rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Ciężko uwierzyć w to, że średni wiek tych książek oscyluje w granicach trzydziestki. Wtedy jeszcze tego wszystkiego nie było, albo dopiero powstawało. Gibson potrafił jednak nie tyle wymyślić przyszłość, co ją przewidzieć. Bo książki te nic się nie zestarzały, a dość mocno spełniły.

Ciężko uwierzyć w to, że średni wiek tych książek oscyluje w granicach trzydziestki. Wtedy jeszcze tego wszystkiego nie było, albo dopiero powstawało. Gibson potrafił jednak nie tyle wymyślić przyszłość, co ją przewidzieć. Bo książki te nic się nie zestarzały, a dość mocno spełniły.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak "Gambit" był tylko dobry, "Punkt cięcia" bardzo dobry, to "Forta" jest genialna. Idealne połączenie piechociarskich klimatów z operacją specjalną, odrobiną klimatów rodem z aliena i sporą dozą tajemnicy. Do tego trzyma w niepewności do samego końca. Rzadko trafia się książka, w której dość różne elementy zostały wymieszane tak dobrze, że nic nie zgrzyta, tylko wręcz przeciwnie - doskonale się uzupełnia.

Ogromną zaletą książki, obok świetnie opisanej akcji, którą Cholewa popisał się już w poprzednich tomach, są porządnie opisani bohaterowie. Tu naprawdę autor się postarał, poświęcił czas, przysiadł nad postaciami, dzięki czemu są wyraziste, rozbudowane, zapadające w pamięć i bardzo bardzo realne. To spowodowało, że naprawdę przeżywa się ich kłopoty i rozterki. A i jednego i drugiego jest tu cała masa, bo akcja wymusza na bohaterach co i rusz naprawdę paskudne wybory.

A po odwróceniu ostatniej strony człowiek aż zgrzyta zębami, że to koniec i trzeba czekać na kolejny tom.

Jak "Gambit" był tylko dobry, "Punkt cięcia" bardzo dobry, to "Forta" jest genialna. Idealne połączenie piechociarskich klimatów z operacją specjalną, odrobiną klimatów rodem z aliena i sporą dozą tajemnicy. Do tego trzyma w niepewności do samego końca. Rzadko trafia się książka, w której dość różne elementy zostały wymieszane tak dobrze, że nic nie zgrzyta, tylko wręcz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Przeczytałem tę książkę w relatywnie ciepłą i słoneczną zimową niedzielę.
Przeczytałem tę książkę w relatywnie zimny i ponury letni piątek.
Jedno z tych zdań jest bliższe faktom, ale oba są prawdziwe.

Szukałem jednego słowa, które najlepiej określiłyby mnie po tym niedzielnym spotkaniu z Imp, po tym piątkowym spotkaniu z Eve. Brakuje go. To zbyt złożone.
Na pewno mocno wyrwany z rzeczywistości. Trochę poruszony. Do tego lekko rozbity.
Totalnie zachwycony.

Niesamowite uczucie - czytać tę dziwną opowieść, ten dziwny pamiętnik. Napisałbym, że jest nieziemska, ale byłoby to aroganckie, jak to ujęła Imp. No i muszę w końcu, z uwagi na prośbę Evy, zdecydować się na jednoznaczność.

Poznałem Imp, gdy zaczęła pisać swoją opowieść. Zarzekała się, że nie musi być normalna (chyba miała na myśli opowieść), bo przecież nie będzie czytelników, a one jest w domu sama. Myliła się i dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Normalna na pewno nie jest, nasza mała schizofreniczka, a czy można powiedzieć, że jest się samym w otoczeniu duchów, syrenek i wilków? Nie, tego nie można powiedzieć i Imp wie to lepiej, niż ktokolwiek inny. Szczególnie, gdy jest się otoczonym prawdziwymi duchami, szerzącymi swoje wpływy niczym wirus, a nie tymi nierealnymi bytami, o których myślisz. I kim jest Eve, ta tajemnicza kobieta spotkana dwukrotnie pierwszy raz?

Uwielbiam takie oniryczne, niepokojące opowieści ukazujące rzeczywistość trochę inaczej, które potrafią korespondować z moim osobistym sposobem postrzegania rzeczywistości, gdy sobie na to pozwalam. A sposób, w jaki Imp postrzega świat, naprawdę jest niesamowity – niby podobny, a zarazem tak inny, choć tak bardzo naturalny (nie mogę wyzbyć się wrażenia, że dużo bardziej naturalny od naszego). W tej opowieści narracja płynie swoim tempem i swoimi ścieżkami, innymi od zwyczajowych ścieżek słów przelanych na papier. Można tu znaleźć tak genialnie wykreowana postacie jak Imp z jej przemyśleniami (choćby na temat tego, kim jest, i dlaczego jest malarką), można znaleźć szczegółowo wykreowaną rzeczywistość wypełnioną masą nawiązań i przepięknych, mrocznych opisów, można znaleźć nasz świat widziany z cienia schizofrenii. Pod względem warsztatu książka jest prawdziwym arcydziełem pozwalającym zatracić sie w tekście.

A jak jest pod względem fabuły? Fabuła jest sumą tak wielu rzeczy, że nie jest żadną z nich, tylko czymś więcej wymykając się klasyfikacji. Nie jest to fantastyka, choć historia ma bardzo mocno nierealny i oniryczny posmak, gdyż Imp rozróżnia prawdę od faktów i wie, że nie wszystkim swoim wspomnieniom może ufać. To naprawdę nie jest to, czego można się spodziewać po książce, ale to naprawdę cos pięknego – tak słowa opisujące losy Imp, jak i niesamowita okładka, działająca na wyobraźnię niczym obraz tonącej dziewczyny. Dlatego tak bardzo cieszę się, że ta powieść pojawiła się w cyklu UW – bez niej byłby on o wiele uboższy i mniej kompletny, a i ja wiele bym stracił, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakakolwiek książka przemówiła do mnie na tylu płaszczyznach. W ogóle mało pamiętam książek, które potrafiły tak na mnie wpłynąć. Uczta wyobraźni najwyższych lotów wymagająca uwagi, skupienia, zaangażowania, pewnej wiedzy, umiejętności kojarzenia faktów, symboli i nawiązań.

I te wszechobecne liczby. I ta wszechobecna siódemka.

Przeczytałem tę książkę w relatywnie ciepłą i słoneczną zimową niedzielę.
Przeczytałem tę książkę w relatywnie zimny i ponury letni piątek.
Jedno z tych zdań jest bliższe faktom, ale oba są prawdziwe.

Szukałem jednego słowa, które najlepiej określiłyby mnie po tym niedzielnym spotkaniu z Imp, po tym piątkowym spotkaniu z Eve. Brakuje go. To zbyt złożone.
Na pewno mocno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zmiana rytmu nóg autobusu budzi mnie ze snu. Przez ostatnie dwa tygodnie był on moim domem. Wyglądam przez pancerne okno i mrużę odruchowo oczy przed słońcem unoszącym się już nisko nad horyzontem. Po chwili wszystko zakrywa cień gigantycznej metalowej kolumny. Unoszę wzrok do góry, wyżej i wyżej, ale nie jestem w stanie dojrzeć jej szczytu. Po chwili kolumna unosi się i opada daleko za nami w rudej kaskadzie skał i kurzu, powodując wstrząs ledwo amortyzowany przez nogi autobusu. To nie kolumna, to noga miasta. W oddali widzę pozostałe nogi akademickiego miasta Zuellni, które będzie moim nowym domem przez kolejne sześć lat. Gigantycznej konstrukcji, którą ledwo da się objąć wzrokiem. Jednego z niewiadomej liczby miast zwanych Regios, dających schronienie ludziom w tym bezkresnym morzu skał, piasku, zatrutego powietrza i potworów. Miast podążających sobie tylko znanymi ścieżkami, czasami spotykających się w walce o kopalnie życiodajnego selenium z innymi miastami, kierowanych przez niepojęte elektroniczne duchy.
To jedyny świat, jaki znają ludzie.

Brzmi ciekawie? Ha! A to tylko czubek gigantycznej góry, jaką jest świat przedstawiony tego cyklu, góry, którą z perspektywy osiemnastu tomów powieści ledwo ogarniam umysłem. Powiem Wam szczerze, że ze świeczką szukać tak oryginalnego świata, jak ten, w którym umieszczono historię Chrome Shelled Regios.
A historia sama w sobie jest również ciekawa. Zarazem ta codzienna, traktująca o młodych mieszkańcach Zuellni – miasta, w którym mają prawo mieszkać jedynie studenci; historia ich nauki, walki, przyjaźni, nienawiści i miłości. Jak i ta epicka historia, zahaczającej o podstawy świata i wywracającej je do góry nogami. Możemy tu spotkać Layfona – wojownika wygnanego z Glendan powszechnie uważanego za szalone miasto, który szuka w życiu innej drogi niż walka. Możemy spotkać Kariana Loss – bezwzględnego przewodniczącego rady studenckiej Zuellni, który dla dobra miasta jest zdolny do wszystkiego, nawet do manipulowania swoją młodszą siostrą, nie mówiąc o bezdusznym wykorzystaniu bojowych umiejętności Lfona i przepisaniu go z kursu podstawowego na kurs nauczania walki. Spotkamy tu też członków plutonu, do którego dołączy Lyfon oraz wielu innych mieszkańców Zuellni. A to tylko jedno miasto. Glendan, z którego pochodzi Layfon, jest dopiero prawdziwą kopalnią oryginalnych postaci. Choćby królowa Alsheyra – wojowniczka o prawie boskiej mocy, a zarazem, gdy tylko może sobie na to pozwolić, nieodpowiedzialna dziewczyna udająca, że ma o połowę mnie lat niż w rzeczywistości, obłapiająca swoją młodą przyjaciółkę i marząca o walce, w której może zginąć. Na kartach tego cyklu przewija się kilkadziesiąt porządnie zarysowanych i zapadających w pamięć postaci, których po prostu nie sposób tu wymienić.
Ten świat naprawdę jest ogromny, wypełniony licznymi wątkami, niesamowitymi postaciami, dramatycznymi historiami i epickimi konfliktami.

I niestety nie mam tego wszystkiego, z czym porównać. W naszej, tj. zachodniej literaturze takich powieści najnormalniej nie ma. Jak jest coś młodzieżowego, to jest beznadziejnie naiwne, albo beznadziejnie romantyczne w jakiś urągający zdrowemu rozsądkowi głupi sposób. A rozmachu i oryginalności to w tym wszystkim jak na lekarstwo. Nie ma w naszej literaturze dynamicznych, oryginalnych, dramatycznych i epickich historii dla młodzieży. Zostaje nam jedynie spojrzeć w kierunku wschodzącego słońca i liczyć na to, że jakiemuś wydawnictwu zechce się coś przetłumaczyć, albo, jak w tym przypadku, że zbierze sie grupa zapaleńców, którzy wezmą na swoje barki ogromny projekt przetłumaczenia ponad dziesięciu tysięcy stron. A dobrze im idzie, bo z 25ciu tomów przetłumaczono już 23. To tym bardziej świadczy, o jakości powieści, której poświęcono tyle czasu, serca i wysiłku przy tłumaczeniu, za które ludzie ci nie dostali złamanego grosza, a pewnie jeszcze do niego dołożyli.

Jeżeli ma ktoś ochotę na epicką i dramatyczną historię wypełnioną fajnymi młodymi postaciami i walkami, osadzoną w niesamowitym oryginalnym świecie – wtedy zapraszam do lektury. Przyda się tu jeszcze brak wstrętu do czytania na kompie lub „kundelku” (czyt. Kindle), bo angielska wersja jest dostępna jedynie w formacie PDF.

Zmiana rytmu nóg autobusu budzi mnie ze snu. Przez ostatnie dwa tygodnie był on moim domem. Wyglądam przez pancerne okno i mrużę odruchowo oczy przed słońcem unoszącym się już nisko nad horyzontem. Po chwili wszystko zakrywa cień gigantycznej metalowej kolumny. Unoszę wzrok do góry, wyżej i wyżej, ale nie jestem w stanie dojrzeć jej szczytu. Po chwili kolumna unosi się i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Trudno mi powiedzieć coś konstruktywnego o tej książce. Bo łatwo powiedzieć o niej różne błahostki.

Że wyświechtana, nijaka fabuła i wrażenie „gulaszu na winie”? Tego nawet wspominać nie warto. Tak samo nie warto wspominać o płytkich bohaterach i ich wątkach, braku logiki w ich rozwoju, infantylnej często motywacji. Może intryga? Nie, w żadnym wypadku. Język? Sztywny, podłapujący manierę od bohaterów. Narrator? Nie zawsze wie, kim chce być. Opisy? „Ciach! Ciach! - zamigotała klinga”... Nawet akcja i sceny batalistyczne nie są opisane ciekawie. Dodatkowo pełno w tym bzdur (bunkry w kosmosie, które trzeba omijać? >.>)

O czym więc warto wspomnieć? Początkowo chciałem wspomnieć o świecie powieści, który zdawał się robić na mnie wrażenie, ale znowu w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że ja to przecież gdzieś widziałem i to w lepszym, a czasami i znacznie lepszym, wydaniu. Bo świat przedstawiony przypomina żywo uniwersum WH 40k spuszczone z cugli (lub cofnięte w przeszłość) z dodanym nieudolnie obszernym fragmentem „Listów z Hadesu” (żywcem zerżnięte, nawet bez narkozy) podlanych Kossakowską.
Konwencja totalnie autorowi uciekła, choć na dobrą sprawę nie miało mu co uciekać gdyż nigdy tej konwencji porządnie nie zaznaczył, a stworzenie z tego miszmaszu czegoś unikatowego autorowi najnormalniej nie wyszło (trzeba było autorze lepiej prześledzić twórczość Jacka Dukaja, to byś wiedział, jak taki gulasz przyrządzić).
A na dodatek wszystko to strasznie teatralne i najnormalniej nudne.

Podszedłem do tej książki z dużą dozą szalonego optymizmu i dobrej woli, ale nie da się siłą tej woli wpłynąć na odbiór książki. Autor po prostu porwał się z motyką na słońce.

Zawiodłem się bardzo mocno.

Trudno mi powiedzieć coś konstruktywnego o tej książce. Bo łatwo powiedzieć o niej różne błahostki.

Że wyświechtana, nijaka fabuła i wrażenie „gulaszu na winie”? Tego nawet wspominać nie warto. Tak samo nie warto wspominać o płytkich bohaterach i ich wątkach, braku logiki w ich rozwoju, infantylnej często motywacji. Może intryga? Nie, w żadnym wypadku. Język? Sztywny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak łatwo zgubić się w rzeczywistości. Zdarzało się to ludziom nawet w dawnych czasach, gdy wirtualna rzeczywistość dopiero się rodziła. Gubiliśmy się wtedy w kreowanej przez siebie rzeczywistości kłamstw, wyobrażeń, nadziei i lęków. Dlatego nie ma powodów dziwić się temu, co dzieje się teraz, gdy rzeczywistość wirtualna jest tak doskonała, że słowo „wirtualna” traci rację bytu. Gdy wchodzimy do świata Rajskiej Plaży, to jak rozpoznamy, czy podrywająca nas dziewczyna jest człowiekiem, czy npc’tem? Jak wytłumaczymy podświadomości, że ból w Goodabads jest tylko złudzeniem?
Bo jak możemy rozróżnić to, co jest wirtualne, od tego, co jest rzeczywiste? Jedno i drugie postrzegamy przecież poprzez nasz mózg stymulowany bodźcami elektrycznymi. Czy jesteśmy w stanie rozróżnić skąd pochodzą bodźce? Czy jesteśmy w stanie rozpoznać, które uczucia są prawdziwe? Czy jesteśmy w stanie wyznaczyć granicę rzeczywistości? I czy w ogóle nam na tym zależy?
Nie wiem. I to mnie trochę przeraża.

Wizje wirtualnej rzeczywistości są z nami od lat. To, co zapoczątkowane zostało przez Williama Gibsona w Neuromancerze miało swój dalszy ciąg w literaturze, filmie, mandze, anime, grach. I zawsze w kontaktach z tymi wizjami odczuwałem podskórny lęk.

Wyszedł Gamedec dla Marcina Przybyłka. Naprawdę. Kręciłem się dookoła tej serii od długiego czasu. Wiele razy miałem nawet pierwsze tomy w stosiku niesionym do empikowej kasy. Zawsze jednak obawa, że niosę chłam powodowała odłożenie tej książki na rzeczy innej, albo na rzecz oszczędności. Jednak ostatnio miałem ochotę na coś nowego, nawet niekoniecznie dobrego, ale lekkiego, w klimatach, które lubię. I takim oto sposobem wyszedłem ostatnio z empiku z dwoma pierwszymi tomami Gamedecka, a Wy macie przyjemność (mam nadzieję) czytania recenzji pierwszego tomu.

Wsiąkłem w wizję przyszłości wykreowanej w tej książce. Jest ciekawa i na moje oko bardzo rzeczywista. Poza tym sporo przygód głównego bohatera ma odpowiedniki w naszym, jeszcze niedoskonałym, wirtualnym świecie. Czytając przygody Torkila – naszego detektywa pracującego przy wirtualnych sprawa – często łapałem się na tym, że z podobnymi rzeczami miałem do czynienia, albo o nich słyszałem. Wiadomo, że czasami nie mogły być to identyczne rzeczy, bo technologia nie ta, ale ludzie są dokładnie tacy sami. Podejrzewam, że choć technologia pogoni do przodu, to my się nie zmienimy i opisane przez autora książki problemy będą nawet bardziej niż aktualne. A tych problemów jest sporo, bo w książce zawarto dwanaście opowiadań. Większość z nich jest naprawdę bardzo dobra, albo przynajmniej dobra, często traktująca o rzeczach bardzo poważnych, a tylko nieliczne obniżają poziom. Mamy tu sprawy detektywistyczne, mamy różne ciekawostki, mamy studium uczuć, na sprawdzenie których przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Pomimo tego, że jest to zbiór opowiadań, to są one często dość mocno ze sobą powiązane i czasami ma się bardziej wrażenia czytania powieści z mocnym podziałem na rozdziały, niż zbioru opowiadań. Wszystko powiązane jest nie tylko głównym bohaterem, ale i jego przyjaciółmi oraz znajomymi, jak i starymi sprawami. Pozwala to dodać pewne cechy powieści i zachować najlepsze z cech krótkiej formy opowiadań.

Nie wiem, czy każdemu mogę polecić Gamedec. Bez zainteresowania wirtualnym światem i jego przyszłością będą widoczne niedociągnięcia autora, różne fabularne potknięcia lub braki w wiedzy, którą autor próbował się posługiwać. Nie każdy musi też polubić Torkila – w końcu to facet przebywający przez większą część swojego życia w wirtualnej rzeczywistości. Niemniej na pewno jest to wartościowa pozycja z gatunku dość niszowego w literaturze, której warto dać szansę.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2014/01/gamedec-granica-rzeczywistosci-marcin.html

Tak łatwo zgubić się w rzeczywistości. Zdarzało się to ludziom nawet w dawnych czasach, gdy wirtualna rzeczywistość dopiero się rodziła. Gubiliśmy się wtedy w kreowanej przez siebie rzeczywistości kłamstw, wyobrażeń, nadziei i lęków. Dlatego nie ma powodów dziwić się temu, co dzieje się teraz, gdy rzeczywistość wirtualna jest tak doskonała, że słowo „wirtualna” traci rację...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Chyba mało kto, oprócz Harrison’a, potrafi napisać książkę, która zarazem jest tak fascynująca, jak i tak odstręczająca.

Spotkałem się z głosami, że pozycje wydawane w cyklu Uczta Wyobraźni powinny być piękne, cokolwiek by to nie znaczyło. Ja osobiście uważam, że powinny być wyrafinowane, zmuszać czytelnika do wysiłku intelektualnego. Roztaczać niesamowite wizje, rozpalać wyobraźnię. Piękne, to są baśnie.
Nie będę czarował, nowe pomysły wybitnie na mnie działają, niczym kocimiętka na kota : ) Jak autor wykaże się odpowiednią dozą wyobraźni, to jestem kupiony. A Harrison wykazał się doza wyobraźni, którą mógłby obdzielić kilku dodatkowych autorów, i jeszcze by mu zostało. Stworzony przez niego świat przyszłości jest niesamowity, wypełniony nieznanymi technologiami, wizjami ras, ludzi ,bitew kosmicznych, pradawnych artefaktów. I to działa na moją wyobraźnię. Bo jak nie pokochać książkę, w której poziom zaawansowania technologii osiągnął etap, w którym matematyka potrafi przybrać fizyczną postać i wpływać na otoczenie, gwałcąc przy okazji wszystkie napotkane prawa fizyki? No nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię. Biała Kotka zawijająca kilkanaście wymiarów na raz ze swoją panią pilot sprzężoną z nią na poziomie molekularnym dokończyły dzieła tak dokumentnie, że kupiłem całą resztę książki nie bacząc na odpychające, szalone postacie, wulgarne opisy i chaos. A nad wszystkim, dosłownie wszystkim, bo połową wszechświata, wisi Trakt Kefahuchiego – ocean prawdopodobieństwa, w którym wszystko jest możliwe.

Historia nie należy do najprostszych, nikt nam tu nie tłumaczy czegokolwiek, a jak czegoś już się dowiemy, to przypomina to raczej trudną naukę. Przeskoki między czasem i miejscami akcji początkowo dają wrażenie połączonych bez sensu dwóch książek – historia lekko szalonej pani pilot z dalekiej przyszłości i historia szalonego fizyka mordującego kobiety w naszych czasach.
I to daje dodatkową satysfakcję, bo połączenie wszystkiego, co umieszczono w fabule, w jakąś całość przyczynowo-skutkową, i jeszcze zrozumienie, co za tym wszystkim stoi do najłatwiejszych zadań nie należy. Łatwo za to jest się zniechęcić przy tej książce, wkurzyć, zniesmaczyć i rzucić ją w kąt, albo przekartkować, by dobrnąć do totalnie niesatysfakcjonującego, bo niezrozumiałego finał. Postacie wybitnie w pozytywnym odbiorze książki nie pomagają, bo w tym, co robią, nie ma nic dobrego, szlachetnego, pięknego, a często i celowego. Tych postaci nie da się polubić, a o identyfikowaniu się z nimi lepiej w ogóle nie mówić.

Więc całkiem możliwe, że autor wcale nie miał większego planu w tym, co pisał, a to tylko ja dopowiadam sobie teorię do praktyki, którą było pisanie przez autora tego, co też mu tam w zmiętym alkoholem i tetrahydrokannabinylem mózgu się urodzi. Z drugiej strony całkiem prawdopodobne, że mamy do czynienia z geniuszem o nieograniczonej wyobraźni.
Jakby nie patrzeć, mój zachwyt jest stuprocentowo subiektywny i mało ma wspólnego z obiektywnym spojrzeniem na tę książkę.
- Tylko, czy to powinno mi przeszkadzać? – patrzy na oceny Zmierzchu. – Nieeeeee!

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2014/01/swiato-czyli-trudne-i-brudne-sci-fi.html

Chyba mało kto, oprócz Harrison’a, potrafi napisać książkę, która zarazem jest tak fascynująca, jak i tak odstręczająca.

Spotkałem się z głosami, że pozycje wydawane w cyklu Uczta Wyobraźni powinny być piękne, cokolwiek by to nie znaczyło. Ja osobiście uważam, że powinny być wyrafinowane, zmuszać czytelnika do wysiłku intelektualnego. Roztaczać niesamowite wizje, rozpalać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W tej rzeczywistości nie opłaca się być niegrzecznym. Brak prezentu pod choinką będzie ostatnim twoim zmartwieniem. Nawet poprawczak czy więzienie wydaje się fajnym rozwiązaniem. Bo w tej rzeczywistości, jeżeli będziesz niegrzeczny/na, to rodzice mogą się ciebie pozbyć. Nie, nie myślę o oddaniu do domu dziecka. Myślę o podzieleniu cię na części, które lepiej przysłużą się społeczeństwu od ciebie, jako całości. Bądź więc grzeczny, bo po twoje nerki ustawiła się już kolejka.

Społeczeństwo w „Podzielonych” w pewnym momencie dostało obuchem w głowę. Naprawdę. Albo mamy tu do czynienia ze światem bardzo mocno alternatywnym i istotami tylko udającymi ludzi. Innego wyjścia nie ma. Potrafię wyobrazić sobie rząd wymyślający prawa panujące w świecie podzielonych, ale nie potrafię wyobrazić sobie społeczeństwa, które godzi się na to inaczej, niż z przystawionym do głowy pistoletem. I w żadnym, ale to żadnym przypadku nie bez potężnego ciosu dla psychiki tak społeczeństwa, jak i jego poszczególnych jednostek. A co tu mamy? A tu mamy nasze codzienne społeczeństwo, którego model żywcem jest zaczerpnięty z naszych czasów, z przystającym do tego jak pięść do oka prawem pozwalającym rodzicom na „aborcję” pociechy nim ta nie skończy osiemnastu lat. Tak sobie, bez powodu, albo z dowolnym powodem, rodzic może skazać cię na podzielenie. I prawo to zostało wprowadzone tak sobie, jakoś spokojnie, bez większych problemów, bez rezolucji ze strony Narodów Zjednoczonych, bez rewolucji i zamieszek, bez zbrojnego przewrotu. Coś tam było o wojnie, ale choć była to wojna, to na dobrą sprawę nic poza owym prawem nie wprowadziła, nie odbiła się na społeczeństwie, nie zniszczyła kraju, zdaje się zamierzchłą prahistorią, raczej sporem filozoficznym, niż zbrojnym konfliktem. Wydaje się to strasznie nieprzemyślanym i wrzuconym na odwał wytłumaczenie, co by coś tam było.
I to są wady, nad którymi cholernie trudno przejść mi do porządku dziennego. To się kupy nie trzyma! Świat, prawo, historia, zachowanie ludzi – wszystko to jest nieprawdopodobnie wypaczone. I byłoby śmieszne, gdyby nie tytułowe podzielenie. Bo to podzielenie robi z historii przedstawionej w książce dość mroczną i gorzką groteskę.
I w tym przedstawionym w krzywym zwierciadle świecie główni bohaterowie wypadli najlepiej, bo wypadli realistycznie – po prostu dzieciaki walczące o życie tak, jak umieją, ogarnięte strachem, ale zarazem walczące nie tylko o życie, ale i o swoje człowieczeństwo.

Muszę przyznać, że pomimo wszystkich wad ta książka wciąga i przeraża roztaczaną groteskową wizją przyszłości, choć strasznie nieprawdopodobnej, to wcale nie mniej strasznej. Pomimo wszystkich wad uczucia, jakie wzbudza ta książka, są żywe i prawdziwe. Dlatego "Podzieleni", pomimo tego, że przeczytałem ich chyba blisko rok temu, nie wylecieli mi z głowy po góra miesiącu, ale zapadli w pamięć do tej pory.

W tej rzeczywistości nie opłaca się być niegrzecznym. Brak prezentu pod choinką będzie ostatnim twoim zmartwieniem. Nawet poprawczak czy więzienie wydaje się fajnym rozwiązaniem. Bo w tej rzeczywistości, jeżeli będziesz niegrzeczny/na, to rodzice mogą się ciebie pozbyć. Nie, nie myślę o oddaniu do domu dziecka. Myślę o podzieleniu cię na części, które lepiej przysłużą się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Łatwo boczyć się na oczekiwania, gdy wchodzą nam w paradę. No i tylko boczenie pozostaje, bo nic z tym fantem zrobić się nie da. Gdy brałem w łapki „Ziarna Ziemi” spodziewałem się sci-fi napisanego z rozmachem. Nie zawiodłem się, bo rozmachu historii odmówić nie można. Jednakże po przeczytaniu pierwszych rozdziałów spodziewałem się czegoś więcej, spodziewałem się udanego połączenia „Hyperionu” z „Gwiezdnym Przypływem”. Tu pojawił się problem.

Historia zaczyna się kapitalnie: pierwszy kontakt, wyniszczająca wojna, ucieczka statków-ziaren i rozwój oddalonych od Ziemi kolonii, wykaraskanie się Ziemi z konfliktu dzięki pomocy z zewnątrz i wpasowanie się w międzygwiezdne społeczeństwo, a potem odkrycie jednej z zaginionych kolonii współdziałającej ze starożytną, zacofaną obecnie rasą. Gwiezdne konflikty, polityka, starcia ras i ideologii. A w tle tego pradawny konflikt między życiem organicznym i maszynowym. Byłem w niebo wzięty, bo naprawdę wszystko wskazywało, że będziemy mieć do czynienia z międzygwiezdnym społeczeństwem na miarę uniwersum z Gwiezdnego Przypływu przyprawionym o konflikt jak z Hyperionu. Dobrze było, naprawdę, a potem wzięło i się sfilcowało. Dlaczego? Bo dotarliśmy do szczegółu.

Szczegół niestety w tej powieści leży. Im dalej w wątki, plany, konstrukcję fabuły, tym więcej umowności, dziur logicznych i naiwności. Gwiezdne społeczeństwo po wstępnym zarysowaniu pozostaje w takim stanie do końca, taka sama sytuacja spotyka rasy oraz zarys sytuacji politycznej. Akcja skupia się poszczególnych bohaterach i kłopotach, w które się uwikłali. A kłopoty to intrygi szyte naprawdę grubą dratwą, gdy pod ręką ma się zaawansowane nanonici. Dodatkowo mamy tu do czynienia nie tyle z miszmaszem gatunkowym, który w pewnym stężeniu występuje, co z miszmaszem punktów ukazania akcji, która skacze w różne miejsca. To, moim zdaniem, nie bardzo autorowi wyszło, bo zbytnio zaburza tempo i wybija z rytmu, do tego stopnia, że przygód niektórych bohaterów najnormalniej nie chciało mi się czytać, a na pobieżnym kartkowaniu ich rozdziałów nic nie traciłem (co za dobrze o książce nie świadczy). A sami bohaterowie byli nieskomplikowani, by nie powiedzieć prości, i niestety nie udało mi się zbytnio przejąć ich losami. Bardziej interesowała mnie sytuacja ogólna, ale ona była przyćmiewana losami bohaterów, co tylko potęgowało moją irytację.

Tym oto sposobem z początkowego zachwytu lektura „Ziaren Ziemi” zamieniła się w brnięcie do końca, by zobaczyć w jakim momencie autor urwie nam akcję każąc czekać na kolejny tom. Szczerze, to nie wiem, czy po ten kolejny tom sięgnę.

Łatwo boczyć się na oczekiwania, gdy wchodzą nam w paradę. No i tylko boczenie pozostaje, bo nic z tym fantem zrobić się nie da. Gdy brałem w łapki „Ziarna Ziemi” spodziewałem się sci-fi napisanego z rozmachem. Nie zawiodłem się, bo rozmachu historii odmówić nie można. Jednakże po przeczytaniu pierwszych rozdziałów spodziewałem się czegoś więcej, spodziewałem się udanego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Albo Mistrz zapomniał, jak się pisze, albo ja mam jakiś wyidealizowany obraz starych przygód Wiedźmina. Pewny jednak jestem, że mamy do czynienia z pierwszą ewentualnością, bo widocznie za dużo czasu minęło odkąd Sapkowski ostatni raz myślał o Wiedźminie i najnormalniej w świecie zapomniał. Zapomniał bohaterów, zapomniał klimat opowieści, zapomniał tempo akcji, zapomniał konstrukcję fabuły. Zabrakło tego, co czyniło ze starych przygód Wiedźmina coś niesamowitego. Zabrakło błyskotliwych postaci pierwszoplanowych, niesamowicie ciekawych postaci drugoplanowych, a nawet epizodycznych, zabrakło wielowątkowej fabuły, zabrakło takiego prowadzenia fabuły, że człowieka ciągnęło do przewracania stron, zabrakło niesamowitego humoru zmieszanego z brutalnością, zabrakło rzucających na kolana dialogów. To nie jest Wiedźmin, to prawie wiedźmin. A to "prawie" robi kolosalną różnicę sprawiając, że odnoszę wrażeniem, jakby Sapkowski próbował naśladować sam siebie, i to do tego nieudolnie. Odnoszę wrażenie, jakby postacie ukazane w "Sezonie burz" były stare i najnormalniej im się nie chciało. Prawdopodobnie zdanie to powinno dotyczyć jednak autora. Nieciekawa fabuła sugeruje nie przypływ weny twórczej, raczej braki finansowe. Tak samo wskazuje na powyższe umiejscowienie czasowe akcji, bo przecież historia ta upchnięta została między pierwszy a drugi tom opowiadań. Tak więc definitywnie mamy do czynienia z próbą wyciągnięcia pieniędzy od fanów.
Szkoda, bo zamiast deseru, dostaliśmy odgrzewane resztki. Same w sobie ciągle dobre, ale w porównaniu do oryginalnego dania - ledwo jadalne.

Albo Mistrz zapomniał, jak się pisze, albo ja mam jakiś wyidealizowany obraz starych przygód Wiedźmina. Pewny jednak jestem, że mamy do czynienia z pierwszą ewentualnością, bo widocznie za dużo czasu minęło odkąd Sapkowski ostatni raz myślał o Wiedźminie i najnormalniej w świecie zapomniał. Zapomniał bohaterów, zapomniał klimat opowieści, zapomniał tempo akcji, zapomniał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czasami robimy coś złego, coś definitywnie złego. Czasami nas złapią, czasami nie, ale czasami coś jeszcze poza policją zwróci na nas uwagę i w naszym życiu pojawi się zwierzę. Można zrobić wiele rzeczy, może pojawić się wiele zwierząt. Czy wiesz, co trzeba zrobić, by pojawił się Leniwiec? Zinzi Decembre wie.
Zinzi nie ma łatwego życia. Leniwiec wykopsał ją poza nawias normalnego społeczeństwa gwarantując nikłą rekompensatę w postaci magicznego talentu do znajdywania. Czego? Wszystkiego, co zgubione. Kiedyś Zinzi miała lepsze życie, lepsze mieszkanie i lepszą pracę. Teraz społeczeństwo „stoczyło” ją do getta zwanego „zoo city” – sposobu, w jaki Johannesburg radzi sobie z zoolusami. Zinzi też musi sobie jakoś radzić – spłacić narkotykowe długi i zarobić na życie. I radzi sobie. Może nie zawsze pięknie, ale stara się. Przy okazji korzysta ze swojego talentu i robi różnego rodzaju zlecenia na odnalezienie różnego rodzaju rzeczy. Aż w końcu dostaje zlecenie, które kończy się kłopotem. A kłopot ten jest wstępem do dużo większych kłopotów.

Książka ta zwróciła moją uwagę głównie przez pochwały ze strony Williama Gibsona – jednego z moich ulubionych autorów. Zaskoczyło mnie to, bo co ma cyber do urban fantasy? Jak się okazało, całkiem sporo. Z założenia książka Lauren Beukes należy do gatunku urban fantasy, ale praktycznie jest napisana w czysto cyberpunkowym stylu. Gibsonowskim stylu. Teraz już nie dziwię się, dlaczego ta książka zwróciła uwagę ojca cyberpunku. I jeżeli mam być szczery, to zwiodło mnie to.
Liczyłem na urban fantasy, a typowego urban fantasy jest tu zaskakująco mało. Jakbym miał tą książkę do czegoś porównywać, to najbliżej jej do „Rozpoznania wzorca”, gdzie informatykę podmieniono na magię. Tylko czegoś jej brakuje. Brakuje prawdziwej magii, którą urban fantasy powinno być przesycone. Niby są zwierzęta i ich dary, ale bardziej to przypomina magię voodoo niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Z jednej strony to nowość, ale z drugiej wypada średnio. Ja przynajmniej nie czuję tego klimatu – magia zawsze w tym gatunku była czymś jaskrawym, żywym, porywającym, a w Zoo City wydaje się czymś pobocznym, skrytym i ciemnym, czego należy się wstydzić. Nie mogę odmówić autorce wykreowania interesującego, nowego świata, ale to nie jest urban fantasy. Akcja również nie należy do dynamicznych. Do tego intryga nie jest moim zdaniem umiejętnie prowadzona i nie wciąga. Zawiązano ją perfekcyjnie, pootwierano wiele wątków, a potem ten potencjał został koncertowo zmarnowany.
Jak nie budujemy książki na wciągającym świecie i porywającej akcji, to trzeba zbudować ją na czymś innym. Tym czymś mogą być bohaterowie.

Autorka wykreowała naprawdę świetną postać głównej bohaterki i ona właśnie ratuje tą książkę. Zinzi jest wyrazista, realistyczna, inteligentna i cyniczna. Niestety jest jej tu stanowczo za dużo. Pierwszoosobowa, specyficzna, jakby dziennikarska (czemu nie należy się dziwić patrząc na osobę autorki) narracja w czasie teraźniejszym skupia się w pełni na Zinzi i jej spojrzeniu na świat, na jej życiu i jej obserwacjach. Cała reszta zdaje się grać drugoplanową rolę. Gdyby zbudować książkę wokoło tego, pójść w stronę ukazania rzeczywistości otaczającej Zinzi, a jej losy potraktować, jako pretekst do czegoś większego – jednym słowem, gdyby zamiast Williama Gibsona było tu więcej Paolo Bacigalupi, to mogłaby z tego powstać niesamowita książką. A tak dostaliśmy średnio ciekawe losy ciekawej postaci.

A może zabrałem się za tą książkę ze złym podejściem? Wydaje się, że ona może wciągnąć. Starczy, że nie zaszufladkuje się jej przed przeczytaniem. To nie jest urban fantasy. To coś nowego – bardzo realistycznie wykreowany, dość mroczny świat opisany w dziennikarskim stylu przez inteligentną i cyniczną Zinzi. To da się lubić. Czy jednak zasługuje to na nagrody? Moim zdaniem nie.

Czasami robimy coś złego, coś definitywnie złego. Czasami nas złapią, czasami nie, ale czasami coś jeszcze poza policją zwróci na nas uwagę i w naszym życiu pojawi się zwierzę. Można zrobić wiele rzeczy, może pojawić się wiele zwierząt. Czy wiesz, co trzeba zrobić, by pojawił się Leniwiec? Zinzi Decembre wie.
Zinzi nie ma łatwego życia. Leniwiec wykopsał ją poza nawias...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Klika słów o cyklu, jako całości, jaki o light novel, przy okazji:
http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2013/12/spice-wolf-czyli-to-co-najlepsze-w-ln.html

ps. to jest książka, nie mylić z mangą!

Klika słów o cyklu, jako całości, jaki o light novel, przy okazji:
http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2013/12/spice-wolf-czyli-to-co-najlepsze-w-ln.html

ps. to jest książka, nie mylić z mangą!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Okrutny świat. Okrutny ja” – ten cytat najlepiej opisuje losy Jorga. I jeszcze jedno słowo: „zemsta”. Tak, krwawa, bardzo krwawa, zemsta, która potrafi nadać życiu sens. Bo trudno znaleźć sens życia, gdy w wieku dziewięciu lat obserwujesz jak gwałcą i mordują twoja matkę, a głowę młodszego brata rozwalają o przydrożny kamień. Czasami tylko takie uczucie potrafi utrzymać przy życiu w brutalnym średniowiecznym świecie. Świecie wypełnionym walkami o tron rozbitego imperium.

Przyznam szczerze, że mam nielichą zagwozdkę z tą książką. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by jeden konkretny plus przyćmił skaczące do oczu minusy. Tym plusem jest niesamowicie sugestywna kreacja głównego bohatera, który jest zarazem narratorem powieści. To właśnie jego oczami śledzimy rzekę krwi, w którą przemienił ścieżkę swojego życia. Pomimo trzynastu lat na karku chłopak zrobił w ciągu kilku lat więcej złego niż niejedna kanalia, którą mieliśmy okazję spotkać na kartach innych powieści zrobiła przez całe życie. A, przepraszam, Jorg nie jest zły. Zło jest zbyt prostym i pustym konceptem. Jorg po prostu jest zdeterminowany, ma jasno określone cele, dąży do ich realizacji z przerażającą skutecznością i ma zamiar wygrać tą grę.
I wbrew temu wszystkiemu, tej rzece krwi i rewii okropieństw, polubiłem go i dałem się pochłonąć opowiadanej przez niego historii. Bo zostało to naprawdę niesamowicie opisane.

Ogólnie udali się autorowi bohaterowie. Jorg, towarzyszący mu Makin i Nubańczyk, i reszta bezwzględnej banda włóczącej się z nimi, palącej, gwałcącej i mordującej wszystko, co się rusza (w dowolnej kolejności). Nie było tam nikogo dobrego, a jednak wzbudzali we mnie jakieś dziwne pozytywne uczucia. W tej książce w ogóle nie było dobra, a zło wydawało się abstrakcją, choć mieliśmy je na wyciągnięcie ręki. Podejrzewam, że taki właśnie był znane nam z kart historii średniowiecze. Świat, do którego z nieznanych mi powodów tęskni tak wiele osób. Świat, w którym życie było tanie, a okropieństwa powszechne. Mało jest książek, które tak dobitnie to opisują, w plastyczny i realistyczny sposób.

A co z wadami, zapytacie? Jest ich kilka, ale… no właśnie, „ale”.
Fabuła jest prosta jak budowa cepa, jak autostrada stanowa, jak streszczenie Zmierzchu. Pomimo całkiem sporej objętości książki, można ją ująć w góra dwóch zdaniach. Praktycznie brak jest jakichkolwiek wątków pobocznych, a te główne w ogóle nie są rozbudowane. Do tego niektóre wątki są wsadzone jakby na siłę i poprowadzone w zatrważająco naiwny sposób. Tyczy się to głównie wątków związanych z tym, jaki jest przedstawione szersze otoczenie, kto za tym wszystkim stoi i jaka jest geneza świata. A geneza jest taka, którą szczerze w literaturze fantasy nie znoszę, ale nie będę jej opisywał - przekonacie się sami (ja przynajmniej pod koniec książki zgrzytałem już gość głośno zębami).
Tylko pomimo tego zgrzytania czytałem książkę z prawdziwą przyjemnością, bo jest niesamowicie napisana i już. Przynajmniej w moim odczuciu ma całkowicie zaburzone proporcje – większość, to sugestywny opis czynów i przemyśleń Jorga. A reszta, takie rzeczy jak świat i szersza fabuła, jest dosłownie tym przytłoczona. I, o dziwo, wychodzi to książce na zdrowie. Podejrzewam, że gdyby autor zabrał się za fabułę i wątki, a odpuściłby sobie ten niesamowity pierwszoosobowy styl, to wyszłaby nam z tego kolejna sztampowa powieść fantasy, o której zapomina się dwa dni po przeczytaniu. Nie odpuścił sobie, pociągnął to do granic i dzięki temu wyszła książka, którą bezwiednie rozpamiętuje się jeszcze długo po skończeniu lektury.

Nie wiem, czy sięgnę po dalsze losy Jorga, bo przyznam, że zbudowanie drugiego tomu na tym samym schemacie co pierwszy, będzie kiepskim pomysłem, bo ten czar w końcu pryśnie, a materiału na coś innego autorowi ewidentnie brakuje. Pewnie sięgnę, na przekór sobie. I na przekór swoim zwyczajowym standardom oceny szczerze polecam zapoznanie się z „Księciem Cierni”.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/12/ksiaze-cierni-mark-lawrence.html

„Okrutny świat. Okrutny ja” – ten cytat najlepiej opisuje losy Jorga. I jeszcze jedno słowo: „zemsta”. Tak, krwawa, bardzo krwawa, zemsta, która potrafi nadać życiu sens. Bo trudno znaleźć sens życia, gdy w wieku dziewięciu lat obserwujesz jak gwałcą i mordują twoja matkę, a głowę młodszego brata rozwalają o przydrożny kamień. Czasami tylko takie uczucie potrafi utrzymać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Kiedyś było fajnie – jak kogoś zabiłeś, to miałeś pewność, że będzie leżał martwy tak ciałem, jak i duchem. I kawały o zmarłej teściowej można było spokojnie opowiadać nie bojąc się, że dusza bohaterki tychże kawałów dobierze się nam do skóry. Co było martwe, to było martwe do końca. Dobrze było, ale potem wzięło i się sfilcowało. Teraz duchy wróciły i próbując odgryźć ci tyłek. A przynajmniej te nieświęte, co uciekły z objęć Kościoła Prawdy. I przez takie właśnie duchy Chess – nasz mała wytatuowana ćpunka, znaczy się, wiedźma – ma sporo roboty uganiając się w postapokaliptycznym świecie za tym, co zwiało z miasta duchów.

Udał się autorce koncept świata, przyznam. Apokalips już trochę widzieliśmy, magicznych też, ale takiej z duchami w roli głównej to jeszcze chyba nie było. Niestety autorka zmarnowała ten zacny pomysł. Dlaczego? Już spieszę wytłumaczyć.
Ten świat jest pusty – taka wydmuszka. Pobieżnie szkic z masą plam, które aż proszą się o wypełnienie i tchnięcie w ten świat życia. Niestety, tego w „Nieściętych duchach” zabrakło, a to błąd, obok którego ciężko przejść mi spokojnie. Niby jest Kościół, a go prawie nie widać. Niby jest postapokalipsa, a znowu się jej nie czuje. Do tego opisywane miejsca wydawały mi się pływać w ciemnym morzu niebytu, jak gdyby poza nimi mało co więcej było. Szkoda, bo gdyby ten świat żył, był wypełniony szczegółami, miejscami i ludźmi, to odbiór książki mógłby być o niebo lepszy.

Łatwiej byłoby też, gdyby bohaterowie byli ciekawsi. Podobno Stacia Kane zdobyła uznanie, ale moim skromnym zdaniem sporo jej brakuje choćby do Patrici Briggs i Jeaniene Frost, o Illonie Andrews nie wspominając. Bo pani Stacia nie dość, że pomysły na bohaterów miała w większości nie za bardzo oryginalne, to jeszcze nie udało jej się tchnąć w tych bohaterów życia. A przecież nie było wiele postaci, nad którymi trzeba było się pochylić. Ledwie trzy ważniejsze i kilka z dalszego planu. Niestety, jak się nie umie, to i z jedną postacią trudno sobie poradzić i potem mamy bohaterów nieciekawych, mało realistycznych i po prostu nudnych.
Chess, która w zamyśle miała być postacią intrygującą i niecodzienną byłą po prostu postacią nieodpowiedzialną i irytującą niczym przysłowiowa blondynka (nie uchybiając niczym blondynkom). Narkotyki i tatuaże miały dodać jej uroku „krawędzi”, ale autora opisała to tak, jak gdyby mieszkaniec Afryki pisał o Antarktydzie. Terrible to taki ni pies, ni wydra i nie wiadomo w sumie, czego się po nim spodziewać, przez co trudno traktować go poważnie – ani nie straszny, ani pociągający, ani intrygujący. Lex miał chyba grać rolę „mrocznego amanta”, ale znowu brakło warsztatu, by go dobrze wykreować.
Tragicznie nie jest, ale mogło być o wiele lepiej. Już nawet Karen Chance udało się stworzyć bardziej wyraziste postacie (i o wiele głupsze, tak na marginesie).

I fabule też czegoś zabrakło. Cała afera nie trzymała w napięciu, a z perspektywy czasu wydaje się dość nijaka. Mam wrażenie, że autorka wymyśliła całkiem dobry szkic fabuły, ale nie wiedziała jak go wypełnić ciekawymi rzeczami. No i w mojej opinii duchy nie najlepiej nadawały się do tego bałaganu. Po prostu w tym przypadku były… zbyt niematerialne. Autorka próbowała być oryginalna, ale nie dość, że wyprzedził ją choćby w tym Mike Carey to na dodatek zrobił to o wiele lepiej, bo dobrze dobrał fabułę do tematyki i wcale nie silił się na same duchy, a dorzucił łaki, demony i insze paskudztwa.
Być może przez to właśnie zabrakło napięcia w książce. Całość, choć sprawnie opisana, mnie przynajmniej w żadnym napięciu nie trzymała, nie ciekawiło mnie specjalnie, co będzie dalej, jak Chess sobie poradzi i kto za tym wszystkim stoi. Może jakbym nie czytał wcześniej tony książek o podobnej konstrukcji, to moje podejście było by inne, ale przeczytałem na nieszczęście autorki.

Obiektywnie patrząc książka nie jest złą, nie jest nawet średnia, a jest całkiem udaną powieścią. Niemniej nie jest niczym nadzwyczajnym i całkiem łatwo mógłbym polecić od ręki z pięć lepszych tytułów urban fantasy.


http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/12/nieswiete-duchy-stacia-kane.html

Kiedyś było fajnie – jak kogoś zabiłeś, to miałeś pewność, że będzie leżał martwy tak ciałem, jak i duchem. I kawały o zmarłej teściowej można było spokojnie opowiadać nie bojąc się, że dusza bohaterki tychże kawałów dobierze się nam do skóry. Co było martwe, to było martwe do końca. Dobrze było, ale potem wzięło i się sfilcowało. Teraz duchy wróciły i próbując odgryźć ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Žamboch lubi bohaterów, którzy na stwierdzenie, że zabijanie przychodzi im równie łatwo jak oddychanie kręcą przecząco głową, bo przecież oddech potrafią wstrzymać na całkiem długo, czego już o zabijaniu powiedzieć nie mogą. Lubi ich i wpycha w większość swoich książek. Takie zniszczone życiem maszyny do zabijania. Czasami dodaje do tego ciekawy świat lub intrygę i wychodzą z tego naprawdę zacne książki. Jak przy tych zacnych książkach wyglądają przygody Bakly’a? Już nie tak różowo, ale za to dużo bardziej czerwono.

O fabule nie ma się co rozpisywać. A to z prostego faktu, że fabuły tu brakuje. Coś, co mogłoby być jej osią jest jedynie wspominane pobieżnie między jedną a drugą rzezią montowaną naprędce przez Bakly’a. Bo nasz bohater ma bardzo krótki temperament i zabijanie uważa zazwyczaj za najlepsze wyjście z sytuacji, a przynajmniej za najłatwiejsze. Zważywszy na jego siłę i sprawność udało mu się tą tezę obronić. Jeżeli nie wierzycie, że z każdej przygody da się wyjść zabijając prawie wszystkich, a wierzycie, że trzeba rozmawiać itp., to Bakly wyleczy Was z tych naiwnych przekonań. Nie przeczę, że sam w sobie jest postacią ciekawą: jest w miarę inteligentny, niesamowicie sprawny i naprawdę nieustraszony. Do tego jego motywacja wcale nie jest płytka. Nie nadaje się jednak na bohatera pierwszoplanowego. Jak już ten pierwszy plan mu się trafi, to autor powinien wesprzeć go ciekawą fabułą, tajemnicza przeszłością, zaskakującymi wątkami i nietuzinkowym światem. Udało się to w „Mrocznym Zbawicielu”, ale z jakiegoś powodu tu z tego zrezygnowano i dostaliśmy, co dostaliśmy.

Świat przedstawiony to świat przedstawiony bardzo pobieżnie. Ale nawet ten pobieżny wgląd pokazuje nam obraz przeciętny, znany dobrze z dziesiątek innych książek – świat zamrożony w epoce średniowiecza z niewielkim dodatkiem magii. Fabuły, jak wspomniałem, brak – książka została podzielona na luźno ze sobą powiązane opowiadania. Zdarzają się całkiem ciekawe i lekko zaskakujące jak „Pogoń za Czerwoną Gwiazdą”; większość jednak przypomina jedynie pretekst dany Bakly’owi do wyrżnięcia masy ludzi.

Jeżeli komuś sam Bakly i jego przenośna rzeźnia wystarczą, to szczerze polecam. Bądź co bądź Žamboch pisze dobrze, dlatego książkę czyta się szybko i sprawnie (choć sześćset stron o tym samym zakrawa na grafomanię). Jednak szukającym czegokolwiek więcej stanowczo odradzam. Jest sporo dobrej a mrocznej fantasy – choćby stareńkie przygody nieśmiertelnego Kane’a lub nowiutkie „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/10/czas-zyc-czas-zabijac-miroslav-zamboch.html

Žamboch lubi bohaterów, którzy na stwierdzenie, że zabijanie przychodzi im równie łatwo jak oddychanie kręcą przecząco głową, bo przecież oddech potrafią wstrzymać na całkiem długo, czego już o zabijaniu powiedzieć nie mogą. Lubi ich i wpycha w większość swoich książek. Takie zniszczone życiem maszyny do zabijania. Czasami dodaje do tego ciekawy świat lub intrygę i wychodzą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czas na wilczego romansu z paranormal romance ciąg dalszy. Tym razem na horyzoncie pojawia się półżywa dziewczyna. I do tego ruda! Przez półżywą nie należy rozumieć, że przed chwilą brała udział w maratonie. Wprost przeciwnie. Po tatusiu, który był świeżo upieczonym wampirem i, jak się okazał "jeszcze był skuteczny", odziedziczyła kilka bonusowych genów czyniących z niej unikatowego mieszańca. W połączeniu z katolicko zaściankową rodzinką i sąsiadami zapewniło jej to traumatyczne dzieciństwo prowadzące do rozwinięcia patologicznych zachowań, jak co weekendowe polowania na wampiry w nocnych klubach. Nie, nasz rudzielec zdecydowanie nie jest normalny. Mamusia, pełna nienawiści i uprzedzeń do martwych facetów, ciągle ciosa jej na głowie kołki, które następnie każe wbijać w nierozsądnych krwiopijców. Nie ma to jak zrobić z córuchny przynętę i haczyk zarazem. Wszystko idzie dobrze, o ile takie życie można nazwać dobrym, do momentu, w którym Cat (tak nasze dzielne dziewczę każe się zwać) trafia na trochę starszego i bardziej rozsądnego wampira, który ma własne cele dalece wykraczające za cowieczorne znalezienie aorty z cyckami. Wraz z Bones'em - naszym nowym wampirzym nabytkiem - w życie Cat wkracza sporo zmian. Jak się okazuje, wampirze społeczeństwo jest całkiem rozbudowane, wampiry nie są wcale takie oczywiste, mają trochę tajemnic i zazwyczaj są dużo przebieglejsze od barowych pijawek, z którymi dotychczas Cat się zadawała. Nie są też wcale jednoznacznie złe. Ah, i są zabójczo przystojne. Naprawdę zabójczo.

Szczerze, to podszedłem do lektury spodziewając się powtórki z żałosnego "Dotyku ciemności". Gdyby nie kusząca perspektywa możliwości po wyzłośliwiania się, to w ogóle bym się za to nie brał. No i co? No i nic : ) Ku mojemu zaskoczeniu i początkowej zgrozie ta książka okazała się naprawdę dobrą. Bliżej jej znacznie do cyklu o przygodach Kate Daniels (choć Bones'owi do Currana sporo brakuje) niż do „Dotyku”. Może piszę to przez kontrast ze wspomnianym "Dotykiem", ale przygody Cat są naprawdę sprawnie opisane, postacie wydają się realistyczne, akcja wciąga, a fabuła choć nie powala, to i nie straszy. Dużym plusem, przynajmniej dla mnie, są w miarę oldschoolowe wampiry. Mogą, co prawda, chodzić po słońcu, ale dziwnie lekko to przyjąłem - jakoś tam to pasowało i nie było to specjalnie mocno eksponowane. Całość to po prostu przygodowe urban fantasy z przewodnim wątkiem romantycznym (prawdopodobnie z tego powodu bardziej podobają mi się przygody Cate Daniels od przygód Catherine – Cat – Crawfield). Wątek romantyczny oraz konstrukcja postaci są tu typowo nakierowane na kobiece audytorium. Nie będę rozwodził się nad nimi, bo to nie dla mnie, ale podobały mi się, jako całość. Cat zachowywała się na tyle rozsądnie, bym nie zgrzytał zębami, a czasami nawet na tyle rozsądnie, bym pokiwał z uznaniem głową – jako główna bohaterka wypadła naprawdę dobrze. Bones’a trudniej mi ocenić – wydaje się dość schematyczną postacią zmontowaną typowo pod publikę, ale taka przecież jest idea tej książki. Niemniej i jego w miarę polubiłem, choć nie mogę uznać go za postać ciekawą. Reszta postaci jest mocno trzecioplanowa, ale dobrze spełnia swoje role.
Jak wspominałem wcześniej, książka jest napisana dobrze. Tak dialogi, jak i opisy oraz opisy walk, których jest całkiem sporo. Swoją drogą zastanawia mnie jedno – to drugi paranormal romance, jaki przeczytałem i w obu tak sceny erotyczne, jak i sceny okrucieństwa, są mocno wyeksponowane. To pierwsze jest zrozumiałe, ale to drugie mnie trochę zaskoczyło.

Książka zaciekawiła mnie na tyle, bym zabrał się za kolejne tomy (i bawił się nawet lepiej, niż przy pierwszym). W kategorii rozrywki mocne 7/10

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/03/w-po-drogi-do-grobu-jeaniene-frost.html

Czas na wilczego romansu z paranormal romance ciąg dalszy. Tym razem na horyzoncie pojawia się półżywa dziewczyna. I do tego ruda! Przez półżywą nie należy rozumieć, że przed chwilą brała udział w maratonie. Wprost przeciwnie. Po tatusiu, który był świeżo upieczonym wampirem i, jak się okazał "jeszcze był skuteczny", odziedziczyła kilka bonusowych genów czyniących z niej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są talenty i talenty. Dzięki tym pierwszym zarabiasz grubą kasę, a dzięki tym drugim występujesz w takich programach jak "Mam talent" i modlisz się, by ktoś cię dostrzegł. Jest jednak jeszcze jeden rodzaj talentu. Teoretycznie możesz zarabiać dzięki niemu kupę kasy, a praktycznie to modlisz się, by nikt tego talentu nie zauważył i nie próbował go wykorzystać.
Cassie ma właśnie ten trzeci rodzaj talentu i strasznie przechlapane w życiu. Jej zdolności pozwalają jej na przewidywanie przyszłości i komunikowanie się z duchami. I wszystko byłoby fajnie, gdyby o jej talentach nie dowiedziały się nieodpowiednie osoby. Martwe osoby, by uściślić. A gdybyśmy chcieli być jeszcze bardziej szczegółowi to dodalibyśmy, że te osoby mają kły i piją krew.
Chyba nie ma nic gorszego od wampira o naturze gangstera, o czym Cassie przekonała się tracąc w dzieciństwie rodziców i wolność, a teraz, już jako dorosła osoba, uciekając i knując zemstę. I żeby to wszystko było tylko tak skomplikowane, ale gdzie tam. Cassie zostaje wciągnięta w konflikt, w którym biorą udział siły, których istnienia nawet nie podejrzewała. Siebie samą też o kilka rzeczy nie podejrzewała.
Dobra, żarty na bok - mało nie umarłem przy tej książce. Już na samym początku zdrowo dostałem w kość od narracji, bo narratorką jest Cassie, która ma w głowie istny chaos i ja, jako czytelnik, przez ten chaos musiałem przedzierać się, by jakkolwiek ogarnąć sytuację. Większość tekstu to nudnie napisane i często powtarzające się przemyślenia głównej bohaterki, która, tak między nami, pół mózgu zamieniła na brak odpowiedzialności i wyobraźni. Niestety, nie jest sama - reszta bohaterów dzielnie depcze jej po piętach. Szczególnie problem ten dotyka magów (Pritkin), ale i wampiry mają w tej kategorii godnego siebie reprezentanta (Tomas). Ogólnie wszyscy zachowują się jak na jakiś prochach. Czytając opisy tego, co robią bohaterowie miałem wrażenia jak z jakiejś bardzo słabej i bardzo egzaltowanej sztuki teatralnej, z podziałem na role tak mocnym, że gdy ktoś odgrywał swoją kwestię to świat zamierał i czekał, aż ten skończy. Autorka musiała pisać to, co jej akurat do głowy przychodziło i robić to naprawdę szybko, bo nie wygląda, by miała czas zastanowić się porządnie nad zachowaniem postaci. Podejrzewam, że liczyła się tylko Cassie, a reszta bohaterów fruwała jak wiatr głównego wątku zawiał. A że wiał halny… No i totalnie żadnego z bohaterów nie polubiłem, a nawet nie udało mi się ich porządnie poznać. Cassie była nudna i heroicznie głupia, Tomas to taki latynoski macho z połową mózgu i wielkim ego (ubiera się na czarno), Pritkina magowie powinni zamknąć w klatce i wyrzucić klucze zamiast wysyłać na misje, a Luis nosi rapier i wtrąca francuskie zwroty w każdym zdaniu. Był jeszcze Mircea – jego polubiłem, ale nie pamiętam, za co.
Gubiłem się przy tym, czasami totalnie, w sytuacji. Opisy były bardzo słabe. Większości tekstu to przemyślenia Cassie z wepchanymi między nie na odwał skrawkami opisów wydarzeń. Czasami musiałem sobie odpuszczać wyobrażenie otoczenia i akcji. Zostawało jedynie skupiać się na bohaterach i lichych dialogach, których zresztą było mało. Osobne zdanie należy się dla opisów walk - były tak chaotyczne i głupie, że miejscami byłem w ciężkim szoku (jeden z bohaterów, w zamkniętym pomieszczeniu, rzucił się na kogoś z… granatem w dłoni…)
Za to wiem jak autorka stworzyła świat przedstawiony - zaprosiła dwie przyjaciółki i kilka butelek Malibu (sami tak z kumplami robiliśmy, ale stosowaliśmy wódkę). Dziewczyny uwaliły się przykładnie, a następnie przerzucały pomysłami, co też tu jeszcze umieścić w świecie, żeby fajniej było. Ciekawi mnie, która tam biedna o satyrach marzyła.
To było tak przepakowane „cool” rzeczami, że w połowie książki przestałem doszukiwać się w tym wszystkim choćby skrawka wewnętrznej spójności i sensu. Rzeczy były, bo były. Ktoś coś robił, bo mógł. Dlaczego? A kogo to obchodzi. A zdarzenia działy się...
Najmocniejszą stroną książki była fabuła, która choć naiwna, to jednak zaciekawiła mnie na tyle, by jakoś dobrnąć do końca. Choć między bogiem a prawdą, to głównie ciekawiło mnie, co też tam jeszcze autorka wymyśliła.
Szczerze, to nie wiem, komu to polecić. Przyjaciółka, której ten tytuł zgarnąłem z półki zanim zdążyła go napocząć, właśnie go czyta i chyba nie dobrnie do końca.
http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/02/dotyk-ciemnosci-karen-chance.html

Są talenty i talenty. Dzięki tym pierwszym zarabiasz grubą kasę, a dzięki tym drugim występujesz w takich programach jak "Mam talent" i modlisz się, by ktoś cię dostrzegł. Jest jednak jeszcze jeden rodzaj talentu. Teoretycznie możesz zarabiać dzięki niemu kupę kasy, a praktycznie to modlisz się, by nikt tego talentu nie zauważył i nie próbował go wykorzystać.

Cassie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Północ

Góry. Cholerne góry, kamienie, lasy, doliny, śnieg, dziesiątki plemion i ich bogów. I ten lodowiec. Imperium przyszło tu po żelazo, srebro i miedź, ale tak naprawdę to nie one są głównym towarem eksportowym. To topór i skała. Każdy, kto zagości w tej krainie może dostać tego więcej niż będzie w stanie przełknąć. A nie trzeba wiele. Nawet na uczęszczanych szlakach łatwo znaleźć się w sytuacji, w której szybkie nogi nie pomogą. Często poniosą cię one na spotkanie nawet bardziej zakazanych mord niż posiadają górale, którzy cię gonią. Tylko te nowe mordy mają jedną cechę szczególną – szare płaszcze na grzbietach. Słyszałeś o nich? Pewnie, że słyszałeś. Nie da się przybyć tu i nie słyszeć. Szczególnie Szósta zrobiła się sławna. Toż to legendy się o nich tworzą. Sławne negocjacje i ta piekielna historia z shadoree. A o niektórych wydarzeniach to lepiej nie słyszeć. Dlaczego? Szczury mogłyby obgryźć ci nogi, hehe. Cicho! Tak, te szczury, więc o dwa tony ciszej. Nie słyszałeś, czym wsławiła się Szósta Kompania Szóstego Pułku Górskiej Straży? Serio? No, nie wiem, czy chce mi się opowiadać tak długą historię, w gardle mi zaschło. Dzięki. Eh, przednie piwo tu warzą. A więc, od czego tu zacząć? Może od pościgu za shadoree. I nie zamawiaj jedzenia, bo od tego, co robili i co tak bardzo wkurzyło Szóstą nawet najtwardszym zabijakom robi się niedobrze, a ty, bez obrazy, do nich nie należysz. Słuchaj, więc. To było tak…

Południe

Siedziałem przy niej od dwóch dni. Choć pewny byłem, że umrze, jej stan zaczął się stabilizować. Issaram – ten pustynny lud – nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać, choć tak naprawdę mało o nich wiem, więc nie powinno mnie to dziwić. Mogłem z nią zrobić, co chciałem, nawet zerwać zawój materiału, pod którym ukrywają twarz przed obcymi. Nie zrobiłem tego jednak. Zasłużyła na honor i musiał to przyznać nawet taki meekhanczyk jak ja. Zasłużyła po tysiąckroć. Sama przeciw dwóm tuzinom. Musiała być gdzieś w pobliżu, gdy usłyszała krzyki mordowanych dzieci. Dzieci nie sprzedały swego życia tanio, ale i tak zginęły. A ona rzuciła się na dwa tuziny jeźdźców. I wygrałaby, gdyby nie szaman. Zabiła go w końcu, ale sama odniosła prawie śmiertelne rany. Teraz od dwóch dni opiekuję się nią siedząc w pustynnej niecce i wsłuchuję w jej majaczenia. Opowiada o swoim ludzie, o niezrozumieniu, o najeździe meekhan i o krwawej zemście, o pradawnych wojnach bogów. I o bracie. Przede wszystkim o bracie, który zszedł do świata cywilizacji, by poznać ten świat. To niesamowita historia, warta opowiedzenia, ale nie wiem, czy powinienem kiedykolwiek ją komuś powtórzyć…

Imperium

To cholerne Imperium zbyt się rozciągnęło, mówię ci. Jeszcze trochę, a zwali się jak dom ze zbyt małą ilością podpór pod sufitem. Potrzeba konsolidacji tego, co już zdobyte. Wytłuczone kulty odbudowują świątynie, a ich kapłani skupiają coraz więcej wiernych. Jak coś się z tym nie zrobi, to imperium znowu stanie w płomieniach religijnych krucjat. Potrzeba pewnych zmian. A imperialne szczury ganiają w te i we w te. Mówię ci, te roszady wśród żołnierzy to ich robota. Podobno kogoś szukają. To ma jakiś związek z tą nieszczęsną wioską, co zniknęła z powierzchni ziemi pięć lat temu. I wiesz, co ci powiem? Mam nadzieję, że nigdy tej osoby nie znajdą…




Nareszcie, nareszcie! Nareszcie trafiłem na bardzo dobrą książka fantasy. A dokładniej na zbiór opowiadań, z których część była już publikowana i nagradzana. Czuć w tym „Grombelardzką legendę” i „Północną granicę”, ale to nie plagiat, a coś naprawdę porządnego, podobnego, jednak napisanego we własnym stylu, zgrabnie łączącego walkę i krew z często dość głębszym przesłaniem.
„Opowieści” były tak wychwalane, że nie mogłem podejść do nich inaczej niż z mocnym dystansem, ale ten już po przeczytaniu pierwszego opowiadania rozwiał się momentalnie. Świetnie opisana akcja i otoczenie – idealne połączenie dynamiki i szczegółowości, które pozwala bez problemu orientować się w akcji, ale jednocześnie nie nuży, nie przystopowuje jej; dobrze skonstruowani bohaterowie - a czasami i bardzo dobrze, rozbudowani, z historią, z różniącymi się charakterami; barwny świat opisany dokładnie tak, by zaciekawić i nie zanudzić opisami; intrygi, tajemnice i puenta wieńcząca każde z opowiadań. Czego chcieć więcej? Jeżeli ktoś mruknął w tym momencie „powieści, a nie opowiadań” to wspomnę, że opowiadania z perspektywy tworzą pewną luźną całość, budują zręby głównego wątku i mają kontynuację w kolejnym tomie. Naprawdę warto sięgnąć po „Opowieści”. Jeżeli tendencja zostanie utrzymana, to rośnie nam konkurencja dla Feliksa W. Kresa. Z czystym sumieniem polecam tą książkę każdemu fanowi dark fantasy.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/02/opowiesci-z-meekhanskiego-pogranicza.html

Północ

Góry. Cholerne góry, kamienie, lasy, doliny, śnieg, dziesiątki plemion i ich bogów. I ten lodowiec. Imperium przyszło tu po żelazo, srebro i miedź, ale tak naprawdę to nie one są głównym towarem eksportowym. To topór i skała. Każdy, kto zagości w tej krainie może dostać tego więcej niż będzie w stanie przełknąć. A nie trzeba wiele. Nawet na uczęszczanych szlakach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wyobraźcie sobie, że prawa fizyki rządzące naszym światem siedzą w pudełku niczym kot Schrödingera. Ich stan nie jest jednak zero-jedynkowy, proste „żywy-martwy”. Zastąpmy go czymś o wiele bardziej skomplikowanym, bo przecież tym jest. Przez długi czas prawa te, ukryte przed ludzkim wzrokiem, wprawiały wszystko w ruch i to nam wystarczało. Następnie ludzie tacy jak Newton i Einstein zaczęli do nich zaglądać i powiedzieli: „prawa te są takie, a nie inne”. Wyciągnęli z pudełka prawa jak prawo powszechnego ciążenia, ogólnej i szczególnej teorii względności, i wiele innych, a świat przyjął je, jako prawdziwe, inne odrzucając, jako z gruntu fałszywe. A co, gdyby to Arystoteles pierwszy zaglądnął do tego pudełka i wyciągnął coś zgoła innego – prawa formy i materii, żywiołów takich jak ge, pyr, hydor, aer?

Znacie zapewne takie osoby – wchodzą do pomieszczenia i rozmowy cichną; takie, które nie muszą nic mówić, by wzbudzić szacunek bądź strach; inne, które bez problemu zarażają nas swoim nastrojem (radością bądź smutkiem). Ich postawa, sposób mówienia, pewność siebie – to wszystko promieniuje z nich w prawie namacalny sposób wpływając na nas. A co, gdyby wyrzucić z poprzedniego zdania słowo „prawie”? Gdyby wpływali nie tylko na nas, ale i na otoczenie? Gdyby ich forma była na tyle potężna, by zmienić naszą formę i morfę, a w szczególnych przypadkach nawet sam keros świata? Gdyby lekarze nie tylko wiedzieli jak leczyć i co stosować, ale potrafili wpływać na pacjenta mocą swojej formy, narzucać jego morfie odpowiedni kształt pomagając mu zdrowieć? Gdyby teknitesi nie tyle potrafili coś zbudować/stworzyć/zrobić, co rzeczywiście wpływali na morfę rzeczy, na które nakierowany jest ich talent? Gdyby demiurgosi potrafili kreować całkiem nowe morfy (jak np. nowe zwierzęta bądź zwierzęce hybrydy), doprowadzać żywioły do prostszych morf lub zmieniać całkowicie stadia tych morf (kamień lżejszy od powietrza, powietrze poruszające się stale w jednym kierunku)? Gdyby istnieli kratistosi – królowie świata, których anthos odmieniałby keros całych krain gnąc go w swojej koronie niczym wosk, a w bliskości których normalni ludzie byliby w stanie jedynie paść na ziemię i czołgać się w pyle?
Jak wyglądałby nasz świat, u którego podstaw stałyby odmienne prawa fizyki?
Jeżeli chcecie wiedzieć, to zapraszam do lektury „Innych pieśni”.

Dukaj jest mistrzem i geniuszem. Wykreowany przez niego świat jest niesamowity, tajemniczy i inny, a zarazem tak podobny. Pomimo wszystko łatwo się w nim odnaleźć odkrywając jakieś punkty zaczepienia, nie pogubić się. Nazwy są inne, ale nie całkiem inne - często to tylko przekręcona litera lub jakaś forma greki. Nie jest to jednak zabieg czysto estetyczny, o nie – wszystko ma swój cel. Historia i historyczne postacie są inne, ale znowu Dukaj w jakiś tajemniczy sposób wydobywa z naszych umysłów odpowiednie skojarzenia pomagające ułożyć kreowany przez siebie przy użyciu obcych słów obraz w zgrabną i zrozumiałą całość. Miejsce akcji zlokalizować dużo łatwiej, ale ciągle trzeba wysilić się odrobinę. Mnie dawało to niesamowitą przyjemność – poznawać powoli całkiem nowy świat. To było jak prawdziwa przygoda – wyprawa w nieznane!

Czymże jednak byłby nawet najwspanialszy świat bez bohatera?

Hieronim Berbelek, a dokładniej esthlos Hieronim Berbelek - spotykamy go w momencie, w którym jego życie jedzie na jałowym biegu, zniszczone wydarzeniami przeszłości – wojną, w której brał udział. Próbuje nadać mu sens, odbudować swoją morfę, odzyskać siłę swojej formy. Udaje mu się żyć z dnia na dzień prawie od niechcenia zarabiając całkiem przyzwoite pieniądze na swojej małej kompanii handlowej. To jednak nie to, czego szuka, co może mu pomóc. Zagląda od czasu do czas na przyjęcia organizowane przez aristokrację i króla Vodenburga – wsiada wtedy do powozu cały czas mając w uszach namowy swojego wspólnika starającego się wypędzić go z marazmu, w który popadł. Choć nie jest tym, kim był kiedyś, jego forma ciągle jest formą aristokraty – kogoś, kto walczy, kto bierze to, co uznaje za sobie należne. Opędza się od perspektywy podróży powietrzną świnią do Aleksandrii, do której namawia go tenże sam wspólnik, w celu podpisania nowych umów handlowych. Wszystko to pył. Życie Hieronimia ciągle balansuje niebezpiecznie na krawędzi.
Co może mu pomóc? Czy będzie to spotkanie z niewidzianymi od lat dziećmi, które była żona (po wpadnięciu w nieliche kłopoty) odsyła pod jego opiekę? Czego chce od niego nastoletni Abel, którego głowa pełna jest wyobrażeń o ojcu powstałych pod wpływem wyczytanych w podręcznikach do historii relacji? Jak to spotkanie wpłynie na nich obu? Co może zrobić dla swojej nastoletniej córki Alitei? Kim jest i czego chce od niego tajemnicza esthle Amitace, którą Hieronim postanowił chcieć pożądać, narzucając sobie siłą woli odpowiednią formę pożądania?
Powoli bieg wydarzeń kieruje ich w stronę Aleksandrii leżącej w cieniu anthosu kratistosa Nabuchodonozora. Aleksandrii kryjącej wiele piękna i tajemnic, będącej bramą do serca Afryki kryjącej największą zagadkę świata – tygiel, w którym powstają pod stopą tajemniczej formy (a może jej braku) morfy tyleż piękne, co przerażające. Kryjącej punkt zwrotny w życiu Hieronima.

Dukaj nie tworzy historii łatwych w odbiorze. Niemniej wciągają one niesamowicie, tak, że nie sposób się oderwać. Pełne tajemnic, nowych słów i znaczeń, niesamowitych bohaterów i lądów, filozofii i teologii, fizyki niebędącej naszą fizyką, balansującej na granicy alkemii i nieznanego. „Inne pieśni” to rozbudowane dzieło, które bardzo trudno jednoznacznie zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. W naturalny sobie sposób wymyka się prostym określeniom, bo jakże określić przy użyciu starych słów coś całkiem nowego?

Moim skromnym zdanie „Inne pieśni” to książka, którą każdy, kto nie szuka w szeroko pojętej fantastyce jedynie rozrywki, musi przeczytać. Powiem też, że to najlepsza książka Dukaja i zarazem jedna z najlepszych, jakie czytałem.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/02/inne-piesni-jacek-dukaj.html

Wyobraźcie sobie, że prawa fizyki rządzące naszym światem siedzą w pudełku niczym kot Schrödingera. Ich stan nie jest jednak zero-jedynkowy, proste „żywy-martwy”. Zastąpmy go czymś o wiele bardziej skomplikowanym, bo przecież tym jest. Przez długi czas prawa te, ukryte przed ludzkim wzrokiem, wprawiały wszystko w ruch i to nam wystarczało. Następnie ludzie tacy jak Newton i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wybór należy tylko do ciebie. Możesz odejść, a możesz zgodzić się zostać. Stracisz wtedy swoje imię i wszystkie więzy łączące cię z dotychczasowym życie. W zamian dostaniesz nowe więzy i nowy cel, przywileje i honory. Jeżeli powiesz „tak”, to będzie ostatni wybór w twoim życiu.


Bezwarunkowa wierność to straszliwa rzecz, szczególnie, gdy nie masz wyboru, komu masz ją ofiarować. Takie życie czeka Królewskich Fechmistrzów – wychowanków swoistego zakonu wojowników służących królom Chiviaiu. Głównym bohaterem – sir Durendal – jest jeden z nich. Wydawałoby się, że zwolnienie z podejmowania jakichkolwiek decyzji, poza tym jak najlepiej strzec swojego protegowanego, jest komfortową sytuacją. Tak przynajmniej wydaje się większości kandydatów na fechmistrzów. Nudne życie u boku nudnego protegowanego. Czasami życie potrafi jednak zaskoczyć. Durendala poznajemy w młodości, w momencie, w którym podejmuje ostatni zwałoby się wybór w swoim życiu, by zaraz przeskoczyć w przyszłość i zobaczyć go, jako człowieka już sędziwego i niebędącego fechmistrzem. Zamiast tego pełniącego funkcję kanclerza. Funkcję, której właśnie jest w dość nieprzyjemny pozbawiany.
Książka opowiada historię Durendala i przedstawia zdarzeniach, które doprowadziły go do tego momentu jego życia. Poznajemy więc historię służby królowi na jego dworze, historię niezachwianej wierności i poświęcenia, historię wyborów, często bardzo trudnych.
Oraz historię fechmistrzów, bo to oni tak naprawdę są tu głównym, zbiorowym bohaterem.

Pomysł na fechmistrzów autor miał zaiste świetny – zakon, będący bardziej szkołą, który przyjmuje różnego typu dziecięce „odpady” i w tyglu kuźni ciała i ducha przekuwa na fechmistrzów. Są tu kształtowane nie tylko ich umiejętności, ale i ciała – w rytualnej magii przywołującej duchy dopasowuje się ich wzrost i inne pożądane cechy. Nie to jest jednak najciekawsze, bo takie rzeczy przecież już widzieliśmy. Ciekawa jest przysięga, jaka później łączy fechmistrza z protegowanym. Przysięga powodująca, że na początku nie jest nawet w stanie oddalić się zbytnio od niego. Powodująca, że nie sypia, nie jest w stanie upić się, nie jest w stanie zrobić cokolwiek przeciw swojemu protegowanemu. Przysięga, którą fechmistrz składa w rytuale, w momencie, w którym protegowany przebija jego serce mieczem. Od tego momentu jedynym celem jego życia jest chronienie protegowanego i w drugiej kolejności króla – jeżeli król sam nie jest protegowanym. Czasami dochodzi do konfliktów, w których przysięga fechmistrza zostaje poddana ciężkim próbom.

Zdawałoby się, że książka powinna mnie zachwycić. Dobrze napisana, z pomysłem, z ciekawymi zdawałoby się bohaterami. Niestety czegoś jej brakło. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi – czytałem i po jakimś czasie, z kartki na kartkę, coraz bardziej coś było nie tak. Dopiero teraz, po skończeniu książki, z perspektywy kilku dni, widzę, o co chodziło. Czytając tą książkę miałem wrażenie oglądania niskobudżetowego serialu s-f. Wszyscy pewnie znacie ten niski budżet, kameralne wnętrza, średnią grę aktorską. Tu odnosiłem dokładnie takie samo wrażenie. Brakowało rozmachu w scenach i fabule, brakowało zróżnicowania bohaterów, brakowało mocno zaznaczonego wątku przewodniego, zwrotów akcji, rozbudowanych wątków pobocznych.

Książkę, nawet pomimo powyższego, czytało się dobrze, ale tylko dobrze. A wierzę, że niektóre osoby mogłaby ona zmęczyć. Niemniej amatorom fantasy mogę ją polecić z czystym sumieniem.
Książka ma swoją kontynuację w postaci dwóch kolejnych tomów. W wolnej chwili dam im szansę.

http://slowami-po-sladach.blogspot.com/2012/02/opowiesci-o-krolewskich-fechtmistrzach.html

Wybór należy tylko do ciebie. Możesz odejść, a możesz zgodzić się zostać. Stracisz wtedy swoje imię i wszystkie więzy łączące cię z dotychczasowym życie. W zamian dostaniesz nowe więzy i nowy cel, przywileje i honory. Jeżeli powiesz „tak”, to będzie ostatni wybór w twoim życiu.


Bezwarunkowa wierność to straszliwa rzecz, szczególnie, gdy nie masz wyboru, komu masz ją...

więcej Pokaż mimo to