Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Kolejna książka przeczytana pod wpływem wielu pozytywnych opinii opublikowanych na instagramie i niestety kolejne rozczarowanie. Liczyłam na rozbudowaną oraz angażującą powieść w stylu "Igrzysk śmierci", a dostałam dość płytką, przewidywalną historię, którą przeczytałam bez większych emocji. Pomysł na fabułę ma ogromny potencjał, ponieważ akcja rozgrywa się w świecie, w którym człowiek wygrał ze śmiercią. Ludzie nie chorują, nie umierają w wyniku wypadków, nie odchodzą ze starości. Jeśli tylko stracą życie, trafiają do centrum ożywiania i za kilka dni wychodzą jak nowo narodzeni. Mogą również dowolną liczbę razy „wracać znad krawędzi”, czyli cofać biologiczny wiek i cieszyć się wieczną młodością. Jednak śmierć nie została zupełnie wyeliminowana, ponieważ istnieje kasta tak zwanych kosiarzy odpowiedzialnych za regulowanie populacji. Kosiarze mordują ludzi, nazywając to zbiorami, przez co niemal każdy na świecie obawia się ich gniewu. Citra i Rowan mają szesnaście lat, gdy trafiają pod opiekę kosiarza Faradaya. Będą praktykantami przez rok, a wynik końcowego egzaminu zdecyduje o ich dalszym losie. Nastolatkowie szybko przekonują się, że życie kosiarza obarczone jest wieloma nakazami, zakazami, a także intrygami snutymi przez kolegów po fachu.

Powieść okazała się sporym zawodem, ponieważ moim zdaniem autor nie udźwignął pomysłu. Nie ukrywam, że jestem tą obserwacją zaskoczona, ponieważ Neal Shusterman ma na swoim koncie wiele dobrze ocenianych książek, a cała seria jest na tyle popularna, że trwają prace nad ekranizacją. Niestety do mnie "Kosiarze" nie trafili. Najbardziej przeszkadzała mi fasadowość świata przedstawionego. Na początku czytelnik zostaje uraczony bardzo skrótowym opisem rzeczywistości, z której niemalże wyrugowano śmierć. Państwa na całym świecie są zarządzane przez sztuczną inteligencję, która wszystko policzyła, wymierzyła i odpowiedziała na ludzkie potrzeby, więc życie stało się w zasadzie bezproblemowe, ale też nieco jałowe. Autor wspomina w kilku miejscach, że człowiek nie musi się już troszczyć o byt, nie musi martwić się upływającym czasem, ale przez to egzystencja straciła na znaczeniu. Niestety ten wątek nie jest dalej rozwinięty, a z mojej perspektywy wydaje się bardzo ważny. Ludzie wręcz nie mogą umrzeć, nawet jeśli chcą, bo zaraz zostaną ożywieni. Jedynie śmierć zadana z rąk kosiarza jest tą permanentną. Szkoda, że Shusterman ograniczył się do powierzchownego opisu rzeczywistości, nie rozwinął postaci innych niż kosiarze oraz ich praktykanci, dzięki czemu można byłoby lepiej zrozumieć ten nowy świat.

Citra i Rowan również nie zostali dokładnie sportretowani. Wiemy tylko, że żadne z nich nigdy nie chciało być kosiarzem, ale w miarę treningu oraz zgłębiania tajemnic tego osobliwego zawodu, ich niechęć zaczyna maleć. Oboje wydali mi się papierowi, przez co byłam obojętna na wszelkie trudności, które ich spotykały. Powieść bazuje na tym, że czytelnik powinien im kibicować, albo przynajmniej jednej z postaci, ale mnie ich perypetie nie ciekawiły. Być może powodem jest również to, że żadne z nich nie zachowuje się w zaskakujący sposób. Teoretycznie w powieści są zwroty akcji, ale jednak ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że Rowan albo Citra nie zrobią nic, co wykracza poza opis ich charakteru. Widziałam, że nie ma między nimi prawdziwej rywalizacji, a konflikt, który został stworzony przez jednego z kosiarzy jest wprawdzie tragiczny, ale jednak wiadomo, że bohaterowie coś wymyślą, by całą sytuację jakoś obrócić na swoją korzyść.

Zasady rządzące kastą kosiarzy są dość płynne i niejednoznaczne. Niby jest tak jak ustalono wiele lat temu, ale jednak co chwilę ktoś te regulacje podważa. Z tego względu miałam wrażenie, że cały pomysł na świat jest chaotyczny i niedopracowany skoro w banalny sposób można sprzeciwić się prawu. Nie potrzeba żadnej skomplikowanej intrygi, odwoływania się do zapomnianych zwyczajów, zero wysiłku. Przyznam, że nie rozumiem fenomenu tej książki, ponieważ moim zdaniem intryga jest prosta i przewidywalna, świat fasadowy, a bohaterowie nie wyróżniają się niczym szczególnym. W kilku recenzjach czytałam, że "Kosiarze" to świetna seria również dla dorosłych odbiorców, ponieważ poziom skomplikowania oraz bogactwo wątków zapewniają angażującą lekturę. Nie podzielam tego zdania i raczej nie sięgnę po kolejne części, ponieważ w mojej opinii szkoda czasu na takie książki.

Kolejna książka przeczytana pod wpływem wielu pozytywnych opinii opublikowanych na instagramie i niestety kolejne rozczarowanie. Liczyłam na rozbudowaną oraz angażującą powieść w stylu "Igrzysk śmierci", a dostałam dość płytką, przewidywalną historię, którą przeczytałam bez większych emocji. Pomysł na fabułę ma ogromny potencjał, ponieważ akcja rozgrywa się w świecie, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wszystko wskazuje na to, że Ruth Ware zajęła pozycję jednej z poczytniejszych autorek thrillerów. Latem zeszłego roku po raz pierwszy zetknęłam się z jej twórczością, gdy sięgnęłam po powieść Pod kluczem, ale nie zachwyciła mnie na tyle, bym mogła dołączyć do fanów pisarki. Postanowiłam dać autorce kolejną szansę i tym razem wybrałam historię o dziennikarce, której trafia się zlecenie napisania relacji z rejsu luksusowym statkiem. Laura (Lo) Blacklock ma wrażenie, że wygrała los na loterii. Nie dość, że wreszcie załapała się na zlecenie polegające głównie na korzystaniu ze wszystkich udogodnień oraz rozmawianiu z innymi zaproszonymi gośćmi, to ma również nadzieję, że ten materiał umocni jej pozycję w redakcji.

Niestety od początku wszystko idzie nie tak jak powinno. Tuż przed rejsem Lo zastaje w swoim mieszkaniu włamywacza. Wprawdzie fizycznie nie dzieje jej się krzywda, ale kobieta straciła poczucie bezpieczeństwa i jeszcze nie zdążyła dojść od siebie, a już musiała stawić się na wycieczkę po Morzu Północnym. Pierwszej nocy na statku Lo słyszy coś dziwnego z kabiny obok. Najpierw jakby uderzenie, a potem dźwięk przypominający wyrzucenie czegoś za burtę. Kobieta wychodzi na taras i widzi rozmazane ślady przypominające krew. Alarmuje ochronę, opowiada o sąsiadce z kabiny dziesiątej, którą zdążyła poznać wieczorem, nalegając, by sprawdzono czy wszystko u niej w porządku. Okazuje się jednak, że pomieszczenie jest puste, a na liście gości nie ma żadnej tajemniczej kobiety, której mogło przydarzyć się coś złego. Laura nie daje się jednak przekonać i zaczyna swoje prywatne śledztwo.

Bardzo lubię kryminały i thrillery, których bohaterowie znajdują się w ograniczonej przestrzeni. Mimo że to dość często spotykany zabieg, moim zdaniem zazwyczaj sprawia, że napięcie rośnie, a czytelnik zaczyna się zastanawiać, kto z niewielkiej grupy bohaterów jest mordercą. Z tego powodu już na wstępie czułam się zaintrygowana historią wymyśloną przez Ruth Ware i nie mogłam doczekać się fragmentów, na podstawie których będę mogła pogłówkować czy rzeczywiście na statku doszło do zabójstwa. Niestety autorka nie poszła w ślady Agaty Christie, do której bywa porównywana, pisząc powieść o kolejnej neurotyczce niemającej nawet śladu instynktu samozachowawczego. Sądziłam, że Lo będzie prowadzić swoje prywatne śledztwo w jakiś sprytny, inteligentny sposób, ale okazało się, że kobieta po prostu postawiła na nogi całą obsługę i wkrótce już wszyscy pasażerowie wiedzieli, że dziennikarka poszukuje jakiejś tajemniczej kobiety. Bohaterka podejrzewa, że doszło do morderstwa, znajduje się na pełnym morzu bez możliwości ucieczki, więc bez ogródek przepytuje ludzi, wyraźnie dając znak, że interesuje się sprawą. Innymi słowy aż prosi się, by ktoś próbował ją skrzywdzić.

Na dodatek Laura jest kolejną bohaterką thrillera, której wiarygodność zostaje podważona z powodu nadużywania alkoholu oraz przyjmowania leków. W żadnym momencie nie jest powiedziane, że kobieta ma problem alkoholowy, ale to bardzo rzuca się w oczy. Lo jest albo na kacu albo marzy o tym, żeby się napić. Drink na uspokojenie, na wyciszenie, na bezsenność, do towarzystwa itd. Wszyscy postrzegają dziennikarkę jako osobę niestabilną emocjonalnie, mającą mnóstwo własnych problemów do rozwiązania. Przyznam, że mnie znudziła taka kreacja głównej bohaterki thrillera. Mam wrażenie, że teraz obowiązkowo w prawie każdej nowej powieści należącej do tego gatunku, spotkam właśnie taką roztrzęsioną, niepewną własnych słów Laurę. Przyznam też, że nie zawsze rozumiałam jej emocje. O ile nie mam wątpliwości, że pewne wydarzenia mogły wytrącić ją z równowagi, tak zupełnie nie pojmuje natury jej związkowej dramy. Niby chce być ze swoim facetem, ale jednocześnie robi wszystko, żeby z nią zerwał. Autorce zapewne było to potrzebne do uwiarygodnienia fabuły. Bohaterka pokłóci się z partnerem, więc nikt nie będzie jej szukał, ale mogła wymyślić jakiś bardziej dojrzały pretekst do związkowych zawirowań.

Nie jestem również usatysfakcjonowana charakterystyką pozostałych bohaterów. Uważam, że motyw zamkniętej przestrzeni i ograniczonej liczby postaci działa wówczas, gdy czytelnik może coś powiedzieć na temat tych osób. W tym przypadku autorka nie zadbała o to, by pasażerowie lub obsługa statku zapadli w pamięć. Goście stanowią w większości zbiór zamożnych osób zdających się nie zwracać w ogóle uwagi na to, że na pokładzie mogło dojść do przestępstwa. Natomiast pracownicy to głównie trzymający się razem Norwegowie, którzy nie chcą współpracować z Lo. Jest też sprzątaczka z Polski o imieniu Iwona, która ledwie ogarnia język angielski i obawia się, że bohaterka chce ją oskarżyć o kradzież. Dziwnym zbiegiem okoliczności wśród zaproszonych dziennikarzy pojawia się również były partner Laury, ale i on nie ma szczególnej roli do odegrania. Rozwiązanie intrygi oraz zakończenie mają iście filmowy rys. Nie czyta się tego źle, ale po zastanowieniu można dojść do wniosku, że wiele scen jest naciąganych, a całość nie ma większego sensu.

Czy zatem powieść ma jakieś zalety? Dla mnie głównym atutem było miejsce akcji. Ruth Ware potrafi stworzyć intrygującą scenerię dla dość banalnych wątków. W Pod kluczem opisała wiktoriańską posiadłość przekształconą na smart dom, a tutaj umiejscowiła bohaterów w zminiaturyzowanej wersji luksusowego jachtu. Statek jest niewielkich rozmiarów, przez co wydaje się dziwny, klaustrofobiczny, przytłoczony przepychem z jakim został urządzony. Doceniam szczegółowe opisy kolejnych pomieszczeń oraz częste wtrącenia, że obiekt sprawia wrażenie niepokojącego, niestabilnego i przerysowanego w swym bogactwie. Autorka ma też tzw. lekkie pióro, więc książkę czyta się błyskawicznie. Nie mogę powiedzieć, że Kobieta z kabiny dziesiątej mnie znudziła, bo historia stanowi zwartą całość i byłam zaintrygowana, kiedy dałam się porwać akcji. Natomiast ilekroć odkładałam książkę, łapałam się na wyliczaniu, co mi w tej opowieści nie gra i dlaczego uważam protagonistkę za bardzo irytującą postać. Jak na razie nie zostałam fanką Ruth Ware, ale mam w swoich zbiorach inne jej książki, więc liczę, że jeszcze wszystko przede mną.

Wszystko wskazuje na to, że Ruth Ware zajęła pozycję jednej z poczytniejszych autorek thrillerów. Latem zeszłego roku po raz pierwszy zetknęłam się z jej twórczością, gdy sięgnęłam po powieść Pod kluczem, ale nie zachwyciła mnie na tyle, bym mogła dołączyć do fanów pisarki. Postanowiłam dać autorce kolejną szansę i tym razem wybrałam historię o dziennikarce, której trafia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trwa moda na koreańskie i japońskie powieści odznaczające się przepiękną okładką i obietnicą, że ich treść będzie działała na czytelnika refleksyjnie i kojąco. Na okładce tej pozycji można przeczytać, że jest to historia wpisująca się w nurt healing, co od razu skojarzyło mi się z grami cyfrowymi określanymi jako cozy games. W takich produkcjach nie chodzi o rywalizację, szybkie działanie, jasno postawioną granicę pomiędzy wygraną a przegraną tylko o spokojną, wciągającą rozgrywkę, która pozwoli zapomnieć o trudach dnia codziennego, zapewniając wirtualną bezpieczną przestrzeń. Wydaje mi się, że w powieściach takich jak ta, założenie jest podobne. Nie ma tu bowiem wartkiej akcji, wydarzeń sprawiających, że czytelnik z niecierpliwością przewraca strony czy wyróżniających się bohaterów. Zamiast tego otrzymujemy kadry ze zwyczajnego życia pełnego współczesnych problemów, dylematów, ale też chwil radości.

Główną bohaterką jest właścicielka tytułowej księgarni Yeong-ju, której towarzyszymy w rozwijaniu swojej działalności. Kobieta porzuciła niesatysfakcjonującą pracę, postanawiając podążyć za marzeniem, mimo że małe, niezależne księgarnie jak szybko się pojawiają, tak szybko znikają z rynku. Zatrudniła też baristę, co dodatkowo obciąża jej napięty budżet, ale mimo wszystko Yeong-ju nie poddaje się i robi wszystko, co może, by przyciągnąć klientów. Z czasem okazuje się, że osiedlowy mały biznes ma specyficzną atmosferę i wkrótce coraz więcej osób zagląda do środka nie tylko po to, by kupić książkę.

Nie będę ukrywać, że mam trochę sprzeczne odczucia względem tej powieści. Z jednej strony dzieje się tu naprawdę niewiele i momentami trudno było mi przebrnąć przez rozdziały, które są po prostu nudne. Jednak z drugiej autorka porusza wiele współczesnych problemów w bardzo trafny, ale nienachalny sposób. Koreańskie społeczeństwo jest szalenie zapracowane. Dzieci muszą poświęcać wiele godzin na naukę oraz być posłuszne względem rodziców, co prowadzi do tego, że wkraczając w dorosłość są często pełne obaw czy spełnią oczekiwania matki i ojca, czy jednak okażą się niewdzięcznikami marnotrawiącymi cały rodzicielski trud włożony w ich wychowanie i edukację. Dorośli z kolei czują presję nieustannego wykazywania się w pracy, urabiania się ponad siły, w efekcie czego są sfrustrowani i zawiedzeni, bo ścieżka kariery wcale nie jest łatwa, zwłaszcza dla kobiet. Można odnieść wrażenie, że o wartości człowieka decyduje zasobność portfela, a ambicje mierzy się liczbą nadmiarowych godzin spędzonych w pracy.

Autorka stworzyła bohaterów przeciwstawiających się temu szalonemu pędowi. Zwróciłam jednak uwagę na to, że ich zachowanie różni się od tego, co wyobrażam sobie, kiedy myślę o buncie względem opisanego powyżej stylu życia. Spodziewałabym się jakichś stanowczych, emocjonalnych reakcji takich jak spektakularne rzucenie pracy czy wyjazd w podróż, by na nowo odkryć siebie. Nic z tych rzeczy. Być może to wynika z różnic pomiędzy azjatyckim a europejskim wychowaniem. Bohaterowie są raczej cisi, nieśmiali, uważają na to, by nie przeszkadzać innym, a ich sposoby na poradzenie sobie z wypaleniem zawodowym czy nieudanym życiem rodzinnym są dość osobliwe na pierwszy rzut oka. Mamy bowiem kobietę, która przychodzi do księgarni, zamawia kawę, siada przy stoliku i przez wiele godzin patrzy w przestrzeń. Jest też nastolatek, którego absolutnie nic nie interesuje, więc matka przysyła go do Yeong-ju, by chociaż pobył w otoczeniu książek i przemyślał swoje nastawienie. Wyróżnia się również mężczyzna za dnia pracujący w korporacji, ale wieczorami oddający się swojemu hobby jakim jest zgłębianie tajemnic koreańskiej gramatyki.

Powieść Hwang Bo-reum jest specyficzna, ale raczej w ten dobry sposób. Powoduje lekki dyskomfort, bo tak jak wspomniałam, nie zawiera zbyt wiele akcji. Jednak autorce udało się też uchwycić uniwersalne prawdy dotyczące wyzwań współczesności. Jesteśmy nieustannie wystawieni na osąd innych ludzi, miotamy się pomiędzy powinnościami względem rodziny, a własnymi pragnieniami. Cierpimy kiedy rozpada się nasze małżeństwo i czujemy frustrację, gdy szef po raz kolejny przyznaje awans innej osobie, mimo że zawsze stawialiśmy pracę na pierwszym miejscu. Podsumowując, cieszę się, że sięgnęłam po ten tytuł i chętnie zapoznam się z podobnymi powieściami, by mieć większego rozeznanie oraz móc wyłapać powtarzające się motywy. Życzyłabym sobie też trafić kiedyś do takiego miejsca jak księgarnia Hyunam-Dong, w której można ukryć się przed światem chociaż na parę godzin.

Trwa moda na koreańskie i japońskie powieści odznaczające się przepiękną okładką i obietnicą, że ich treść będzie działała na czytelnika refleksyjnie i kojąco. Na okładce tej pozycji można przeczytać, że jest to historia wpisująca się w nurt healing, co od razu skojarzyło mi się z grami cyfrowymi określanymi jako cozy games. W takich produkcjach nie chodzi o rywalizację,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Do tej pory twórczość Tess Gerritsen znałam wyłącznie z lektury kilku części słynnego cyklu Rizzoli/Isles, więc nie bardzo wiedziałam czego spodziewać się po powieści spoza serii. Okazało się jednak, że autorka potrafi konstruować też ciekawe, jednotomowe historie, które mocno działają na wyobraźnię. Główną bohaterką Grawitacji jest lekarka Emma Watson, która dołącza do zespołu znajdującego się na międzynarodowej stacji kosmicznej, by sprawować opiekę medyczną nad astronautami. Kobieta jest tym faktem niesamowicie podekscytowana, ponieważ od lat przygotowywała się do wylotu w kosmos i czuje, że jeśli dobrze wypadnie w tej misji, drzwi do kariery będą stały przed nią otworem. Niestety nie wie, że na stacji przyjdzie jej zmierzyć się z wyzwaniem znacznie przekraczającym symulacje potencjalnych katastrof prowadzone na szkoleniach NASA. Wszystko zaczyna się od drobnych jednokomórkowców nazywanych archeonami, które dziwnie reagują na standardowe procedury badawcze. Następnym niepokojącym zjawiskiem jest choroba myszy prowadząca do śmierci prawie wszystkich osobników. Kiedy astronauci również zgłaszają złe samopoczucie, a ich wyniki pogarszają się w zastraszającym tempie, Emma orientuje się, że na stacji wybuchła epidemia. Lekarka walczy o jak najszybszy powrót do domu, by chorzy otrzymali konieczną pomoc medyczną, ale okazuje się, że lądowanie na Ziemi nie będzie takie proste.

Grawitacja nie jest wybitną, pozbawioną wad powieścią, ale nie będę ukrywać, że trafiła do mnie w momencie, kiedy miałam ochotę na tego typu książkę, więc oceniam ją dość wysoko. Podobało mi się przede wszystkim to, że autorka napisała dobre wprowadzenie do historii, pozwalając poznać głównych bohaterów oraz zrozumieć, dlaczego lot w kosmos jest dla nich tak ważny. Pokazała też jak wyglądają procedury szkoleniowe w NASA, kto podejmuje decyzje, ile rzeczy musi pójść zgodnie z planem, by ktokolwiek mógł polecieć w kosmos. Na pewno wkradły się w ten wątek jakieś uproszczenia, możliwe też, że błędy w opisie procedur, ale jako kompletny laik w temacie lotów kosmicznych, nie wyłapałam tego i z wielką ciekawością czytałam o wszystkim związanym ze startem rakiety oraz życiem na stacji kosmicznej. Powieść została wydana w roku 1999, więc pewnie część informacji zdążyła się już zdezaktualizować, ale moim zdaniem w ogóle to nie ma znaczenia w kontekście czerpania przyjemności z lektury.

Kiedy Gerritsen przeszła już do głównego wątku, miałam wrażenie, że nie tylko dobrze znam Emmę oraz jej (prawie) byłego męża Jacka, ale też astronautów przebywających na stacji oraz część pracowników naziemnych. Nie powiedziałabym, że wszystkie postaci są bardzo szczegółowo scharakteryzowane, ale wystarczająco dobrze, żebym miała wrażenie spójnej powieści, w której równocześnie toczy się kilka wątków. Jestem też pod wrażeniem tego jak silnie działała mi na wyobraźnię wizja tajemniczej choroby rozprzestrzeniającej się wśród astronautów. Wiedziałam, że drobne anomalie przeistoczą się w poważne kłopoty. Przewidywałam, że kolejne postaci będą się zarażać, a ich sytuacja z godziny na godzinę stanie coraz bardziej dramatyczna, ale i tak w napięciu czytałam o tych wszystkich wydarzeniach. Przed oczami stawały mi obrazy walczących o życie ludzi, ponieważ autorka potrafi opisać objawy choroby tak, by skóra cierpła na samą myśl o ich doświadczeniu. Akcja nie zwalniała również dzięki temu, co działo się w placówce NASA. Nie mogę zdradzić szczegółów, ale w pewnym momencie powrót załogi do domu staje pod dużym znakiem zapytania i śledzenie tego tematu też dostarczyło mi sporo emocji.

Szkoda tylko, że zakończenie jest bardzo hollywoodzkie i zdecydowanie zbyt cukierkowe. Nie mam nic przeciwko happy endowi, ale mógłby być nieco mniej nachalny. Wiecie, w tej książce mamy przesłanie zgodnie, z którym siła miłości pokona każdą przeciwność losu, nawet jeśli jest nią tajemniczy wirus w kosmosie. Niemniej, poza tym lekkim zgrzytem na samym końcu, Grawitacja okazała się dla mnie udanym i satysfakcjonującym połączeniem opowieści o wyprawach w kosmos i przerażającego thrillera medycznego.

Do tej pory twórczość Tess Gerritsen znałam wyłącznie z lektury kilku części słynnego cyklu Rizzoli/Isles, więc nie bardzo wiedziałam czego spodziewać się po powieści spoza serii. Okazało się jednak, że autorka potrafi konstruować też ciekawe, jednotomowe historie, które mocno działają na wyobraźnię. Główną bohaterką Grawitacji jest lekarka Emma Watson, która dołącza do...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sezon duchów. Osiem upiornych opowieści na długie zimowe noce Bridget Collins, Kiran Millwood Hargrave, Imogen Hermes Gowar, Andrew Michael Hurley, Jess Kidd, Elizabeth Macneal, Natasha Pulley, Laura Purcell
Ocena 6,4
Sezon duchów. ... Bridget Collins, Ki...

Na półkach: , ,

Kocham jesień i zimę, więc tuż przed końcem sezonu na ciepłe herbaty, kocyki oraz pogodę dającą doskonały pretekst do niewyściubiania nosa z domu, sięgnęłam po zbiór ośmiu opowiadań grozy napisanych z myślą o długich zimowych wieczorach. Wszystkie historie są utrzymane w stylu wiktoriańskich opowieści o duchach, więc spodziewałam się, że raczej nie będę bać się w trakcie lektury, ale liczyłam na delikatne uczucie niepokoju i sugestię, że gdzieś w mroku czają się nadprzyrodzone istoty. Niestety spotkało mnie rozczarowanie, bo większość autorów nie wykorzystała potencjału swoich pomysłów. Historie kończyły się kiedy zaczynało robić się ciekawie albo były na tyle przewidywalne, że ich lektura nie dawała wielkiej przyjemności.

W zbiorze znalazło się miejsce między innymi na nowele o nawiedzonym domostwie, dziwnym fotelu na kółkach, który wciąż zdaje się sterowany przez zmarłego właściciela, pięknej damie niechcącej udać się na wieczny spoczynek czy mężczyźnie owładniętym myślą o zostaniu słynnym odkrywcą. Nie mam zbyt wiele do napisania na temat tej książki, ponieważ żadna historia nie zapadła mi w pamięć na dłużej, żadna też nie wywołała większych emocji. Większość jest poprawna, ale bez polotu, mimo że teoretycznie autorzy zadbali o to, by wprowadzić czytelnika w nastrój grozy. Akcja rozgrywa się w zimowej scenerii, więc mamy porywiste wichury, śnieżyce, ślady pozostawione na śniegu, wcześnie zapadający zmrok, czyli wszystko to, co idealnie pasuje do horroru. Niemniej to nie wystarczyło, żebym mogła określić te teksty jako niepokojące czy zapewniające lekki dreszczyk emocji. Jeśli miałabym wyróżnić jakieś opowiadanie to wskazałabym na "Odosobnienie" autorstwa Kiran Millwood Hargrave. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dobrze napisane, ale moją uwagę przykuła tematyka zdanej na łaskę losu kobiety, która tuż po porodzie ma spędzić kilkanaście dni w ciemnym, zamkniętym pokoju. Tu nie potrzeba żadnych nadprzyrodzonych elementów, żeby poczuć grozę sytuacji.

"Sezon duchów" mogę polecić głównie tym, którzy chcą odhaczyć znajomość kolejnego tomu z serii Wigilijne strachy.

Kocham jesień i zimę, więc tuż przed końcem sezonu na ciepłe herbaty, kocyki oraz pogodę dającą doskonały pretekst do niewyściubiania nosa z domu, sięgnęłam po zbiór ośmiu opowiadań grozy napisanych z myślą o długich zimowych wieczorach. Wszystkie historie są utrzymane w stylu wiktoriańskich opowieści o duchach, więc spodziewałam się, że raczej nie będę bać się w trakcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nastoletnie Claudia i Monday są praktycznie nierozłączne. Razem chodzą do klasy, na zajęcia z tańca, przesiadują w domu Claudii, robią zakupy, odrabiają lekcje. Gdzie jedna, tam i druga, z wyjątkiem wakacji, kiedy Claudia wyjeżdża do babci i przez kilka tygodni może z przyjaciółką tylko wymieniać listy. Jednak w tym roku coś się zmienia. Claudia pisze przez całe lato, ale nikt nie odpowiada. Kiedy zaczyna się nowy rok szkolny, bohaterka jest przekonana, że wreszcie zobaczy przyjaciółkę. Niestety Monday nie pojawia się na zajęciach ani pierwszego dnia, ani następnego. Opuszcza tydzień, potem miesiąc szkoły i zdaje się, że nikogo to nie interesuje. Claudia pyta rodziców, nauczycieli, matkę swojej najlepszej koleżanki, ale natrafia na mur. Nikt oprócz niej nie przejął się zaginięciem nastolatki. Dziewczyna robi wszystko co może, by odnaleźć Monday. Wie, że przyjaciółce musiało przytrafić się coś złego, w innym wypadku nigdy nie zostawiłaby jej bez słowa na tak długo.

Jestem nieco rozdarta po lekturze tej powieści. Z jednej strony doceniam tematykę i to, że autorka zwraca uwagę na problem niewidoczności dzieci z biednych rodzin. System opieki nad nieletnimi zawodzi wtedy, kiedy jest najbardziej potrzeby. Wiele osób ignoruje niepokojące, bardzo czytelne sygnały, przez co dochodzi do tragicznych wydarzeń. Z drugiej jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że historia jest przesadnie rozciągnięta i napisana dość kiepskim stylem, a końcowy plot twist został doklejony na doczepkę jakby autorka przypomniała sobie nagle, że jednak chciała napisać thriller dla młodzieży. Ale po kolei. Czytelnik poznaje wszystkie wydarzenia z perspektywy Claudii, która ma około trzynastu/czternastu lat. Jej wiek jest o tyle istotny, że dziewczyna wciąż musi w dużej mierze polegać na rodzicach oraz liczyć się z ich zdaniem. Podobało mi się to, że autorka wykreowała wiarygodną pod tym względem postać. Dziewczyna wie, że coś się stało, ale ma ograniczone możliwości działania, jeśli rodzice bagatelizują jej obawy. Claudia naprawdę nie poddaje się i robi co może, wypytując o przyjaciółkę nauczycieli, inne dzieciaki z sąsiedztwa, a nawet wybierając się do domu Monday, mimo że ma kategoryczny zakaz zapuszczania się w te rejony.

Pojawia się też wątek mieszkania w niebezpiecznej okolicy. Rodzice Claudii dość mocno kontrolują, co nastolatka robi w obawie, że bez nadzoru wpadnie w złe towarzystwo. Widać też, że dziewczyna jest jeszcze niedojrzała i wciąż bliżej jej do świata dzieci niż nastolatek. Oczywiście na początku, ponieważ późniejsze wydarzenia zmieniają Claudię, sprawiając, że pod pewnym względami przechodzi brutalny kurs dorastania. Tiffany D. Jackson sięga również po retrospekcje, w których pokazuje jak dziewczyny razem spędzały czas, na czym opierała się ich przyjaźń. Dzięki temu czytelnik ma wgląd w to zwyczajne, codzienne życie i lepiej rozumie, dlaczego w tym przypadku brak kontaktu nie oznacza zwykłej kłótni humorzastych nastolatek, dla których zawieranie i zrywanie przyjaźni to chleb powszedni. Claudia i Monday są outsiderkami, mają tylko siebie, ale jak się później okaże, jedna miała sporo tajemnic przed drugą.

Historia jest mocno osadzona w rzeczywistości czarnoskórych, którzy tworzą społeczność, wspierają się, dbają o siebie w miarę możliwości, wiedząc, że nikt inny się o nich nie zatroszczy. Rząd wprowadza prawo umożliwiające wysiedlenie ich z domów, które zostaną zrównane z ziemią, a następnie sprzedaje teren pod budowę luksusowego osiedla. Bohaterowie narzekają na tę sytuację, obwiniają zamożnych białych, którzy dbają tylko o własne interesy. W posłowiu pisarka napisała, że dba o widoczność dzieci z każdej mniejszości. Moim zdaniem w tym momencie w powieści pojawia się spora niekonsekwencja, ponieważ rodzina Claudii faktycznie ciągle udziela się społecznie. Matka piecze i gotuje dla wiernych ze swojego kościoła, wspólnie z córką i sąsiadami rozdają potrzebującym posiłki, ojciec gra w zespole i również jest „widoczny” wśród mieszkańców osiedla, ale kiedy Claudia prosi o interwencję w sprawie swojej przyjaciółki, nagle ta solidarność gdzieś znika. Dziewczyna słyszy, że rodzice nie będą wtrącać się w życie innych, że nikt nie będzie pouczał matki Monday jak ma wychowywać swoje dzieci. Nawet nauczyciele w szkole bagatelizują sprawę, mimo że znają problemy czarnoskórej młodzieży z okolicy. Jak dla mnie to autorka wystawia fatalne świadectwo społeczności, która jest zżyta tylko na pokaz i zawodzi kiedy trzeba zrobić coś więcej niż upiec ciasteczka i rozdać je w kościele.

Na koniec muszę wspomnieć też o dość topornym języku i nienaturalnie brzmiących dialogach. Sądzę, że to może być wina tłumaczenia, ponieważ wszystkie wtrącenia typu: „dajesz dziewczyno” i inne slangowe określenia przełożone na język polski zupełnie mi nie pasowały. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale nie ukrywam, że momentami trudno było mi w pełni zaangażować się w opowieść właśnie przez styl wypowiedzi bohaterów. Monday nie przyjdzie to książka poruszająca ważny temat, przypominająca, że nie powinniśmy bagatelizować przeczuć, jeśli intuicja podpowiada, że komuś może dziać się krzywda, dlatego nie będę odradzać lektury. Niemniej całość ma kilka mankamentów sprawiających, że powieść nie wywarła na mnie aż tak dużego wrażenia jak się spodziewałam.

Nastoletnie Claudia i Monday są praktycznie nierozłączne. Razem chodzą do klasy, na zajęcia z tańca, przesiadują w domu Claudii, robią zakupy, odrabiają lekcje. Gdzie jedna, tam i druga, z wyjątkiem wakacji, kiedy Claudia wyjeżdża do babci i przez kilka tygodni może z przyjaciółką tylko wymieniać listy. Jednak w tym roku coś się zmienia. Claudia pisze przez całe lato, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

O "Chłopkach" było tak głośno od momentu premiery, że z pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać tej książki. Joanna Kuciel-Frydryszak pochyliła się nad losem wiejskich kobiet, które jeszcze sto lat temu wiodły życie pełne trudu, cierpienia i braku nadziei na lepszą przyszłość. Nasze babki i prababki wychowały się w brutalnej rzeczywistości, w której kobiety nie miały absolutnie nic do powiedzenia. Nie mogły zdobywać edukacji, musiały ciężko pracować w domu i w polu, nie miały często żadnego wpływu na to, kto zostanie ich mężem. Autorka opowiada o ich losach, koncentrując się na różnych aspektach życia. Od dzieciństwa spędzonego na wypasaniu zwierząt poprzez krótkie lata edukacji, gdy zwolnienie z obowiązku szkolnego mogło załatwić jedno pismo od ojca lamentującego, że córka jest potrzebna do zajmowania się młodszym rodzeństwem i pracy w gospodarstwie. Aż do dorosłości wypełnionej ciężką harówką od świtu do nocy. Wiejskie kobiety nie miały dnia wolnego, ponieważ nie miały czasu na odpoczynek, chorowanie, a nawet dojście do siebie po urodzeniu kolejnego dziecka.

Przed lekturą byłam już psychicznie nastawiona na to, co przyniesie jej treść. Czytałam mnóstwo recenzji, wysłuchałam też kilku podcastów na temat "Chłopek", więc czułam się przygotowana na to, co znajdę w książce. Niemniej i tak ogrom cierpienia wypływającego z relacji tylu kobiet, okazał się mocno przytłaczający. Trudno mi wskazać jedną najbardziej wstrząsającą rzecz, ale z pewnością zszokowało mnie to ile dla chłopskiej rodziny znaczyło posiadanie butów. Nie musiały być własne, wystarczyło, że w domu znajdowała się para umożliwiająca chodzenie do szkoły oraz wyjście do kościoła. Buty stanowiły pierwszą przepustkę do lepszego świata. Oczywiście kobiety i dziewczynki zazwyczaj nie miały obuwia, ponieważ to mężczyźni wychodzili z domu, „politykowali” i załatwiali sprawy, więc im należało się pierwszeństwo w kupnie butów. Z przerażeniem czytałam też o chłopskiej rodzinie, w której brakowało miłości, ciepła, zrozumienia i wzajemnego szacunku. Małżeństwo przypominało zazwyczaj kontrakt, w którym liczyło się tylko to ile majątku wniesie każda ze stron. Dzieci były zmuszane do opieki nad rodzeństwem oraz ciężkiej pracy i rzadko mogły liczyć chociażby na dobre słowo ze strony rodziców. Teoretycznie wiedziałam, że tak wyglądał ówczesny model rodziny, ale zderzenie z faktami i tak okazało się porażające.

Autorka porusza również temat przemocy seksualnej, zarówno tej małżeńskiej, jak i tej wobec młodych dziewcząt, a nawet dzieci. Konieczność codziennego wypasania zwierząt sprawiała, że już kilkuletnie dziewczynki padały ofiarą przemocy i agresji. Całe dnie spędzały na łąkach i pastwiskach zdane wyłącznie na siebie, bezbronne wobec napastników. W książce pojawia się wzmianka o kobiecie, która wieczorem odkryła na ciele swojej kilkuletniej córki ślady gwałtu, ale w żaden sposób nie zareagowała i dziecko kolejnego dnia znów musiało iść na pasionkę. Są też budujące, pozytywne przykłady zachowań, kiedy rodzice robią wszystko co mogą, by zapewnić dzieciom lepszy byt, ale giną one w morzu bezmyślnej przemocy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. W wielu recenzjach można przeczytać, że po lekturze Chłopek spływa na czytelnika zrozumienie, dlaczego nasi dziadkowie zachowywali się w określony sposób. Niestety nie zawsze to tak działa, bo nie wszystkie krzywdzące postawy da się wytłumaczyć brakiem świadomości, edukacji lub biedą.

Znam starsze osoby, w których ta chłopska mentalność jest wciąż żywa i pomimo wszystkich zmian nadal dzielą ludzi na tych ze wsi i „miastowych”. Z pogardą wypowiadają się o pracy innej niż fizyczna, a za fanaberie uważają szacunek do innych ludzi, zwierząt, dbanie o relacje w rodzinie. Czy można to zrzucić na karb trudnych warunków życia i braku edukacji? Częściowo pewnie tak, ale jednak nie sądzę, że wszystko można w ten sposób wytłumaczyć i nie oczekiwałabym, że lektura tej książki jakoś znacząco wpłynie na poprawę relacji z najstarszymi członkami rodziny.

Autorka wykonała ogromną pracę, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Liczba źródeł, na które się powołuje jest naprawdę imponująca, tak samo jak liczba postaci przewijająca się przez karty tej książki. Niestety dla mnie niektóre sprawy zostały omówione nieco chaotycznie, w trakcie czytania myliły mi się osoby oraz rodziny, o których mowa, więc wolałabym, żeby każdy rozdział został poświęcony jednej osobie. Chociaż rozumiem też, że "Chłopki" to książka przekrojowa, napisana z rozmachem i autorka po prostu obrała taki, a nie inny sposób opisywania ówczesnej rzeczywistości. W każdym razie, książka wywarła na mnie duże wrażenie i uważam, że absolutnie warto ją znać.

O "Chłopkach" było tak głośno od momentu premiery, że z pewnością nie trzeba nikomu przedstawiać tej książki. Joanna Kuciel-Frydryszak pochyliła się nad losem wiejskich kobiet, które jeszcze sto lat temu wiodły życie pełne trudu, cierpienia i braku nadziei na lepszą przyszłość. Nasze babki i prababki wychowały się w brutalnej rzeczywistości, w której kobiety nie miały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ernt Alllbright brał udział w wojnie Wietnamie. Został wzięty do niewoli, przeszedł przez piekło, ale udało mu się wrócić do domu. Nie jest jednak już tym samym mężczyzną co kiedyś. Dręczą go koszmary, napady gniewu, nie potrafi utrzymać żadnej pracy i nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Co chwilę wpada na „genialny” pomysł na biznes albo przeprowadzkę w miejsce mające uleczyć jego duszę. Razem ze sobą ciągnie żonę i córkę, które muszą podporządkować się tym decyzjom. W 1974 roku rodzina Allbrightów trafia na Alaskę. Miejsce jest przepiękne, budzące respekt, ale też niebezpieczne dla kogoś tak nieprzygotowanego jak Ernt i Cora. Na szczęście bohaterowie trafiają na życzliwych sąsiadów, którzy uczą ich jak zbudować zagrodę dla zwierząt, łowić ryby, gromadzić zapasy na zimę. Wydaje się, że wszystko jakoś się w końcu układa, ale spokój jest tylko pozorny. Wraz z nastaniem zimy samopoczucie Ernta znacząco się pogarsza. Mężczyzna staje się jeszcze bardziej drażliwy, złośliwy i nawet drobnostka jest w stanie wywołać w nim atak furii. Cora wraz z trzynastoletnią Leni są zdane wyłącznie na siebie.

Powieść koncentruje się na młodziutkiej Leni, która dorastając, zaczyna rozumieć, że jej rodzina jest daleka od ideału. Niegdyś wpatrzona w ojca, bezgranicznie ufająca jego decyzjom i kolejnym „wielkim pomysłom” mającym odmienić losy rodziny na lepsze, zaczyna powoli rozumieć, że Ernt ma poważne problemy. Matka od zawsze tłumaczyła jego zachowanie, usprawiedliwiała kolejne wybuchy agresji, starała się ukryć przed córką prawdę, ale na Alasce to okaże się już niemożliwe. Wielka samotność to opowieść o rozpadzie rodziny, walce o siebie oraz zmaganiach z nieprzewidywalnymi wydarzeniami zsyłanymi przez okrutny los. To również historia pokazująca piękno i grozę Alaski będącej wówczas wciąż dziką krainą przyciągającą do siebie ludzi twardych, gotowych zmierzyć się z wielomiesięczną zimą i bardzo trudnymi warunkami życia, ale także osoby niezrównoważone, będące na bakier z prawem, które mają nadzieję, że nikt ich nie odnajdzie.

Bardzo zaangażowałam się w tę historię. Sama jestem zaskoczona, że aż tak się wciągnęłam, ale jak już zaczęłam czytać to sięgałam po książkę w każdej wolnej chwili. Autorka stworzyła wiarygodne, dopracowane postaci, z którymi bez trudu zżyłam się na tyle, że koniecznie musiałam wiedzieć jak się wszystko skończy. Akcja rozgrywa się na przestrzeni kilkunastu lat, dlatego czytelnik ma okazję obserwować jak zmieniają się poszczególni bohaterowie. Od początku mocno kibicowałam Leni, mając nadzieję, że wyrwie się spod wpływu zaborczych rodziców, którzy miłość pojmują w sposób zaburzony. Podobało mi się to, że pisarka szczegółowo opisała kolejne etapy adaptacji Allbrightów na Alasce, nie szczędząc miejsca na wtrącenia jak wygląda ich codzienne życie w miejscu, w którym nie ma ani prądu, ani bieżącej wody, a wyjście za dom może skutkować spotkaniem z niedźwiedziem. W książce wybrzmiewa też wątek różnicy poglądów w kwestii otwierania się Alaski na turystów. W połowie lat 70. XX wieku liczba odwiedzających nie była duża, ale plany rozbudowy miasteczka, zamontowania oświetlenia ulicznego i stworzenia bazy noclegowej nie podobały się osobom, które chciały aby okolica pozostała dzika oraz niedostępna.

"Wielka samotność" to także powieść skupiająca się na wątku romantycznym. Nie będę zdradzać zbyt wiele, ale nawet tak nieromantyczna dusza jak moja, dała się porwać opowieści o sile miłości gotowej zmierzyć się z różnymi przeciwnościami losu. Pewne wydarzenia są przewidywalne, ale dodatkowe emocje wywoływała niecodzienna sytuacja zakochanych związana z tym, że mieszkają na Alasce. Odległości pomiędzy sąsiednimi domami są ogromne i jeśli rodzina nie akceptuje związku, a w promieniu setek kilometrów nie ma miejsc odpowiednich na randki to uczucie jest wystawione na próbę jeszcze zanim na dobre rozkwitnie. Jak dotąd głównie chwalę ten tytuł, ale oczywiście nie jest to powieść bez wad. Przeszkadzało mi to, że pewne problemy bohaterowie rozwiązywali zbyt lekko i jakby bez większego wysiłku. Wystarczy, że gdzieś na horyzoncie pojawił się jakiś wysoko postawiony prawnik i np. już udało się załatwić fałszywe dokumenty albo sprawić, że policja umorzyła śledztwo w ważnej sprawie. Ewidentnie autorce takie rozwiązania pasowały do intrygi, co więcej jako czytelniczka oczekująca happy endu, cieszyłam się, że tak właśnie się wydarzyło, ale obiektywnie rzecz ujmując, pisarka poszła na łatwiznę w tej kwestii. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo przyjemnie czytało mi się tę książkę i polecam ją wszystkim szukającym angażujących, emocjonujących historii obyczajowo-romantycznych. Po raz pierwszy miałam do czynienia z twórczością Kristin Hannah, ale na pewno nie ostatni, ponieważ już mam na oku kolejne książki jej autorstwa.

Ernt Alllbright brał udział w wojnie Wietnamie. Został wzięty do niewoli, przeszedł przez piekło, ale udało mu się wrócić do domu. Nie jest jednak już tym samym mężczyzną co kiedyś. Dręczą go koszmary, napady gniewu, nie potrafi utrzymać żadnej pracy i nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Co chwilę wpada na „genialny” pomysł na biznes albo przeprowadzkę w miejsce mające...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skusiłam się na kolejny kryminał autorstwa polskiego autora i znowu spotkał mnie zawód. Mam ochotę wystosować apel do rodzimych twórców, żeby przestali pisać powieści o zbrodni, jeśli nie mają zielonego pojęcia jak stworzyć dobrą intrygę oraz przedstawić pracę policji. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, opis na okładce jest dużo ciekawszy niż treść książki. W Beskidzie Niskim turyści znajdują zwłoki młodej kobiety. Podejrzanymi zostają jej kochanek lokalny dziennikarz Marcin Stryjkowski oraz żona mężczyzny, która była widziana wieczorem w okolicach miejsca zbrodni. Śledztwo prowadzi podkomisarz Piotr Durlik, który przeczuwa, że śmierć kobiety nie jest efektem kłótni kochanków lub interwencji zdradzanej żony.

Wiele razy słyszałam opinię, że to nie książka jest słaba tylko po prostu nie trafiła do odpowiedniego czytelnika. Czasami tak może być, ale nie sądzę, żeby to był ten przypadek. "W cieniu góry" to po prostu bardzo źle poprowadzony, miałki i rozmijający się z logiką kryminał. Jeśli komuś spodobał się mimo tego, nie mnie oceniać, ale z pewnością nie jest to dobra powieść. Brakuje w niej przede wszystkim ciągu przyczynowo-skutkowego, napięcia oraz policyjnej roboty. Prowadzenie śledztwa polega na tym, że Stryjkowski w różnych momentach akcji wybiega na drogę niemalże pod koła radiowozu prowadzonego przez Durlika. Ten schemat powtarza się tyle razy, że najwyraźniej, zdaniem autorki, jest to jedyna metoda na zaaranżowanie spotkania między policjantem a dziennikarzem. W opisie fabuły można przeczytać, że Stryjkowski prowadzi własne śledztwo w sprawie śmierci kochanki, ale nie wydaje mi się, żeby jego działania można było w ten sposób nazwać. Ot, mężczyzna wędruje bez sensu po okolicy, natykając się co chwilę albo na kolejne zwłoki albo wikłając się w inną podejrzaną sytuację typu bójka w lokalnym barze. Wszystkie te zdarzenia nie budują napięcia, nie komplikują intrygi i nie prowadzą do niczego konkretnego.

Również praca wykonywana przez Durlika nie ma większego sensu. Policjant nie opiera się na faktach, dowodach, poszlakach tylko na… intuicji. Nie wiadomo na jakiej podstawie formułuje swoje wnioski, gdy sprzecza się z komendantem, upierając się, że „coś mu nie pasuje w tej sprawie”. Podkomisarz po prostu przeczuwa, że ta osoba jest niewinna, a tamta coś ukrywa. W powieściowym świecie Agnieszki Jeż technicy badający miejsce zbrodni materializują się na miejscu tuż po odkryciu ciała, patolog wykonuje sekcję na żądanie, a wyniki badań pojawią się dokładnie wtedy, kiedy są potrzebne, by jakoś popchnąć akcję lub powiązać wydarzenia, czyli np. wtedy, kiedy trzeba stwierdzić czy dany przedmiot mógł być narzędziem zbrodni. Oczywiście wiadomo, że w powieści policyjna robota musi być nieco uproszczona i podkoloryzowana, ale w tym przypadku przekroczono wszelkie granice. Autorka nie wykonała researchu i nie postarała się, by przedstawione wydarzenia były wiarygodne dla czytelnika.

Druga poważna słabość tej historii jest związana z bardzo prostym prowadzeniem akcji i budowaniem intrygi. Bohaterowie są nijacy, papierowi, nie mają osobowości, więc ich działania w zasadzie w ogóle mnie nie obchodziły. Prowadzone przez nich rozmowy brzmią nienaturalnie i widać, że autorka nie potrafi budować relacji między postaciami. Żona Stryjkowskiego dowiaduje się o romansie męża, stając się jedną z pierwszych podejrzanych o dokonanie zbrodni. Czy autorka opisuje jak małżonkowie konfrontują się ze sobą? Rozmawiają na ten temat? Ustalają jak będzie wyglądać dalej ich życie? Oczywiście, że nie.

Życie prywatne Durlika również ogranicza się do tego, że wspomina swoją żonę Kaśkę, którą niby kocha, ale jednak zauważa, że ich związek stracił już świeżość i namiętność. Raz pojawia się też imię dziecka policjanta, ale na tym koniec. Oprócz tego odbiorca czyta o tym, że jest gorąco, a okolice Beskidu Niskiego są dzikie i piękne. Gdzieś w tle majaczy także wątek związany z powojennymi przesiedleniami w ramach operacji „Wisła”. Ten temat mógłby stanowić świetny kontekst historyczny, ale nie zostaje odpowiednio wykorzystany. Podsumowując, ta książka udowadnia, że nie każdy powinien zabierać się za pisanie kryminałów. Natomiast jeśli chodzi o twórczość Agnieszki Jeż, to jestem przekonana, że więcej po jej powieści nie sięgnę i wam również to odradzam.

Skusiłam się na kolejny kryminał autorstwa polskiego autora i znowu spotkał mnie zawód. Mam ochotę wystosować apel do rodzimych twórców, żeby przestali pisać powieści o zbrodni, jeśli nie mają zielonego pojęcia jak stworzyć dobrą intrygę oraz przedstawić pracę policji. Jak to zazwyczaj bywa w takich przypadkach, opis na okładce jest dużo ciekawszy niż treść książki. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Spośród wielu powieści Stephena Kinga zgromadzonych na półce, wybrałam Worek kości, kierując się opisem obiecującym mroczny horror oraz opiniami osób, które lekturę już poznały. Niestety tym razem intuicja mnie zawiodła, ponieważ po raz pierwszy miałam ochotę rzucić książkę Kinga w kąt i po prostu o niej zapomnieć. Nie zrobiłam tego, ale czytanie szło mi jak przysłowiowa krew z nosa. Krótki opis fabuły zapowiada interesującą, raczej klasyczną historię grozy, w której głównym wątkiem będzie nawiedzony dom. Mike Noonan cztery lata temu stracił żonę. Jego ukochana zmarła nagle w wyniku pęknięcia tętniaka. Od tego czasu mężczyzna przeżywa kryzys twórczy. Nie tylko nie napisał żadnej powieści, ale też nie potrafi nawet zbliżyć się do komputera bez silnego ataku paniki. Mike z nikim się nie spotyka, nie musi pracować, ponieważ dorobił się małej fortuny; wydaje się, że nie ma już celu w życiu. Pewnego dnia postanawia jednak wyjechać do letniego domu, który odwiedzali z żoną w każde wakacje. Na miejscu szybko zostaje zaangażowany w konflikt pomiędzy młodą wdową, a jej zamożnym teściem. Mike szybko przywiązuje się do nowej znajomej i jej trzyletniej córeczki. W tym samym czasie w jego domu zaczyna dochodzić do dziwnych wydarzeń. Wszystko wskazuje na to, że zmarła żona koniecznie chce się z nim skontaktować.

Trafiałam już na słabsze powieści Kinga (Doktor sen, Komórka), ale ta historia wyjątkowo nie przypadła mi do gustu. Odrzucił mnie już rozwleczony, niekończący się wstęp. Zawsze lubiłam gawędziarstwo autora i nie przeszkadzały mi ani dygresje, ani rozbudowane opisy dotyczące tego, co postaci myślą, czują, robią. Jednak tym razem byłam szalenie zirytowana, kiedy wciąż nie działo się nic konkretnego. Ze szczegółami poznałam harmonogram dnia Mike’a Noonana, dowiedziałam się jak bardzo tęskni za zmarłą żoną, jak traktuje swoją karierę pisarza. Miałam wrażenie, że autor wciąż wspomina to samo zamiast wreszcie przejść do rzeczy i wyprawić bohatera do tego letniego domu. Mike wyjeżdża dopiero około 140 strony. Moim zdaniem naprawdę wszystkie informacje można zawrzeć w 50 stronach, nie potrzeba poświęcać aż ¼ książki na to, żeby czytelnik dowiedział się, że protagonista znajduje się w życiowym dołku. Na dodatek irytowały mnie opisy snów. Nie przepadam za scenami halucynacji, wizji, koszmarów, które są nagminnie wykorzystywane przez twórców grozy i tutaj też miałam po kokardę czytania o tym, że Mike czuł jak dom nad jeziorem go „przyzywa”, widział w snach „coś”, ale nie wiadomo do końca, co to było.

W trakcie lektury nie czułam niepokoju ani zagrożenia, jakby King tym razem nie umiał wykreować odpowiedniej atmosfery i sprawić, żebym przejęła się losem czterdziestolatka przekonanego, że wszystko, co dobre już się skończyło. Mike doświadcza osobliwych wypadków, ale nie robią one specjalnego wrażenia ani na nim, ani na czytelniku. Dziecięcy płacz i kobiecy krzyk rozlegające się w pustym domu, napisy układające się z magnesów na lodówkę oraz jakieś dziwaczne telepatyczne połącznie pomiędzy pisarzem a trzyletnią dziewczynką powinny przestraszyć. Jednak z jakiegoś powodu tak się nie dzieje, strachy nie działają, typowe kingowskie chwyty również nie odnoszą skutku. Po przyjeździe bohatera nad jezioro akcja się nieco zagęściła, ale nie opuściło mnie przekonanie, że King miał pomysł co najmniej na opowiadanie, a nie powieść liczącą sześćset stron. Drażnił mnie też wątek rozkwitającego zauroczenia między Michaelem, a dwudziestoletnią dziewczyną. Myślę, że wystarczy raz wspomnieć albo tylko zasugerować, że czterdziestolatek wciąż opłakujący zmarłą żonę może odczuwać pożądanie na widok znacznie młodszej od siebie kobiety. Nie potrzeba tych wszystkich erotycznych fantazji i snów, które tylko dodatkowo przeciągają historię.

Zwróciłam też uwagę na zabieg, który mnie niesamowicie drażni w powieściach, czyli antycypacja wydarzeń. Kilkukrotnie King pozwala sobie zdradzić dalsze losy bohaterów poprzez wstawki typu: „Następnym razem kiedy ją zobaczył, umierała”, „Wyjechał nie wiedząc, że nigdy już nie wróci do tego domu”. Tego typu wtrącenia bardzo mi przeszkadzały, zabierając i tak nikłą przyjemność z lektury. Po co czytać kolejnych 150 stron, jeśli wiem, że postać i tak umrze, a losy głównego bohatera potoczą się w konkretnym kierunku? Dla mnie nie ma to sensu. Z przykrością stwierdzam, że "Worek kości" zupełnie nie przypadł mi do gustu. Przegadana, rozciągnięta, miałka historia, w której autor próbuje straszyć czytelnika tanimi, banalnymi chwytami. Wielkie rozczarowanie.

Spośród wielu powieści Stephena Kinga zgromadzonych na półce, wybrałam Worek kości, kierując się opisem obiecującym mroczny horror oraz opiniami osób, które lekturę już poznały. Niestety tym razem intuicja mnie zawiodła, ponieważ po raz pierwszy miałam ochotę rzucić książkę Kinga w kąt i po prostu o niej zapomnieć. Nie zrobiłam tego, ale czytanie szło mi jak przysłowiowa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bohaterka, której imienia nie poznajemy, w pewnym momencie swojego życia orientuje się, że wszyscy znajomi, członkowie rodziny, współpracownicy stali się rodzicami. Temat dzieci jest wszechobecny, przyjaciele nie dość, że nie mają już czasu na spotkania, to przy każdej możliwej okazji sugerują kobiecie, że może też pomyślałaby o potomstwie. W końcu ma trzydzieści pięć lat, więc wkrótce może być za późno na taką decyzję. Najtrudniejsze dla bohaterki jest jednak to, że jej partner również coraz częściej tęsknym wzrokiem spogląda w stronę osób opiekujących się maluchami. Z Philipem tworzy udany związek od ośmiu lat, ale czy ta relacja ma szansę trwać jeśli jedno chce dzieci, a drugie nie? Autorka eksploruje temat macierzyństwa, pozwalając protagonistce wspominać lata dzieciństwa i przywoływać wspomnienia z domu rodzinnego, zestawiając jej codzienność z życiem zaprzyjaźnionej pary, która niedawno powitała na świecie swoje pierwsze dziecko.

Nie jest tajemnicą, że Linn Strømsborg stworzyła swoje alter ego w postaci kobiety po trzydziestce przekonanej, że macierzyństwo nie jest dla niej. Dzięki temu bohaterka została wykreowana wiarygodnie, przynajmniej w moim odczuciu, kiedy miałam okazję poznać różne jej rozmyślania, poglądy oraz zachowania w sytuacjach takich jak rodzinne spotkanie świąteczne czy wyjście na kawę z przyjaciółką, która od miesięcy jest skupiona głównie na dziecku. Cieszę się, że autorka wykreowała postać, która po prostu ma swoje zdanie i jest przekonana jaką ścieżką życiową nie chce podążać. W powieści nie ma ani demonizowania, ani gloryfikowania macierzyństwa, nie ma też pochwały deklaracji bezdzietności. Autorka raczej uczula na to, że każdy powinien móc dokonać własnego wyboru, a rolą rodziny oraz przyjaciół jest akceptacja i uszanowanie woli. Nieco inaczej sprawa ma się z partnerem, który z biegiem czasu zmienia zdanie na temat rodzicielstwa. Tutaj nie można iść na kompromisy, więc może się okazać, że taki związek nie przetrwa. Ogólnie autorka dość dobrze poradziła sobie z tym wątkiem, chociaż mam wrażenie, że między bohaterką a jej partnerem nie odbyła się szczera, poważna rozmowa tylko wzajemnie dawali sobie „znaki”. On półgębkiem rzucał, że widziałby siebie w roli ojca, ona odpowiadała, że absolutnie nie chce być matką. I tak trwało to jakiś czas.

Nigdy, nigdy, nigdy to książka dość intymna, poświęcona zagadnieniu, nad którym od niedawna można się tak naprawdę zastanawiać. Kiedyś prawie wszyscy mieli dzieci. Jedni, bo naprawdę tego chcieli, inni, bo tak wyszło, a jeszcze inni decydowali się przytłoczeni presją społeczeństwa i oczekiwaniami rodziny. Dzisiaj sprawy mają się inaczej, chociaż jak pokazuje Strømsborg, nawet w Norwegii kobieta po trzydziestce nie może czuć się zupełnie wolna od natrętnych pytań. Bohaterka co chwilę konfrontuje się z jakimiś aspektami macierzyństwa i prawie każdej napotkanej osobie musi tłumaczyć, że nie pragnie dziecka. Na dłuższą metę było to dla mnie nieco męczące. Mam wrażenie, że ta jednowątkowość jest przytłaczająca i po czasie robi się nieco nudno, ale z drugiej strony rozumiem intensyfikację takich treści. W końcu książka jest o nieposiadaniu dziecka, więc może nie ma sensu się tego czepiać. W każdym razie uprzedzam, że w powieści wszystko kręci się wokół dzieci lub ich braku. Z historią czytelnik zapoznaje się błyskawicznie. Prosty język i ograniczona liczba bohaterów sprawiają, że to tytuł do przeczytania w jeden wieczór. Cieszę się, że sięgnęłam po taką lekturę, ponieważ mogłam też skonfrontować swoje podejście do kwestii bezdzietności. Pewne odczucia bohaterki podzielam, inne są mi zupełnie obce, ale proza norweskiej pisarki zaintrygowała mnie na tyle, że na czytniku czeka już jej druga powieść o wymownym tytule Kurwa, kurwa, kurwa.

Bohaterka, której imienia nie poznajemy, w pewnym momencie swojego życia orientuje się, że wszyscy znajomi, członkowie rodziny, współpracownicy stali się rodzicami. Temat dzieci jest wszechobecny, przyjaciele nie dość, że nie mają już czasu na spotkania, to przy każdej możliwej okazji sugerują kobiecie, że może też pomyślałaby o potomstwie. W końcu ma trzydzieści pięć lat,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jednym z moich noworocznych postanowień jest to, by częściej sięgać po książki lubianych autorów, a tym samym kończyć rozpoczęte serie. W moim przypadku będą to głównie kilkutomowe cykle kryminałów, więc na pierwszy ogień wybrałam szósty, prawdopodobnie ostatni, tom opowiadający o antropologu sądowym Davidzie Hunterze. Wybór był o tyle łatwy, że niedawno czytałam piątą część, więc wciąż pamiętam fabułę, łącznie ze szczegółami dotyczącymi prywatnego życia głównego bohatera. Tym razem czytelnik zastaje doktora Huntera w dobrej formie, gdyż ten odbudował karierę, poznał kobietę, z którą planuje stworzyć stały związek, a nawet udało mu się wyrzucić z pamięci traumatyczne wspomnienia z przeszłości. Pewnego wieczoru zostaje wezwany do starego, nieczynnego szpitala, który stał się przerażającym miejscem zbrodni. Na strychu budynku od dawna przeznaczonego do rozbiórki znaleziono zmumifikowane ciało. Nawet tak doświadczonemu antropologowi kryminalnemu jak Hunter trudno podać szczegóły dotyczące przyczyny śmierci. Wiadomo na pewno, że ofiarą jest kobieta, która w chwili śmierci była w zaawansowanej ciąży. Jeszcze zanim śledztwo w tej sprawie nabierze tempa, szpital Świętego Judy odkrywa przed policją drugi makabryczny sekret – zamurowane pomieszczenie, a w nim kolejne zwłoki. Hunter ma pełne ręce roboty i nie spodziewa się, że znowu ściągnie na siebie niebezpieczeństwo.

Recenzując przedostatnią część serii, wspomniałam, że opisana w niej historia nie wywarła na mnie tak dużego wrażenia jak wcześniejsze tomy. Niestety podtrzymuję tę opinię również w odniesieniu do "Zapachu śmierci". Jakbym nie próbowała usprawiedliwić braku tego charakterystycznego dreszczu ekscytacji towarzyszącego lekturze, nie mogę udawać, że twórczość Becketta wciąż trafia do mnie tak samo jak wtedy, gdy miałam dwadzieścia lat i zaczytywałam się w jego kryminałach. Pewnie i ja się zmieniłam, i autor, więc to naturalna kolej rzeczy, ale nie ukrywam, że wolałabym okrzyknąć tę książkę genialną, fascynującą, taką, którą każdy spragniony silnych emocji powinien przeczytać. Zamiast tego mogę powiedzieć, że Zapach śmierci to po prostu dobry kryminał, taki na czwórkę. Ni mniej, ni więcej. Akcja zawiązuje się błyskawicznie, więc od razu byłam zaciekawiona w jaką sprawę zaangażował się słynny antropolog. Bardzo podobały mi się opisy opuszczonego szpitalnego gmachu. Kiedy czytałam o plątaninie zawilgoconych korytarzy, piwnicach, w których czas się zatrzymał oraz upiornych pomieszczeniach wciąż zawierających szpitalne sprzęty, czułam niepokój, nadciągające niebezpieczeństwo oraz napięcie związane z dalszym rozwojem fabuły.

Nie zawodzą także fragmenty opisujące badania i analizy jakie Hunter przeprowadza na odnalezionych zwłokach. Nie ma w tym nic makabrycznego (no, może poza macerowaniem kości), jest za to fascynująca wiedza jaką można zdobyć, kiedy wiadomo na co patrzeć i jak interpretować to, co się widzi. Główny bohater został wykreowany na fachowca w swojej dziedzinie i chcę wierzyć, że naprawdę antropolog jest w stanie podać szczegóły dotyczące okoliczności śmierci, wnioskując po sposobie rozkładu ciała lub ułożeniu i wyglądzie maleńkich kości umiejscowionych w szkielecie sześciomiesięcznego płodu. Niestety w połowie powieści odczułam znużenie tą historią, ponieważ bohater ciągle krąży między starym szpitalem, a kostnicą, ale nic wielkiego z tego nie wynika. Sądzę, że książka mogłaby być znacznie mniej obszerna. Może właśnie w tym tkwi sekret? Pierwsze powieści z cyklu nie były tak rozbudowane, ale za to trzymały w napięciu od początku do końca.

Kiedy wreszcie dzieje się coś istotnego, akcja zdecydowanie przyspiesza, robi się ciekawiej, jednak moją uwagę przykuły dwa wydarzenia, które trudno mi zaakceptować bez marudzenia. Pierwsze to jakaś dziwaczna przekomarzanka, kiedy podejrzany mężczyzna bierze zakładniczkę i razem z nią wchodzi do Świętego Judy, grożąc, że wysadzi cały budynek. Świadkiem tego jest doktor Hunter, który nagle wykrzykuje do porywacza, żeby wziął jego na zakładnika zamiast młodej policjantki. Na te słowa natychmiast reaguje prowadząca śledztwo, która też zgłasza się na zakładniczkę-ochotniczkę, mimo że jest w zaawansowanej ciąży. Porywacz na to przystaje, a cała scena powstała pewnie po to, by autor mógł postraszyć czytelnika, że nadkomisarz Ward zginęła w momencie, kiedy mężczyzna odpalił ładunek. Oczywiście przeżyła, nic wielkiego jej się nie stało, ale dla mnie ten fragment jest kompletnie niewiarygodny. Serio bohaterowie są tak szlachetni, że dla obcej kobiety ryzykują własne bezpieczeństwo, a nawet narażają życie nienarodzonego dziecka? To jest w ogóle działanie zgodne z policyjnymi procedurami?

Drugi zgrzyt pojawił się w momencie, kiedy Hunter został obezwładniony przez… staruszkę. Jasne, rozumiem, że ona go zaskoczyła, na dodatek użyła jakiegoś zmodyfikowanego paralizatora, ale mimo wszystko sposób w jaki to zostało przedstawione do mnie nie przemawia. Rozumiałabym, gdyby starsza pani udawała miłą i uśpiła czujność bohatera, a potem nagle poraziła go prądem, więc nie mógł nic zrobić, bo nie spodziewał się ataku. Natomiast autor od początku pokazuje, że relacja między Hunterem a Lolą jest dziwna. Seniorka została sportretowana jako wredna, agresywna, wulgarna kobieta, która nikogo nie obdarzy miłym słowem, a protagonista ciągle się koło niej kręci, a to przynosząc zakupy, a to chcąc poznać jej chorego syna. Po co? Nie rozumiałam motywacji Huntera, a ta wspomniana scena ataku w ogóle nie ma sensu. Oto schorowana, wątła siedemdziesięciolatka jest szybsza i zwinniejsza niż mężczyzna w sile wieku. Na dodatek bohater przecież orientuje się, że ona coś ukrywa, a mimo to, pozwala podejść się jak dziecko. Zdaję sobie sprawę, że znajdą się czytelnicy, którzy przymkną oko na te dwie sytuacje albo nie dostrzegą w nich problemu, ale niestety mnie one nie przekonały.

Rozwiązanie zagadki kryminalnej jest w porządku. Nie ma fajerwerków i efektu „wow”, ale Beckett trzyma poziom. W finale dzieje się tyle, że spokojnie można byłoby rozłożyć te akcenty inaczej, żeby środek powieści nie dłużył się tak niemiłosiernie. Czytelnik otrzymuje rozwiązanie sprawy z opuszczonego szpitala, zakończenie wątku prześladowczyni Huntera, która rzekomo od lat na niego poluje, a także ostateczne rozstrzygnięcie wątku miłosnego między bohaterem a jego nową partnerką. Nie jestem zadowolona z tego jak Beckett potraktował temat wspomnianej mścicielki podążającej śladami protagonisty. Jak dla mnie to było mało wiarygodne i mało ciekawe. Możliwe, że moje odczucia wynikają z faktu, że kompletnie nie pamiętam tej postaci, więc naprawdę nie interesowało mnie czy po iluś tam latach wciąż czai się w krzakach, żeby zamordować Huntera. Cieszę się natomiast, że Rachel zniknęła z jego życia, ponieważ ten związek od początku nie miał przyszłości. Co ciekawe w dość dziwny sposób doszło do rozstania. W jednym momencie bohaterowie planują ślub, Rachel robi facetowi pogadankę, że powinien przestać myśleć o przeszłości, rozpamiętywać traumatyczne doświadczenia, iść do przodu. Jednak kiedy sama doświadcza ataku ze strony prześladowczyni Huntera, odsuwa się od partnera i ucieka, pośrednio obwiniając go o to doświadczenie. Przyznam, że nie mam poczucia, że Zapach śmierci to faktycznie ostatni tom serii. Może to dobrze, bo autor zostawił możliwość powrotu głównego bohatera, który po raz kolejny zaangażuje się w jakaś kryminalną sprawę.

Jednym z moich noworocznych postanowień jest to, by częściej sięgać po książki lubianych autorów, a tym samym kończyć rozpoczęte serie. W moim przypadku będą to głównie kilkutomowe cykle kryminałów, więc na pierwszy ogień wybrałam szósty, prawdopodobnie ostatni, tom opowiadający o antropologu sądowym Davidzie Hunterze. Wybór był o tyle łatwy, że niedawno czytałam piątą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Szesnastoletnia Sage mieszka z ojczymem, o którym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest odpowiedzialnym opiekunem. Wiecznie pijany, brudny, wulgarny i przekonany, że pasierbica powinna radzić sobie sama. Pewnego wieczoru dziewczyna podsłuchuje rozmowę telefoniczną, z której wynika, że jej siostra bliźniaczka uciekła z placówki Willowbrook, będącej rzekomo szkołą dla osób z niepełnosprawnością. Sage jest porażona tą wiadomością, ponieważ była przekonana, że Rosemary zmarła kilka lat temu na zapalenie płuc. Okazuje się jednak, że zarówno ojczym, jak i matka kłamali. Rosemary żyje, ale przebywa w miejscu o bardzo złej sławie. Miejscowi straszą niegrzeczne dzieci wizją oddania do Willowbrook, a starsi opowiadają historie o zabójcy grasującym w podziemnych tunelach tego rozległego kompleksu. Sage postanawia wyruszyć na poszukiwania siostry i już następnego dnia wsiada w autobus do Willowbrook. Po dotarciu na miejsce zostaje wzięta za zbiegłą pacjentkę. Lekarze ani pielęgniarki nie chcą słuchać wyjaśnień dziewczyny. Siłą prowadzą ją na oddział, grożąc, że za następną próbę ucieczki zostanie surowo ukarana. Bohaterka jest zagubiona i przerażona, ponieważ Willowbrook nie ma nic wspólnego ze szkołą. Pacjenci żyją w urągających człowiekowi warunkach, a personel zachowuje się w skandaliczny sposób. Dziewczyna postanawia jednak, że najpierw musi odnaleźć Rosemary, a dopiero potem udowodni, że nie cierpi na żadne zaburzenia psychiczne, więc nie wymaga hospitalizacji.

Moja opinia o tej książce jest chyba niepopularna, ale niestety uważam, że to zmarnowany potencjał na ciekawą, jak to nazywa sama autorka, „zaangażowaną społecznie” powieść. Ellen Marie Wiseman wykorzystała w swojej historii prawdziwe informacje dotyczące szpitala Willowbrok, w którym pacjenci byli nieludzko traktowani, zaniedbywani i w zasadzie skazywani na śmierć w męczarniach. Placówka mająca stanowić azyl dla chorych niemogących samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie, przerodziła się w okrutne więzienie, a kiedy wszystko wyszło na jaw, całe lata upłynęły zanim ostatni pacjent opuścił mury tego przerażającego miejsca. Niewątpliwie kontekst historyczny dodaje wartości tej opowieści i mam wrażenie, że głównie z tego powodu jest ona wysoko oceniana. Autorka sprawnie poradziła sobie z oddaniem atmosfery przytłaczającego, wzbudzającego strach szpitala, w którym dochodzi do wielu nadużyć. Kiedy główna bohaterka zostaje wzięta za swoją siostrę i umieszczona na oddziale, czytelnik dowiaduje się w jak strasznych warunkach są przetrzymywani chorzy ludzie. Przeludnione sale, brak dostępu do prysznica i czystej toalety, brak ubrań na zmianę, codzienne otumanianie lekami, szorstkie traktowanie ze strony personelu działają na wyobraźnię, sprawiając, że łatwo przejąć się losem Sage.

Niestety z innymi elementami powieści Wiseman nie poradziła sobie już tak dobrze. Historia jest przede wszystkim przegadana, ponieważ utkana z wielu fragmentów, które nie rozwijają intrygi. Kiedy nastolatka trafia za mury szpitala, przez długi czas czytamy ciągle o tych samych wydarzeniach. Dziewczyna próbuje nawiązać kontakt z personelem, zostaje za to ukarana, przechodzi załamanie, ale za chwilę bierze się w garść i znajduje siły, by dalej szukać siostry. Schemat powtarza się kilkukrotnie. Do tego dochodzą rozmowy z lekarzem, które absolutnie do niczego nie prowadzą. Sage wydaje się pozbawiona instynktu samozachowawczego. Czytając te dialogi z góry wiedziałam, że określone komentarze bohaterki w połączeniu z jej zachowaniem nie doprowadzą do niczego dobrego. Wiecie, jeśli lekarz pozwala, żeby pacjenci przebywali w placówce w tak złym stanie zdrowia to słowne przepychanki nie mają sensu. Ale Sage brnie w całą sytuację, nie dostrzegając, że nic w ten sposób nie osiągnie. Można zrzucić to na karb młodego wieku dziewczyny, niemniej obserwowanie tej relacji jest męczące, ponieważ już po pierwszym spotkaniu nastolatki z doktorem wiadomo jak się oboje będą dalej zachowywać względem siebie.

Intryga kryminalna też zawodzi, dlatego że główna bohaterka jest bardzo niedomyślna. Dość szybko można zorientować się kto jest antagonistą w tej opowieści, ale Sage ma klapki na oczach i nie potrafi połączyć prostych faktów. Na dodatek pojawiają się jakieś kuriozalne sceny, kiedy szesnastolatka jest przez policjanta zabierana na miejsce zbrodni, żeby „sprawdziła” czy ofiara ma takie same obrażenia jak inne zwłoki, które Sage widziała w szpitalu. Gdzie się podział patolog? Gdzie profesjonalizm detektywa? Zakończenie wypada zbyt pozytywnie. Aż trudno uwierzyć, że SPOILER ojciec dziewczyny przez tyle lat nie miał z nią kontaktu, bo była żona mu zabroniła. Tak łatwo zrezygnował z córek? Nawet po śmierci ich matki nie próbował odnaleźć Sage, nie interesował się też losem chorej Rosemary, ale nagle w jeden dzień zostaje cudownie odnaleziony przez policję i okazuje się, że to kochający, troskliwy ojciec, którego po prostu zły los rozdzielił z dziećmi. Zupełnie tego nie kupuję. Muszę też wspomnieć, że kilkukrotnie Sage wykrzykuje, że „prawie nie zesrała się ze strachu!”. Nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy faktycznie autorka tylko tak potrafiła oddać emocje bohaterki, kiedy ta czymś się wystraszyła. W każdym razie zdecydowanie zbyt często trafiałam na to zdanie.

Nie potrafię ocenić, kto jest odbiorcą tej powieści. Z jednej strony mamy nastoletnią bohaterkę, której osąd rzeczywistości jest jeszcze nieco dziecinny, ale z drugiej, zmaga się z problemami dorosłych. Autorka nie stroni od przejmujących opisów wskazujących na zaniedbanie pacjentów, ale np. przemoc seksualną tylko sygnalizuje. Zatem dla młodzieży to może być zbyt przytłaczająca powieść, a dla dorosłych zbyt uproszczona i naiwna, co widać zwłaszcza w zakończeniu.

Szesnastoletnia Sage mieszka z ojczymem, o którym można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest odpowiedzialnym opiekunem. Wiecznie pijany, brudny, wulgarny i przekonany, że pasierbica powinna radzić sobie sama. Pewnego wieczoru dziewczyna podsłuchuje rozmowę telefoniczną, z której wynika, że jej siostra bliźniaczka uciekła z placówki Willowbrook, będącej rzekomo szkołą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jako dziecko lubiłam powieści Lucy Maud Montgomery, chociaż nigdy wszystkich nie przeczytałam, a po latach, niewiele pamiętam nawet ze słynnego cyklu o Ani. Postanowiłam zatem wrócić do twórczości cenionej pisarski, przy okazji realizując też postanowienie o częstszym sięganiu po klasykę literatury. Wybrałam "Błękitny zamek", ponieważ zaciekawiła mnie wzmianka o niespełna trzydziestoletniej Joannie Stirling, która musi mierzyć się z nieprzychylnymi komentarzami rodziny dotyczącymi jej staropanieństwa. Joanna, w domu nazywana Bubą, nigdy nie była poważnie traktowana ani przez matkę, ani liczne ciotki czy kuzynki. Wydaje się, że ród Stirlingów za codzienną rozrywkę obrał sobie drwiny z bohaterki. Jednak kiedy Joanna słyszy diagnozę lekarską, zgodnie z którą jej słabe i schorowane serce wytrzyma nie dłużej niż rok, postanawia wziąć życie we własne ręce. Ku wielkiemu zdumieniu rodziny kobieta przestaje zważać na konwenanse, zaczyna wyraźnie mówić to, co myśli, a także postępować w sposób jaki uważa za słuszny.

Z wielką przyjemnością przeczytałam tę powieść, ze zgrozą poznając fałsz rodziny Stirlignów i zaciekle kibicując protagonistce, by jak najszybciej zaczęła żyć, a nie chować się za nakazami i zakazami matki lub ciotki. Sposób w jaki autorka charakteryzuje bohaterów jest raczej humorystyczny, nieco przerysowany, ale sądzę, że to intencjonalne działanie, żeby historia nie była zbyt przygnębiająca. Nadęci zamożni wujowie, którzy przy każdej możliwej okazji muszą wspomnieć, że Joanna nie ma męża oraz ciotki i matka bohaterki skoncentrowane tylko na tym, by młoda kobieta „dobrze się prowadziła” i nie przynosiła wstydu, dominują pierwszą połowę powieści. Ich sposób myślenia, komentarze oraz dyskusje jakie między sobą prowadzą, mogą załamać nawet największego optymistę przekonanego, że to wszystko dla dobra Joanny. Autorka świetnie sportretowała ciasnotę umysłową członków rodziny Stirling, jednak zrobiła to w prześmiewczy sposób, uwypuklając ich oburzone reakcje na wieść, że np. prawie trzydziestoletnia kobieta chce sama zdecydować jakie rzeczy powinny znaleźć się w jej pokoju, nie podkreślając raczej jak wielką traumą musi być dorastanie w takim domu.

Joanna przechodzi tak ogromną metamorfozę, że aż trudno w to uwierzyć. Cicha, spokojna, potulna wręcz dziewczyna nagle przeobraża się w kobietę zdecydowaną, gotową bronić swojego zdania za wszelką cenę. Bohaterka nie tylko otwarcie zabiera głos i przestaje przejmować się tym, co pomyśli rodzina, ale przede wszystkim zmienia swoje postępowanie, podejmując decyzje wprawiające klan Stirlingów w zdumienie. Nie jest to specjalnie wiarygodna kreacja postaci, ale nie przeszkadzało mi to, ponieważ Błękitny zamek to bajkowa opowieść, która ma dodać otuchy i ogrzać serce czytelnika. Wydarzenia z drugiej części powieści to splot niewiarygodnych zbiegów okoliczności, więc ostrzegam, żeby nie szukać w nich realizmu. Lucy Maud Montgomery napisała bajkę dla dorosłych, w której chęć stanowienia o sobie i życia zgodnie z własnymi wartościami wygrywa z zaściankowym podejściem, zawiścią i zazdrością, a bohaterowie wyśmiewani przez większość, żyjący na uboczu i w kontrze do konwenansów, znajdują spokój oraz szczęście. Dla mnie Błękitny zamek okazał się udanym powrotem do twórczości słynnej pisarki, więc na pewno wkrótce sięgnę po kolejne jej książki.

Na koniec odniosę się jeszcze do tłumaczenia. Kupując egzemplarz wydany w tej serii, nie zwróciłam uwagi na nazwisko tłumacza, nie poszukałam informacji o przekładzie. Okazuje się, że chyba popełniłam błąd, ponieważ o ile nie mam nic przeciwko nieco archaicznemu językowi czy zamianie anglojęzycznych imion bohaterów na polskie (np. Joanna Walencja Stirling to w oryginale Valancy Jane Stirling), o tyle nie jestem zadowolona z faktu, że to tłumaczenie stanowi okrojoną wersję książki. Podobno nie wycięto nic istotnego dla rozwoju wydarzeń, ale mimo wszystko wolałabym zapoznać się z przekładem, w którym takich zmian nie ma. Pewnie za jakiś czas uzupełnię domową bibliotekę o inne wydanie i po raz kolejny sięgnę po "Błękitny zamek:".

Jako dziecko lubiłam powieści Lucy Maud Montgomery, chociaż nigdy wszystkich nie przeczytałam, a po latach, niewiele pamiętam nawet ze słynnego cyklu o Ani. Postanowiłam zatem wrócić do twórczości cenionej pisarski, przy okazji realizując też postanowienie o częstszym sięganiu po klasykę literatury. Wybrałam "Błękitny zamek", ponieważ zaciekawiła mnie wzmianka o niespełna...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Przegryw: mężczyźni w pułapce gniewu i samotności Aleksandra Herzyk, Patrycja Wieczorkiewicz
Ocena 6,9
Przegryw: mężc... Aleksandra Herzyk, ...

Na półkach: , , ,

W pierwszy dzień nowego roku skończyłam czytać reportaż o społeczności inceli i tzw. przegrywów, czyli mężczyzn przekonanych, że ze względu na rzekomo nieatrakcyjny wygląd, brak pieniędzy, dobrego zawodu i ogólnie pojętego powodzenia, nigdy nie stworzą związku z kobietą. Dokładne zdefiniowanie kim są incele i przegrywi, a także ustalenie czy można stosować te terminy wymiennie na określenie tej samej grupy, nie jest łatwe. Wydaje się jednak, że główną cechą charakteryzującą inceli jest mimowolny celibat. Mężczyźni ci są przekonani, że ze względu na swój wygląd, nie mają szans na zdobycie erotycznych doświadczeń. Często przejawiają też mizoginistyczne poglądy oraz wygłaszają skrajnie niepochlebne opinie na temat kobiet. Natomiast hasło przegryw dotyczy nieco szerszej grupy mężczyzn, którzy uważają, że nie czeka ich już nic dobrego w życiu. Nie mają pracy albo zarabiają niewiele, nie udało im się stworzyć związku, nie mają zainteresowań, z trudem nawiązują nowe znajomości. Autorki książki przez kilkanaście miesięcy obserwowały tzw. przegrywosferę, a także rozmawiały z wieloma osobami udzielającymi się w serwisach społecznościowych, na forach, grupach facebookowych itd., zapoznając się z ich sposobem widzenia rzeczywistości.

Od razu zdradzę, że reportaż wywarł na mnie spore wrażenie. Uważam, że Aleksandra Herzyk i Patrycja Wieczorkiewicz wykonały świetną robotę, poświęcając mnóstwo czasu na zrozumienie środowiska, które, przynajmniej w jakiejś części, jest wrogie kobietom. Autorki nie oceniają nikogo, nie przedstawiają w prześmiewczy czy przerysowany sposób, oddając głos mężczyznom, którzy sami identyfikują się jako przegrywi i/lub incele. W reportażu zawarto mnóstwo cytatów z wpisów, maili czy też wywiadów, które przeprowadzono z kilkunastoma osobami. Autorki odwołują się także do opinii specjalistów, konfrontując przekonania inceli z wynikami badań naukowych oraz powołując się na opinie psychologów. W książce raczej nie ujawnia się prywatne zdanie Herzyk i Wieczorkiewicz, dzięki czemu odniosłam wrażenie, że autorki zachowały profesjonalizm oraz bezstronność. Mamy za to odwołania do źródeł naukowych, a także spis bibliograficzny i słowniczek wyjaśniający specyficzne określenia funkcjonujące na incelskich forach.

Już na początku książki dowiadujemy się, że wśród osób urodzonych po 1989 roku odsetek samotnych mężczyzn jest znacznie większy niż samotnych kobiet. Badania Krzysztofa Pacewicza i Kantar wskazują, że przyczyną takiego stanu jest różnica w poziomie wykształcenia. Wyższe wykształcenie ma 58% kobiet w wieku 25-30 lat i tylko 38% mężczyzn w tej samej grupie. Do tego dochodzi także mniejsza mobilność mężczyzn, którzy rzadziej niż kobiety decydują się na wyprowadzę ze wsi i małych miast. Jeśli do tego dołożymy wyniki badań wskazujące, że kobiety mają bardziej liberalne poglądy niż mężczyźni w tym samym wieku, zyskujemy pewien ogląd sytuacji. Moim zdaniem rozmowy z incelami oraz przegrywami opisane w reportażu dobrze uzupełniają powyższą statystykę. Z większości wypowiedzi bije frustracja, niespełnienie, przekonanie o swoim gorszym położeniu i przeświadczeniu, że kobiety nawet nie spojrzą na przeciętnego faceta, a co dopiero na „przegrywa”, który nie ma już żadnej nadziei na poprawę swojego losu. Często przewija się także wątek zaburzeń psychicznych, chorowania na depresję oraz fobię społeczną, a także trudnego dzieciństwa.

Ze smutkiem czytałam zwierzenia, z których wynika, że do przegrywosfery docierają ludzie, którzy w realnym życiu nie mają z kim porozmawiać, nie mogą liczyć na wsparcie i wydaje się, że jedyne, co im zostało to przelewanie gniewu na klawiaturę. Ze zdziwieniem odnotowałam, że część mężczyzn była lub nadal jest w trakcie terapii, ale nie odczuwają oni pozytywnych rezultatów. To pokazuje, że „wyjście z przegrywu” to skomplikowana sprawa i nie wystarczy komuś polecić by po prostu wyszedł do ludzi, zaprosił dziewczynę na randkę czy pogadał z kumplem przy piwie. Do myślenia dała mi wypowiedź rozmówcy przypominającego, że nic go bardziej nie drażni niż takie rady, bo dla niego niezobowiązujący small talk z fryzjerką wydaje się niemożliwy do wykonania, a co dopiero poszukanie sobie znajomych. Zauważyłam też, że w relacjach mężczyzn kilkukrotnie przewija się wątek złych doświadczeń w szkole. To pokazuje, że codzienne złośliwości, przytyki oraz przemoc rówieśnicza mogą wpłynąć na człowieka tak negatywnie, że nawet w dorosłym życiu będzie to przywoływał i wciąż rozpamiętywał zachowania sprzed 10 czy 15 lat.

Autorki poruszają wiele wątków związanych ze środowiskiem inceli i przegrywów, również ten dotyczący przemocy wobec kobiet. Nie ukrywają, że same zostały parokrotnie zwyzywane lub wyrzucone z grup, zwłaszcza że otwarcie prowadziły swoje badania i nie wszystkim użytkownikom to się podobało. Przeraża mnie takie zacietrzewienie oraz nienawiść do kobiet. Najbardziej utkwiła mi głowie wypowiedź mężczyzny, który stwierdził, że popiera zakaz aborcji, bo skoro on ma ciężko w życiu, to kobiety też powinny tego zaznać. To jest oczywiście sparafrazowana wypowiedź, bo mizoginii nie przebierają w słowach, określając kobiety wieloma obrzydliwymi epitetami. Jeśli ktoś prezentuje taki światopogląd to naprawdę nic dziwnego, że jest samotny. W incelskich zakamarkach internetu popularne są jest także przekonanie, że wszystko zależy od genów i kobiety interesują się tylko „chadami” o określonym wyglądzie, bo chcą rozmnożyć się z dawcą najlepszego materiału genetycznego. Naukowcy nie znaleźli potwierdzenia tej hipotezy w badaniach, ale incele wiedzą lepiej.

"Przegryw: mężczyźni w pułapce gniewu i samotności" to dobrze napisany reportaż, którego lektura może przynieść wiele przemyśleń. Trzeba się jednak skonfrontować z zupełnie innym sposobem myślenia, który momentami mocno podnosi ciśnienie.

W pierwszy dzień nowego roku skończyłam czytać reportaż o społeczności inceli i tzw. przegrywów, czyli mężczyzn przekonanych, że ze względu na rzekomo nieatrakcyjny wygląd, brak pieniędzy, dobrego zawodu i ogólnie pojętego powodzenia, nigdy nie stworzą związku z kobietą. Dokładne zdefiniowanie kim są incele i przegrywi, a także ustalenie czy można stosować te terminy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W ostatnim czasie nie miałam zbyt dobrych doświadczeń z polskim kryminałem, bo okazało się, że sporo popularnych i polecanych tytułów nie wpisuje się w mój gust. Na koniec roku postanowiłam jednak po raz kolejny sięgnąć po kryminalną powieść rodzimego autora, ponieważ zaintrygowała mnie wzmianka o zimie stulecia. Michał Śmielak wykorzystał fakt, że na przełomie 1978 i 1979 roku roku miała miejsce anomalia pogodowa w postaci bardzo obfitych opadów śniegu obejmujących całą Polskę. Do tego długo utrzymujący się mróz oraz silny wiatr doprowadziły do paraliżu kraju. Na potrzeby powieści autor nieco przyśpieszył tę niesprzyjającą aurę, więc biały puch odcina mieszkańców wioski położonej u stóp Karkonoszy już w Święta Bożego Narodzenia. Bohaterowie są przyzwyczajeni do trudnych warunków, więc pewnie zima stulecia nie zrobiłaby na nich wrażenia, gdyby nie brutalne morderstwo, do którego dochodzi w pierwszy dzień świąt. Ciało młodej dziewczyny zostaje znalezione na środku wsi. Kto mógł dopuścić się takiej zbrodni? Jaki miał motyw? Młody milicjant Jan Ryś miał nadzieję, że spędzi z rodziną spokojne święta, ale nic bardziej mylnego. Musi znaleźć mordercę zanim ten znów zaatakuje.

Największą zaletą tej powieści jest atmosfera zamknięcia, opuszczenia i narastającego terroru. Spokojna wioska, w której wszyscy się znają zostaje odcięta od świata w najgorszym możliwym momencie. Strach sprawia, że ludzie najpierw zaczynają na siebie podejrzliwie patrzeć, potem przebąkują o konieczności szybkiego ukarania winnego, nie zważając na fakt, że podejrzewana osoba może nie mieć nic wspólnego ze zbrodniami. Bardzo dobrze pokazano jak łatwo podburzyć ludzi do zrobienia czegoś, czego będą potem żałować do końca życia. Jak można manipulować tłumem, sprawiając, że zwykli, wydawałoby się porządni, obywatele, stają się przestępcami. Autor nie szczędzi opisów padającego śniegu, utrzymującego się mrozu, braku elektryczności oraz bohaterów brnących przez zaspy. Pozwala to z jednej strony przyjąć perspektywę mieszkańców, którzy naprawdę nie mogą się wydostać z wioski oraz przekonać czytelników, że obfite opady śniegu mogą sparaliżować jakąkolwiek komunikację. W górskiej osadzie nie ma telefonu stacjonarnego, a jedyny kursujący autobus traci przyczepność na wąskiej dróżce i zakopuje się w śniegu już w wigilię. Bohaterowie są zdani wyłącznie na siebie i ma to sens w polskich realiach końca lat 70. XX wieku.

Michał Śmielak miał świetny pomysł na czas i miejsce akcji swojego kryminału. Z wykonaniem też poradził sobie całkiem nieźle. Powieść ma dwa plany czasowe. Naprzemiennie czytamy o wydarzeniach rozgrywających się w przeszłości oraz w teraźniejszości, gdy emerytowany już Jan Ryś rozmawia z policjantami z Archiwum X pracującymi nad rozwiązaniem sprawy sprzed 40 lat. Jak to zwykle bywa, przeszłość jest dużo bardziej interesująca niż to, co dzieje się współcześnie. Nie polubiłam byłego milicjanta, który stał się zgorzkniałym, złośliwym oraz niebezpiecznym człowiekiem. Nie przypadły mi też do gustu dialogi między nim a kolegami z Archiwum X, ponieważ większość brzmi bardzo nienaturalnie. Młody Ryś też nie zaskarbił sobie mojej sympatii, ale w rozdziałach dotyczących końcówki lat 70., pojawia się jeszcze jedna ważna postać. Chłopak o imieniu Michał, który jest spokrewniony z milicjantem, pomaga w prowadzeniu śledztwa. To on jest narratorem w tej części powieści, dzięki czemu autorowi udało się opowiedzieć o wszystkich zbrodniach z perspektywy inteligentnego, ale nieco naiwnego jeszcze chłopaka, który dopiero wkracza w dorosłość. Michał ma śmiałe plany wobec jednej z miejscowych dziewcząt. Marzy też o wyjeździe do miasta i karierze milicjanta. Niestety zbrodnie do jakich dochodzi we wsi, mocno odbiją się na jego życiu.

Czytając rozdziały dotyczące wątku współczesnego cały czas zadawałam sobie pytanie, gdzie jest Michał? Ryś o nim nie wspomina aż do samego finału, policjanci na nowo badający sprawę również zdają się nic o nim nie wiedzieć. W zakończeniu poznałam odpowiedź na swoje pytanie, ale nie jestem usatysfakcjonowana takim rozwojem wypadków. Rozwiązanie zagadki morderstw sprzed lat jest dość zaskakujące, ale trochę naciągane. Jakim cudem morderca nie został zdemaskowany wcześniej? Czy nikt z miejscowych niczego nie podejrzewał? Jednak największą wątpliwość budzi finał rozgrywający się w teraźniejszości. Nie przekonuje mnie motywacja Rysia; nie kupuję wyjaśnienia, dlaczego w finale zdecydował się na taki czyn. Osada to dobra powieść, której głównym atutem są świetnie przedstawione wątki izolacji oraz narastającego gniewu tłumu. Zagadka kryminalna nie do końca mnie przekonała, ale prawie do samego końca byłam zaciekawiona jak to wszystko się potoczy, więc cieszę się, że zdecydowałam się na lekturę tej książki.

W ostatnim czasie nie miałam zbyt dobrych doświadczeń z polskim kryminałem, bo okazało się, że sporo popularnych i polecanych tytułów nie wpisuje się w mój gust. Na koniec roku postanowiłam jednak po raz kolejny sięgnąć po kryminalną powieść rodzimego autora, ponieważ zaintrygowała mnie wzmianka o zimie stulecia. Michał Śmielak wykorzystał fakt, że na przełomie 1978 i 1979...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem fanką twórczości Charlotte Link i chociaż wciąż nie poznałam wszystkich jej książek, regularnie sięgam po kolejne powieści, licząc na dobrze napisany i wciągający thriller z wątkami obyczajowymi. Zdecydowałam się na lekturę "Decyzji", ponieważ akcja rozgrywa się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, więc uznałam, że będzie pasować idealnie. Głównym bohaterem jest Simon, który postanawia spędzić święta z dziećmi na południu Francji. Od czasu rozwodu jego kontakt z córką i synem znacznie osłabł, więc ferie zimowe mają być okazją do podreperowania rodzinnych więzi. Niestety dzieci odwołują przyjazd, sprawiając, że przed Simonem rysuje się perspektywa samotnych świąt. Rozżalony mężczyzna wybiera się na spacer po plaży, trafiając w sam środek awantury pomiędzy młodą kobietą, a zarządcą letnich apartamentów, który głośno oznajmia, że złapał włamywaczkę i zaraz wezwie policję. Nieznajoma słania się na nogach, jest blada i wyraźnie widać, że nie czuje się dobrze. Niespodziewanie dla samego siebie, Simon interweniuje. Płaci za zniszczony zamek, obłaskawiając tym samym zarządcę, który rezygnuje z wzywania policji. Zaprasza przemoczoną i wymizerowaną Nathalie do domu. Tam dowiaduje się, że kobieta ma poważne problemy, gdyż jest ścigana przez brutalnych przestępców, którzy nie zawahają się odebrać życie, by chronić swoje interesy.

Mam wyraźną słabość do książek Link, ponieważ nawet historie z pewnymi lukami fabularnymi i uproszczeniami czyta mi się dobrze. "Decyzja" okazała się dla mnie tego typu lekturą. Nie wiem jak autorka to robi, ale niemal natychmiastowo przenosi mnie do fikcyjnego świata, więc ani się obejrzałam, a już w napięciu śledziłam losy Simona, Nathalie, pewnej młodej Bułgarki o imieniu Selina, a także zdesperowanych rodziców innej nastolatki, którzy zrobią wszystko, aby odnaleźć swoją córkę. Najbardziej naciąganym elementem całej fabuły jest to, że główny bohater tak łatwo dał się wmanewrować w problemy obcej dla niego kobiety. Nie dość, że najpierw zaprasza ją do domu, to potem na własne życzenie brnie w całą historię, mimo że ewidentnie Nathalie coś ukrywa. W końcu jest już za późno, by się wycofać i Simon musi podporządkować się biegowi wydarzeń. Całe szczęście, że autorka nie zafundowała nam gorącego romansu wybuchającego między protagonistami. Wręcz przeciwnie, Simon i Nathalie nie nadają na tych samych falach i wyraźnie nie ufają sobie nawzajem.

Wątek ucieczki przed przestępcami, ukrywania się oraz stopniowego odsłaniania w jaką aferę bohaterowie wpadli uważam za całkiem dobrze poprowadzony. Kiedy już zaakceptowałam sposób w jaki losy tych dwojga zetknęły się ze sobą, z zainteresowaniem śledziłam rozwój wypadków. Sądzę, że powieść jest nieco przegadana, ale nadal trzyma poziom. Autorka nie od razu ujawnia też wszystkie tajemnice i powiązania bohaterów, więc przez jakiś czas to zetknięcie osób z dwóch różnych światów jest naprawdę ciekawe. Sama intryga nie jest aż tak skomplikowana jak się wydaje na początku. "Decyzja" to powieść, w której pojawia się temat handlu ludźmi, więc nie brakuje emocjonujących, trzymających w napięciu fragmentów. Mam wrażenie, że Charlotte Link zbyt pobieżnie opisała pracę policji, ale w zasadzie jej kryminały czy thrillery opierają się na tym, że to zwyczajni ludzie trafiają w sam środek niebezpiecznych wydarzeń, a działania policji toczą się gdzieś w tle, więc może nie powinnam się dziwić.

Na pewno muszę ponarzekać na to jak pisarka przedstawiła rodzinę nastolatki z Bułgarii, która prawdopodobnie wpadła w ręce handlarzy ludźmi. Rozumiem, że ludzie ci mieszkają w złych warunkach i mają poważne problemy, by związać koniec z końcem, ale niemal cała akcja tocząca się w Bułgarii jest wyrwana jakby z rzeczywistości sprzed stu lat. Nie tylko wspomniani rodzice, ale też ich sąsiedzi czy współpracownicy żyją w jakimś zastraszeniu. Obowiązkowo też klepią biedę, a gdzie się nie rozejrzą tam smutek, szarość, brak perspektyw albo przestępcy depczący im po piętach. Wydaje mi się to mocno przesadzone, zwłaszcza że kontrast pomiędzy Francją, w której toczy się wątek Simona i Nathalie, a Bułgarią jest uderzający. Rozumiem, że życie w tych krajach różni się pod wieloma względami, ale sądzę, że Link przesadziła. Mimo wszystko nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Na pewno nie rekomendowałabym jej na pierwsze spotkanie z twórczością Charlotte Link, ale jeśli znacie już sposób pisania i konstruowania intryg autorki,

Jestem fanką twórczości Charlotte Link i chociaż wciąż nie poznałam wszystkich jej książek, regularnie sięgam po kolejne powieści, licząc na dobrze napisany i wciągający thriller z wątkami obyczajowymi. Zdecydowałam się na lekturę "Decyzji", ponieważ akcja rozgrywa się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, więc uznałam, że będzie pasować idealnie. Głównym bohaterem jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jako dziecko Lily Armitage kochała Boże Narodzenie. Wraz z matką, wujostwem oraz kuzynami mieszkała w posiadłości nazywanej Endgame, a okres świąteczny oznaczał czas zabaw, gier, wspólnych wygłupów i radości. Wszystko skończyło się bezpowrotnie, gdy 26 grudnia jedenastoletnia Lily znalazła ciało matki w ogrodzie. Koroner stwierdził śmierć samobójczą, a zdruzgotana dziewczynka zamieszkała z siostrą matki. Po ponad dwudziestu latach Lily otrzymuje list zapraszający do spędzenia świąt w Endgame House. Nie będzie to jednak zwyczajne spotkanie, ponieważ wszyscy członkowie rodziny mają wziąć udział w ostatniej, świątecznej grze, w której nagrodą jest prawo do dziedziczenia domu. Ciotka Liliana uwielbiała szarady i zabawy językowe, a to nietypowe zaproszenie to ostatnie życzenie zmarłej, pragnącej, by rezydencja przeszła w ręce tego, kto rozwiąże wszystkie zagadki. W liście do Lily starsza pani zastrzegła, że wskazówki zawierają również treść przeznaczoną specjalnie dla niej. Ciotka uważała, że matka Lily została zamordowana, ale nie potrafiła tego udowodnić. Ukryła więc informację o tożsamości mordercy w sonetach będących podpowiedziami w kolejnych etapach świątecznej gry. Bohaterka nigdy nie pogodziła się ze śmiercią matki, więc pomimo niechęci do Endgame, przyjeżdża, by odkryć prawdę. Nie wie jednak, że wkrótce po przybyciu wszystkich członków rodziny, rezydencja zostanie odcięta od świata przez padający śnieg. Nie ma też pojęcia, że w towarzystwie kryje się bezwzględny morderca gotów zrobić wszystko, by przejąć majątek.

Mam ambiwalentne odczucia po lekturze tej książki. Z jednej strony pojawia się bardzo lubiany przeze mnie zabieg, zgodnie z którym w niewielkim gronie bohaterów kryje się zabójca. Nikt nie może udać się po pomoc z zewnątrz, nikt nie może uciec, a protagonistka musi dowiedzieć się, kto stoi za wszystkimi morderstwami, narażając przy tym własne życie. Ten schemat jest zachowany w powieści. Alexandra Benedict postarała się, by stworzyć okoliczności tłumaczące, dlaczego postaci pozostają na miejscu, mimo że sytuacja pogarsza się z każdym dniem. Oczywiście można kwestionować ich motywacje, tak samo jak wyjaśnienie, z jakiego powodu bohaterowie nie mogą wezwać policji, gdy pojawia się pierwszy trup, ale taka jest konwencja tej historii i należy ją zaakceptować, żeby czerpać radość z lektury. Jak można się spodziewać po opisie fabuły, autorka mocno skupia się na pokazaniu relacji rodzinnych, które, delikatnie mówiąc, nie są najlepsze. Główna bohaterka ewidentnie jest outsiderką; nie utrzymuje z kuzynostwem kontaktu, w ogóle zdaje się niezbyt lubić ludzi, ponieważ woli wieść życie samotniczki niż zawierać nowe znajomości. Ciekawie było obserwować jak Lily reaguje na to spotkanie po latach oraz jak kształtuje się nowa dynamika jej relacji z rodziną. Portrety psychologiczne postaci nie są zbyt szczegółowe, ale wystarczające, żeby zrozumieć, kto jest tą wredną, zazdrosną kuzynką, kto nie ma swojego zdania, a kto z sympatią wspomina czas spędzony z Lily.

Na plus zaliczam także częste wtrącenia o pogodzie, ponieważ to buduje zarówno zimowy, świąteczny nastrój, jak i atmosferę zagrożenia. Z jednej strony mamy świeży, pięknie iskrzący w słońcu śnieg, przywodzący na myśl bajkową krainę ukrytą pod białą pierzynką, a z drugiej bezlitosne śnieżyce oraz złowróżbną ciszę, podkreślającą, że lokatorzy Endgame House są zdani wyłącznie na siebie. Podobały mi się także opisy kolejnych smakowitości wjeżdżających na stół. Kiepsko znam się na angielskiej kuchni, ale pisarka sprawiła, że chętnie skosztowałabym tych wszystkich świątecznych pyszności. Z dużym zaskoczeniem odnotowałam natomiast, że "Świąteczna mordercza gra" to książka dość przytłaczająca ze względu na obszerny wątek żałoby i dojmującej tęsknoty za ukochanym rodzicem. Po „świątecznym” kryminale spodziewam się śmierci postaci będącej zgorzkniałym, nielubianym członkiem rodziny, po którym nikt specjalnie nie rozpacza. Wiadomo, że ktoś umiera, ale to wydarzenie nie załamuje głównych bohaterów, odbierając im chęć do życia. A w tej książce, zwłaszcza na początku, smutek i żal niemal dosłownie wylewają się na czytelnika. Miałam łzy w oczach, czytając jak Lily wciąż rozpacza po śmierci matki, jak bardzo brakuje jej matczynego ciepła oraz jak przytłaczające są wspomnienia, które z wielką siłą wracają do kobiety od momentu, kiedy przekroczyła próg posiadłości. Sięgnęłam po ten tytuł w wigilię i zupełnie nie byłam przygotowana na takie emocje. Doceniam to, że Benedict tak dobrze opisała uczucie straty, ale mam wrażenie, że to trochę nie pasuje do konwencji świątecznej historii o morderstwie i chciwej rodzince liczącej na pokaźny spadek.

Później atmosfera robi się lżejsza, ale też nie od razu, bo opis zachowania mężczyzny, który w rozpaczy tuli martwe ciało swojej żony, a potem czule przemawia do ukochanej, kompletnie odmawiając przyjęcia do wiadomości faktu, że został wdowcem, również mocno na mnie podziałał. Sądzę, że autorka trochę za bardzo skupiła się na pokazaniu żalu po stracie oraz różnych stanów żałoby, a za mało uwagi poświęciła zagadce kryminalnej. Zarówno sprawa śmierci matki Lily, jak i aktualne morderstwa w posiadłości, nie są częścią wyrafinowanej intrygi. Okazało się, że pierwsze podejrzenia, które odrzuciłam jako zbyt proste i oczywiste, były tymi właściwymi, więc szkoda, że pisarka nie obmyśliła jakiegoś zwrotu akcji. Zakończenie jest w ogóle szalone, ponieważ wychodzi na to, że w tej rodzinie morderstwo stało się sposobem rozwiązywania wszelkich kłopotów. Dowiadujesz się, że brat zamordował waszą siostrę. Co robisz? Idziesz na policję? Szukasz dowodów umożliwiających skazanie? Konfrontujesz się z mordercą? Nieee… zamiast tego doprowadzasz do wypadku, w którym wspomniany brat i jego żona giną, osierocając troje dzieci. Po latach twoja dorosła córka wikła się w związek z kuzynem (synem brata i bratowej, którzy ginęli przez ciebie), a na końcu wspomniany syn morduje ją, żeby przejąć spadek. Gdzieś tam na marginesie majaczy twoja siostrzenica Lily, która zawsze była ci bliższa niż rodzona córka, więc po latach sprowadzasz ją do starego domu, by wdała się w śmiertelną grę z bezlitosnym kuzynem. Prawda, że logiczne?

Rozczarowało mnie takie poprowadzenie wątków kryminalnych, tak samo jak fakt, że zawarte w powieści sonety ze wskazówkami dla Lily, są zupełnie niezrozumiałe dla czytelnika. Poszczególne informacje odnoszą się do przyzwyczajeń czy upodobań bohaterów, o których tylko protagonistka może wiedzieć, więc odbiorca jest wyłączony z zabawy. Mam też wrażenie, że tłumaczenie tych fragmentów nie wypadło najlepiej, ponieważ brzmią one dziwnie, sztucznie i zupełnie nie dostrzegłam w nich kunsztownej poetyckości, którą sonety powinny się charakteryzować. Na koniec muszę też dodać, że w powieści jest sporo queerowych wątków. Mnie one ani nie odstraszają, ani nie przyciągają, więc nie odbieram tego jako wadę lub zaletę książki, natomiast wspominam o tym, ponieważ w moim odczuciu są wyraźnie zaznaczone. Mamy małżeństwo tej samej płci, tajemnice sprzed lat związane z orientacją seksualną oraz jeszcze inną ważną relację miłosną pomiędzy dwiema kobietami, o której nie mogę nic więcej napisać, żeby nie zdradzić zbyt wielu szczegółów z fabuły.

Czy żałuję, że sięgnęłam po "Świąteczną morderczą grę"? Nie, ponieważ szybko zaangażowałam się w akcję, pochłaniając książkę w dwa dni. Czy ponownie wybrałabym ją jako świąteczną lekturę? Też nie, bo miałam ochotę na nieco inną opowieść o morderstwie. Czy przeczytam "Morderstwo w świątecznym ekspresie"? Nie wiem. Z jednej strony jestem ciekawa czy autorka rozwinęła warsztat, a oczywiste nawiązanie do twórczości Christie nie pozwala mi zupełnie zignorować tej pozycji. Jednak z drugiej, nie stałam się fanką Aleksandry Benedict, więc być może za rok, kiedy znów będę miała chęć na świąteczny kryminał, nie będę już pamiętać o jej książkach.

Jako dziecko Lily Armitage kochała Boże Narodzenie. Wraz z matką, wujostwem oraz kuzynami mieszkała w posiadłości nazywanej Endgame, a okres świąteczny oznaczał czas zabaw, gier, wspólnych wygłupów i radości. Wszystko skończyło się bezpowrotnie, gdy 26 grudnia jedenastoletnia Lily znalazła ciało matki w ogrodzie. Koroner stwierdził śmierć samobójczą, a zdruzgotana...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie odnalazłam się w tej historii. Poznajemy losy kobiety w średnim wieku, która pracuje jako dozorczyni cmentarza na francuskiej prowincji. Violette doskonale orientuje się w układzie nagrobków, rozpoznaje prawie wszystkie osoby przychodzące na cmentarz, a dni wypełniają jej obowiązki związane z utrzymaniem porządku na dość sporym terenie. W drugim planie czasowym autorka opisuje lata młodości Violette, stopniowo odkrywając przed czytelnikiem rozmiar tragedii z jaką bohaterce przyszło się zmierzyć. Jak dla mnie całość jest zdecydowanie zbyt przegadana i mówiąc wprost nudna. Sposób pisania Valerie Perrin nie przypadł mi do gustu. Miałam wrażenie, że nie rozumiem bohaterów, ich wyborów i motywacji. Naczytałam się, że to wspaniała historia o „nowych początkach i wyjątkowości ukrytej w codzienności”, jednak zupełnie tego nie dostrzegłam.

Nie odnalazłam się w tej historii. Poznajemy losy kobiety w średnim wieku, która pracuje jako dozorczyni cmentarza na francuskiej prowincji. Violette doskonale orientuje się w układzie nagrobków, rozpoznaje prawie wszystkie osoby przychodzące na cmentarz, a dni wypełniają jej obowiązki związane z utrzymaniem porządku na dość sporym terenie. W drugim planie czasowym autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po dłuższej przerwie wróciłam do twórczości Camilli Läckberg. "Syrenka" to już szósty tom cyklu o mieszkańcach Fjällbacki i powieść jest dokładnie taka jak się spodziewałam. To solidna dawka obyczajowo-kryminalnych wątków, w których wielość bohaterów rekompensuje brak dynamicznie rozwijającej się akcji. Opowieść rozpoczyna się sceną na komisariacie, gdy żona zaginionego przed kilkoma miesiącami mężczyzny, domaga się rozwiązania sprawy. Wkrótce okazuje się, że jej mąż został zamordowany, a niektórzy mieszkańcy gminy otrzymują listy z pogróżkami. Policja musi ustalić czy te sprawy coś łączy, ale wiele osób pilnie strzeże swoich sekretów. Dobrze mi się czytało tę cześć. Z zainteresowaniem śledziłam rozwój wydarzeń, narzekając w myślach na te same rzeczy, co zawsze, czyli nieco rozwleczone wątki obyczajowe oraz znikomą sprawczość Eriki, która teoretycznie jest główną bohaterką serii.

Nie wiem o co chodzi pisarce, ale protagonistka naprzemiennie jest w ciąży, albo doświadcza trudów wychowywania małego dziecka. W tej części ciążowa obsesja w ogóle wybija poza skalę, bo zarówno Erika, jak i jej siostra są jednocześnie przy nadziei, mając już na stanie dzieci, więc wątek życia rodzinnego jest bardzo silnie zaznaczony. Zakładam, że w którymś tomie bohaterowie przestaną w końcu powiększać rodzinę, więc może wtedy Erika wróci do łask. Intryga kryminalna nie jest przesadnie zaskakująca, dlatego od pewnego momentu wiadomo w jaką stronę wszystko zmierza, ale nie przeszkadzało mi to, ponieważ Läckberg pisze lekko i wciągająco. W zakończeniu pojawia się też pewne dramatyczne wydarzenie związane z głównymi bohaterami. Pisarka postawiła na cliffhanger, więc choć jestem lekko zirytowana takim zabiegiem, postaram się zbyt długo nie odkładać lektury siódmej części.

Po dłuższej przerwie wróciłam do twórczości Camilli Läckberg. "Syrenka" to już szósty tom cyklu o mieszkańcach Fjällbacki i powieść jest dokładnie taka jak się spodziewałam. To solidna dawka obyczajowo-kryminalnych wątków, w których wielość bohaterów rekompensuje brak dynamicznie rozwijającej się akcji. Opowieść rozpoczyna się sceną na komisariacie, gdy żona zaginionego...

więcej Pokaż mimo to