-
Artykuły„Dobry kryminał musi koncentrować się albo na przestępstwie, albo na ludziach”: mówi Anna SokalskaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyDzień Dziecka już wkrótce – podaruj małemu czytelnikowi książkę! Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
ArtykułyKulisy fuzji i strategii biznesowych wielkich wydawców z USAIza Sadowska5
-
ArtykułyTysiące audiobooków w jednym miejscu. Skorzystaj z oferty StorytelLubimyCzytać1
Biblioteczka
2018-05-24
2017-08-06
2016-09-24
2015-05-16
2014-02-23
Chyba mało kto, oprócz Harrison’a, potrafi napisać książkę, która zarazem jest tak fascynująca, jak i tak odstręczająca.
Spotkałem się z głosami, że pozycje wydawane w cyklu Uczta Wyobraźni powinny być piękne, cokolwiek by to nie znaczyło. Ja osobiście uważam, że powinny być wyrafinowane, zmuszać czytelnika do wysiłku intelektualnego. Roztaczać niesamowite wizje, rozpalać wyobraźnię. Piękne, to są baśnie.
Nie będę czarował, nowe pomysły wybitnie na mnie działają, niczym kocimiętka na kota : ) Jak autor wykaże się odpowiednią dozą wyobraźni, to jestem kupiony. A Harrison wykazał się doza wyobraźni, którą mógłby obdzielić kilku dodatkowych autorów, i jeszcze by mu zostało. Stworzony przez niego świat przyszłości jest niesamowity, wypełniony nieznanymi technologiami, wizjami ras, ludzi ,bitew kosmicznych, pradawnych artefaktów. I to działa na moją wyobraźnię. Bo jak nie pokochać książkę, w której poziom zaawansowania technologii osiągnął etap, w którym matematyka potrafi przybrać fizyczną postać i wpływać na otoczenie, gwałcąc przy okazji wszystkie napotkane prawa fizyki? No nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię. Biała Kotka zawijająca kilkanaście wymiarów na raz ze swoją panią pilot sprzężoną z nią na poziomie molekularnym dokończyły dzieła tak dokumentnie, że kupiłem całą resztę książki nie bacząc na odpychające, szalone postacie, wulgarne opisy i chaos. A nad wszystkim, dosłownie wszystkim, bo połową wszechświata, wisi Trakt Kefahuchiego – ocean prawdopodobieństwa, w którym wszystko jest możliwe.
Historia nie należy do najprostszych, nikt nam tu nie tłumaczy czegokolwiek, a jak czegoś już się dowiemy, to przypomina to raczej trudną naukę. Przeskoki między czasem i miejscami akcji początkowo dają wrażenie połączonych bez sensu dwóch książek – historia lekko szalonej pani pilot z dalekiej przyszłości i historia szalonego fizyka mordującego kobiety w naszych czasach.
I to daje dodatkową satysfakcję, bo połączenie wszystkiego, co umieszczono w fabule, w jakąś całość przyczynowo-skutkową, i jeszcze zrozumienie, co za tym wszystkim stoi do najłatwiejszych zadań nie należy. Łatwo za to jest się zniechęcić przy tej książce, wkurzyć, zniesmaczyć i rzucić ją w kąt, albo przekartkować, by dobrnąć do totalnie niesatysfakcjonującego, bo niezrozumiałego finał. Postacie wybitnie w pozytywnym odbiorze książki nie pomagają, bo w tym, co robią, nie ma nic dobrego, szlachetnego, pięknego, a często i celowego. Tych postaci nie da się polubić, a o identyfikowaniu się z nimi lepiej w ogóle nie mówić.
Więc całkiem możliwe, że autor wcale nie miał większego planu w tym, co pisał, a to tylko ja dopowiadam sobie teorię do praktyki, którą było pisanie przez autora tego, co też mu tam w zmiętym alkoholem i tetrahydrokannabinylem mózgu się urodzi. Z drugiej strony całkiem prawdopodobne, że mamy do czynienia z geniuszem o nieograniczonej wyobraźni.
Jakby nie patrzeć, mój zachwyt jest stuprocentowo subiektywny i mało ma wspólnego z obiektywnym spojrzeniem na tę książkę.
- Tylko, czy to powinno mi przeszkadzać? – patrzy na oceny Zmierzchu. – Nieeeeee!
http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2014/01/swiato-czyli-trudne-i-brudne-sci-fi.html
Chyba mało kto, oprócz Harrison’a, potrafi napisać książkę, która zarazem jest tak fascynująca, jak i tak odstręczająca.
Spotkałem się z głosami, że pozycje wydawane w cyklu Uczta Wyobraźni powinny być piękne, cokolwiek by to nie znaczyło. Ja osobiście uważam, że powinny być wyrafinowane, zmuszać czytelnika do wysiłku intelektualnego. Roztaczać niesamowite wizje, rozpalać...
Do bardziej skoordynowanego wyrażenia zdania na temat twórczości Baciagalupiego skłoniło mnie pytanie przyjaciółki: „czy ta książka jest fajna?” No i się zaczęło. Dokładnie, to zaczęło zgrzytać, bo nijak szło dopasować słowo „fajna” do książki tegoż autora. Ono tam po prostu nie pasowało. Tak samo jak nie pasuje do stada lwic obgryzających antylopę. Tak, to są piękne i majestatyczne zwierzęta, ale na pewno nie są „fajne”. Szczególnie nie byłby „fajne”, jakby obgryzały kości człowieka. Książka Baciagalupiego nie „obgryzał” kości ludzi – taka przenośnia byłaby krzywdząca. Ona tańczy na zgliszczach całych społeczeństw.
Z początku koncepcja „Nakręcanej Dziewczyny. Pompy numer 6” wydawała się karkołomna – kilka opowiadań i powieść. Po lekturze stwierdzam, że był to bardzo dobry zabieg. Opowiadania rzucają człowieka na głęboką wodę wyobraźni Baciagalupiego i przygotowują do odbioru „Nakręcanej dziewczyny”. Bez wcześniejszej lektury opowiadań ciężej byłby odnaleźć się w wizji wyniszczonego ekologicznymi katastrofami świata, rządzonego przez odmienne prawa i odmienne zachowania, ciągle balansującego na krawędzi zagłady. Opowiadania tworzą pewną bazę pozwalając nam spróbować różnych pomysłów autora i krystalizują spójną wizję świata przedstawionego w „Nakręcana dziewczyna” będącą zwieńczeniem tego, czemu dano początek w opowiadaniach.
Wizja świata i losy umieszczonych w nich ludzi są przerażające. Często sama wizja świata jest przerażająca, często to, co kryje się w ludzkich sercach. A wszystko jest wykreowane z taką mocą i wiarygodnością, że nie sposób przejść obok tego obojętnie. Z jednej strony człowiek jest przytłoczony, a z drugiej czuje się świadkiem czegoś niesamowitego. Tylko ludzi szkoda. Postacie, o których opowiada autor, to zazwyczaj osoby złamane przez okoliczności. W większości to ludzie relatywnie normalni, ale przy okazji tak różni od nas – ludzi wolnych głodu, prześladowań, opresyjnego i totalitarnego systemu władzy, stałego zagrożenia i strachu przed morderczymi chorobami. To całkiem inny poziom normy, ale wkraczając w świat Baciagalupiego odruchowo te normy przyjmujemy, niczym „nakręcanka”. Ciężko, bardzo ciężko przeciwstawić się temu w trakcie lektury. Oburzenie i niedowierzanie nadchodzi dopiero potem, gdy patrzymy na nasz świat, taki codzienny i taki bezpieczny.
Na początku napisałem, że słowo „fajna” do tej książki nie pasuje. Już pierwsze opowiadanie nie pozostawia złudzeń – nie ma na tyle dobrej pogody, by ta nie zbrzydła już po przeczytaniu kilku stron. Tu nie ma nadziei. Dominującym uczuciem jest jej brak, bo Baciagalupi postaciom i nam tej nadziei nie daje. Choć szansa na cud jest przecież zawsze. Nieważne jak znikoma.
Polecam Wam dzieło Baciagalupiego, szczerze i z całego serca, bo mało jest Literatury takiej klasy.
Do bardziej skoordynowanego wyrażenia zdania na temat twórczości Baciagalupiego skłoniło mnie pytanie przyjaciółki: „czy ta książka jest fajna?” No i się zaczęło. Dokładnie, to zaczęło zgrzytać, bo nijak szło dopasować słowo „fajna” do książki tegoż autora. Ono tam po prostu nie pasowało. Tak samo jak nie pasuje do stada lwic obgryzających antylopę. Tak, to są piękne i...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-10-08
2012-09-04
2012-07-28
2012-09-05
2012-09-30
2013-02-23
2013-03-03
Przeczytałem tę książkę w relatywnie ciepłą i słoneczną zimową niedzielę.
Przeczytałem tę książkę w relatywnie zimny i ponury letni piątek.
Jedno z tych zdań jest bliższe faktom, ale oba są prawdziwe.
Szukałem jednego słowa, które najlepiej określiłyby mnie po tym niedzielnym spotkaniu z Imp, po tym piątkowym spotkaniu z Eve. Brakuje go. To zbyt złożone.
Na pewno mocno wyrwany z rzeczywistości. Trochę poruszony. Do tego lekko rozbity.
Totalnie zachwycony.
Niesamowite uczucie - czytać tę dziwną opowieść, ten dziwny pamiętnik. Napisałbym, że jest nieziemska, ale byłoby to aroganckie, jak to ujęła Imp. No i muszę w końcu, z uwagi na prośbę Evy, zdecydować się na jednoznaczność.
Poznałem Imp, gdy zaczęła pisać swoją opowieść. Zarzekała się, że nie musi być normalna (chyba miała na myśli opowieść), bo przecież nie będzie czytelników, a one jest w domu sama. Myliła się i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Normalna na pewno nie jest, nasza mała schizofreniczka, a czy można powiedzieć, że jest się samym w otoczeniu duchów, syrenek i wilków? Nie, tego nie można powiedzieć i Imp wie to lepiej, niż ktokolwiek inny. Szczególnie, gdy jest się otoczonym prawdziwymi duchami, szerzącymi swoje wpływy niczym wirus, a nie tymi nierealnymi bytami, o których myślisz. I kim jest Eve, ta tajemnicza kobieta spotkana dwukrotnie pierwszy raz?
Uwielbiam takie oniryczne, niepokojące opowieści ukazujące rzeczywistość trochę inaczej, które potrafią korespondować z moim osobistym sposobem postrzegania rzeczywistości, gdy sobie na to pozwalam. A sposób, w jaki Imp postrzega świat, naprawdę jest niesamowity – niby podobny, a zarazem tak inny, choć tak bardzo naturalny (nie mogę wyzbyć się wrażenia, że dużo bardziej naturalny od naszego). W tej opowieści narracja płynie swoim tempem i swoimi ścieżkami, innymi od zwyczajowych ścieżek słów przelanych na papier. Można tu znaleźć tak genialnie wykreowana postacie jak Imp z jej przemyśleniami (choćby na temat tego, kim jest, i dlaczego jest malarką), można znaleźć szczegółowo wykreowaną rzeczywistość wypełnioną masą nawiązań i przepięknych, mrocznych opisów, można znaleźć nasz świat widziany z cienia schizofrenii. Pod względem warsztatu książka jest prawdziwym arcydziełem pozwalającym zatracić sie w tekście.
A jak jest pod względem fabuły? Fabuła jest sumą tak wielu rzeczy, że nie jest żadną z nich, tylko czymś więcej wymykając się klasyfikacji. Nie jest to fantastyka, choć historia ma bardzo mocno nierealny i oniryczny posmak, gdyż Imp rozróżnia prawdę od faktów i wie, że nie wszystkim swoim wspomnieniom może ufać. To naprawdę nie jest to, czego można się spodziewać po książce, ale to naprawdę cos pięknego – tak słowa opisujące losy Imp, jak i niesamowita okładka, działająca na wyobraźnię niczym obraz tonącej dziewczyny. Dlatego tak bardzo cieszę się, że ta powieść pojawiła się w cyklu UW – bez niej byłby on o wiele uboższy i mniej kompletny, a i ja wiele bym stracił, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakakolwiek książka przemówiła do mnie na tylu płaszczyznach. W ogóle mało pamiętam książek, które potrafiły tak na mnie wpłynąć. Uczta wyobraźni najwyższych lotów wymagająca uwagi, skupienia, zaangażowania, pewnej wiedzy, umiejętności kojarzenia faktów, symboli i nawiązań.
I te wszechobecne liczby. I ta wszechobecna siódemka.
Przeczytałem tę książkę w relatywnie ciepłą i słoneczną zimową niedzielę.
więcej Pokaż mimo toPrzeczytałem tę książkę w relatywnie zimny i ponury letni piątek.
Jedno z tych zdań jest bliższe faktom, ale oba są prawdziwe.
Szukałem jednego słowa, które najlepiej określiłyby mnie po tym niedzielnym spotkaniu z Imp, po tym piątkowym spotkaniu z Eve. Brakuje go. To zbyt złożone.
Na pewno mocno...