imię jej będzie Aniela” czy „Skrzydlata trumna” to już ambitniejszy dobór układanki, której powoli zaczynała imponować liczba kumulowanych części, ale również ich wielobarwność i zróżnicowanie. Wspomniane już wcześniej, kolejne powieści, „Pogrom w przyszły wtorek” i „Haiti” to już układanki o dalekim stopniu złożoności i niebywałym stopniu szczegółowości w zakresie dbania o artystyczny efekt całości. Recenzowana „Kwestja krwi” nie jest w tej wyliczance odstępstwem, lecz znakomitym dopełnieniem przywołanej reguły tworzenia powieści doskonałej. Oczywiście mam na myśli kryminalną powieść historyczną, określoną retro-kryminałem. W swoim literackim wykonaniu Marcin Wrońskim bezapelacyjnie dzierży dziś symbole władzy na tej mapie gatunkowej. Jego udziałem jest już nie tylko berło, ale i korona polskiego retro-kryminału, przejęta od Marka Krajewskiego. Innych konkurentów aktualnie nasi mistrzowie nie mają, choć „Kwestja krwi” choć tymczasowo ugruntowała jedynowładztwo. „Władca liczb” Marka Krajewskiego, choć jest książką bardzo dobrą, to stanowi jednak także dowód na chwilowa słabość tego wybitnego pisarza, zaplątanego w sidła własnej kreacji twórczej. Na marginesie dodam, że wierzę jeszcze w dalece efektowny i efektywny pojedynek obu autorów na kolejne, nieprzeciętne retro-kryminały.

Ciekawe jest to, że wymienieni pisarze w obu swoich tegorocznych tytułach, stanowiących daleką już kontynuację cykli powieściowych, zastosowali podobny chwyt. Idzie o poprowadzenie narracyjnej opowieści w dwóch dość odległych wymiarach czasowych, przywołujących tak różne czasy o zupełnie innym ciężarze historycznym i obyczajowym. A co jeszcze bardziej istotne o tak - w gruncie rzeczy - odmiennym momencie osobistych wyborów życiowych i stanów emocjonalnych. I o ile u Krajewskiego dostrzegamy mistrzowską literacko kreację bohatera w wieku starczym, to u Wrońskiego nieprzeciętnie przedstawiona zostaje młodość jego bohatera. Sylwetki te stanowią swoiste dopełnienie literackiej biografii bohaterów. Mam wrażenie, że u autora „Kwestji krwi” dzieję się to bardziej przekonująco, autentycznie i z niebywałą lekkością. Młodość Maciejewskiego, nie będącego jeszcze nawet w marzeniach komisarzem policji, stanowi dopracowany do szczegółów portret o bardzo szerokim zakresie malowanego wizerunku. Oto na naszych oczach aspirant Zygmunt Maciejewski, choć czasowy student wydziału prawniczego i absolwent szkoły policyjnej, to prawie niczym tabula rasa kształtuje swoją osobowość i wykuwa w materii pierwszej kryminalnej sprawy zawodowe umiejętności. Jak nigdy wcześniej w niejednej scenie z udziałem Maciejewskiego schodzą się (niepełne) rodzinne wychowanie, balast środowiska z czasów nieletniości, nabyte wprost z dnia codziennego uprzedzenia natury obyczajowej, nieustannie weryfikowana policyjna wiedza teoretyczna, obecne na każdym kroku doświadczenia natury politycznej tak dobitnie i kontrastowo tworzące historię tamtej Polski i wreszcie debiutujące w „wielkim świecie” skrywane wcześniej emocje i doznania z różnym skutkiem oglądające światło dzienne. Postać Maciejewskiego w tej powieści fascynuje nieustannie, właśnie przede wszystkim tą możliwością obserwacji i kibicowania procesowi wykuwania się literackich podwalin dla całej sylwetki bohatera, poznanego przecież wcześniej w innych sytuacjach życiowych i zawodowych. Gdy popatrzymy na jego osobę wstecz pisarskiej opowieści, widzimy jak kompletna i wnikliwie przemyślana jest to sylwetka. Wroński jest w tym geście twórczym bardzo przekonujący. To jednak nie jedyna tak dopracowana właściwość świata postaci literackich. W „Kwestji krwi”, choć nie po raz pierwszy, ale chyba tak szeroko i wyraźnie nigdy wcześniej, pozostałe postacie zostają odziane w „szaty” literacko-historyczno-biograficznej kreacji. Umiejętnie dobrane, creatio ex nihilo, postacie literackie tkwią w obyczajowej, społecznej i politycznej współzależności z cechami osobowościowymi. Na dokładkę część z nich, przede wszystkim Bolesław Leśmian i Stanisław Młodożeniec, bardzo swobodnie potraktowanymi biografami rzeczywistymi, ubarwiają przestrzeń powieściową w sposób dalece niecodzienny i niekiedy nawet prowokujący. Prowokujący czytelnika nie tyle do podjęcia gry z literacką wizją, lecz do jej uzupełnienia, skonfrontowania z własną pamięcią i wyobraźnią na temat tych realnych przecież postaci historii literatury polskiej.

Marcina Wrońskiego, i nie inaczej jest w recenzowanej „Kwestji krwi”, cechuje dość duża dbałość o jakość słowa literackiego, to jest o realizm języka przywoływanych czasów, żywość dialogów, plastyczność opisów. Niejednokrotnie pozwala sobie na grę metaforami i symbolami, choć równocześnie nie gardzi różnorodnym poziomem humoru - od lekkich, ledwo dostrzegalnych aluzji i gierek semantycznych po znakomicie skonstruowane sceny tchnące uśmiechem. W omawianej powieści mistrzostwo humoru połączone z wyjątkowo sympatycznie poprowadzoną grą reprezentuje drugoplanowa postać przodownika Anastazego Olkiewicza, kierownika posterunku w Majdanie Sopockim. Ta gra, pełna uśmiechu i aluzji, to tak naprawdę zawadiacko puszczone oko do uważnego czytelnika powieści kryminalnych pewnego pisarza z Poznania. Chodzi oczywiście o Ryszarda Ćwirleja, z którym po przyjacielsku autor „Haiti” prowadzi literacką rozgrywkę, ku radości czytelników. Wspomniany Anastazy Olkiewicz to nikt inny jak przodek jeszcze bardziej barwnej i humorystycznej postaci wprost z czasów PRL-u i powieści autora „Śmiertelnie poważnej sprawy”, Teofila Olkiewicza, zrządzeniem losów historii chwilowo zmuszony do pełnienia służby na wsi zamojskiej poza ukochaną Wielkopolską. Więcej zdradzić nie mogę, by nie psuć totalnej przyjemności kilku scen i kilkunastu naładowanych humorystycznie zdań.

Marcin Wroński w „Kwestji krwi” nie tylko poszerzył przestrzeń czasową powieściowego cyklu, nie tylko ubarwił i dogłębnie wzbogacił sylwetkę osobowościową głównego bohatera, ale także podjął rękawicę rzuconą samemu sobie. Mam na myśli wyprowadzenie akcji powieściowej całkowicie poza Lublin, do niezbyt oddalonego Zamościa. Dla tak znakomitego znawcy Lublina, piewcy lubelskich ulic i wyszynków, zarówno tych przedwojennych, jak i powojennych, uczulonego na zapachy, barwy i smaki wielokulturowego i niejednorodnego społecznie oraz obyczajowo miasta, decyzja o wyborze Zamościa nie mogła być łatwa. Pisarz poradził sobie z tym zagadnieniem bardzo sprawnie. Zamość nie jest oczywiście sportretowany tak szeroko i wieloobrazowo jak rodzinny Lublin, ale tak charakterystyczną dla autora dbałością o szczegół. Mam nieodparte wrażenie, że dotyczy to zwłaszcza kamienic i miejsc bliskich dawnym fortom, co można naocznie przeczuć i sprawdzić podczas pobytu w tych miejscach Padwy Północy. Powieściowy Zamość żyje i skrzy się przede wszystkim licznymi, tak odmiennymi odblaskami różnych warstw społecznych, obyczajowych, kulturowych i nawet politycznych. Historia obecna w realiach i autentyczności obrazu miasta, ulic, miejsc i wreszcie ludzi przez Wrońskiego traktowana jest nie z pobożnością, ale wymaganą powagą. Nie tylko jako obowiązkowe w retro-kryminale tło, ale także jako równoprawny współbohater powieściowych historii. Będę się powtarzał, lecz to ważne, choć obracamy się w przestrzeni fikcji literackiej to autor „Pogromu w przyszły wtorek” po tylu już tytułach świetnie odgrywa także rolę nauczyciela historii. Historii uwiecznionej artystycznie, subiektywnie z jednoczesną troską o realizm tej historii małej, bliskiej bohaterom i miejscom ich pracy, nauki, zabawy. W tym wszystkim jest jeszcze wrażliwość na autentyczność emocjonalnej i psychologicznej strony prowadzonej opowieści. Jako czynny policjant muszę jeszcze dodać, odwołując się do umiejętności portretowania realiów przedwojennej pracy funkcjonariuszy w granatowych mundurach, że to może nawet dobrze, iż Wroński pisze wyłącznie retro-kryminały. Bałbym się bowiem chyba jego współczesnej powieści z policjantami w roli głównej. Czuję, że byłoby to mocno krzywe zwierciadło.

„Kwestja krwi” nie byłaby jednak tak udaną powieścią, gdyby autorowi chodziło wyłącznie o nieprzeciętnego bohatera i dopracowane realia historyczne czasu i miejsca. Marcin Wroński ani przez chwilę nie zapomina o tym, że jest mistrzem kryminału. Intryga, jaką buduje w recenzowanej powieści, w pierwszym odbiorze zaskakuje od samego początku lektury dość silnym zakresem niedopowiedzenia i tajemniczości. Tutaj nie ma zbrodni i nie ma zwłok, jest wyłącznie drobny, choć fakt - krwawy, artefakt w postaci rękawiczki. Celowo nie używam słowa ślad, dowód, bo przez wiele początkowych kart nie ma tak naprawdę właściwego śledztwa. Nie licząc tego, że to biograficznie pierwsza samodzielna sprawa kryminalna Zygi Maciejewskiego, to trzeba też obiektywnie uznać, iż to jedno z najtrudniejszych jego postępowań. Brak informacji lub mylne informacje, pusty bagaż doświadczeń osobistych i zawodowych, poczucie obcości w Zamościu i jeszcze nieprzychylność kolegów oraz przełożonych to całkiem spory zespół ograniczeń śledczych. Jednak dzięki tej złożoności przeciwności intryga kryminalna nie jest banalna i prosta. Nieustannie musimy mierzyć się z nią i weryfikować rodzące się wersje kryminalistyczne oraz ewentualnych sprawców zaginięcia młodej dziewczyny. Podążając tropami, musimy też uwzględniać błędy i niedopatrzenia samego Maciejewskiego. Wszak nikt nie rodzi się idealny. To nie tylko rozwiązywanie zagadki, to nie tylko ćwiczenie umysłowe, to także - po raz pierwszy tak wyraźnie odczuwalny - nasz wyścig z Zygą o prawdę faktów. Wroński trzyma czytelnika w napięciu do samego końca i w finale powieści, pomimo pozornie już rozwiązanej sprawy, po raz kolejny dokonuje zwrotu i zaskoczenia. Prawdziwe mistrzostwo kryminalnej układanki. A w tym miejscu mogę jeszcze zdradzić odrobinę. Powieść ma podtytuł „romans kryminalny” i nie jest to tylko prowokacja literacka autora. To świadomy wybór, w którym relacje męsko-żeńskie, emocje, pożądanie posiadają wiele twarzy. Czy tylko kryminalne? Trzeba doczytać do samego końca.


„Kwestja krwi” Marcina Wrońskiego to z jednej strony lekkość lektury, a z drugiej strony to znakomity, rewelacyjny układ fabuły wraz z świetnie poprowadzoną intrygą, trzymającą naprawdę do samego końca może nie tyle w niepewności, co w zagadce i pewnej tajemnicy. I jeszcze na dokładkę Zyga Maciejewski, tym razem w podwójnej kreacji - najmłodszej i najstarszej biograficznie z wszystkich jego dotychczasowych tytułów. Bohater dopracowany i skonstruowany kompletnie. Twórca retro-kryminału, Marek Krajewski, ma kogoś, kto przerósł go o klasę, kto utrzymuję najwyższy poziom w każdym zakresie wymogów gatunkowych. Tą osobą jest Marcin Wroński. „Kwestja krwi” udowadnia, że potrójne uhonorowanie nagrodami roku 2014 to nie był przypadek tylko prawidłowość!

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Nagroda Kryminalnej Piły dla najlepszej polskiej miejskiej powieści kryminalnej roku 2013 za „Pogrom w przyszły wtorek”. Za ten sam tytuł dublet nagrody Wielkiego Kalibru dla najlepszej powieści kryminalnej zdaniem Jury i czytelników. Tak wyglądał początek roku 2014 dla Marcina Wrońskiego. W tym samym czasie miała swoją premierę kolejna, szósta już powieść z cyklu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawnictwo „Smak Słowa” niebezpiecznie przyzwyczaja czytelników do powieści, które nie są tym, czym wydawałoby się, że są lub mogłyby być. Gdyby szukać ich najnowszego tytułu wydawniczego „Śnieg przykryje śnieg” na właściwych półkach księgarskich lub w odpowiednich działach witryn internetowych, to najczęściej książkę tą znajdziemy pośród innych nowości kryminalnych roku 2015. Powieść Levi Hendriksena nie jest z pewnością czystym kryminałem. Ona tak naprawdę w ogóle nie jest kryminałem. Gatunkowo kryminalne wątki najbliższe są thrillerowi, choć w całej narracyjnej wizji świata przedstawionego najsilniej odzywają się wątki psychologiczno-obyczajowe. Dla tej książki nie jest to jednak zarzut, lecz jej najmocniejszy atut, powodujący możliwość przeżycia niezwykłej podróży emocjonalno-czytelniczej.

Wczytując się od samego początku w kolejne strony recenzowanej powieści, warto pamiętać, by nie szukać zbyt intensywnie wątków kryminalnych. W takim klasycznym układzie: zbrodnia - ofiara - nieznany sprawca, pisarz nie poprowadził jakiejkolwiek fabularnej historii. Wszystko rozpoczyna się dość spokojnie, choć jednocześnie boleśnie. Jak sam wydawca zapowiada - 37-letni Dan Kaspersen wraca do małej rodzinnej wioski Skogli niedaleko Kongsvinger na pogrzeb brata. Właśnie odsiedział dwuletni wyrok za przemyt narkotyków i szuka dla siebie nowego miejsca w życiu. Jego brat zmarł w tragicznych okolicznościach: został znaleziony martwy w swoim samochodzie na podwórzu małego gospodarstwa, które odziedziczyli po rodzicach. Ból, jakiego doświadcza główny bohater, jest niejako podwójny. Z jednej strony bowiem wszystko wskazuje, że śmierć brata była aktem samobójczym. Tym bardziej bezgranicznie bolesnym dla wracającego Dana, bo przecież nic nie wskazywało podczas ostatniego widzenia, by Jakob w jakiejkolwiek formie miał kłopoty ze swoim życiem. Jego śmierć staje się tajemnicą, przed rozwiązaniem której staje właśnie główny bohater. Z drugiej strony odejście brata jest rozerwaniem ostatniej nici łączącej go z miejscem rodzinnym, emocjami i uczuciami, które wypełniają pamięć przeszłości. Trudno o bardziej nie komfortową sytuację odzyskania wolności osobistej po odbytym wyroku. Nic więc dziwnego, że Dan Kaspersen prawie że ucieka z pogrzebu brata. To moment, który musi samodzielnie przeżyć i oswoić. Uczyni to na swój sposób, zaskakujący. Nie będę zdradzał przyszłym czytelnikom, co tak naprawdę robi celem pierwszego odreagowania. Jest to jednak czynność, która w dalszej części powieści przyniesie potencjalnie kłopoty natury kryminalnej.

Właśnie na skrzyżowaniu osobistej tragedii śmierci brata i przestępstwa dokonanego w dniu jego pogrzebu pojawia się wątek kryminalny powieści, ubrany bardzo szybko w szatę thrillera o charakterze psychologicznym. Oscar Thrane został pobity w swoim domu nieomal na śmierć. Leży w śpiączce od dnia pogrzebu Jakoba, z którego szybciej oddalił się główny bohater, Dan Kaspersen. Układ zdarzeń okazuje się być idealny zwłaszcza dla mało idealnych śledczych pokroju Rasmussena. Świadczyć mają o tym także inne ślady i poszlaki. Główny bohater nie przyznaje się oczywiście do przestępstwa. Jak jest naprawdę czytelnik nie zostaje poinformowany. Narrator skąpi nam faktów i pewników, a choć coraz bardziej nabieramy przeświadczenia, że Dan nie ma nic wspólnego z tym zdarzeniem, to jednak pętla wokół jego osoby zaciska się coraz mocniej. W tych okolicznościach ukrywa się pierwsza warstwa napięcia powieściowego, którego doświadczamy jako czytelnicy, utożsamiając się z trudną kondycją głównego bohatera. Znalazł się on bowiem w położeniu będącym albo zbiegiem niesprzyjających mu okoliczności, albo padł ofiarą celowych działań pozorujących udział w zdarzeniu i jego winę.

Druga przestrzeń fabularnego napięcia rozpościera się pomiędzy opisywanym zdarzeniem kryminalnym i podejrzeniem o jego popełnienie przez Dana, a zaszłościami, które wracają w osobie Kristiana Thrana. Dawnego przyjaciela, za namową i z pomocą którego główny bohater powieści zajął się przemytem narkotyków, za co został skazany na odbytą dopiero co karę więzienia. Kristian to jednocześnie syn ofiary brutalnego napadu, co - biorąc pod uwagę nie skrywany żal i złość Dana za wyłączne poniesienie winy - stanowi wyraźny i mocno narzucający się śledczym motyw popełnionego w ostatnich godzinach przestępstwa. Narrator dodatkowo nie pozostawia złudzeń. Pomiędzy Danem a Kristianem musi dojść do spięcia. Początkowo to w Danie widzimy wrzenie i wściekłość, za którą jednak nie ukrywają się jakieś bezpośrednie działania, nie licząc swoistych seansów „autopsychoterapeutycznych”, będących wyrzuceniem z siebie pokładów złości narastających najpewniej przez czas pobytu w zakładzie karnym. Widoczna wzajemna niechęć z poziomu wewnętrznego rozdrażnienia przechodzi najpierw w gesty i drobne zaczepki, by ostatecznie eksplodować dramatycznymi wydarzeniami na śmierć i życie.

W tym wszystkim jest jeszcze miejsce na trzecią przestrzeń fabularnego napięcia. Moim zdaniem najważniejszą i z punktu widzenia czytelniczych wrażeń najciekawszą. To przestrzeń rozciągająca się pomiędzy echem dawnego uczucia do Kristine a rodzącym się doznaniem bliskości i miłości do Mony Steinmyr. Wypełnia ją wewnętrzny głód fizycznego kontaktu, seksualnego zbliżenia, zrozumiale dominujący po okresie więziennego odosobnienia. Nie jest to jednak główny imperatyw w zachowaniu głównego bohatera. Silniejsza jest bowiem potrzeba prawdziwej bliskości, opartej na emocjach - autentycznych i czystych. Dan szuka tych stanów w przeszłości, w tych nielicznych chwilach przed tragiczną śmiercią rodziców. Szuka w osobie brata, przywoływanych w pamięci spędzanych z nim chwilach, próbując zrozumieć dlaczego odszedł. I wobec braku odpowiedzi, a może bardziej beznadziei odpowiedzi, planuje ucieczkę. I nim do niej dojdzie, mają miejsce dramatyczne wydarzenia o dużym ciężarze kryminalnym, łączące i równocześnie rozwiązujące splątane wątki fabularnej opowieści.

Powieść Levi Henriksena wymyka się gatunkowym szablonom i to największa jej zaleta. Autor udanie splata wątki obyczajowe, kryminalne i psychologiczne, odpowiednio dozując ich fabularnymi składnikami. To właśnie te trzy przestrzenie, o których pisałem wyżej, przenikają się nawzajem nieustannie. Czytelnicze zaangażowanie wynika wprost z ciekawie ukrytej zagadki o wielowarstwowej proweniencji, w której elementy intrygi są tak samo ważne, jak wewnętrzne rozterki głównego bohatera i emocjonalne nici rodzących się uczuć. „Śnieg przykryje śnieg”, jak przystało na skandynawską powieść, trąci też odrobiną metafory i symbolu, do których zaliczyć należy tytułowy śnieg i koniecznie legendarny model samochodu marki Volvo Amazon, co z pewnością zauważą wnikliwi odbiorcy. I muszę przyznać, że z rzadka tak bardzo skandynawska, pozornie zimna historia, kryje w sobie tak dużo nadziei i optymizmu wbrew nawet bólowi i surowości życia. Cieszę się, że „Smak Słowa” wyszukuje dla nas tak nieoczywiste książki.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Wydawnictwo „Smak Słowa” niebezpiecznie przyzwyczaja czytelników do powieści, które nie są tym, czym wydawałoby się, że są lub mogłyby być. Gdyby szukać ich najnowszego tytułu wydawniczego „Śnieg przykryje śnieg” na właściwych półkach księgarskich lub w odpowiednich działach witryn internetowych, to najczęściej książkę tą znajdziemy pośród innych nowości kryminalnych roku...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tym razem zacznę od końca, a tak naprawdę dosłownie od końca recenzowanej książki. „Piaskun” Larsa Keplera, bo o ten tytuł chodzi, pozostawia wielki niedosyt i zawód równocześnie. Niedosyt, bo oto - wbrew oczekiwaniom - fabularna sprawa nie zostaje zamknięta, rzeknę jeszcze inaczej - dopowiedziana śledczo. Zawód, bo nagle brakuje kolejnych stron opowiadanej historii, a na dokładkę brak jakiejkolwiek informacji o planowanej kontynuacji. Oczywiście moje słowa o niedosycie i zawodzie wypowiadam na przekór, bo zamykając książkę myśli się tylko o jednym, że chce się więcej.

Kepler, a właściwie duet pisarski Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril, bo to oni kryją się za artystycznym pseudonimem, kolejną książką potwierdzają, że stanowią czołówkę skandynawskiego kryminału. „Piaskun” uderza w pierwszej kolejności niezwykłą dynamiką narracji, realizowaną na dwa sposoby. Pierwszy dotyczy formalnej strony prowadzonego opowiadania. Całość skonstruowana została z wielu, ponad stu osiemdziesięciu rozdziałów, niejednokrotnie krótkich, zwartych i urywanych. Dodatkowo dość często przerzucających fabularną akcję w odmienne miejsca. Częstokroć także te małe rozdzialiki rozdzielają zwarte sceny, powodując jeszcze większe zaciekawienie i chęć czytania. Drugi sposób dynamizowania narracyjnego toku ukrywa się w wielowątkowości, za którą pojawiają się różne osoby, miejsca i momenty czasowe. Jest to robione tak umiejętnie, zarażając niedopowiedzeniami, że pomimo świadomości, że poszczególne elementy kryminalnej układanki biegną w jednym kierunku, dajemy się ciągle „nabierać”, wyczekując tego, co dalej. Tym samym fabularna opowieść staje się nie tylko dynamiczna, ale i wciągająca. Na dokładkę przecież bohaterowie walczą z czasem, w której to walce ceną jest życie ofiar. W tym zakresie powieściowej układanki dodatkowo dochodzi do zgrabnego połączenia kryminału z thrillerem, gdzie napięcie współgra idealnie z zagadką kryminalną.

Ta ostatnia swoje korzenie ukrywa w przeszłości i wraca do teraźniejszego czasu echem tak tajemniczym, jak i złowrogim, rokując niestety na jeszcze bardziej tragiczną i bolesną serię zdarzeń w przyszłości. Właściwie trzeba powiedzieć, że wyłączając śledczych, zbrodniarzy i ich dzieła, to właśnie czas jest cichym, ale bardzo zauważalnym bohaterem „Piaskuna”. W jego węzeł zawiązana zostaje zgrabnie i zagadkowo intryga powieściowa. Zimowej nocy tuż przy torach w ostatniej chwili maszynista pędzącego pociągu do Sztokholmu zauważa rannego i broczącego krwią mężczyzna. Ratując go, lekarze odkrywają w jego organizmie rzadkie i niebezpieczne zakażenie bakteryjne, zwane chorobą legionistów, To rzadka i ciężka jednocześnie zakaźna choroba dróg oddechowych wywołana zakażeniem bakterią Legionella pneumophila i rozwijająca się współcześnie najczęściej w niekontrolowanych i odkażanych systemach wentylacyjnych. W przypadku recenzowanej powieści tym środowiskiem były zamknięte, oddzielone od świata zewnętrznego pomieszczenia, w których przetrzymywano porwane osoby. Ale prawdziwym zaskoczeniem jest sama postać znalezionego i odratowanego mężczyzny. Mikaela Kohler-Frosta, bo tak nazywa się mężczyzna, tak naprawdę nie powinno być. Zaginiony wiele lat temu, bezskutecznie poszukiwany, a od siedmiu lat uznany za zmarłego i pochowany na cmentarzu w Malście w parafii Norrtalje. Ktoś kogo nie było i nie miało już być staje się łącznikiem z bolesną przeszłością, której sprawcą miał być, odbywający aktualnie karę zaostrzonego odosobnienia, seryjny morderca Jurek Walter. Na tym nie koniec. Mikael zaginął razem z siostrą, a wszystko wskazuje na to, że byli ofiarami Waltera. I jest jeszcze jedna kwestia. Z głębi majaków, wypowiedzianych z lękiem słów wynika, że siostra Mikaela, Felicia, żyje. W tym właśnie momencie rozpoczyna się szalony wyścig o jej życie. I nie będzie to zwykła akcja poszukiwawcza kolejnej zaginionej osoby, co do której otrzymujemy informację o możliwym przeżyciu, pomimo upływu kilkunastu lat.

Tajemnica miejsca przebywania Felici, zagadka, kto w takim razie pomaga na wolności uwięzionemu przecież seryjnemu mordercy oraz niewyobrażalna i właściwie niemożliwa do przeprowadzenia gra operacyjna, mająca na celu uzyskania informacji wprost z głowy Waltera, to trzy składniki, które tworzą właściwą materię powieści. „Piaskun”. Jeszcze inaczej określając książkę Keplera, można powiedzieć thriller, kryminał i spory kawał psychologicznej rozgrywki w jednym. Moim zdaniem składniki powyższe dopasowane są w proporcjach idealnie wyważonych i atrakcyjnie podanych. W pierwszej kolejności pośród nich wyróżnić trzeba kreacje postaci zapełniających scenę powieściową. O głównym bohaterze komisarzu Linnie wspominałem już przy okazji recenzji poprzedniej powieści „Świadek”. Nie jest to kreacja prosta i poprowadzona grubą kreską. Za nim tkwi olbrzymi balast przeżyć zawodowych i rodzinnych, splatających się w głębokie brzemię psychologiczne odciskające swoje piętno w głównej mierze na prowadzonym dochodzeniu. Tym razem godnie nasze zainteresowania czytelnicze wypełnia żeńska bohaterka powieści Keplera, Saga. I u niej impuls, a tak naprawdę niepowodzenie osobistych uczuć, zranionych pomimo swojej szczerości i otwartości, jest tą siłą napędową, która pcha ją do realizacji zdania niewykonalnego. To efektowny pomysł, by stworzyć jej legendę morderczyni i niebezpiecznej kobiety, umieszczając na tym specjalnym oddziale, na którym przebywa Jurek Walter. To szaleństwo, które realistycznie nie mogłoby zostać przeprowadzone, na stronach recenzowanej książki dzieje się na naszych oczach. Jeśli nawet dalekie jest od prawdziwych operacji, to autorzy książki rysują je bardzo prawdziwie. Cena, jak to bywa w takich przypadkach, za informację - życie uwięzionej Felici - jest duża i bolesna. Jak sam czytelnik się dowie, dotknie agentkę policyjną osobiście i zawodowo. Na scenie postaci literackich jest jeszcze przedstawiciel zła - wspominany już Jurek Walter. Rzecz w tym, że stoi za nim długo nie rozpoznany i ustalony współsprawca, pomocnik, uczeń? Długo książka ukrywa tą tajemnicę, smakując kryminalnie do ostatniej karty.

Kepler nie szafuje ponad miarę akcją czy nagłymi zwrotami, niezależnie od zrywanej i szybkiej narracji, napięcie i tajemnice swoje świata przedstawionego buduje głównie na płaszczyźnie słów i budowanych przez nie interakcji. Ważne są jeszcze gesty i drobne zdarzenia, które zagęszczają i tak ciężką już atmosferę powieściowego miejsca i czasu. Są też wątki będące z pozoru będące przeciwstawnością realizmu, dzieją się one na granicy onirycznych wizji i bolesnych omamów oraz lęków, których źródło związane jest wprost z Jurkiem Walterem. Niejednokrotnie zaprzeczają one prawom fizyki, choć ostatecznie większość z nich znajduje uzasadnienie. Może poza tymi, które wyrywają się z serca i duszy ofiar. Znamienne zresztą dla nich jest to, że przekornie większymi ofiarami i większą cenę płacą, ci którzy żyją, a nie ci których wycieńczone ciała odnaleziono.


„Piaskun” Larsa Keplera to lektura trzymająca w napięciu do samego końca. Końca, o którym wspomniałem na samym początku recenzji, nie przynoszącego ulgi, lecz stan rozedrgania. To książka, która nie kryje w sobie prostych rozwiązań zwycięstwa dobra nad złem. To niezdefiniowane i niewytłumaczalne zło ludzkiej natury czyha na powieściowe postaci ciągle i zaprasza do literackiej rozgrywki także czytelników. A, gdy dotrą oni do ostatniej strony powieści, będą czekać niecierpliwie na kolejne wyzwanie, nawet jeśli będzie jeszcze bardziej szalone i jeszcze mocniej podszyte pierwotnym lękiem.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Tym razem zacznę od końca, a tak naprawdę dosłownie od końca recenzowanej książki. „Piaskun” Larsa Keplera, bo o ten tytuł chodzi, pozostawia wielki niedosyt i zawód równocześnie. Niedosyt, bo oto - wbrew oczekiwaniom - fabularna sprawa nie zostaje zamknięta, rzeknę jeszcze inaczej - dopowiedziana śledczo. Zawód, bo nagle brakuje kolejnych stron opowiadanej historii, a na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy do ręki trafia druga książka z zaplanowanej autorskiej serii wydawniczej, liczymy na coś więcej niż w pierwszej, otwierającej cykl powieści, wierząc, że doświadczymy progresji artystycznej wyobraźni pisarza. W przypadku Błażeja Przygodzkiego i jego tytułu „Niech strawi cię płomień” takie oczekiwania czytelnicze zostają spełnione. Poprzednia jego książka „Z chirurgiczną precyzją”, choć trąciła niewielkimi niedociągnięciami, była wyraźnym sygnałem talentu pisarskiego i zapowiedzią kolejnych udanych powieści. I jest lepiej, i stanowczo ciekawiej.

Autor od początku narracyjnej opowieści uderza szeroką układanką fabularną. Na dodatek nie musimy czekać na kryminalną intrygę długo. Oto młody malarz, wschodząca gwiazda na rynku sztuki, za którego sukcesem artystycznym idą finansowe tantiemy, Nikodem Patocki, zostaje zamordowany podczas napadu na własny dom. Jego żona w bardzo ciężkim stanie trafia do szpitala. Dość długo dochodzi do siebie, unikając najgorszego. Po dojściu do pierwszych stanów ozdrowienia z otoczeniem porozumiewa się wyłącznie za pomocą mrugnięć oczu. To nie koniec jednak krwawych zdarzeń. Kolejna sprawa dotyczy brutalnej śmierci młodej dziewczyny, Poli Rajewicz, studentki historii kultury, wcześniej zgwałconej. Dwa śledztwa pomiędzy którymi brak wspólnych elementów. Z pozoru, możemy się tylko domyślać, że sprawy są ze sobą splątane. Zresztą Przygodzki wątki krzyżuje nieustannie, co czyni lekturę książki wyjątkowo atrakcyjną. Tym samym pod względem konstrukcji intrygi trudno autorowi zarzucić braki pisarskie. Współgra to niewątpliwie z całą galerią podejrzanych o zbrodnie osób. Owocuje to sporą dawką tropów, w których gubimy się jeszcze bardziej niż główny bohater, policjant Niedźwiecki. Układanie wszystkich wątków ważnych i mniej istotnych, określanie roli w sprawach poszczególnych osób, szukanie motywów i ich roli dla całej historii to cała gama czytelniczych atrakcji, powodujących, że recenzowana powieść przyciąga uwagę przez cały czas na tym samym najwyższym poziomie. W tym zakresie świata przedstawionego Przygodzkiego cenię za zachowanie w pełnym wymiarze realizmu fabularnego. Niezależnie od tego, że w większej części narracja prowadzona jest lekką ręką, bez zbędnych upiększeń, ale i cięższych dodatków opisowych, opowiadane całe historie i prezentowane poszczególne sceny tchną prawdziwością przy jednoczesnym tworzeniu klimatu, jeśli nie mrocznego, to z pewnością zacienionego i zagmatwanego. To wszystko może się podobać każdemu czytelnikowi, niezależnie od jego uprzedzeń i preferencji odbiorczych. Autora „Niech strawi cię płomień” śmiało możne więc nazwać pisarzem środka, na dodatek trafnie portretującego otoczenie. Otoczenie polskie, wrocławskie, rzekłbym swojskie, nie sztuczne, lecz w pełni autentyczne i przekonujące bezstronnością spojrzenia. I co ciekawe bez żadnych -izmów czy też innych aktualnych, nie rzadko subiektywnych odwołań do codzienności.

Nie inaczej, bo w sposób w miarę wyważony, bez wszelkich przymiotów przekraczających w sposób zdecydowanie szalony i nieuzasadniony granice przeciętnych osobowości, wykreowane zostały postacie literackie zapełniające karty powieści. Najważniejszym i najciekawszym jednocześnie bohaterem jest oczywiście główny śledczy, komisarz Niedźwiecki. To postać ciekawie skonstruowana. Na tle innych śledczych, stworzonych przez polskich autorów, wydaje się być postacią bez mocnego i wyrazistego charakteru, pomimo swojej barwności. Z pewnością wyróżniająca się jednak bystrością umysłu i zmysłem logicznego ujmowania fragmentów rzeczywistości w jedną całość, odczytywaną trafnie z punktu widzenia analizowanego przestępstwa. Pod tym względem Niedźwiecki jest nieprzeciętny. To, co podobać się będzie wielu czytelników w pewnym zakresie jego kreacji to to, że jest takim trochę everymanem. Przeciętnym osobowościowo facetem, bez balastu właściwości tak charakterystycznych dla mocnych policjantów odkrywających ukryte cienie zbrodni. Nie znajdziecie więc ani wątpliwych etycznie działań, nie poczujecie oparów alkoholowych ucieczek, nie doznacie emocji rozstania i zdrady rodzinnej, ani też nie wstąpicie w otchłań mrocznej przeszłości bohatera. Taki po prostu Niedźwiecki, jak każdy. Nie jak każdy policjant, lecz jak każdy obywatel, mężczyzna, w wieku średnim, nieważne z jakim zawodem i w jakim miejscu żyjący. Takie rysowanie postaci policyjnego śledczego to dla kryminału dość mocne zaskoczenie i też ryzyko braku czytelniczego zainteresowania. Nie mówiąc o uwielbieniu czy fascynacji jego osobą. Przygodzki ryzykuje więc trochę, ale pytanie brzmi: czy aby na pewno?. Czy niekiedy pośród rzeszy podobnie „zakręconych” bohaterów nie przychodzi czas na odrobinę normalności? Najpewniej tak, zresztą autor tylko stwarza pozory zwykłości swojej postaci. Komisarza obdarza bowiem małymi przymiotami o jakże odstającej od zwyczajności barwie. Jak choćby poruszanie się po mieście skuterem, nie żadnym oldschoolowym lub nowocześnie odlotowym, lecz przeciętnym. Może to właśnie cecha daleko od normy, może trochę zaprzeczająca tradycyjnym wyobrażeniom o gliniarzu ścigającym sprawcę zbrodni, a może tylko przykład praktycznego podejścia do życia w wielkim mieście? Autor powieści nie odpowiada na takie pytania, wydaje się, że wręcz ich unika z zamiarem tak naprawdę połączenia wszystkich trzech kierunków oceny bohatera. W ten oto sposób Niedźwiecki staje się postacią intrygującą każdego czytelnika. Osobiście, opierając się na własnym doświadczeniu i bytności od dziewiętnastu lat policjantem, powiem więcej. Chyba tak naprawdę nikt trafniej niż autor „Z chirurgiczną precyzją” nie sportretował policjanta wyjątkowego właśnie na tle (pozwolę sobie użyć takiego sformułowania) „polskiej normy policyjnej”. Obecność takich Niedźwieckich w miejscach służby na pierwszej linii to prawdziwe odstępstwa i ponadprzeciętność. I wiem, co mówię.

Inni bohaterowie książki Przygodzkiego również wykreowani zostali interesująco, dopełniając swoimi cechami liczne wątki fabularne i zagmatwanie samej intrygi kryminalnej. Dotyczy to przede wszystkim potencjalnych podejrzanych, reprezentujących różne zawody, wiek i charaktery. Marszand, pułkownik wojska, chirurg plastyczny, mecenas, naukowiec, studentka, dość spory to zbiór jakże różnych osobowości. I co ważne dla kryminału, każda z udanie sformułowanym motywem zbrodni. Nie mniej atrakcyjnie sportretował pisarz policyjnych kolegów i koleżanki komisarza Niedźwieckiego. Na wyróżnienie zasługuje jego przełożony, Henry Kolasa. Jego narcyzm rozsadza karty scen realizowanych właśnie z jego osobą, przez co otrzymujemy sporą dawkę humoru, nie mówiąc już o krzywym zwierciadle przenoszenia wprost do służby policyjnej, bez odpowiedniej adaptacji, osiągnięć współczesnej kultury zarządzania i marketingu.


Powieść „Niech strawi cię płomień” Błażeja Przygodzkiego jest udanym krokiem na literackiej drodze autora. Pisarz oferuje całkiem zgrabny kryminał o dużym ładunku logiczno-intelektualnej rozgrywki, napisany lekko i z dużą swobodą językową. To książka, którą czyta się bez zbędnym obciążeń i z wyraźnym zainteresowaniem. W galerii współczesnych autorów kryminałów polskich Przygodzki z pewnością wypracował już stałą miejscówkę, choć w kolejnej powieści liczę na jakieś mocniejsze zadrapanie pisarskim pazurem.

http://kryminalnapila.blogspot.com/

Gdy do ręki trafia druga książka z zaplanowanej autorskiej serii wydawniczej, liczymy na coś więcej niż w pierwszej, otwierającej cykl powieści, wierząc, że doświadczymy progresji artystycznej wyobraźni pisarza. W przypadku Błażeja Przygodzkiego i jego tytułu „Niech strawi cię płomień” takie oczekiwania czytelnicze zostają spełnione. Poprzednia jego książka „Z chirurgiczną...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak naprawdę wszystko przez Katarzynę Bondę. Tak, przez autorkę „Pochłaniacza”, która na swoim profilu facebookowym skreśliła parę słów o powieści A.S.A. Harrison „W cieniu”. W jej komentarzu do książki było tyle samo zachwytu, co zaangażowania emocjonalnego, co zmusiło mnie do samodzielnego skonfrontowania się z dziełem kanadyjskiej pisarki.

„W cieniu” określany jest trafnie przez wydawcę jako thriller psychologiczny. Zaskakuje jednak forma realizacyjna książki. Gdyby przyjrzeć się tradycyjnej definicji przywołanego gatunku, stworzonej w polskim literaturoznawstwie przez nieocenionego prof. Janusza Sławińskiego, a powielanej z drobnymi uzupełnieniami w popularnych hasłach encyklopedycznych, na czele z Wikipedią, to podkreśla ona głównie obecność akcji sensacyjnej i pełnej napięcia, nasyconej dodatkowo elementami tajemniczości, grozy i niesamowitości. Recenzowana powieść w tym zakresie gatunkowego uporządkowania thrillerem z pewnością nie jest. Akcji sensacyjnej nie ma przez wiele kart książki, a nawet te strony, które trochę dynamizują akcję, czynią to jakby wbrew sobie i tylko przy okazji. Tajemnica, groza czy niesamowitość też nie stanowią przymiotów fabularnej układanki. Wczytując się uważnie w poszczególne sceny trudno o prawdziwą tajemnicę w przebiegu papierowych zdarzeń. Przecież tak naprawdę Harrison podaje nam wszystko, wcześniej lub później, wprost, bez ukrywania istotnych informacji i faktów. Może to będzie przewrotne, ale „W cieniu” staję się thrillerem wyłącznie dzięki przymiotnikowi „psychologiczny”. Leitmotivem tej odmiany gatunkowej jest bowiem obecność konfliktu występującego pomiędzy głównymi bohaterami. Rozgrywać się on musi w sferach: realnej, psychicznej i emocjonalnej. U Harrison ten rodzaj konstrukcji fabularnej zostaje doprowadzony do perfekcji. I to chyba urzekło Katarzynę Bondę, a podobać się może wielu innym czytelnikom. Na poziomie rzeczywistości fizycznej, dotykalnej, budowanej w przestrzeni codzienności życia, powieściowa propozycja Harrison wydaje się być zgrana, a jeśli nawet nie, to przynajmniej właśnie poślednia i sztampowa. Wszak historia - jak zdradza wydawca - dotyczy kolejnej podobnej sprawy. Todd zostawia Jodi dla dużo młodszej kobiety. Powiecie - to już było. W tym jednak miejscu rozpoczyna się, a trafniej trzeba by powiedzieć - ukrywa się, właściwa moc recenzowanej powieści.

Wszystko, co najlepsze w pisarstwie A.S.A. Harrison rozgrywa się w sferze psychiki i emocji. Przywołam jeszcze raz słowa Katarzyny Bondy. „Znaczące jest nie samo zdarzenie, ale to jak człowiek na nie reaguje”. Nie trudno zgodzić się z tą czytelniczą tezą. Thriller Harrison rozgrywa się bowiem w umysłach i emocjach (choć serce jakby w mniejszym stopniu jest angażowane w te literacko ujęte życiowe zapasy) dwóch bohaterów - Jodi i Todda. W głównej mierze w teatrze, którego jesteśmy widzami, dominujące sceny wypełnia żeńska bohaterka. Czy to przypadek? Przecież autorem jest również kobieta. Jest to wyczuwalne, ale nie dlatego, że to rodzaj literatury nader kobiecej czy nawet typowo babskiej, zarzuconej emocjonalnością i histerycznym rozedrganiem. Jeśli nazwałbym ten rodzaj narracji i budowania świata przedstawionego, penetrowanego przez filtr psychiki i powiązanych z nią emocji, kobiecym, to tylko dlatego, że daje się w dużej mierze zauważyć pewną przewagę narracyjnego mistrzostwa. Ono ma twarz kobiety i kobiecie towarzyszy. Mówiąc jeszcze inaczej, wnikliwsze, głębsze, ciekawsze i silniej oddziałujące na czytelnika są te rozdziały, która autorka oznacza słowem „ona”. Wyczuwa się jednocześnie, że Harrison stara się wyważyć ostrze pióra pomiędzy spojrzenia męskiego bohatera i żeńskiej bohaterki. Nie udaje się do końca, co wcale nie odbieram za ujmę czy słabość literackiej wizji. Gdy spojrzymy na całość książki, pamiętając o tytule „W cieniu” (na marginesie wówczas dywagacje K. Bondy na temat nietrafnego polskiego tytułowania powieści o oryginalnym tytule „The Silent Wife” uznamy za zupełnie nietrafne), dostrzeżemy wtedy jej przenikliwość artystyczną. Uświadamiając to sobie podczas lektury, doświadczamy tego napięcia, które kreuje nasze własne emocje i stany psychiczne. Na skrzyżowaniu zmagań i rozpadu związku kobiety i mężczyzny z czytelniczymi wrażeniami i niepokojami rodzi się to, co jest siłą recenzowanej powieści. Główna bohaterka wychodzi z cienia i milczenia. A ceną za to wyjście, a może jedynym kluczem do przejścia na drugą stronę życia, jest morderstwo?

Nie zdradzę czytelnikom odpowiedzi. Zresztą i ona w wykonaniu autorki jest przewrotna, trochę zaskakująca i dzięki temu nie prosta ani też przewidywalna. Na pewno też nie można jej odnosić do realiów naszego życia. „W cieniu” mnie osobiście wstrząsnęła tak najmocniej zupełnie czymś innym. Tym jak bardzo nieprzystawalne są nasze ludzkie wyobrażenia, hodowane w sercu emocje i układane przez lata obrazy własnego życia oraz drugiego człowieka. Przez co, po pierwsze, mogą one lec w gruzach w ułamku sekundy i w chwili jednej decyzji. Po drugie mogą niewyobrażalnie skłócić ze sobą rozum i serce, intelekt i uczucia. To także pewna przestroga dla czytelnika. Nie staraj się zrozumieć, wytłumaczyć fabularnej historii wyłącznie intelektem, lecz jeśli zechcesz uczynić to tylko za pomocą własnych emocji i uczuć również spotka cię srogi zawód niewiedzy i niedopowiedzenia.

A tak na sam koniec. Myślę sobie, że autorka „Florystki” jest jeszcze z jednego powodu pod wrażeniem powieści „W cieniu” A.S.A. Harrison. Kto wie czy też Katarzyna Bonda nie poczuła podczas lektury recenzowanej książki pewnego stanu, za którym kryje się wrażenie, że oto została opowiedziana udanie artystycznie i literacko zgrabnie historia jednej z jej bohaterek „Polskich morderczyń”? Kto wie, sprawdźcie sami, koniecznie, sięgając po powieść Harrison.

http://www,kryminalnapila.blogspot.com

Tak naprawdę wszystko przez Katarzynę Bondę. Tak, przez autorkę „Pochłaniacza”, która na swoim profilu facebookowym skreśliła parę słów o powieści A.S.A. Harrison „W cieniu”. W jej komentarzu do książki było tyle samo zachwytu, co zaangażowania emocjonalnego, co zmusiło mnie do samodzielnego skonfrontowania się z dziełem kanadyjskiej pisarki.

„W cieniu” określany jest...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Człowiek nietoperz” Jo Nesbo to książka, pomimo swojego polskiego czytelniczego życia już od roku 2005, znajdująca się na mojej liście tytułów wyczekiwanych, przeznaczonych do natychmiastowej lektury, natychmiast po ukazaniu się (wspomniane wydanie z 2005 roku było nie do zdobycia). W moim przypadku wszystko to za sprawą wydanej w 2007 roku „Krwawej setki” Wojciecha Burszty i Mariusza Czubaja, a jeszcze dokładniej za sprawą jednego zdania przywołanych autorów – antropologów, piszących o pierwszej powieści Jo Nesbo, że już w roku 1997, debiutu, dołączył on swoja książką do grona skandynawskich mistrzów kryminału.
Dopiero w tym roku, dzięki głośnemu medialnie wydaniu „Człowieka nietoperza” szerokie grono miłośników Harry Holego mogło poznać jego literackie początki w pierwszej z serii powieści z tym bohaterem. Harry Hole nie rozczarowuje, a nawet więcej, dostarcza garść informacji pozwalających czytelnikom kolejnych tytułów do zrozumienia jego postawy, jego drogi zawodowej, ale przede wszystkim drogi życiowej. Kto wie czy w omawianej powieści głośny bohater, prawdziwy skandynawski gliniarz, nie reprezentuje jeszcze ciągle najszerszego i najbogatszego wachlarza emocji, stanów intelektualnych i duchowych. Odmiennie niż w kolejnych tytułach, w których bohater ten jest bardziej zamknięty, bardziej niedookreślony, bardziej „złamany” naznaczonymi doświadczeniami. W „Człowieku nietoperzu” poznajemy „przedliteracki” życiorys, czyli de facto zdobywamy klucz do jego postaci. Niesamowite w pierwszej powieści, zwłaszcza w perspektywie kolejnych tytułów, jest to, że ten z pozoru zimny prawdziwie norweski policjant pojawia się w tej historii z bagażem doświadczeń życiowych, nie zawodowych, ale właśnie prywatnych.. Doświadczeń narysowanych na osi tragicznego wypadku samochodowego z winy pijanego Harry Holego, skutkującego śmiercią młodego, zaangażowanego z pasją w pracę policyjną kolegi, oraz pierwszej, prawdziwej, przeżytej miłości do kobiety. Te skandynawskie, rodzime doświadczenia powrócą w dalekiej Australii niczym echo. I od pierwszej powieści stanowić będą swoiste fatum, takie egzystencjalne naznaczenie Harry Holego. Naznaczenie realizujące się pomiędzy niespełnioną, niedojrzałą, choć prawdziwą, miłością, a alkoholowym upodleniem i osamotnieniem. Wątek alkoholizmu w „Człowieku nietoperzu” jest przedstawiony najsilniej z wszystkich powieści serii. Obrazy, a przede wszystkim użyty naturalistyczny język, np.: wymiotne skurcze następowały jeden po drugim, a treść żołądkowa chlustała na kamienną podłogę. W końcu osunął się z powrotem na ławkę, czując, jak żółć piecze w przewodach nosowych, i zadał sobie klasyczne pytanie: gdzie ja, na miłość boską, jestem?, został przez pisarza opanowany do perfekcji. W omawianej powieści, wraz ze sceną mechanicznego seksu z dziwką, są to najmocniejsze sceny, wyrzucające poza rytm normalnego życia, niszczące prawdziwe, szczere emocje. U Nesbo, i to wydaje się ciekawe w postaci głównego bohatera, podobnie jak i innych pisarzy czarnych kryminałów, to właśnie śledztwo, dążenie do odkrycia prawdy, do ujęcia sprawcy zbrodni, jest swoistą forma oczyszczenia, odkupienia ze zła alkoholowego upadku i zranienia emocjonalnego drugiej, kochanej jeszcze chwilę temu osoby. Te fragmenty powieści, dziejące się pomiędzy światem realnym a onirycznym światem wizji alkoholika dla czytelnika wydają się najcięższe w lekturze. Główny bohater powieści w tych właśnie momentach jest właśnie niczym nietoperz w letargu. Przekonująco pokazane zagubienie w alkoholu, odreagowanie bliskości zbrodni, dotykającej przecież tych, z którymi był najbliżej na obcej ziemi australijskiej. I jak nietoperz budzi się z letargu, tak Harry Holy podnosi się, wdziera się na szczyty intelektualnej, dedukcyjnej rozgrywki i sprawę rozwiązuje. Ponosi jednak za to cenę wysoką, kto wie czy nie najwyższą spośród wszystkich książek o Harrym Hole – dopada go kac moralny.
Jo Nesbo rozczarowuje, a nawet więcej, jeśli spojrzeć na późniejsze tytuły z serii przygód Harry Holego, zawodzi. Intryga kryminalna w powieści „Człowiek nietoperz” jest przerysowana, miejscami pogubiona, niepotrzebnie zagmatwana i nie przekonująca. Z pozoru wydawałoby się, że współgra z przebogatym światem prawdziwego, widzianego od podszewki Sydney. To świat australijskich handlarzy narkotyków, sprzedawców seksu i ciała ludzkiego, zarówno męskiego i damskiego, to kraina głęboko zakorzenionych konfliktów społecznych i rasowych, to świat nawet w obrębie preferowanych rozrywek dziwnie barwnych, sztucznych, przerysowanych i bliskich średniowiecznym makabreskom czasu karnawału. Jeśli dorzucić do tego opowieści legend aborygeńskich opowiadane przez Andrew Kensigtona, to mamy tak zagęszczony świat przedstawiony, że ….w tych fragmentach powieści uciekałem do przodu, wyczekując biegu akcji, a zwłaszcza jej zwrotów. Niestety, to co u Henninga Mankella jest atutem, mam oczywiście na myśli zmysł, wyczucie społecznego lustra i troski, u Nesbo w tej powieści wybitnie, moim zdaniem, się nie sprawdza. Był to pewien pomysł, mógł wydać się udany z punktu widzenia zaciekawienia głównie czytelnika z dalekiej, zimnej północy. Niestety jego wykonanie nie do końca było udane. Tło dla intrygi kryminalnej barwne, kolorowe, egzotyczne, ale – powtórzę jeszcze raz – przerysowane, przegadane i bez czucia. Jo Nesbo lekcję pisarską odrobił, podjął temat i spróbował pokazać rysy na obrazie australijskiego społeczeństwa, dodatkowo dodając półświatek Sydney, chciałoby się powiedzieć dziś – poprawny politycznie. Ale to czytelnika może nie przekonywać, a nawet wręcz nudzić.
Po powieść „Człowiek nietoperz” nie powinien sięgać czytelnik, który innych kryminałów z cyklu książek kryminalnych z komisarzem Harrym Hole jeszcze nie czytał. Obawiam się niestety, że wówczas niekoniecznie zechce sięgnąć po naprawdę udane literacko inne tytuły cyklu. „Człowiek nietoperz” jest dla miłośników Jo Nesbo, ale przede wszystkim jest dla tych, którzy zżyli się z norweskim policjantem Harry Hole. Jeśli po kolejne powieści sięgali, by poznać, by znów wczuć się w niespokojne rewiry umysłu i duszy bohatera, to omawiana powieść powinni przeczytać. Ona wraca jak echo w kolejnych książkach i zmusza na nowo do ich odczytania z perspektywy głównego bohatera.
Recenzja opublikowana na moim blogu kryminalnapila.blogspot.pl

„Człowiek nietoperz” Jo Nesbo to książka, pomimo swojego polskiego czytelniczego życia już od roku 2005, znajdująca się na mojej liście tytułów wyczekiwanych, przeznaczonych do natychmiastowej lektury, natychmiast po ukazaniu się (wspomniane wydanie z 2005 roku było nie do zdobycia). W moim przypadku wszystko to za sprawą wydanej w 2007 roku „Krwawej setki” Wojciecha...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Znany, a nawet bardzo znany, dziennikarz śledczy jako pisarz, powieść sensacyjna, chwytliwy tytuł, a na dokładkę chwytliwa reklama: „Elektryzujący thriller! Złoto Saddama i kulisy polskiej polityki”. Ten zestaw jeszcze przed wydaniem książki Tomasza Sekielskiego „Sejf” stanowił mieszankę wybuchową na polskiej scenie literatury kryminalnej i sensacyjnej. Pytanie tylko brzmiało – czy jest to nadęty do granic wytrzymałości medialny balon, który wybuchnie z wielkim hukiem i tak jak było głośno, tak szybko spadnie na dno zapomnienia, czy też medialna wrzawa stanowi wyłącznie uwerturę do przyjemnej lektury, udanej pod każdym względem książki?
Trzeba przyznać, że lektura jest przyjemna, łatwa i niezwykle wciągająca. To z pewnością pierwsza z zalet debiutu pisarskiego Tomasza Sekielskiego. Świetnie zarysowana intryga, rosnące napięcie wraz z kolejnymi kartami powieści, wyraźne utrzymanie czytelnika w niepewności i tajemnicy rozpoznania sprawców całego zamieszania. Niewątpliwie do sukcesu tej strony „Sejfu” przyczyniła się zaproponowana formuła prowadzenia narracji czasoprzestrzennej. Od pierwszej strony książki nie tylko, że wędrujemy, ale wręcz przeskakujemy z miejsca na miejsce, przemieszczając się także czasowo i udanie od samego początku, najpierw podświadomie, potem już z pełną świadomością prowadzonego czytelniczego śledztwa w różne miejsca i momenty czasowe czując i wiedząc, że ich powiązanie ze sobą przyniesie czytelnikowi rozwiązanie zarysowanej zagadki. Dodatkowym atutem książki, wspomagającym rosnące zaciekawienie czytelnika, jest umieszczenie jej realiów w zdawałoby się bliskich nam miejscach Warszawy, Podlasia, a jednocześnie nieznanych i egzotycznych. Mam na myśli oczywiście tytułowy Sejf, a z nim także całą siedzibę Agencji Wywiadu, powstałą ze schronu przeciwatomowego, zbudowanego za czasów PRL-u. W ilu miastach polskich istnieją takie mniejsze lub większe legendy miejskie o podziemnym schronie, korytarzach, przejściach? Sekielski taką historię wykorzystuje i idzie dalej, rysując wnętrze tajemniczego, niedostępnego dla zwykłych obywateli miejsca, będącego sercem najważniejszych tajnych działań służb państwowych na arenie krajowej i międzynarodowej. To nie może zachęcać do lektury kolejnych stron powieści, to musi wciągać do czytania i wciąga. Nie inaczej ma się rzecz z innymi miejscem akcji, rozłożonym na rodzimym Podlasiu. Tutaj dodatkową rolę odgrywają zarówno ślady religii prawosławnej, widoczne w codzienności mieszkańców, jak i przede wszystkim postać szeptuchy. Jej osoba i charakter swoistego posłannictwa i daru widzenia oraz uzdrawiania prawie od samego zarysowania fabuły stanowią pewien ważny lejtmotyw. I znajduje on ujście pisarskie w jednej z najlepszych scen książki, wizyty komendanta Darskiego w dalekiej Orli u szeptuchy Wiery. Autor w tej scenie prezentuje wysoka klasę literacką, w której potrafi umiejętnie łączyć napięcie, natężenie tajemnicy z humorem i językową swadą. Udanych scen jest zresztą w książce wiele, co stanowi najpewniej zasługę samego pisarza, jak i redaktorów książki, tym samym nie będącej wyłącznie gorącym towarem medialnym.
Inną zaletą recenzowanej książki Tomasza Sekielskiego jest zgrabnie skonstruowana historia thrillera o zabarwieniu spiskowo-politycznym z wątkami szpiegowskimi i społecznymi. O ile przyszłych czy aktualnych czytelników „Sejfu” najpewniej nie zdziwią w mojej próbie oswojenia zastosowanego gatunku literackiego powieści pierwsze w kolejności przywołane określenia, to sygnalizowana tematyka społeczna może dziwić. Trudno bowiem znaleźć trafniejsze pojęcie przy zachowaniu jego pojemności. W pierwszej mierze mam na myśli wątki dotykające pracy mediów, a zwłaszcza mediów śledczych i tych okołopolitycznych. Sekielski po raz pierwszy chyba przedstawia ten świat tak wyraziście z własnej perspektywy, w tym przypadku widzianej oczami literackiego bohatera, redaktora Solskiego. Każdy, choć trochę zaznajomiony z realiami dziennikarstwa newsowego i śledczego, czytelnik zgodzi się z zaprezentowanym światem przedstawionym mediów balansującym na linii poprawność polityczna – prawda życia i zdarzeń. Dawny dziennikarz TVN24 idzie jednak dalej, rysuje ciekawszy, bardziej złożony obraz nie tyle dziennikarstwa, co dziennikarza. To spojrzenie ma rys osobisty, personalny, a i z pewnością niejednokrotnie z narzucająca się analogią do doświadczeń samego Sekielskiego. I to jest jeszcze jeden wielki atut „Sejfu”. Tej książki nie da się czytać, a jeśli nawet, to trudno czytać bez świadomości kim jest autor i jakie ma za sobą doświadczenia i działania dziennikarskie, przywołując choćby programy z cyklu „”Prześwietlenie”, „Teraz my!”, „Czarno na białym”, czy filmy dokumentalne „Władcy marionetek”, „8.38”. Autor książki dobrze o tym wie, nie będę się mylił kiedy powiem, że on to wiedział przed napisaniem książki i jeszcze wcześniej przed ułożeniem jej fabuły. I chwała mu za to, że wybrał to środowisko zawodowe jako wiodące w rysowanej fabule. W przypadku drugiego ważnego bohatera, komendanta Darskiego, autor posłużył się kalką literacką, znaną w niejednej powieści kryminalnej, zwłaszcza tych zwanych mianem „milicyjnych”. Nie był to zły wybór, skądinąd nawet wyjątkowo trafny, biorąc pod uwagę pochodzenie policjanta i miejsce służby na Podlasiu. Na szczęście też, policjanci nie zostali, jako służba, zbytnio przerysowani humorystycznie w zakresie umiejętności i możliwości śledczych w stosunku do służb wywiadu i kontrwywiadu. Istniało takie niebezpieczeństwo, albowiem Agencja Wywiadu na kartach książki Sekielskiego tak naprawdę jest instytucja totalną. Można powiedzieć jeszcze inaczej, że figura Wielkiego Brata (począwszy od rozumienia Orwellowskiego) musi być odbierana przy literackich agentach pracujących w Sejfie jako figura martwa (nic nie mogąca i niczego nie potrafiąca w stosunku do obywateli).
Ze światem najtajniejszych służb, który kreślony jest złowrogo i jednocześnie przekonująco, związany jest, w moim odbiorze, najsłabszy element książki Sekielskiego, jej zakończenie. Z co najmniej dwóch powodów uważam kilka ostatnich stron powieści za słabe i psujące całość. W pierwszej kolejności zarzut dotyka tempa fabuły, które to prowadzone od samego początku było sprawnie, ciekawie, z coraz większym rozpędem, tak czasowym, jaki i treściowym. Czas przyspieszał dla bohaterów, zagęszczał się i wiązał coraz ciekawiej, częściowo wbrew przewidywaniom. I nagle na siedmiu ostatnich stronach książki, w de facto czterech krótkich scenach, autor fabułę powieści rozwiązuje. Jak dla mnie robi to z wielkim hukiem, ponad 48 godzin, w których kończą się dosłownie i przysłowiowo losy niektórych bohaterów, podobnie jak zaczynają, zamknięte zostaje w kilkunastu zdaniach. Jako czytelnik poczułem się trochę oszukany, pomimo wcześniejszej płynnej i wciągającej lektury. Całość wymowy opowieści jednak zostaje naprawiona ostatnią sceną, symboliczną. Szklaneczka szesnastoletniej whisky pita przez agentów, w części zmienionych karuzelą wydarzeń własnoręcznie kreowanych, z jednej strony – niestety - ukazuje zwycięstwo ciemnej strony współczesnego świata agentury, sterującego rzeczywistością, tak ludzi z ulicy, jak i polityków u sterów władzy, z drugiej zaś strony daje szansę na kontynuację literackiej przygody Tomasza Sekielskiego. Przecież może swoiste alter ego, dziennikarz Solski żyje i kto wie, którego dnia stanie znów na scenie teatru walki o prawdę.

Znany, a nawet bardzo znany, dziennikarz śledczy jako pisarz, powieść sensacyjna, chwytliwy tytuł, a na dokładkę chwytliwa reklama: „Elektryzujący thriller! Złoto Saddama i kulisy polskiej polityki”. Ten zestaw jeszcze przed wydaniem książki Tomasza Sekielskiego „Sejf” stanowił mieszankę wybuchową na polskiej scenie literatury kryminalnej i sensacyjnej. Pytanie tylko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O tej książce trudno pisać bez emocji. Zwłaszcza komuś, kto wykonuje tą samą profesję, co główny bohater opowieści „Instrukcja 0066” Krzysztofa Koziołka jest książką wyjątkową, nie czyta się jej bowiem lekko, szczególnie, gdy czytelnikowi bliskie są pojęcia: prawda, sprawiedliwość, uczciwość czy rzetelność. Niestety coraz częściej wielu z nas ma wrażenie, że aktualne czasy, z innym wychowaniem i wszechobecnym PR-owskim podejściem do rzeczywistości, rezygnują z wymienionych wartości albo co najmniej relatywizują je. Krzysztof Koziołek, biorąc na warsztat dziennikarsko-pisarski historię Stanisława Szafrana, opowiedział się po stronie starych, sprawdzonych i prosto rozumianych zasad i wartości ludzkich. Można śmiało powiedzieć, że napisał książkę wbrew modom i poprawności politycznej.
„Instrukcja 0066” została oparta na faktach. Jest opowieścią o prawdziwej historii policjanta, który za uczciwość i rzetelność nieomal nie poniósł najwyżej ceny własnego życia. To jest największa wartość tej książki – historia prawdziwa. Za literacko zmienionymi nazwiskami, nazwami miejscowości i instytucji, przeziera dramatyzm pokazany z perspektywy pojedynczego człowieka. To także historia próby upodlenia i zniszczenia człowieka w imię materialnych i bezideowych korzyści. Krzysztof Koziołek, prowadząc narrację, zrobił to w jedyny właściwy sposób – losem Stanisława Szafrana, zapisanym w 3.140 dniach, 75.360 godzinach, 4.521.600 minutach, 271.296.000 sekundach życia – od pierwszego zatrzymania do prawomocnego uniewinnienia. Pojęcie prawa i związane z nim ściśle pojęcie sprawiedliwości na kartach „Instrukcji 0066” pojawia się często, nie wymienione z nazwy, lecz jako swoiste wyzwanie, któremu rzeczywistość w przypadku tej historii nie sprostała. Opowieść prowadzone jest chronologicznie i dzięki tak przyjętemu toku narracji znakomicie uwidacznia się tragizm tego okresu życia, w którym bohater książki zmaga się z aparatem sądowym i walczy o wolność fizyczną oraz niewinność. Na szczęście Krzysztof Koziołek nie zawsze ucieka się do suchej, dokumentalnej opowieści, lecz pozwala dość często na prezentację zmagań Stanisława Szafrana z samym sobą, ze swoimi słabościami, pojawiającymi się w obliczu dziejącego się dramatu. Autor najczęściej w takich momentach przeciwstawia mocnego przed zatrzymaniem fizycznie i psychicznie policjanta, mężczyźnie pozbawionemu wolności, bezsilnemu wobec urzędniczej machiny prawa i odartemu z godności ludzkiej człowiekowi. Jak sam bohater książki pisze, można odrzeć człowieka z wartości takich jak wolność, godność czy praca, ale nie można zniszczyć w nim takich jak: Bóg, Honor, Ojczyzna.

Patrząc jednak na całość książki, jako czytelnik w tego typu literaturze szukający jednak jakichś znaków ciągle jeszcze „ludzkiej ziemi” naszej codziennej rzeczywistości, mam żal do autora „Instrukcji 0066” za brak wyraźniejszego obrazu tych wszystkich, którzy – jak mówi sam Stanisław Szafran – wspierali i liczyli w jego niewinność. Piszący te słowa recenzent, jako służący w tej formacji, w której był wówczas główny bohater, za jeszcze większą słabość książki muszę uznać zarysowany tam obraz policji. Szafranowi, porządnemu i uczciwemu policjantowi, przeciwstawił autor wyłącznie przełożonych milczących, trzymających się litery prawa w imię ochrony swoich stanowisk oraz dążących do sukcesów na siłę, wbrew prawdzie, funkcjonariuszom „policji wewnętrznej”. A gdzieniegdzie jeszcze przemyca obraz albo innych policjantów skorumpowanych, albo współoskarżonych, udanie zastraszonych. Wiele w tym przedstawieniu prawdy, ale przecież sam Szafran na kartach książki dziękował: policjantom, których miałem przyjemność poznać i z którymi służyłem dla dobra bezpieczeństwa naszego Państwa, a którzy nie odwrócili się ode mnie w tych trudnych chwilach. Moim zdaniem, wprowadzenie takich bohaterów do tej książki, jak i rozszerzenie sylwetek pomawiających Szafrana przestępców (na czele ze „świadkiem koronnym”), mogłoby bardziej jeszcze udramatyzować historię, ale przede wszystkim nadać głębszy rys zmagań dobrych i złych stron człowieczeństwa, już w wymiarze uniwersalnym.
„Instrukcja 0066” jest książką dramatycznie ciekawą, gdzie słowo „dramatycznie” trzeba „czytać” dramatem osobistym jej głównego bohatera. Literacko jednak opowieść ta – niestety – jawi się jako jedynie poprawna, napisana zrozumiałym językiem, ale bez swoistego polotu, jakiegoś patentu na wciągnięcie czytelnika w grę odbiorczą. Pomimo tak znakomitego materiału wyjściowego co najmniej na thriller sądowy.

Mam wrażenie, że Krzysztof Koziołek zrobił o jeden krok za mało podczas pracy nad tekstem książki. Autor przewertował tysiące stron z akt spraw sądowych Stanisława Szafrana, dziesiątki godzin rozmawiał z samym bohaterem, a także poczuł osobiście, jakby przeżył wewnętrznie, utożsamiając się z bohaterem, o czym piszę w posłowiu. W przypadku tego typu książek to dobry warsztat czy raczej przygotowanie pisarskie. Według mnie, zabrakło jednak głębszego spojrzenia pisarza, któremu przecież intryga kryminalna, forma powieściowa nie są obce. Żałuje bardzo, że autor „Świętej tajemnicy” nie postarał się tak ciekawego i bogatego materiału wyjściowego ubrać mocniej w szaty literatury. Niestety Krzysztof Koziołek stanął okrakiem pomiędzy dziennikarskim rzemiosłem „non fiction”, a czymś co jednak „fiction” nie jest, ale okrywa szatą okołopowieściową. To nie musi być odbierane jako zarzut, ale raczej jako uwaga czytelnika oczekującego czegoś więcej po tak ciekawej historii leżącej u podstaw książki. Z jednej strony w polskim dziennikarstwie brakuje całościowych, rzetelnych i bogato udokumentowanych historii z naszej rodzimej rzeczywistości, z drugiej jednak strony – mam wrażenie, patrząc na historię wielu tytułów literatury światowej – że thriller przygotowany literacko i oparty na prawdziwych losach Stanisława Szafrana byłby nie tylko sukcesem wydawniczym, ale i potencjalnym hitem kinowym.

Niestety, zarówno przepisy prawa, ochrona informacji niejawnych, jak i istniejący – szeroko rozumiany – System prawdopodobnie nie pozwolił Krzysztofowi Koziołkowi napisać typowej dziennikarsko-śledczej historii. Powstała jednak książka ważna, bardzo potrzebna, zarówno policjantom, którym podobnie jak Szafranowi złamano kariery, jak i policjantom, którzy służą i będą służyć, niezależnie od rodzaju formacji. Książka potrzebna prokuratorom, bardziej niestety ku przestrodze i nauce dążenia do prawdy w imię sprawiedliwości. Potrzebna politykom stanowiącym prawo, by nie zagubili jego wartości i idei. Wreszcie książka potrzebna każdemu obywatelowi, by wiedział w jakim kraju żyje.

O tej książce trudno pisać bez emocji. Zwłaszcza komuś, kto wykonuje tą samą profesję, co główny bohater opowieści „Instrukcja 0066” Krzysztofa Koziołka jest książką wyjątkową, nie czyta się jej bowiem lekko, szczególnie, gdy czytelnikowi bliskie są pojęcia: prawda, sprawiedliwość, uczciwość czy rzetelność. Niestety coraz częściej wielu z nas ma wrażenie, że aktualne czasy,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy w zapowiedziach wydawniczych poświęconych swojej nowej książce, Katarzyna Bonda mówiła o tym, iż w nadchodzącym tytule pojawią się motywy nadprzyrodzone i elementy powieści grozy, to rodził się we mnie pewien lęk, pewna obawa, w jakim kierunku autorka „Polskich morderczyń” pójdzie, rysując kolejne przygody Huberta Meyera. Z drugiej jednak strony oczekiwałem nowego tytułu w napięciu, licząc na udaną powieść, zwłaszcza, że każda kolejna ze wspomnianym głównym bohaterem, psychologiem policyjnym, była coraz lepsza. Dzisiaj, po lekturze, mogę powiedzieć śmiało, że „Florystka” jest najlepszą powieścią kryminalną Katarzyny Bondy. I nie boję się powiedzieć więcej, jest to jedna z najlepszych polskich powieści kryminalnych mijającego 2012 roku.

Od „Sprawy Niny Frank” do „Florystki” wiedzie daleka i przepastna droga literackiego kunsztu. Pierwsza powieść kryminalna Bondy tak naprawdę, mimo ciekawego bohatera i interesującej historii, nie mogła się podobać. Była bowiem przede wszystkim przegadana, przerysowana narracją i w tym wszystkim gubiła gdzieś intrygę i „zadzior” kryminalnego śledztwa. „Florytka” jest zupełnym jej przeciwieństwem. Ciekawie przedstawione sylwetki bohaterów, na czele z Hubertem Meyerem, którego życiorys literacki wzbogacony został o wachlarz kolejnych uczuć, emocji, działań i decyzji, to pierwsze pozytywne wrażenie czytelnicze. To właśnie bohaterowie i ich kreacje są znakomitą wartością tej książki. Główny bohater znajduje się na zakręcie swojego życia, zarówno w perspektywie życia osobistego, jak i zawodowego. Stracił wiele, w jego mniemaniu wszystko, co miał najcenniejsze, stał się społecznie niejako „martwy”, i to na własne życzenie. I nagle, będąc w totalnym dołku, otrzymuje szansę swoistej rehabilitacji, powrotu do świata „żywych” poprzez udział w nowym śledztwie. Nie jako policjant, lecz konsultant, ale ciągle psycholog, profiler, kto wie, czy ciągle z doświadczeń zawodowych nie najlepszy profiler w kraju. Hubert Meyer niezwykle przypomina mi od pierwszych kart „Florystki” innego pisarskiego bohatera – Sebastiana Bergmana, stworzonego pod piórem świetnego duetu pisarskiego: Michael Hjorth i Hans Rosenfeldt. I nie jest to w żaden sposób formułowany zarzut, lecz w moim mniemaniu wyjściowa pochwała dla sztuki pisarskiej Katarzyny Bondy.

Autorka swojego głównego bohatera, ale i inne postacie swojej książki, kreuje podobnie jak wymienieni znakomici pisarze szwedzcy. Ale to nie jest absolutnie rodzaj naśladownictwa. To nic innego jak podobne spostrzeganie pojedynczego człowieka, poszczególnych ludzi i ich całego świata, opierającego się na interakcjach i emocjach, całym ich wachlarzu. Na ponad sześciuset stronach powieści Hubert Meyer otrzymuje, chyba po raz pierwszy w pełni ta skończenie literacko, osobowość. Nie jest to zwykła i prosta osobowość. Mamy tutaj wiele rysów i pęknięć. Uwikłanie w nadszarpnięte więzi rodzinne z matką i ojcem, już nie do naprawienia, może jedynie do odkupienia. Zawodowe niedopatrzenie, błąd, aż wreszcie zamilknięcie, powolne zapomnienie profilera. Zupełny blamaż emocjonalny w świecie męsko-damskich stosunków, z echem seksu stanowiącego wyłącznie formę odreagowania czy środka do innego, nieosiągniętego celu. Wymieniłem tylko wyjściowe składowe dla postaci Huberta Meyera, a przecież na dalszych kartach powieści dochodzą kolejne, choćby wymienić liczne zderzenia i niedogadania z innymi bohaterami, z którymi niejako prowadzi wyścig o poznanie prawdy i ujęcie sprawcy zbrodni. Hubert Meyer to nie jest zwykła i prosta osobowość, podobnie jak Sebastian Bergman z powieści „Ciemne sekrety” i „Uczeń” Hjortha i Rosenfeldta. I jeśli jeszcze dołożyć bohatera Mariusza Czubaja, Rudolfa Heinza, to wiemy już dobitnie, że profiler, śledczy psycholog, zwłaszcza ten najlepszy, swoje sukcesy zawodowe niejako okupuje rozszczepieniem osobowości. Taki bohater literacki jest ciekawy, a czytając książkę Katarzyny Bondy powiem nawet arcyciekawy i nader atrakcyjny odbiorczo. Ale u autorki „Florystki” postać profilera to tylko uwertura, a może bardziej dominujący motyw (tło), dla przedstawiania innych ludzi. W omawianej powieści tak naprawdę żaden bohater nie jest płaski, jednoznaczny. Żadna postać literacka stworzona, choćby na krótko, epizodycznie, ale dla fabuły zawsze o istotnym znaczeniu, nie jest taka jaka jest z pozoru, z wierzchu. To udana cecha kreowania osób na kartach powieści, jaką zdobyła Bonda, choć powtórzę jeszcze raz, to także chyba sztuka widzenia ludzi przez autorkę. Zgodnie z nim każdy człowiek pod nurtem codzienności, zwykłości, kryć musi ciemne sekrety, nurt przeszłych lub aktualnych tajemnic, za którymi kryją się czyny, emocje czy źródła wielu decyzji życiowych, tak małych, jak i dużych. W tak konstruowanych postaciach, jak mniemam, będzie kryl się kolejny sukces czytelniczy nowej powieści. Cała galeria bohaterów, z którymi spotykamy się podczas lektury „Florystki”, jeśli nawet w pierwszym zetknięciu nie wydaje się być interesująca, wciągająca czy ważna dla całej historii, to w perspektywie każdej kolejnej strony zmienia swoją wymowę. To, co było tak oczywiste na temat danej osoby, zdaje się odwrotnie znaczyć, a to co ukryte zaczyna przenikać, wpływać na opowiadaną historię w sposób dla nas odmienny niżbyśmy przypuszczali kilkanaście stron wcześniej. Dotyczy to zarówno tytułowej bohaterki, ale te i Meyera, zawodowej, trochę niechcianej partnerki Meyera, Leny, Jana Sochackiego, Fantomasa, Maestry itp. Autorka „Zbrodni niedoskonałej”, kreując swoje postacie literackie, w dużej mierze kieruje się mottem z C. C. Junga, zacytowanym na początku powieści: To co nieprzepracowane, wraca do nas w postaci Przeznaczenia…

Siły nadprzyrodzone łączone z motywami grozy zdają się na szczęście nie dominować w całej książce. Stanowią ważny aspekt dziejącego się na naszych oczach dramatis personæ, zarówno w obrębie swoistego „obłąkania” tytułowej bohaterki, jak w tworzeniu „klimatu” przedstawianej historii. Na marginesie w ostatnio wydanych kryminałach i thrillerach, których akcja dzieje się w głównej, albo dużej mierze na ziemiach wschodnich, białostockich („Sejf” T. Sekielskiego, „Piwonia, niemowa, głosy”K. Gedroycia i właśnie „Florystka” K. Bondy), elementy nadprzyrodzone, niewytłumaczalne, z kręgu działań szeptuch, pojawiają się jako ciekawe, zagadkowe i tajemnicze tło, ale też próbują odgrywać rolę swoistego katalizatora dla dziejących się na naszych oczach wydarzeń. A w samej powieści „Florystka” dzieje się, ku uciesze czytelników, bardzo wiele. Fabuła „rozkręca się” powoli, ale zdecydowanie, poruszając wiele wątków, które będą wracać i nawracać, wpływać na siebie i poszerzać powieść. Wiele też jest zwrotów akcji, zaskoczeń wbrew oczywistościom, nawiązań do dalszej lub bliższej przeszłości. Świetnie współgra to z zarówno z postaciami, jak i miejscami akcji. Z każdego takiego duetu można wyabstrahować perełki pisarskie, jak między innymi: scena z Cyganem i Leną w kwiaciarni, rozmowa Elizy z Meyerem, spotkanie Leny z dziennikarzami, wizyta i rozmowa Meyera z byłym mężem florystki. Takich scen udanych, dopracowanych jest wiele, z pożytkiem dla całej książki. Ciekawe w fabule jest też narastające napięcie, z jednej strony z rozwikłaniem zagadki dotyczącej najpierw zaginięcia, a potem śmierci dziecka. Bo co ciekawe, nie od razu mamy do czynienia ze zbrodnią. Błąkamy się raczej ze śledczymi, poruszając się po omacku, niczym w prawdziwej tegorocznej historii ze Śląska. Udane w całej intrydze jest to, że prawie do końca nie wiemy kto i dlaczego. A nawet jeśli wcześniej otrzymujemy sygnały dlaczego doszło do zbrodni, to dość długo mylimy się, co do rzeczywistych sprawców.

Recenzując „Florystkę” Katarzyny Bondy przywołałem zupełnie świadomie dwa znane w Polsce tytuły szwedzkiego duetu pisarskiego duetu pisarskiego Hjorth i Rosenfeldt. Wcześniej pisałem o tym, że łączy te książki ciekawy, niebanalny, niepoprawny i nieprzewidywalny bohater literacki – śledczy psycholog-profiler oraz podobne dychotomiczne widzenie ludzi. Ale jest jeszcze jedna udana zbieżność, a może bardziej cecha, którą opanowali i wymienieni pisarze, i Bonda. Określiłbym to „pisaniem scenariuszowym”. A w tym ukrywa się niezmierna dbałość o fabułę, jej linearność, niezależnie od przywoływanych różnoczasowych scen, a także dbałość o zawartość i obrazowość kreowanych postaci. Tacy bohaterowie są „zapełnieni” we wszystkich tych zakresach swoich osobowości, w jakich potrzebują istnieć na kartach powieści. Tak skonstruowane książki, jeśli jeszcze maja klimat i ciekawą, niebanalną intrygę czyta się jednym tchem. Nawet wtedy, gdy liczą ponad sześćset stron. I jeszcze jedno. Takie powieści świetnie nadają się do ekranizacji. Sebastian Bergman spod pióra Hjortha i Rosenfeldta już się takiej doczekał. Ja czekam zatem na filmową opowieść Huberta Meyera, ta z „Florystki” nie wątpię musi być udana i warta obejrzenia.

Kiedy w zapowiedziach wydawniczych poświęconych swojej nowej książce, Katarzyna Bonda mówiła o tym, iż w nadchodzącym tytule pojawią się motywy nadprzyrodzone i elementy powieści grozy, to rodził się we mnie pewien lęk, pewna obawa, w jakim kierunku autorka „Polskich morderczyń” pójdzie, rysując kolejne przygody Huberta Meyera. Z drugiej jednak strony oczekiwałem nowego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka daje się zapamiętać przede wszystkim swoim niepowtarzalnym językiem i wyjątkowym humorem. „Piwonia, niemowa, głosy” Krzysztofa Gedroycia cała bowiem napisana została językiem gwarowym, zarówno prowadzona narracja, jak i dialogi. Gwara białostocka, tak charakterystyczna dla wschodniej części kraju, a zwłaszcza dla okolic Białegostoku, w tej powieści zdaje się być daleka od wymierania. Tutaj jest żywa, pulsująca, skrzy się i zabawnie, i refleksyjnie. Użycie tej gwary w dialogach, skoro akcja dzieje się głównie w Białymstoku i okolicach, nie wymagało uzasadnienia, wręcz było nakazem, zwłaszcza jeśli, dodajmy, akcja dzieje się głównie w latach 40-tych i 50-tych, a kończy się u schyłku XX wieku. Wybór jednak narracji także prowadzonej w gwarze to znakomita i trafna decyzja pisarska. Książka tym samym zyskała inny, ciekawszy blask i podczas lektury wciąga czytelnika w świat przedstawiony w dwójnasób. Tym samym autentyczność świata przedstawionego niejako zyskuje dodatkowe uzasadnienie, właśnie dzięki wybranemu językowi narracji. A narrator książki Gedroycia nie jest zwykłym narratorem. Nie jest to tylko literacka figura, której zadaniem jest beznamiętnie, rzeczowo opowiedzieć historię. Na narratorze „Piwonia, niemowa, glosy” wyraźnie ciąży powinność, o czym mówi już na pierwszych kartach książki: I zapytuje ja siebie: Skąd my tu wzięli sie, kto dla nas nakazał, żeby my tu rodzili sie i razem ze sobą żyli? (…) To jak to jest? Trzeba mnie zapytywać sie o rzeczy nieodgadnione i głowe sobie zawracać, czy nie trzeba? I co mnie robić w noce nieprzespane? To i powiem, jak było. Ten nakaz opowiedzenia historii nie bierze się znikąd, zostaje narzucony przez zmarłych, przez duchy, tego miejsca i tej ziemi. A czemu? Jak mówi narrator, chcą pomóc, żeby współcześni na oczy przejrzeli. Taka to powinność pisarska.

Wrócić jednak warto do humoru narracji i dialogów, albowiem wspominając o ukrytej powinności pisarskiej, można odnieść wrażenie wejścia na zbyt uduchowiony czy aksjologiczny poziom recenzowanej powieści. Zawartość książki na szczęście nie pozwala na to. Pierwszy choćby z brzegu przykład przedstawienia postaci Anatola. W kilkunastu dosłownie zdaniach ukrywa się przezabawny, z pozoru złożony obraz osoby, jakże jednak prostej w swoich decyzjach życiowych. Ojciec Anatola jako milicjant tuż po wojnie zabity zostaje przez partyzanta walczącego z UB-ecją, podobnie matka ze sprzątaczki na sekretarkę wyuczona ginie podczas agitacji wraz z zastępcą pierwszego sekretarza. Anatol, czyli zwyczajnie i rubasznie zwany Tolikiem, zupełnie nie ma za złe nikomu tej śmierci. Kula zabłąkana, to zabłąkana. (…) Mało to zabłąkanych kul po świecie lata? Nie ma co wydziwiać, trzeba o siebie troskać sie. Gdyż kto, jak nie Tolik ma troskać sie o polepszenie swojego życiowego położenia? Tak więc dowiadujemy się jak to z takimi jak Anatol było, gdy lokalnymi aparatczykami partyjnymi zostawali głównie dla korzyści osobistych, życiowych, bez żadnego przekonania, zauroczenia ideowego itp. Ale Gedroyć nie byłby sobą, gdyby w ten stworzony obraz pierwszego z brzegu bohatera nie wplótł dodatkowych informacji, w sobie tylko przezabawny sposób. A Anatol odkrył w sobie homoseksualizm, homoseksualistą został w swoim życiu, no ale nie mogło być inaczej, skoro dużo dupe miał. I tak podczas agitacji na wioskach chłopi ni w ząb nie rozumieli co to nauka plus elektryfikacja, tylko na dużą dupę Tolika patrzyli się. W taki sposób, mniej lub częściej bardziej zabawny, zawsze z uwzględnieniem mikroświatów w jakich przyszło prowadzić egzystencję, Gedroyć przedstawia swoich bohaterów. Wartość tej książki kryje się, kto wie czy nie przede wszystkim, w kreacji świata Podlasia zbudowanego właśnie w oparciu o mikroświaty w jakich codzienność ludzi odbywa się, istnieje. A złożona to codzienność niezwykle, a tym samym barwna i ciekawa. Niepowtarzalna swoim kolorytem dwóch wyznań żyjących obok siebie i ze sobą, katolików i prawosławnych, wierzących i niewierzących, biednych i bogatych, wykształconych i niewykształconych, prostych w prowadzeniu życia i koniunkturalistów, z różnymi doświadczeniami czasów wojennych, mówiąc bardziej po polsku i bardziej po rusku, choć akurat język, lokalnie przetworzony w specyficzną gwarę, niejako spaja tę społeczność.

Mam wrażenie, że zupełnie świadomie „Piwonia, niemowa, głosy” Krzysztofa Gedroycia wielogłosowość Białostocczyzny z jednej strony uznaje za narzędzie literackie, dzięki któremu wielobarwność społeczną, religijną, obyczajową można trafnie przedstawić i oddać czytelnikom z innych części naszego kraju. Z drugiej zaś strony ta wielogłosowość ukryta w języku, ale także w postawach i wyborach życiowych (powtórzę jeszcze raz: osobistych i zawodowych, religijnych i obyczajowych) poszczególnych bohaterów kreuje prawdziwy obraz Podlasia. Kolorytu dla przedstawianej historii dodaje jeszcze aura polityczna lata 40-tych i 50-tych. Wówczas każdy gest, czyn, decyzja i słowo były polityczne, mierzone miarą: z nami lub przeciwko nam. I to wszystko w sposób podkreślmy jeszcze raz niezwykle lekki, często humorystyczny, z rzadka straszny, zatrważający, ale rzetelny opowiada Gedroyć.

Niech nas jednak nie zmyli to wszystko o czym wyżej napisane. „Piwonia, niemowa, glosy” to jednak kryminał. Mamy tutaj i zbrodnię, i ofiarę, i mamy śledztwo, i całą galerię podejrzewanych. A na dokładkę także „czuwających” nad wszystkim UB-eków. Mało? Proszę, Gedroyć nie zawodzi. Stasia, ofiara zabójstwa, z karty na kartę jawi się coraz bardziej barwniej, ciekawej, zaskakująco (od profanum do sacrum), gdzie łatwiej jest powiedzieć kim nie była, niż kim była. Podejrzewani? Jest ich cały zbiór, śledczy maja z kogo wybierać, i UB-ek, i ksiądz, choćby ta dwójka z brzegu, każdy znał denatkę, każdy miał motyw, każdy mógł zabić. A kto ma wszystko odkryć, rozwikłać, prowadząc jedynie słuszne śledztwo? Tytułowa bohaterka, milicjantka o imieniu Iwona, a jakże niezwykłym przezwisku Piwonia. Ciekawie wykreował tą bohaterkę autor „Przygody K”. Z jednej strony twarda to milicjantka, z umiejętnościami kryminalnego węszenia, z drugiej zaś strony kobieta, o szerokim sercu dla miłości, emocji i wrażeń. Napiszę tyle, by nie zdradzać czytelnikom szczegółów i nie psuć lektury. A pamiętajmy, że jest jeszcze kolejny bohater, tak bliski, jak się okaże i śledczej, i ofierze. Ale, ani słowa więcej.

„Piwonia, niemowa, głosy” to udana książka, jedna z ciekawszych na arenie wydawniczej 2012 pośród powieści kryminalnych. Wyjątkowa językiem, barwna miejscem akcji i ludźmi tam zamieszkującymi. Humorem, podobnie jak okładka, zbliżająca się najbardziej do najbardziej rozweselającego pisarza kryminałów z analogicznymi projektami ich okładek, Ryszarda Ćwirleja. A pewne opowiedziane przez Krzysztofa Gedroycia historie, użyjmy jego własnego języka, pomimo, że pomyślunek wczorajszy, a dzisiaj nowa problematyka, to poza tym nic się nie zmieniło. I o to chyba chodziło autorowi – o to co pod spodem, pod nurtem codziennego życia, niezależnie od czasów.

Ta książka daje się zapamiętać przede wszystkim swoim niepowtarzalnym językiem i wyjątkowym humorem. „Piwonia, niemowa, głosy” Krzysztofa Gedroycia cała bowiem napisana została językiem gwarowym, zarówno prowadzona narracja, jak i dialogi. Gwara białostocka, tak charakterystyczna dla wschodniej części kraju, a zwłaszcza dla okolic Białegostoku, w tej powieści zdaje się być...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Skandynawia kryminałem stoi. Olbrzymia większość czytelników literatury kryminalnej odpowie, cóż za banał pierwszego zdania recenzji. To fakt, ale od czego zacząć recenzję książki autorki, którą można uznać co najmniej za klasyka współczesnej norweskiej powieści kryminalnej. „W jaskini lwa” to kolejna już, czwarta powieść z główną bohaterką Hanne Wilhelmsen. Tym razem jednak pisarka swoja narracyjną uwagę, chyba po raz pierwszy tak bardzo w tej serii kryminałów, sprawiedliwie podzieliła pomiędzy trójkę bliskich sobie bohaterów. Właśnie wspomnianą Hanne i dwóch jej męskich przyjaciół policjanta Billego T. i prokuratora Håkona Sand. Realizację tropów śledczych Tropy śledcze autorka podzieliła niejako między te trzy osoby, choć wydaje się, że nie można zapomnieć też o Tone-Marit, kolejnej bohaterce - policjantce. Zresztą, co charakterystyczne dla Holt, jej prowadzenie narracji w tej powieści jest specyficzne, podobnie jak to często bywa w innych jej tytułach. Przedstawiając poszczególne sceny, oddaje głos albo poszczególnych bohaterom, albo też w sposób obiektywny rysuje obrazy, w których przemawiają tylko słowa i zdarzenia. I tak naprawdę każdy czytelnik, który daje się wciągnąć w choć najmniejsze współodczuwanie czy jeszcze bardziej zaangażowanie emocjonalne w postać literacką, zależnie od własnego odczytania, danej chwili odbiorczej, utożsamiać się może za każdym przypadkiem czytelniczym z innym bohaterem. Porozmawiajcie na ten temat ze znajomymi, którzy czytali ten sam tytuł Anne Holt, myślę, że zdziwicie się mile. To jest pewna wartość jej książek. Dzieje się tak dlatego, że postacie, które kreuje autorka „Śmierci demona” są żywe, realne. Każda z nich ma swoje wady, zalety, ma swoje problemy i radości, każda uwikłana jest w jakieś mniej lub bardziej skomplikowane relacje międzyludzkie. De facto, każda tym samym jest mną, tobą, każdym z nas. Dlatego Anne Holt tak świetnie czyta się tak wielu czytelnikom, tak jest również w przypadku omawianego tytułu „W jaskini lwa”.


Ten kryminał jest skandynawski. Anne Holt, choć bywa, że są tacy krytycy, którzy z tym się nie zgadzają, jest typowym autorem skandynawskim, w którym poza mocnymi, dobrymi postaciami, poza ciekawą, dobrze poprowadzoną intrygą, jest zawsze obecna tematyka o zabarwieniu – do wyboru, najczęściej w formie mieszanki - społecznym, obyczajowym, politycznym, kulturowym. Tak bywa u Nesbo, tak bywa u Mankella, tak bywa i u Läckberg. „W jaskini lwa” ta tematyka obejmuje historię zwiększonej liczby zgonów nowonarodzonych dzieci w roku 1965, spowodowanych zanieczyszczonymi szczepionkami dla niemowląt, sprowadzanymi w czasach zimnej wojny i embarga od komunistycznej NRD. To tylko jedno tło, kolejne obejmuje obecność ekstremizmów narodowych i prawicowych i ich wpływu na współczesne życie polityczne i publiczne. W tej powieści znakomicie oba wątki, tak ważne dla prowadzonych śledztw policyjnego i służb wywiadowczych, przenikają się, wplatają w fabułę, komplikując intrygę kryminalną oraz możliwość jej rozwiązania. I każdy czytelnik, który w trakcie lektury tej książki będzie odnosił się do realiów współczesnej Skandynawii, do podobnych tematów innych autorów skandynawskiej literatury kryminalnej, będzie zakończeniem książki zaskoczony. Nie zdradzając wiele, trzeba powiedzieć, że Holt niejako a rebours pokazuje czysto ludzką twarz historii, z pozoru uwikłanej w brudną politykę czy fałszywą moralność.


Wybór ofiary w tej książce jest gruntownie przemyślany. Martwa premier Norwegii to doskonałe wyjście dla kryminału, w którym – jak udowadnia Holt – można poruszyć wszystkie struny życia przed śmiercią wspomnianej Birgitte Volter, jak i po jej śmierci. Charakterystyczne dla autorki „ Ślepej bogini” jest przedstawienie toczącego się śledztwa jako docierania do prawdy obiektywnej jako procesu niezwykle złożonego, dziejącego się nie wbrew prowadzącym to śledztwo, ale wielonurtowo i wieloźródłowo, że wymyślę ostatni z wyrazów. W tej powieści czynności śledcze naprawdę prowadzą najlepsi policjanci, prokuratorzy i agenci, a jednak pisarka wyraźnie pokazuje, że i dziennikarze odgrywają ważną rolę, zwłaszcza gdy uwikłani bywają w prywatne czy polityczne związki i gry. Mam jednak nieodparte wrażenie, że jednym pełnym śledczym, tym, który jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie siedem złotych pytań kryminalistyki jest wyłącznie czytelnik, a nie żaden bohater literacki.


„W jaskini lwa” można czytać kilkukrotnie i za każdym razem odczytamy tę książkę jako wypowiedź pisarki w innym temacie ważkim dla każdego człowieka. Lubię ten typ pisarstwa, z pozoru lekki narracyjnie, nienachalny treściowo, a jednocześnie przebogaty w barwy emocji i wartości, z intrygą kryminalną i egzystencjalną, która każe być aktywnym do samego końca, do ostatniej kartki powieści.

Skandynawia kryminałem stoi. Olbrzymia większość czytelników literatury kryminalnej odpowie, cóż za banał pierwszego zdania recenzji. To fakt, ale od czego zacząć recenzję książki autorki, którą można uznać co najmniej za klasyka współczesnej norweskiej powieści kryminalnej. „W jaskini lwa” to kolejna już, czwarta powieść z główną bohaterką Hanne Wilhelmsen. Tym razem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to