-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać354
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik16
Biblioteczka
2013-11-21
2013-09-01
"Kształtuję cię myślą, słowem i czynami.
Dziergam ząbki twoich paluszków, modeluję muszelki uszu, żeby potem wkładać w nie świat.
Twoim oczom obiecuję morze kolorów: sino-fioletowe niebo, biel śniegu za oknem i czerwoną kropkę biedronki, która zajada się teraz zupą z cukru.
I smaki ci obiecuję. Ten najsłodszy, czekoladowo-pocałunkowy, i ten słony, którego nie chcę ci obiecać, a muszę.
Ale wiesz?
Łzy, choć słone, bardzo często są szczęśliwe "[1].
Sięgając po "Wszystko dla Ciebie" spodziewałam się odprężającej lektury w sam raz na jedno popołudnie. Może to przez kolorową okładkę, może przez notkę z tyłu książki, a może przez jedną z recenzji, którą miałam okazję przeczytać, zanim zdecydowałam się zgłosić po tę powieść w facebookowej akcji "Obieg zamknięty"... Teraz, już po przeczytaniu dzieła Joanny Sykat, mogę z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa stwierdzić, że choć książka jest krótka, choć opowiada o kobiecie, której rozpada się małżeństwo, moim zdaniem nie jest lekkim czytadłem, na którego końcu główna bohaterka znajduje nową pracę, nową miłość i nowych przyjaciół.
Trzydziestokilkuletnia Agata pewnego dnia odkrywa przez przypadek, że jej mąż Kuba nawiązał wirtualny romans z KatJą, kobietą poznaną przez Internet. Wkrótce partner wyprowadza się od niej. I wtedy Agata dowiaduje się, że nosi w sobie nowe życie, owoc swojego związku małżeńskiego, który teraz istnieje jedynie na papierze. Głowa kobiety pełna jest przemyśleń na temat macierzyństwa, na które nie czuje się gotowa. Prawie natychmiast postanawia też, że mąż nie dowie się o tym, że spodziewa się jego dziecka. Zdaje sobie zatem sprawę z tego, że czeka ją samotne oczekiwanie na potomka. W życiowych kłopotach wspiera ją przyjaciółka Monika, która może poszczycić się szczęśliwym związkiem. Dużą rolę w życiu Agaty odgrywa też ciotka Nina. Czy mąż w końcu dowie się o ciąży? Jak potoczą się dalsze losy małżeństwa Kuby i Agaty?
Podczas czytania kolejnych stron byłam świadkiem przemiany Agaty. Jej monologi, skierowane do nienarodzonego dziecka, na początku pełne są sprzecznych emocji, niepokoju, niedowierzania, obaw o to, jak będzie wyglądać przyszłe życie jej i dziecka. Z czasem przychodzą radości: usłyszenie bicia serduszka, pierwsze USG, kupno pierwszego ubranka, w końcu pierwsze wyczuwalne ruchy; pojawiają się też obawy: czy z dzieckiem wszystko w porządku, czy ciąży nic nie zagraża.
Książkę tę odebrałabym na pewno zupełnie inaczej, gdybym nie była matką. Od razu wyczułam też, że powieść napisała pisarka, która wie, co to znaczy macierzyństwo, której nie są obce rozterki ciężarnej kobiety. Rozterki, które mogą pojawić się niezależnie od tego, czy matkę czeka samotna opieka nad dzieckiem, czy nie. Bo nawet wtedy, gdy małżeństwo jest szczęśliwe, a dziecko planowane, po wykonaniu testu do kobiety dociera, że od tej chwili już nic nie będzie takie samo, że jej życie zmieni się diametralnie i nieodwracalnie. Znam te rozterki. Na początku aż trudno uwierzyć w to, że pod sercem nosi się nowe życie. A potem, po urodzeniu okazuje się, że owszem, życie bardzo się zmieniło, ale pojawienie się dziecka to najwspanialszy cud, jaki może człowieka spotkać.
Miałam tego nie pisać w recenzji, ale w końcu odważni ludzie nie wstydzą się łez. Przyznaję, że nie raz i nie dwa zdarzyło mi się płakać podczas tej lektury. Kiedy czytam fragment zacytowany na początku mojego tekstu, za każdym razem mam mokre oczy. I czuję, że (czy to w ogóle możliwe?) kocham moją córeczkę jeszcze bardziej. Wzruszyła mnie też wypowiedź lekarza Agaty. Pozwolę sobie i ten fragment Wam zacytować: " - Wie pani? - Lekarz pomagał jej wstać. - Praktykuję już ze czterdzieści lat. Słyszałem tysiące pierwszych krzyków dzieci, słyszałem bicie ich serca jeszcze tam, w brzuchu matki. Ale za każdym razem to dla mnie prawdziwy cud. Nieporównywalny z niczym innym" [2].
Autorka nie skupia się jedynie na ukazaniu pełnych sprzeczności przemyśleń kobiety oczekującej dziecka. W książce przemyca też sporo życiowej mądrości na temat małżeństwa. I znów: inaczej odebrałabym tę książkę, gdybym nie miała za sobą kilkuletniego stażu małżeńskiego, od razu da się odczuć też, że powieść napisała osoba posiadająca już pewien bagaż życiowych doświadczeń. I nie musi chodzić tu od razu o zdradę. Przecież w każdym długoletnim związku zdarzają się gorsze i lepsze dni, a kryzysy przeplatają się z małymi i większymi radościami. Joanna Sykat wie, że rzadko kiedy coś jest po prostu czarne albo białe, a przeważnie są to odcienie szarości o różnym nasyceniu.
Wiele prawdy jest w słowach, które Autorka włożyła w usta ciotki głównej bohaterki: "Ślub daje gwarancję na bezkolizyjne, milutkie współistnienie na góra parę lat [...]. A ty się próbujesz wyłamać, szarpiesz siły na coś, z czym i tak sobie nie dasz rady. To tak, jakbyś chciała szampana pić przez całe życie [...]. Potem to już znacznie bardziej adekwatny jest kompot z rozgotowanymi truskawkami. Swojski, od lat ten sam. Pewny. Nie jest może jakoś specjalnie wykwintny, ale nie zaszkodzi jak pity w nadmiarze szampan. No i zawsze możesz podać go w ładnej szklance" [3]. To prawda, że z czasem ten szampan zmienia się w kompot z truskawek. Ale czy to źle? Nie oznacza to, że musimy się ze wszystkim godzić, ale warto próbować zatroszczyć się o obecny związek i coś w nim zmienić (vide: ładna szklanka) niż od razu z niego rezygnować. Bo przecież i ta nowa osoba kiedyś nam spowszednieje, a szampan znów ustąpi miejsca kompotowi.
Na uwagę zasługują różne rodzaje narracji, na które zdecydowała się Joanna Sykat. Mamy tu tradycyjną narrację trzecioosobową, pomiędzy którą wplecione są rozmowy głównej bohaterki na gadu gadu, jej maile, monologi skierowane do nienarodzonego dziecka oraz zapiski w notatniku poczynione zarówno przez nią, jak i przez jej męża. Dzięki tej różnorodności form poznajemy Agatę z różnych stron. Bohaterka do przyszłego dziecka zwraca się za pomocą innych słów niż te, którymi posługuje się w rozmowie na gadu gadu z koleżanką, czy też podczas mailowania z nią. Wówczas zdarzy jej się użyć niecenzuralnych wyrażeń, których to nigdy nie użyje zwracając się do dziecka.
Na koniec napiszę jeszcze, że moją ulubioną bohaterką jest ciotka Agaty. Nie wiem czemu, ale w mojej głowie przybrała ona wygląd Małgorzaty Lorentowicz, a dokładnie wykreowanej przez nią babci Wolańskiej z filmów "Kogel mogel" i "Galimatias".
W książce jest naprawdę sporo wartych zanotowania sentencji oraz trafnych spostrzeżeń, zarówno tych dotyczących macierzyństwa, jak i małżeństwa. Na mojej półce z książkami zajmuje naprawdę ważne miejsce (tak, oczywiście po odesłaniu jej kolejnej osobie musiałam kupić własny egzemplarz). Komu ją polecam? Przede wszystkim żonom i matkom. Nie chodzi tu o to, że usiłuję pokazać, iż nie-matki nic z lektury nie zrozumieją. Nie! Wydaje mi się jednak, że nie uda im się wynieść z niej tyle, ile żonom i matkom właśnie. I myślę, że w większości nie będą jej w stanie docenić na tyle, na ile ona zasługuje.
Przypisy:
1. Joanna Sykat, Wszystko dla Ciebie, s. 241
2. Ibidem, s. 149
3. Ibidem, s. 244-245
"Kształtuję cię myślą, słowem i czynami.
Dziergam ząbki twoich paluszków, modeluję muszelki uszu, żeby potem wkładać w nie świat.
Twoim oczom obiecuję morze kolorów: sino-fioletowe niebo, biel śniegu za oknem i czerwoną kropkę biedronki, która zajada się teraz zupą z cukru.
I smaki ci obiecuję. Ten najsłodszy, czekoladowo-pocałunkowy, i ten słony, którego nie chcę ci...
2013-04-01
„Zastanawia mnie nie od dziś fenomen pisania wspomnień. Co innego książki naukowe, na przykład historyczne - te starają się opisywać zdarzenia przeszłe możliwie najdokładniej. Albo beletrystyka - tu z kolei wiadomo, że nie należy wymagać od niej kurczowego trzymania się realiów, bo posługuje się fikcją literacką. Oba te rodzaje narracji spełniają swoją oczywistą rolę, ale czemu i komu mają służyć czyjeś wspomnienia, prócz oczywiście samych ich autorów?” [1]
Moim zdaniem spisane przez kogoś wspomnienia zainteresują nie tylko młodsze pokolenia rodziny, której one dotyczą. Mogą one wzbogacić też życie zupełnie obcej, nie związanej z opisywaną rodziną, osoby. Ileż to można odnaleźć w nich swoich własnych przeżyć z przeszłości! Czasem są one ukryte gdzieś głęboko, ale w trakcie czytania czyjejś opowieści nagle do nas wracają. Czytając wspomnienia Anny Drzewieckiej, sama przypomniałam sobie wiele chwil z mojego dzieciństwa.
Ciotki to opowieść o zwykłej rodzinie. I właśnie ta zwyczajność sprawia, że czytelnik może w tychże opowiadaniach odnaleźć cząstkę siebie, porównać historie opisane przez Annę Drzewiecką ze swoimi własnymi wspomnieniami, a także z opowieściami zasłyszanymi od rodziców i dziadków. Książka składa się z kilkunastu rozdziałów. Pierwszy z nich pt. Na początku było drzewo... jest niejako wprowadzeniem do pozostałych. Opowiada on o wędrownym cieśli, przodku autorki książki, który niedaleko rozłożystej lipy postanowił się osiedlić, zbudować dom i założyć rodzinę. Fragmenty o wojennych losach członków rodziny autorki nie są zbyt obszerne. Wiąże się to z tym, że jej babcia nie lubiła zbyt wiele o tym mówić. Zapewne wspomnienia te były zbyt bolesne i nie chciała, by zaprzątały one dziecięcą jeszcze wtedy głowę późniejszej autorki książki.
W kolejnych rozdziałach poznajemy babcię Teklę i dziadka Jana. Muszę przyznać, że gdy czytałam niektóre z fragmentów tych rozdziałów, miałam łzy w oczach. Stanęli mi wówczas przed oczami moi nieżyjący już dziadkowie. Mój dziadziu, który zmarł w połowie lat dziewięćdziesiątych, podobnie jak i ten z kart książki też lubił majsterkować i również produkował wino. Do tej pory mam w pamięci tę całą aparaturę, która stała w domu moich dziadków. Oczywiście robił to w wolnych od pracy na roli chwilach. Moja babcia tak samo ciągle krzątała się po cudownie pachnącej kuchni. A kiedy przeczytałam o jej zaśnięciu, przypomniałam sobie śmierć mojej babci, która również odeszła spokojnie i z uśmiechem na ustach.
Następne rozdziały książki są poświęcone tytułowym ciotkom. Było ich aż osiem. Siedem z nich to córki opisywanej wcześniej babuni Tekli, ósma to żona ich brata. Każda z nich wyróżniała się czymś innym i była na swój sposób wyjątkowa. Jak to w życiu - jedna była przez autorkę wyjątkowo lubiana, inna - wręcz przeciwnie. Opisując ciotki autorka wspomina ich przyzwyczajenia czy przedmioty i zapachy, które się z nimi do tej pory jej kojarzą.
Osobne rozdziały opowiadają o gosposi Róży, która rozmawiała z ptakami, a także o domowych zwierzętach i przyjaźniach z dzieciństwa. Autorka dzieli się też wspomnieniami związanymi z wakacjami oraz opowiada o Pamiątkowie. Co to jest? Tego już Wam nie zdradzę. Napiszę tylko, że wielu z nas posiada coś takiego, tylko być może inaczej je nazywa. Jednym z symboli dzieciństwa autorki stała się jabłonka, która rosła obok kamienicy, w której mieszkała jedna z ciotek. Wiecie, że i ja mam takie ukochane drzewo? Jest to grusza, którą zasadził jeszcze mój dziadziu. To w jej cieniu bawiłam się, jadłam posiłki, czytałam, rozmawiałam.
Ta dość krótka książka ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny i wiele ciepła. Nie ma tu dat i suchych faktów, zamiast tego są zapachy, kolory, smaki, dźwięki zapamiętane z dzieciństwa czy strzępki zasłyszanych wtedy historii. Cieszę się, że autorka nie zachowała swych wspomnień dla siebie, a podzieliła się nimi z czytelnikami. Atutem książki jest niezwykle plastyczny, obrazowy język, którym posługuje się Anna Drzewiecka. Sama chciałabym umieć w ten sposób pisać. Myślę, że jeszcze niejeden raz wrócę do tej pozycji, także po to, by szukać inspiracji do kontynuowania spisywania dziejów mojej własnej rodziny, czym zajmuję się w wolnym czasie.
Przypis:
1. Anna Drzewiecka, Ciotki, s. 71
Anna Drzewiecka, "Ciotki", Wydawnictwo M, Kraków 2012.
„Zastanawia mnie nie od dziś fenomen pisania wspomnień. Co innego książki naukowe, na przykład historyczne - te starają się opisywać zdarzenia przeszłe możliwie najdokładniej. Albo beletrystyka - tu z kolei wiadomo, że nie należy wymagać od niej kurczowego trzymania się realiów, bo posługuje się fikcją literacką. Oba te rodzaje narracji spełniają swoją oczywistą rolę, ale...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Za ileś lat, przez Nowy Świat
Już inni ludzie wieczorami będą szli.
A jednak wiem na pewno, że melodyjką zwiewną
Powrócą nasze dni.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Wrócą piosenką, sukni szelestem,
Błękitnym cieniem nad talią kart
I śmiechem, który kwitował żart.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem,
Zapachem dawno już zwiędłych bzów,
Poezją skrytą wśród zwykłych słów". [1]
Słowa piosenki, której fragment zacytowałam, chodziły za mną przez cały czas czytania publikacji "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne" autorstwa Mai i Jana Łozińskich. Dlatego też to właśnie nimi rozpoczynam swoją recenzję.
Maja i Jan Łozińscy zajmują się historią obyczajowości polskiej w XIX wieku i okresie międzywojennym. Maja Łozińska ma na swoim koncie takie tytuły jak "Smaki dwudziestolecia. Zwyczaje kulinarne, bale i bankiety" oraz "W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaje, święta, zabawy". Poza omawianą przeze mnie publikacją wspólnie wydali też książkę "W kurortach przedwojennej Polski. Narty. Dancing. Brydż", a na listopad 2012 planowana jest premiera najnowszego ich dzieła pt. "Historia polskiego smaku. Kuchnia, stół, obyczaje".
We wstępie recenzowanego przeze mnie albumu możemy przeczytać m.in., że "książka ta to swoisty reportaż z przeszłości, w którym wspomnienia, relacje literackie i anegdoty układają się w opowieść o szczególnym okresie historii polskiego społeczeństwa, jakim było dwudziestolecie międzywojenne. Radość z odzyskanej niepodległości, szybkie zmiany cywilizacyjne i obyczajowe, bujne życie towarzyskie, sukcesy - ale i porażki - w drodze do nowoczesnej Europy, tworzyły fascynującą atmosferę tamtych, jakże trudnych lat". [2] W całej publikacji możemy odnaleźć m.in. cytaty pochodzące ze wspomnień Stefana Żeromskiego, Josepha Conrada, Aleksandry Piłsudskiej, Jerzego Waldorffa czy Jarosława Iwaszkiewicza. Fragmenty te nie są jednak obszerne, bo cytowane jest tylko to, co ściśle wiąże się z poruszaną tematyką (przeważnie jest to kilka zdań, czasem tylko kilka słów). Książka podzielona jest na osiem rozdziałów.
W pierwszym ("Początki") czytamy o entuzjazmie, jaki zapanował po odzyskaniu niepodległości, ale i o problemach, na jakie wówczas natrafiono. Nie było w tym nic dziwnego, w końcu tereny, które od tej pory miały być jednym organizmem państwowym, przez wiele pokoleń należały do trzech różnych państw, różniło się więc panujące w nich prawo, oświata czy sądownictwo. Czy wiecie, że na terenie Galicji (w przeciwieństwie do dwóch pozostałych zaborów) panował ruch lewostronny? Różny był też stopień zacofania gospodarczego. Kolejnym problemem były zniszczenia, jakie pozostawiła po sobie zakończona wojna. Na niektórych obszarach toczyły się jeszcze walki. Ludzie mieszkający wcześniej na terenach różnych zaborów często bywali względem siebie nieufni. W nowych granicach znalazły się też mniejszości narodowe (Ukraińcy, Żydzi, Białorusini, Niemcy, Litwini), które wg spisu z 1921 r. stanowiły ok. 1/3 obywateli. Ten prawdziwy tygiel narodowościowy i wyznaniowy prowadził do nieuchronnych konfliktów.
W "Pejzażach miast" autorzy zapoznają czytelnika z sytuacją, jaka panowała w najważniejszych miastach znajdujących się w granicach oswobodzonej Polski. Jako pierwsza opisana jest oczywiście Warszawa, która nawet w okresie rozbiorowym pozostała nieoficjalną stolicą nieistniejącego państwa. Była też miastem największym. Następnie przenosimy się kolejno do dawnego Krakowa, Lwowa, Wilna i Poznania. Ostatnim z przedstawionych miast jest Gdynia, "której narodziny i wspaniały rozkwit były jednym z najbardziej imponujących dokonań Drugiej Rzeczypospolitej". [3] Zwrócono też uwagę na rynki miejskie, które pełniły rolę, jaka wcześniej należała do salonów - były miejscem spotkań.
Zagłębiając się w lekturę trzeciego z rozdziałów ("Na wsi, we dworze, w pałacu") dowiadujemy się o fatalnej kondycji polskiej wsi, na której mieszkało i pracowało ponad dwie trzecie obywateli Drugiej Rzeczypospolitej. Widzimy ogromne różnice między szybko rozwijającymi się miastami a wsiami, szczególnie tymi na terenach byłych zaborów rosyjskiego i austriackiego. Czas tam się praktycznie zatrzymał. "W międzywojennej Polsce, podobnie jak w końcu XIX wieku, zasięg terytorium, po jakim poruszała się większość ludności wiejskiej, wyznaczały miejsca cotygodniowych targów i świątecznych jarmarków, oddalone od wsi nie więcej niż 15-20 kilometrów". [4] Nie dziwne więc, że niebywałą przygodą dla poleskich czy wołyńskich chłopów było powołanie do wojska. Pomimo gwarantowanej przez ustrój równości praw wszystkich obywateli, wśród społeczności wiejskiej nadal uznawany był prymat ziemiaństwa, nawet wówczas, gdy traciło ono dotychczasową pozycję ekonomiczną. Ciekawe okazały się też wspomnienia potomków arystokratycznych rodów (Radziwiłłów, Branickich, Potockich). Jakże to inny świat od tego, w którym na co dzień przyszło żyć chłopskim rodzinom. Pomimo jednak wszelkich dogodności i świetnej sytuacji materialnej, dzieci były wychowywane bez przyzwyczajania do zbytniego luksusu i uczone szacunku do każdego człowieka. Jak się potem okazało, właśnie to wychowanie pozwoliło im przetrwać trudne czasy, gdy ich majątki zostały zabrane.
"Czas zabaw i bankietów", jak się można domyślać, opowiada o tym, jak bawiono się w okresie międzywojennym. Z jednej strony wprowadzono dużo nowości, z drugiej - nadal panowało przywiązanie do tradycji (bale organizowane wg. XIX-wiecznego scenariusza, karnety na tańce itp.). Wiele zależało od towarzystwa, które bal organizowało. Na przyjęciach u artystów nie było miejsca na dawne konwenanse, tu królowała spontaniczność i wódka jako podstawa menu. A gdy przeczytałam opis przebrania pewnego studenta, pomyślałam, że tak naprawdę obecne pomysły na stroje (np. z okazji juwenaliów) wcale nie różnią się tak bardzo od tego, co można było czasem zobaczyć w latach dwudziestych. "Włodzimierz Bartoszewicz zapamiętał studenta, który 'ubrał się' w blaszany piecyk, tak zwaną kozę, 'tak nałożony, że drzwiczki wypadały w miejscu, na którym normalnie ludzie zwykli siadywać... Na drzwiczkach przyklejony był napis To wystarczyło, by sporo ciekawskich te drzwiczki otwierało, zamykając je zaraz z pośpiechem...'" [5] W rozdziale są też fragmenty dotyczące kultury picia, spotkań przy popołudniowej herbacie, dancingów czy gry w bardzo wówczas popularnego w niektórych kręgach brydża.
Z wyjątkową uwagą przeczytałam rozdział "W kinie, w kabarecie". Od dziecka mam sentyment do przedwojennych filmów. Trochę też już na ten temat czytałam, znane mi były także nazwiska gwiazd tamtych lat (jak Eugeniusz Bodo, Adolf Dymsza, Jadwiga Smosarska, Zula Pogorzelska, Hanka Ordonówna). Ogromną radość sprawiło mi ujrzenie na jednym ze zdjęć w książce mojego ulubionego aktora. Mam na myśli Eugeniusza Bodo. Natknęłam się też m.in. na zabawny opis, jak to Boy-Żeleński (wierny teatrowi i niechętny Dziesiątej Muzie) za namową Ireny Krzywickiej wybrał się do kina i co z tego wynikło. Nie będę po raz kolejny cytować (bo i tak mam wrażenie, że ujawniam zbyt dużo). Dowiecie się tego, jak i wielu innych rzeczy, gdy przeczytacie publikację. Państwo Łozińscy informują też, że początkowo ludzie nie mogli przyzwyczaić się do filmów dźwiękowych. "Maria Dąbrowska pisała w 1930 r.: Wczoraj byliśmy na filmie całkowicie mówionym. Bardzo to brzydkie". [6] Co ciekawe, już wtedy utrapieniem kinowych widzów były reklamy. Autorzy książki piszą, że często narzekano: "Jest to dla widza przykry moment, bo reklamy są naiwne, nudne i brzydkie. Można by tej przykrości uniknąć, przychodząc o kwadrans później, ale niestety krzesła w warszawskich kinach nie są numerowane i spóźniający się ryzykuje: dobre miejsca mogą być już wszystkie zajęte". [7] Sporo miejsca poświęcono kabaretom (takim jak Qui Pro Quo, Morskie Oko) oraz teatrowi. Dla mieszkańców mniejszych miast i wsi, którzy nie mieli dostępu (z powodu odległości czy też sytuacji finansowej) do wcześniej opisanych sposobów spędzania wolnego czasu, dużą rolę odgrywało radio, w którym można było posłuchać audycji zarówno edukacyjnych jak i typowo rozrywkowych.
Kolejny rozdział ("W podróży") opowiada o postępie, jaki dokonywał się w dziedzinie motoryzacji w Drugiej Rzeczypospolitej. Mamy więc tu automobile, motocykle czy aeroplany. Najpopularniejszą jednak formą podróżowania była kolej. Czy wiecie, że wówczas pociągi słynęły z punktualności? "Mawiano, że według ich przyjazdów można regulować zegarki". [8]
W rozdziale pt. "Automobiliści, lotnicy i inni" zawarte są m.in. informacje o igrzyskach olimpijskich, w których po odzyskaniu niepodległości Polska mogła brać udział. Już wtedy ogromną popularnością cieszyła się piłka nożna (choć w innych dziedzinach sportu Polacy odnosili większe sukcesy). Przeczytamy też o rajdach i wyścigach samochodowych (w których brało też udział sporo kobiet) czy turniejach automobilowych. Następnie autorzy piszą o lotnictwie i sukcesach oraz porażkach (często niestety tragicznych) polskich pilotów. Pewnie większość z Was słyszała o słynnej parze lotników o nazwiskach Żwirko i Wigura. W sierpniu 1932 zajęli pierwsze miejsce w międzynarodowych zawodach "Challenge". Stali się bohaterami narodowymi. Niestety, swoim zwycięstwem nie cieszyli się długo. Jaki był ich los, wszyscy wiemy. Miłym akcentem był dla mnie wątek szybowcowy związany z miejscowością Bezmiechowa, do której mam duży sentyment.
Rozdział "Ostatnie lata" ma na celu przybliżyć czytelnikowi sytuację naszego państwa tuż przed rozpoczęciem wojny. Jest to też swego rodzaju podsumowanie całej książki. Z jednej strony mamy tu polepszenie się sytuacji ekonomicznej i spadek bezrobocia (po cięższych latach spowodowanych światowym kryzysem). Z drugiej - patrzenie z coraz większym niepokojem na poczynania Niemiec. Autorzy zwracają też uwagę na antysemityzm, którego skutkiem było bojkotowanie żydowskich sklepów czy ostracyzm towarzyski.
Maja i Jan Łozińscy piszą w bardzo przystępny, ciekawy sposób. Widać, że przekopali się przez ogrom źródeł (zdjęcia, pamiętniki, wspomnienia, listy, artykuły prasowe). Książka nie jest jednak jedynie zlepkiem różnych faktów i ciekawostek bez ładu i składu. Jeden temat często przechodzi w drugi. Świetnym tego przykładem jest choćby rozdział "Czas zabaw i bankietów", gdzie autorzy piszą m.in. o zorganizowanym w Polsce konkursie na najpiękniejszą zastawę stołową, potem przechodzą do zasygnalizowania tego, że w kręgach politycznych dekoracja stołu podczas oficjalnych przyjęć była bardzo istotna i łatwo było o faux-pas podając tego przykład. Chodziło o ozdobienie stołu małymi żaglówkami, co zostało odebrane przez zagranicznego gościa za demonstrację kolonialnych dążeń Polski. Od statków na stole państwo Łozińscy przechodzą gładko do tych prawdziwych, na których odbywały się wystawne przyjęcia. Piszą o rejsach, podczas których goście bawili się na dancingach. To łączenie się poszczególnych zagadnień nie przeszkadza jednak w wyrywkowym czytaniu książki (gdy ktoś nie chce się zagłębiać we wszystkie szczegóły, a jedynie poznać interesujące go fragmenty czy zdjęcia i ich podpisy).
Książka została wydana bardzo estetycznie. Czcionka nie męczy oczu, z przodu mamy przejrzysty spis treści, kilka ostatnich stron natomiast zajmuje bibliografia i źródła wykorzystanych zdjęć. Fotografie i ilustracje zamieszczone w publikacji są dobrej jakości. Zachęcają do przejrzenia książki nawet osobę, która na co dzień historią się nie interesuje. Warto wspomnieć też o papierze kredowym użytym do druku oraz o twardej okładce, na której znajduje się jedno z zamieszczonych w środku zdjęć, ukazujące urok międzywojennych przyjęć. Nie znalazłam w książce ani jednej literówki, co też nie jest bez znaczenia. To wszystko świadczy o dbałości o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Jedyną wadą, na którą zwróciłam uwagę już po dłuższym zastanowieniu, jest brak przypisów.
Naprawdę warto przeczytać tę publikację. Polecam ją nie tylko miłośnikom historii i okresu międzywojennego. Być może pominęłam istotne dla innych zagadnienia poruszone przez autorów, a skupiłam się na tych, na które inny czytelnik nie zwróciłby większej uwagi, nie da się jednak napisać o wszystkim. Co jeszcze kryje w sobie książka państwa Łozińskich, dowiecie się, gdy sami po nią sięgniecie, do czego gorąco Was zachęcam.
Przypisy:
[1] Fragment piosenki z filmu "Lata dwudzieste... lata trzydzieste..." śpiewanej przez Ludmiłę Warzechę
[2] s. 7
[3] s. 70
[4] s. 83
[5] s. 119
[6] s. 153
[7] s. 158
[8] s. 209
Maja i Jan Łozińscy, "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne", Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011
Źródło: http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/
"Za ileś lat, przez Nowy Świat
Już inni ludzie wieczorami będą szli.
A jednak wiem na pewno, że melodyjką zwiewną
Powrócą nasze dni.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Wrócą piosenką, sukni szelestem,
Błękitnym cieniem nad talią kart
I śmiechem, który kwitował żart.
Lata dwudzieste, lata trzydzieste
Kiedyś dla wzruszeń będą pretekstem,
Zapachem dawno już zwiędłych...
2012-11-01
"Za parę lat, kto wie?
Co spotka jeszcze mnie,
Więc póki czas, korzystam z życia,
Co będzie jutro, nie moja rzecz,
Nie patrzę naprzód, nie patrzę wstecz,
I jedno wiem, wiem, wiem, wiem,
Żyję dzisiejszym dniem,
Dziś, dziś, dziś, dziś,
To mi zaprząta myśl!" [1]
Za każdym razem, gdy słyszę piosenkę "Dzisiaj ta, jutro tamta" (z filmu "Piętro wyżej" z roku 1937) w wykonaniu Eugeniusza Bodo, mam łzy w oczach. Zacytowane przeze mnie słowa nowego znaczenia nabrały dla nas teraz, po latach, kiedy wiemy, jaki był jego późniejszy los.
Już na samym początku chcę napisać, że nie jest to zwykła recenzja. Przynajmniej nie dla mnie. Bo publikacja, którą recenzuję, nie jest dla mnie tylko jedną z wielu. Piszę więc nie tylko o samej książce i o jej bohaterze, ale także o moich uczuciach do niego, o moich wspomnieniach sprzed lat. Tekst jest długi, nie chciałam go skracać. Podaję dość dużo szczegółów, ale to w końcu biografia i wiadomo jak się skończy. Myślę, że to wszystko piszę po części dla siebie (i to nie tylko po to, żeby po jakimś czasie móc sobie niektóre rzeczy przypomnieć, po prostu czuję taką potrzebę), a po części dla innych. Może ktoś natrafi na ten tekst i dzięki niemu pozna lepiej tego wspaniałego aktora? Chciałabym więc przybliżyć Wam trochę jego sylwetkę.
Osoba Eugeniusza Bodo zafascynowała mnie kilkanaście lat temu. Była końcówka 1997 roku, miałam 13 lat. Już wcześniej gdzieś tam w tle przewijały się prezentowane w programie Stanisława Janickiego "W starym kinie" przedwojenne filmy, które czasem oglądałam z rodzicami. Pewnego dnia zobaczyłam zapowiedź filmu dokumentalnego "Za winy niepopełnione - Eugeniusz Bodo" również pana Janickiego. Nie wiem czemu, ale poczułam, że muszę go obejrzeć. Miał być on emitowany o nieludzkiej dla trzynastolatki porze, gdzieś w okolicach północy. Doczekałam. Film wywarł na mnie ogromne wrażenie, a Bodo zyskał kolejną wielbicielkę.
Do tej pory nie wiem, czemu to właśnie Bodo zainteresował mnie najbardziej. Były przecież inne gwiazdy przedwojennego kina. Były też w końcu i gwiazdy współczesne (koleżanki kochały się wtedy w Nicku Carterze z Back Street Boys). Ja jednak miałam nietypowy gust, byłam wtedy już wielbicielką Elvisa Presleya. Pamiętam, że któraś z koleżanek przy okazji rozmowy o Eugeniuszu zapytała się, kto będzie następny i stwierdziła, że wybieram sobie idoli z coraz odleglejszych czasów. Jak miały pokazać późniejsze dzieje moich fascynacji, jej słowa okazały się prorocze, bo pewnego dnia do grona moich bożyszczy dołączył też Fryderyk Chopin. A nie powiedziałam przecież jeszcze ostatniego słowa!
Rodziców chyba nawet nie zdziwiła moja prośba o to, by z okazji Św. Mikołaja podarowali mi koszulkę z wizerunkiem Bodzia lub Bodka (jak zwykłam o nim mówić). Posiadałam jedno jedyne małe zdjęcie wycięte z programu telewizyjnego. Zostało ono tam zamieszczone właśnie przy okazji omówienia wspomnianego przeze mnie wyżej filmu dokumentalnego. Poza tym miałam nagrane na kasecie trzy piosenki w wykonaniu Eugeniusza ("Ach śpij kochanie", "Już taki jestem zimny drań", "Umówiłem się z nią na dziewiątą"). Po jakimś czasie udało mi się też znów trafić na dokument pana Janickiego i nagrać go na wideo. Było to jednak już parę lat później. Na razie wróćmy jeszcze do tamtego pamiętnego roku.
Gdy zbliżał się grudzień, mama wzięła to nieszczęsne zdjęcie i zaniosła do punktu ksero, gdzie powiększyli je jak tylko się dało. Oczywiście ksero było wtedy czarno-białe, więc zdjęcie, w rzeczywistości w sepii, dużo straciło na jakości. Potem ta odbitka ksero (w jeszcze większym formacie) umieszczona została na koszulce. Można się domyślać, jak to wyglądało (piksele). Ale byłam taka szczęśliwa!
Kilka miesięcy później wybrałam się w tej koszulce w odwiedziny do koleżanki. Na ławce obok domu siedziała jej nieżyjąca już obecnie babcia. "Przecież to Bodo!" - zawołała do mnie (czy może nawet bardziej do samego wizerunku artysty) i uśmiechnęła się. A ja byłam dumna jak paw. I cieszyłam się, że pomimo kiepskiej jakości odbitki, można było poznać, kto jest na koszulce. Teraz nie mam już ani tego zdjęcia, ani koszulki, ale że czasy się zmieniły, dzięki internetowi od lat mam dostęp do fotografii, artykułów, piosenek, filmów (a to, że są np. na youtube świadczy o tym, że Bodo, czy ogólnie kino przedwojenne, nadal ma swoich wielbicieli). Natrafiłam też na tę moją ukochaną fotografię, którą wycięłam kiedyś z programu. Może kiedyś zamówię sobie nową koszulkę z tym zdjęciem?
Eugeniusza Bodo (podobnie jak i Elvisa Presleya oraz Fryderyka Chopina) nie muszę słuchać, oglądać codziennie, choć i tak się zdarza. Zawsze jednak, powtarzam, zawsze, noszę go głęboko w swoim sercu. Wiem, poleciałam tu patosem, ale naprawdę tak czuję.
Nie dziwne więc, że przy okazji czytania tej książki i pisania jej recenzji naszło mnie na takie zwierzenia i wspomnienia. Wprawdzie i podczas recenzowania biografii Presleya zebrało mi się na wspominki, ale były one głównie związane z tym, w jaki sposób zdobyłam tamtą książkę. Bo dostęp, choć nie taki łatwy, do książek o Elvisie miałam. A gdy nie tak dawno zainteresowałam się Fryderykiem Chopinem, też od razu miałam możliwość zapoznania się z wieloma publikacjami na jego temat. Książek im poświęconym jest bowiem setki. Kochany Bodek przez lata nie doczekał się biografii. Było to spowodowane m.in. niedopowiedzeniami związanymi z jego śmiercią. I teraz, gdy w dłoniach mam dzieło pana Ryszarda Wolańskiego, to nie tylko je czytam i oglądam, ale i przeżywam. Dla mnie to nie jest jedynie podróż w czasy Drugiej Rzeczypospolitej, ale też podróż do tych chwil, w których moje zauroczenie tą gwiazdą polskiego kina rodziło się, a następnie rozkwitało. I choć mam lat drugie tyle co wtedy, chyba z jednakową ekscytacją zareagowałam na prezent od męża w postaci tej książki, jak niegdyś na podarowaną mi przez rodziców koszulkę.
Wyprodukowałam już kilka akapitów, a o samej książce napisałam raptem kilka słów. Pora więc spróbować przejść do jej recenzowania. Na początek napiszę może parę zdań o autorze. Ryszard Wolański jest dziennikarzem muzycznym, pomysłodawcą Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej, za którym to tytułem kryje się edycja radiowa, cykl telewizyjny, wydawnictwo multimedialne i książka, a także autorem wielu relacji z muzycznych imprez. Napisał książki takie jak "Sting. A short biography", "Krzysztof Klenczon", "Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie:. Nie można zapomnieć i o tym, że jest laureatem wielu nagród (m.in. nagrody TVP, ZAiKS-u, Gloria Artis, Klio 2010) oraz stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz STOART-u.
Wzięłam więc książkę do rąk. Na obwolucie znajduje się zdjęcie Bodka z dogiem Sambo. A pisząc dokładniej - jest to przerobiona okładka tygodnika Kino z 1931 r. Pomysł na jej wykorzystanie uważam za bardzo dobry.
Książka podzielona jest na trzy główne rozdziały ("Miłe złego początki...", "Tak jak w kinie" oraz "A koniec..."), które dzielą się jeszcze na kilkanaście podrozdziałów. Przed nimi możemy przeczytać bardzo ciekawą przedmowę, która napisana została przez Bohdana Łazukę. Na końcu książki znajdują się jeszcze: "Postscriptum", Źródła, Wykaz ilustracji oraz Indeks nazwisk.
Bohdan Eugène Junod (bo tak się naprawdę nazywał, jego późniejszy pseudonim artystyczny to połączenie pierwszych sylab pierwszego imienia Bohdan oraz trzeciego imienia jego matki - Dorota) urodził się 29 grudnia 1899 r. w Genewie. Jego ojciec, inżynier Teodor Junod, był Szwajcarem, a matka, Jadwiga Anna Dorota z Dylewskich - Polką. W tym miejscu wspomnę, że Eugeniusz przez całe życie posługiwał się paszportem szwajcarskim, co miało potem wpływ na jego tragiczne losy.
Trudno określić, kiedy dokładnie państwo Junodowie dotarli do Polski. Zajmowali się oni prowadzeniem kino-kabaretu, więc kontakt ze sceną Eugeniusz Bodo miał już od najmłodszych lat. W 1907 r. ojciec utworzył teatr Urania, w którym miały miejsce także seanse kinematograficzne oraz kabaretowe. Mały Bohdan najpierw tylko się przyglądał, następnie zaczął występować. Jak się wkrótce jednak okazało, nie o takim życiu dla niego marzyli rodzice. Chcieli, by wstąpił do szkoły handlowej lub medycznej, nie miał jednak głowy do rachunków, a widok krwi przyprawiał go o zawroty głowy. "Ale gdy postanowiono, że powinien zakosztować, jak jest w kolejnictwie, uciekł z domu. Pociągiem". [2]
Jego debiut sceniczny miał miejsce w 1917 r. w poznańskim teatrze Apollo. Potem trafił do Lublina. W 1919 r. pojawił się w Warszawie, gdzie zaczął występować w teatrze Qui Pro Quo. "Teatr rozdzielał role, kreował postaci ze względu na ich cechy charakterów. Wrodzone i nabyte. I tak Hanka Ordonówna była wieczną amantką, Zula Pogorzelska naiwną blondynką, wesołkiem Mira Zimińska, Lopek Krukowski i Ludwik Lawiński specjalistami od wszechobecnych wtedy szmoncesów, zwariowanym ekscentrykiem Adolf Dymsza i eleganckim bawidamkiem Eugeniusz Bodo". [3] W tamtym okresie popularność zyskała m.in. wykonywana przez Eugeniusza piosenka "Titine". Kilkanaście lat później na jej melodię śpiewano przebój "Ten wąsik, ach, ten wąsik".
W 1925 r. zadebiutował w niemym filmie "Rywale", w którym partnerowała mu Elna Gistedt. a rok później wraz z Norą Ney zagrał w "Czerwonym błaźnie". W tym samym czasie nastąpił rozłam w Qui Pro Quo, efektem którego było utworzenie przez Konrada Toma teatrzyku Perskie Oko, w którym Bodo też występował. W sklepach muzycznych pojawiały się płyty z wykonywanymi przez niego piosenkami, które obecnie znane są nam jedynie z płytowych katalogów. Zagrał też w kolejnych filmach: "Uśmiech losu", "Człowiek o błękitnej duszy" (rola główna), "Policmajster Tagiejew", "Kult ciała" i innych. Nadal oczywiście podróżował z rewiami i koncertami. W tamtym okresie miało miejsce jedno tragiczne zdarzenie. Chodzi o spowodowany przez niego w ciemnościach na słabo oznaczonej drodze wypadek samochodowy, w którym zginął jego kolega z Perskiego Oka Witold Roland. Po upadku Perskiego Oka powstało Nowe Perskie Oko, a następnie Morskie Oko i Wesołe Oko.
Już wtedy miał opinię pracoholika. Bardzo się przykładał do swoich ról, nawet tych epizodycznych. Na ich temat wypowiedział się na łamach Kina, gdzie przeczytać można było: "- Nie jestem amantem i do ról tych nie czuję żadnego pociągu - mówił Bodo. - Ostatnio odrzuciłem propozycję grania w filmie, gdy przekonałem się, że proponowano mi rolę amanta. Interesują mnie role psychologiczne, lecz do tych krajowa produkcja jeszcze nie dorosła. Ażeby być amantem - ciągnął dalej Bodo - trzeba mieć naprawdę fascynujące warunki zewnętrzne". [4] Ciekawa jestem, czy naprawdę tak myślał, czy była to jedynie fałszywa skromność.
Po rozwodzie rodziców, a następnie śmierci ojca, Bodo sprowadził matkę do Warszawy. Grał w kolejnych filmach (m.in. "Na Sybir", "Wiatr od morza") i nadal występował na scenie. Dostawał wiele listów od wielbicielek i wielbicieli, na który to temat powiedział między innymi: "Z żadnego listu się nie śmieję, żadnego nie lekceważę, każdy traktuję poważnie. Przyznam się szczerze, że nauczyły i wciąż uczą czegoś bardzo potrzebnego i praktycznego. Im więcej w listach jest pochlebstw, tem większą zachowuję rezerwę, tem więcej ostrzę swój samokrytycyzm, bo przyjść może taki czas, gdy listy będę otrzymywać jedynie od... wierzycieli". [5]
W roku 1931 wspólnie z Michałem Waszyńskim (reżyserem) i Adamem Brodziszem (aktorem) powołał do życia wytwórnię filmową B-W-B (jak można się łatwo domyślić, jej nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk trójki założycieli). Zrealizowane przez nią zostały filmy "Bezimienni bohaterowie" i "Głos pustyni". Zdjęcia do drugiego z nich kręcone były na terenie Afryki. Przygody ekipy podczas pracy i poza nią Bodo opisywał w listach drukowanych później w prasie. Najbardziej podobało mi się to, jak wybrnął z sytuacji związanej z zakazem filmowania Arabów podczas modłów (a taka scena była zaplanowana). Nie posłużył się (jak kilka tygodni wcześniej Amerykanie) łapówką, tylko... pewnym zręcznym podstępem.
Po wyprodukowaniu "Głosu pustyni" firma B-W-B przestała istnieć (względy finansowe). W jej miejsce powstała Urania-Film (nazwana tak na cześć kina, którego właścicielem był niegdyś ojciec Eugeniusza). Pierwszy film Uranii to "Jego ekscelencja subiekt". Piosenki z niego stały się przebojami, a Bodo został wybrany Królem Polskiego Filmu. Kolejnym obrazem, w którym wystąpił była "Zabawka". To z tego filmu pochodzi znana po dziś dzień piosenka pt. "(Ach te) Baby".
Eugeniusz był prekursorem reklamy w tamtych czasach w Polsce. Reklamował pastę do zębów, kapelusze, marynarki, buty, krawaty, prasę, czekoladki. Odmówił za to reklamowania wódki (był abstynentem). A jego kariera trwała w najlepsze. Zagrał w Pieśniarzu Warszawy (w którym zaśpiewał piosenki takie jak "Już taki jestem zimny drań" czy "Tylko z tobą i dla ciebie"), a następnie w kolejnych filmach: "Kocha, lubi, szanuje" oraz "Czy Lucyna to dziewczyna" (z którego pochodzi piosenka "O'key"). "Publiczność polubiła ten film za niewyszukaną, ale zręcznie poprowadzoną akcję". [6] Kobiety zwróciły oczywiście uwagę na scenę, w której Bodo rozebrał się.
Jeśli już jesteśmy przy kobietach, to oprócz Tahitanki Reri (o której napiszę za chwilę) żadnej nie udało się go zatrzymać przy sobie na dłużej (a i nawiązany romans z egzotyczną pięknością nie zakończył się szczęśliwie). Oto co miał na ten temat do powiedzenia: "Nie w miłości, lecz miłości jestem wierny. Wiem, że narażam się tem powiedzeniem płci pięknej, ale jako przysięgły "szwarccharakter" filmowy, mam nadzieję, że jakoś to będzie, wybaczą mi i nadal będą darzyły mnie swoją sympatią, tem bardziej, że jestem bardzo dyskretny". [7]
Reri, polinezyjska piękność odkryta przez pewnego niemieckiego reżysera, do Polski przybyła, aby promować film, w którym wystąpiła. Następnie miała wyruszyć w dalsze tournee. Nie wyruszyła. "Nieoficjalnie było już wiadomo, że Reri odwzajemnia wielkie uczucie, a Bodo szaleje ze szczęścia". [8] Wkrótce zamieszkała w mieszkaniu Eugeniusza, wraz z jego matką. Z czasem aktor coraz częściej pokazywał się z Reri publicznie. Wyprodukował też film (jego wytwórnia Urania nadal działała) "Czarna perła" (1934), w którym on i Reri zagrali główne role. Film ten cieszył się ogromnym powodzeniem, jednak gdy można go było oglądać w kinie, ich związek należał już do przeszłości. Reri wznowiła przerwane tournee, a Bodo wyruszył na występy do Palestyny. Potem unikał tematu młodej Tahitanki. Według niektórych osób na zerwanie miał wpływ alkoholizm Reri. Mogło być też tak, że niestały w uczuciach Bodo po jakimś czasie znudził się tym związkiem. Sama Reri do końca zachowała do niego ciepłe uczucia. W tym miejscu chcę napisać, że autor nie wybiela aktora, ani nie tłumaczy w żaden sposób jego zachowania. Tego, co rzeczywiście się stało, nie dowiemy się już nigdy.
Po powrocie z tournee zajął się pracą i przez jakiś czas unikał spotkań, można go było zobaczyć tylko na scenie. W 1937 odbył podróż do USA. Zagrał też w kolejnych filmach. Z jednego z nich ("Piętro wyżej") pochodzą m.in. takie szlagiery jak "Sex appeal" (w filmie wykonany przez Bodo w kobiecym przebraniu) oraz "Umówiłem się z nią na dziewiątą". W innym ("Paweł i Gaweł:) wraz z Adolfem Dymszą wykonał znaną dziś wszystkim kołysankę "Ach śpij kochanie" (jej autorami są Henryk Wars i Ludwik Starski).
Był nie tylko aktorem (filmowym i teatralnym) oraz właścicielem wytwórni filmowej, pisał też scenariusze, reżyserował i oczywiście nagrywał piosenki. W wolnym czasie zajmował się swoim hobby - zbieraniem znaczków i wyszywaniem makatek. Lubił też grać w brydża, bilard i jeździć na nartach. Uwielbiał mazurki wielkanocne. Jego wiernym towarzyszem był pies Sambo. Czasem imały się go żarty, z uśmiechem na ustach przeczytałam opowieść o tym jak nabrał kiedyś kelnera i co z tego potem wynikło. Cieszył się niesłabnącym uwielbieniem fanek. Henryk Wars wspominał: "Zanim dotarł do drzwi wytwórni Syrena Record, torował sobie drogę pośród piszczących panien, rozdając na lewo i prawo autografy". [9]
W filmie "Strachy" zagrał postać najbardziej podobną do siebie, co sam przyznał podczas rozmowy z reporterem Kina: "Bo Modecki proszę pana, to człowiek z krwi i kości, a nie żaden papierowy bubek. Kiedy patrzę mu w oczy, widzę w nich całe moje dotychczasowe życie, wszystkie teatralne dzieje, wzloty i upadki i cały ten szmat drogi, który przebyłem, aż do dnia dzisiejszego. (...) Chwilami zdaje mi się, że kręcę mój film biograficzny... ale, to sentymentalizm". [10] W kwietniu 1938 r. za zasługi na polu krzewienia polskiej kultury filmowej otrzymał Złoty Krzyż Zasługi, następnie zagrał w filmie "Za winy niepopełnione", a na wiosnę 1939 r. wspólnie z Zygmuntem Woyciechowskim otworzył kawiarnię Cafè Bodo.
Pracę nad filmem "Uwaga - szpieg!" przerwała wojna. Wspólnie z innymi ludźmi kopał rowy obronne, pracował też w kabarecie Tip Top. Już w październiku jednak postanowił wyjechać z Warszawy na wschód. Dotarł do Lwowa, który stał się zbiorowiskiem inteligencji z całej Polski. Rozpoczął współpracę z zespołem Henryka Warsa Tea Jazz. Artyści w nim zgrupowani objeżdżali ze swoimi występami tereny ZSRR, śpiewali głównie w języku rosyjskim. To z tamtego okresu pochodzą nagrania dwóch piosenek Eugeniusza: rosyjskich wersji "Tylko we Lwowie" oraz "Nic o tobie nie wiem". Sytuacja aktorów Tea Jazzu była coraz gorsza, ponieważ cały czas byli pod okiem opiekunów, którzy bacznie przyglądali się temu, co robią podczas koncertów. W tym miejscu chcę jeszcze wspomnieć o tym, że Eugeniusz przyczynił się do uratowania od śmierci rodziny Henryka Warsa. Wykorzystał swoją znajomość z szwajcarskim konsulem i zdobył dokumenty, które dostarczyła Niemcom siostra cioteczna Bodo. Dzięki nim Karola Warsowa wraz z dziećmi mogła opuścić mury warszawskiego getta.
Ostatnie zdjęcie zespołu Tea Jazzu, na którym znajduje się Bodo, zrobione zostało pod koniec maja 1941 r. w Odessie. Wkrótce potem (po ataku Niemiec na Związek Radziecki) Eugeniusz stwierdził, że "rezygnuje z udziału w propagowaniu polskości w języku rosyjskim i wraca do Lwowa, aby, jako obywatel Szwajcarii, kraju neutralnego, wykorzystać swój paszport do jak najszybszego opuszczenia terenu zbrojnego konfliktu". [11] Jak postanowił - tak zrobił. Gdy już był we Lwowie, napisał wniosek o umożliwienie mu wyjazdu z ZSRR do USA. Powołał się na swoje szwajcarskie obywatelstwo. I tu nagle informacje o nim urywają się.
Autor książki pisze, jak różne i wykluczające się wzajemnie wersje okoliczności jego aresztowania i śmierci krążyły (oficjalnie i nieoficjalnie) w czasie wojny i po jej zakończeniu. Z powodu sytuacji politycznej panowała zmowa milczenia, mówiono jedynie, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach po 1941 r., próbowano winą jego śmierci obarczyć Niemców. W jednej z audycji W starym kinie nadanej w 1972 r. Stanisław Janicki zachęcił widzów do nadsyłania na jego adres listów ze wspomnieniami o Eugeniuszu Bodo. Fragmenty niektórych z nich zostały opublikowane w książce :W starym polskim kinie". Inne, czyli te, które poruszały sprawę śmierci artysty, musiały pozostać w prywatnym archiwum Janickiego.
W 1989 r. w Moskwie ukazały się "Notatki więźnia". Ich autor, Alfred Mirek, wspominał w nich swoje więzienne losy. Napisał m.in. o swoim towarzyszu niedoli. Tą bratnią duszą, jak się można domyślić, okazał się Eugeniusz Bodo. Ryszard Wolański dużo miejsca poświęca też opisowi pracy, jaką wykonała daleka krewna aktora, Wiera Rudź, która o pomoc w ustaleniu losów siostrzeńca jej matki zwróciła się do Czerwonego Krzyża, Borysa Jelcyna i Lecha Wałęsy. Dalej autor pisze o kolejnych artykułach o artyście, które od czasu do czasu ukazywały się w polskiej prasie. W 1994 r. Wiera Rudź otrzymała odpowiedź od Czerwonego Krzyża. W liście zawarte były daty aresztowania (26 VI 1941 r.) oraz śmierci (7 X 1943 r.) jej krewnego, dołączono także dwie więzienne fotografie. Zarówno Ryszard Wolański jak i Stanisław Janicki (który wtedy pracował nad filmem dokumentalnym o Bodo) mieli okazję spotkać się z Wierą Rudź. "Film Janickiego 'Eugeniusz Bodo - za winy niepopełnione' zrealizowała Wytwórnia Filmów Oświatowych i Programów Edukacyjnych, a wyemitowała w 1997 roku Telewizja Polska na antenie Programu I". [12] Wtedy też Eugeniusz zyskał jeszcze jedną wielbicielkę, czyli mnie.
Film ten, jak autor książki zauważa, odpowiedział na pytania - kiedy i gdzie zginął nasz wielki aktor. Nadal jednak nie było wiadomo, za co i dlaczego spotkał go taki los. Następnie czytamy o tym, jak akta więzienne Bodo zostały ujawnione w sierpniu 2000 r. na łamach "Super Ekspressu". Choć moja rodzina nigdy tego czasopisma nie kupowała, wtedy nastąpił wyjątek i ja też mogłam się z tym zapoznać. Więcej - trzy lata później to właśnie jeden z artykułów z "Super Ekspressu" (bo ukazały się dwa) omówiłam w klasie maturalnej na lekcji WOS-u.
Wrócę jednak do książki. Ryszard Wolański sporządził pełne kalendarium wydarzeń w oparciu o dokumenty (począwszy od nakazu aresztowania, a na akcie zgonu skończywszy), które nazwał "kalendarium hańby". Możemy się z niego dowiedzieć, w jakich okolicznościach Eugeniusz został aresztowany i jak wyglądały jego więzienne losy. Po aresztowaniu przez NKWD 26 czerwca 1941 r. z Lwowa wywieziono go najpierw do Moskwy, potem (w lipcu 1941 r.) do Ufy, gdzie go przesłuchiwano. Następnie (w połowie 1942 r.) przewieziono go ponownie do Moskwy na dalsze przesłuchania. Ich zapisy były dla mnie szczególnie wstrząsające. NKWD wzięło sobie za cel to, by udowodnić, że był on szpiegiem. Przemawiało za tym m.in. to, że podróżował po wielu krajach, miał szwajcarski paszport, Polska Ambasada ubiegała się o niego, choć nie był obywatelem Polski (to zainteresowanie jego losem też było podejrzane). Poza tym tuż przed wybuchem wojny zaczął pracować nad filmem o szpiegostwie wojskowym. Władał wieloma językami, kilka razy odwiedził Niemcy. To wszystko oznaczało, że mógł być podejrzany o przynależność do wywiadów Polski i Niemiec. Śledztwo zakończono w listopadzie 1942 i skazano go na pięć lat kary w obozie pracy (do czerwca 1946 r.). W maju 1943 r. przewieziono go z Moskwy do Kotłasu (łagier w obwodzie archangielskim). Z opisu stanu zdrowia możemy dowiedzieć się, że był już wtedy skrajnie wycieńczony. Wtedy też pojawiła się szansa na jego zwolnienie. Niestety, sprawa utknęła, a sam Bodo nie doczekał wolności. Zmarł 7 października 1943 r. W akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano zapalenie płuc i pelagrę.
W "Epilogu bez zakończenia" Ryszard Wolański wspomina m.in. o kolejnych artykułach, które ukazały się w prasie po roku 2000, a także o pracy Magdaleny Cytowskiej, absolwentki Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej i. A. Zelwerowicza w Warszawie. Pracę tę można odnaleźć w bibliotece uczelni. Może i mnie uda się ją kiedyś przeczytać? Autor podaje nawet numer, pod którym figuruje i pisze, że jest warta uwagi. Sporo miejsca Ryszard Wolański poświęca filmowi dokumentalnemu z 2008 r. pt. "Na tropach tajemnic. Bodo - śledztwo" Katarzyny Kąckiej. Ja widziałam go pod zmienionym tytułem ("Tragedia amanta") na antenie TVN w "Superwizjerze" w 2011. Z książki dowiedziałam się, że poza zmianą tytułu filmu, został on też skrócony. W październiku tego samego roku w Kotłasie odsłonięto pomnik, będący symboliczną mogiłą aktora. Fragmenty tych uroczystości można zobaczyć w kilkunastominutowym filmie "Requiem dla Eugeniusza Bodo" (jest dostępny na youtube).
W "Postscriptum" autor umieścił dwanaście pytań. "Może odpowiedzi na te pytania zapewnią spokój jego duszy. Jeśli je znajdziesz, Drogi Czytelniku, wpisz je w wolne miejsce" - pisze autor. [13] Ja na pewno mogę wypowiedzieć się na temat jednego z nich. "Dlaczego w świadomości młodych nie istnieje pamięć o Bodo?" Ależ istnieje! Są ludzie młodzi (w tym ja, rocznik 1984), którzy o nim pamiętają. A że grupa ta nie jest zbyt liczna? Nie szkodzi, nie o ilość przecież chodzi, prawda?
Dzieło Ryszarda Wolańskiego to coś więcej niż biografia. Z publikacji możemy dowiedzieć się też sporo o życiu estradowym, rewiach, przedstawieniach czy o filmach, w których grał Bodo. O każdym z nich jest sporządzona krótka notka. Są też biogramy osób, z którymi współpracował i się przyjaźnił. Brak bardzo szczegółowych informacji o życiu codziennym artysty wiąże się m.in. z tym, że Eugeniusz niezbyt lubił mówić o swojej prywatności (swe związki z kobietami utrzymywał raczej w tajemnicy).
Wiele mogłyby się od niego nauczyć niektóre dzisiejsze gwiazdy, opowiadające na prawo i lewo o swych najintymniejszych sekretach. Ryszard Wolański opisuje historię, jak to dziennikarz z tygodnika Kino spotkał aktora kiedyś w kawiarni, gdy siedział przy stoliku ze swoją towarzyszką oraz psem Sambo. Korzystając z okazji, zapytał go o pierwszą miłość i pierwszy pocałunek. Jak zareagował Bodo? Pozwolę sobie zacytować słowa tego recenzenta zamieszczone w książce: "Bodo uśmiechnął się jakoś dziwnie i tajemniczo, ni to z lekka ironicznie, ni to z pobłażaniem i spojrzał na swoją towarzyszkę, która - tak mi się przynajmniej zdawało - oblała się rumieńcem. Chwilę milczał, zaciągnął się kłębem dymu, wolno wstał, najbardziej szarmanckim ruchem wskazał na swoją towarzyszkę (sukę Sambo) i uroczyście rzekł: - Oto moja pierwsza miłość! Po czem uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nieskazitelnie równych i białych zębów". [14]
Widać, że autor tej książki darzy aktora ogromną sympatią i szacunkiem, ale nie stara się go wychwalać ponad miarę. Wspomina też o jego nieudanych przedsięwzięciach (np. reżyserowanie filmu "Królowa przedmieścia"), pisze, że niektóre filmy z jego udziałem były bardziej udane, inne mniej. W publikacji znajduje się wiele ilustracji, fotografii (wiele z nich było mi wcześniej nieznanych). Są one umieszczone w całej książce (w bieli i czerni), a w jej środku jest jeszcze kilkunastostronicowa kolorowa wkładka. Chętnie przejrzą je nawet osoby, które nie potrzebują aż tak szczegółowych informacji o życiu artysty, a jedynie pragną zapoznać się z jego zdjęciami oraz z tym, jak wyglądały ówczesne plakaty filmowe, reklamy czy okładki programów rewii. Należy też wspomnieć o dobrej pracy, jaką wykonał Dom Wydawniczy Rebis. Nie znalazłam w książce błędów, literówek, a krój pisma jest czytelny i przyjazny dla czytelnika. W Internecie natrafiłam na opinie, że język, którym posługuje się autor bywa nużący. Ja tego nie odczułam. Książkę dosłownie chłonęłam, a nie czytałam. Nie wiem jednak, na ile wiązało się to ze sposobem narracji, a na ile z moją miłością do aktora.
Cieszę się, że ta biografia powstała, bo Eugeniuszowi się to należało. Nie była dla mnie też zaskoczeniem informacja, że książka "Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań" 9 listopada 2012 zdobyła tytuł "Książki Roku" w kategorii "Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku". W pełni na to zasłużyła!
Od uśmiechu, aż po łzy - tego wszystkiego doświadczyłam podczas jej czytania oraz w czasie pisania tej "więcej niż recenzji". Nie będę pisać komu i dlaczego polecam tę książkę. Sami musicie zdecydować, czy chcecie się z nią zapoznać. Zamiast tego recenzję tę pragnę zakończyć słowami, które wypowiedział Stanisław Janicki podczas odsłonięcia symbolicznej mogiły aktora w Kotłasie w 2011 r.:
PAMIĘTAJ, ŻE MY CIEBIE NIE ZAPOMNIMY. I ODPOCZYWAJ W POKOJU.
Ryszard Wolański, "Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań", Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2012.
Przypisy:
1. Fragment tekstu piosenki "Dzisiaj ta, jutro tamta", wykonywanej przez Eugeniusza Bodo w filmie "Piętro wyżej" (1987), słowa: Emanuel Schlechter, muzyka: Henryk Wars
2. s. 17
3. s. 23
4. s. 116
5. s. 148
6. s. 211
7. s. 216
8. s. 217
9. s. 304
10. s. 307
11. s. 333
12. s. 347
13. s. 385
"Za parę lat, kto wie?
Co spotka jeszcze mnie,
Więc póki czas, korzystam z życia,
Co będzie jutro, nie moja rzecz,
Nie patrzę naprzód, nie patrzę wstecz,
I jedno wiem, wiem, wiem, wiem,
Żyję dzisiejszym dniem,
Dziś, dziś, dziś, dziś,
To mi zaprząta myśl!" [1]
Za każdym razem, gdy słyszę piosenkę "Dzisiaj ta, jutro tamta" (z filmu "Piętro wyżej" z roku 1937) w...
Dziś będzie trochę o tym, jak to książka zupełnie przypadkiem może trafić do rąk czytelnika akurat w takiej chwili, w której odbierze on ją bardzo osobiście (co prawdopodobnie nie miałoby miejsca w innych okolicznościach). Powieści Aliny Białowąs pt. "Galeria uczuć" nie planowałam przeczytać w najbliższym czasie. Sama jednak zapukała do moich drzwi, a stało się to dzięki wygranej w konkursie na wspominanej już kilkakrotnie przeze mnie facebookowej stronie "Książka zamiast kwiatka" (którą przy okazji serdecznie Wam polecam). Dodatkową niespodzianką była przemiła dedykacja autorki.
Alina Białowąs urodziła się i mieszka we Wrocławiu. Pisać zaczęła już w szkole podstawowej (były to pamiętniki, które niestety zaginęły potem podczas przeprowadzki). Jej opowiadania od dziesięciu lat są publikowane w kobiecych czasopismach. Galeria uczuć to jej debiutancka powieść.
Ola to trzydziestoletnia niepewna siebie mężatka i matka dwójki dzieci. Kiedyś porzuciła swoje marzenia, zrezygnowała ze studiów plastycznych i poświęciła się głównie rodzinie. Od jakiegoś czasu pracuje także w małym sklepiku z bibelotami. Marzy o otwarciu prawdziwej galerii sztuki, w której zamiast tandetnych i kiczowatych figurek ludzie mogliby podziwiać i kupować prawdziwe dzieła. Pomimo rezygnacji z niektórych swoich pragnień, realizuje się na innych polach i ma poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Sytuacja zmienia się, gdy wychodzą na światło dzienne problemy małżeńskie. Ola ma realne podstawy, by podejrzewać swojego męża Pawła o romans. W nowych okolicznościach, częściowo przy pomocy swojej ekscentrycznej, ale jednak dającej się lubić szefowej, stopniowo zmienia swój stosunek do małżeństwa, teściowej, swych marzeń, a przede wszystkim do samej siebie.
W powieści odnalazłam trafne spostrzeżenia dotyczące relacji z mężem i jego matką. Jak to zwykle bywa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i nie zawsze każda uwaga czy czynność ma na celu zrobienie komuś złośliwości. Często stoją za tym jedynie dobre chęci, a że to nimi piekło jest wybrukowane, to już inna sprawa. W jednej ze scen widzimy też, jak wykonywanie tych samych domowych obowiązków może być różnie odbierane. Gdy robi je kobieta, traktowane są one jak coś, co nie wymaga nawet komentowania, ale gdy zabiera się za nie mężczyzna, od razu urastają do rangi niesamowitego wyczynu na skalę światową. Myślę, że te wątki będą szczególnie ciekawe dla kobiet, którym problemy z mężem, dziećmi czy też teściową nie są obce.
Nie brak w książce zabawnych sytuacji. Najbardziej zapadła mi w pamięć scena z ubijaniem kotletów. Gdy ją czytałam, miałam przed oczami siebie i moją teściową kilka lat temu. Zacytuję tu tylko malutki fragmencik.
"- Zanim zaczniesz ubijać, musisz przykryć mięso folią - instruowała za moimi plecami.
Wiem, krzyknęłam w myślach, celując w kotlety tłuczkiem.
Wiem! Wiem! Wiem!
- I nie uderzaj tak mocno, bo zmiażdżysz włókna.
Dobrze! Dobrze! Dobrze!
- Olu, za mocno uderzasz.
Ratunku! Ratunku! Ratunku!
- Dokończ obierać ziemniaki. Ja ubiję kotlety - wyrwała mi tłuczek i wręczyła nóż.
Gdybym pokazała jej moje myśli, obierałaby ziemniaki". [1]
Na początku napisałam, że książka ta trafiła idealnie w etap życiowy, w jakim się obecnie znajduję. Poważne problemy małżeńskie są mi na szczęście na razie obce. Skupić bym się chciała za to na tej realizacji swoich marzeń. Często miałam wrażenie, że zbliżające się wielkimi krokami trzydzieste urodziny oznaczają, że człowiek powoli traci możliwość zrobienia tego, o czym marzył kiedyś, pewnie jeszcze w czasach nastoletnich.
Powieści, których główna bohaterka zmienia się z szarej myszki w pewną siebie kobietę, postanawia zrealizować swoje zapomniane marzenia, jest od groma. I wcale nie mam zamiaru przekonywać Was, że ta w jakiś sposób się na tym tle wyróżnia. Prawdopodobnie nie. Ja jednak zbyt wielu takich książek nie czytałam, więc być może to wszystko jest w pewnym sensie dla mnie nowe i na mnie oddziałuje. Cieszę się więc, że ta książka powstała. Odnalazłam w głównej bohaterce cząstkę siebie, a to już chyba duży sukces. Też kiedyś odłożyłam swoje marzenia gdzieś na bok, przestałam wierzyć, że coś mi się uda. Ostatnio nawet miałam na ten temat dość sporo przemyśleń. Nie jestem już na etapie samych planów. Powoli je realizuję. Od roku moje artykuły publikowane są w lokalnym czasopiśmie.
Nie ukrywam, że skupiłam się głównie na tym jednym problemie, dla innej czytelniczki na pierwszy plan może wysunąć się relacja z mężem i próby naprawienia małżeństwa. Być może odebrałabym książkę w inny sposób, gdyby moje życie wyglądało inaczej. Ktoś może napisać, że to tylko fikcja, a w życiu nie jest tak łatwo coś zmienić. Owszem, nie jest, ale się da. I myślę, że wiele przykładów na to możemy znaleźć w realnym świecie. Wystarczy się tylko lepiej rozejrzeć. Zmiany te początkowo może nie są zbyt duże, nie tak spektakularne, jak u bohaterki powieści, ale krok po kroku przybliżają nas do naszych marzeń, którym warto dać szansę. I o tym jest między innymi ta książka.
Alina Białowąs, "Galeria uczuć", Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2012.
Przypisy:
1. s. 150-151
Dziś będzie trochę o tym, jak to książka zupełnie przypadkiem może trafić do rąk czytelnika akurat w takiej chwili, w której odbierze on ją bardzo osobiście (co prawdopodobnie nie miałoby miejsca w innych okolicznościach). Powieści Aliny Białowąs pt. "Galeria uczuć" nie planowałam przeczytać w najbliższym czasie. Sama jednak zapukała do moich drzwi, a stało się to dzięki...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-01
Niedawno pisałam Wam o książce Renaty Piątkowskiej pt. Paluszki. Dziś zapoznam Was z kolejną publikacją tej autorki. "Opowiadania dla przedszkolaków" są, jak nietrudno odgadnąć, skierowane do dzieci kilkuletnich.
Bohaterem i jednocześnie narratorem każdej z dwudziestu krótkich historii z życia przedszkolaka jest Tomek. Każdego dnia ma on nowe pomysły, które niestety nie zawsze są rozumiane przez dorosłych członków rodziny.
Oto spis opowiadań znajdujących się w książce:
1. Czarny lew
2. Dziura
3. Balbina
4. Koń
5. Miejsce pod choinką
6. Lokator
7. Motorniczy
8. Obudzona królewna
9. Portret taty
10. Puk
11. Różyczka
12. Smoki rurowe
13. Szarzydła-straszydła
14. Telefon
15. Urodziny
16. Wiaderko
17. Zapach mamy
18. Zguba
19. Złość
20. Zły dzień
Tomek, jak każde dziecko, ma bardzo bujną wyobraźnię. Dzięki niej podczas przedszkolnego leżakowania przeżywa niesamowite przygody wraz ze swoim wymyślonym przyjacielem, czarnym lwem. Innego dnia stwierdza, że jedna z jego ulubionych zabawek, rycerz na koniu, koniecznie musi mieć wspaniały płaszcz. Nie mija chwila, a już w małych rączkach pojawiają się nożyczki i rach-ciach rycerz może paradować w przepięknym stroju. A że na zasłonie jest malutka dziura? - cóż to, w końcu i tak znajduje się ona nisko i okno nadal jest całe zasłonięte. Mama ma niestety na ten temat trochę inne zdanie.
Pewnego razu pani z przedszkola proponuje, by każde z dzieci przyniosło z domu swoją ulubioną zabawkę. Następnego dnia okazuje się, że jeden z przedszkolaków zamiast koparki czy maskotki przyniósł... prawdziwą mysz, która zrobiła furorę wśród chłopców i dziewczynek. Z innego opowiadania możemy dowiedzieć się, o czym myśli Tomek podczas jedzenia babcinej zupy. Stwierdza on, że chciałby być... koniem.
Często odwiedzana sąsiadka jest właścicielką starej sztucznej choinki. Jednak to, że drzewko jest już wiekowe, nie jest jego największą wadą. O wiele poważniejszym problemem są sztuczne gałęzie znajdujące się na całej jego wysokości - od dołu aż po czubek. Te umiejscowione najniżej uniemożliwiają położenie pod choinką prezentów. Zaradny i pomysłowy chłopiec (gdy na chwilkę zostaje sam w pokoju) postanawia uwolnić sąsiadkę od tego problemu. Wystarczy przecież odłamać trochę gałązek. Okazuje się, że dorośli znów nie są do końca zadowoleni z rozwiązana zaproponowanego przez dziecko.
Podczas podwieczorku Tomek dostrzega coś niespotykanego w swoim jabłku. Tym czymś jest nieduża dziurka, z której po chwili wychodzi mały robaczek. "- I co teraz zrobić z tym jabłkiem? Nie zjem przecież mieszkania takiemu maleństwu" [s.30] - zastanawia się bohater opowiadań. W końcu postanawia jabłko wraz z zawartością zanieść do ogródka.
Możemy też przeczytać m.in. o tym, w jaki sposób Tomek wpłynął na przebieg przedstawienia, które zostało zorganizowane w przedszkolu czy jak poradził sobie z kilkudniową nieobecnością mamy i co w związku z tym mu się przyśniło. Córeczka z przejęciem słuchała też opowiadania o tym, jak nasz mały bohater zagapił się podczas zakupów i stracił z oczu mamę. Jej też zdarzyło się zgubić pomiędzy regałami (choć trwało to krócej, bo zaledwie kilkadziesiąt sekund), więc wie co to za nieprzyjemne uczucie. Jakie inne przygody spotkały małego Tomka? Tego dowiecie się, gdy wraz z dziećmi sięgniecie po "Opowiadania dla przedszkolaków".
Opowiadania Renaty Piątkowskiej bawią i uczą. Książkę z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim rodzicom dzieci w wieku przedszkolnym. Moim zdaniem narracja pierwszoosobowa pozwala dziecku jeszcze lepiej identyfikować się z kilkuletnim Tomkiem. Opowiadania są krótkie, a znajdujące się w książce obrazki kolorowe i ciekawe, więc dziecko na pewno nie będzie znudzone. Dla rodziców także nie będzie to nudna lektura, ponieważ może pomóc zrozumieć sposób myślenia kilkulatka. Podczas wspólnego czytania śmiała się nie tylko Karolinka, ale także mój mąż i ja.
Renata Piątkowska, "Opowiadania dla przedszkolaków", ilustr. Iwona Cała, Wydawnictwo Bis, Warszawa 2012
Niedawno pisałam Wam o książce Renaty Piątkowskiej pt. Paluszki. Dziś zapoznam Was z kolejną publikacją tej autorki. "Opowiadania dla przedszkolaków" są, jak nietrudno odgadnąć, skierowane do dzieci kilkuletnich.
Bohaterem i jednocześnie narratorem każdej z dwudziestu krótkich historii z życia przedszkolaka jest Tomek. Każdego dnia ma on nowe pomysły, które niestety nie...
2012-10-01
"Król skinął głową, ale jeszcze przez jakiś czas był niepocieszony.
-Wiesz, jak wyobrażam sobie szczęście? Móc stać w środku tłumu, w którym nikt nie zwraca na mnie uwagi". [1]
Postać Edwarda VII, władcy Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, wielu osobom nie jest bliżej znana. Ja sama też nie posiadałam na jego temat jakichś bliższych informacji. Więcej mogłabym powiedzieć o jego matce - królowej Wiktorii czy też o innych postaciach przewijających się na kartach powieści (takich jak cesarz Franciszek Józef i arcyksiążę Franciszek Ferdynand). Jeśli chodzi zaś o miejsce akcji, z nazwą Marienbad spotkałam się po raz pierwszy podczas poznawania biografii Fryderyka Chopina, który miejscowość tę odwiedził w 1836 r. i właśnie tam spędzał czas z Marią Wodzińską, swą ówczesną miłością.
Krystyna Kaplan jest polską pisarką, dziennikarką i producentką filmową. Od lat mieszka w Wielkiej Brytanii (wyemigrowała z naszego kraju w latach siedemdziesiątych). Wielokrotnie odwiedziła znajdujący się dziś na terenie Czech Marienbad (obecnie Mariańskie Łaźnie). "Zdarzyło się w Marienbadzie" (napisana w oryginale w języku angielskim) to jej powieściowy debiut. W naszym języku napisała natomiast "Londyn po polsku", przewodnik po londyńskich miejscach i zabytkach związanych z naszym krajem.
Akcja powieści toczy się w 1906 r. Przed przyjazdem króla (który do wód marienbadzkich udawał się każdego lata) trwają prace mające na celu zminimalizowanie ryzyka zamachu (było ich w tamtych czasach wiele, zarówno nieudanych, jak i zakończonych śmiercią ważnych osobistości). Jeśli już jesteśmy przy zamachach, nadmienię tu o jednej nieścisłości, na którą się natknęłam. W jednym z dialogów jest wzmianka o zamachu na Elżbietę Bawarską: "Wkrótce po tym jego melancholijna matka, cesarzowa Elżbieta, została zamordowana w zamachu dokonanym przez włoskiego anarchistę. Było to siedemnaście lat temu". [2] Cesarzowa Elżbieta (znana lepiej jako Sissi - chyba większość z Was choć raz widziała film "Sissi" z Romy Schneider, który doczekał się też dwóch sequeli) zginęła w 1898 r., jak łatwo więc policzyć, było to osiem lat przed wydarzeniami opisanymi w książce.
Bertie (jest to zdrobnienie od jego pierwszego właściwego imienia - Albert), jest skrajnie inny od swej konserwatywnej matki, nie stroni od alkoholu, cygar, hazardu i kobiet. Lubi rozrywkowy tryb życia i jest z niego znany na długo przed koronacją (na którą doczekał się w roku 1901 mając sześćdziesiąt lat).
Okazją do nawiązania nowych znajomości są dla niego m.in. wyjazdy do Marienbadu (znajdującego się wówczas w granicach Austro-Węgier). Oczywiście podczas nich Edward zajmuje się nie tylko odpoczynkiem, kuracją i flirtowaniem, jest to wspaniała okazja do rozmów z innymi ważnymi personami. Tam, gdzie są ważne osobistości, pojawiają się też anarchiści, czyhający na jeden nieostrożny krok koronowanej głowy i jej ochrony. Nie zawsze też dany człowiek jest tym, za kogo się podaje. Czy kelner to tylko kelner, czy może szpieg? A jeśli tak to czyj? A może to policjant? A jeśli codziennie mijana osoba to niebezpieczny anarchista? Bezpieczeństwa króla ma strzec inspektor Josef Hepner, przybyły w tym celu z samego Wiednia. Ma on dużo pracy, ponieważ do Marienbadu przybywają anarchiści należący do organizacji Czarna Ręka (o której stało się wyjątkowo głośno w osiem lat później - wtedy to należący do niej Gawriło Princip zabił Franciszka Ferdynanda i jego żonę, co, jak wiadomo, było "iskrą rzuconą na beczkę prochu" i doprowadziło do wybuchu I wojny światowej).
W kurorcie są też czarujące kobiety, niektóre przybyły tu po to, by zdobyć bogatego i wpływowego męża. Król poznaje dwie Amerykanki, a także mieszkającą tu na co dzień Mitzi, właścicielkę salonu z kapeluszami. Z tą ostatnią nawiązuje romans. Jest ona postacią autentyczną, jak zresztą większość tych, które możemy spotkać w tej opartej na faktach (z domieszką fikcji) powieści historycznej.
Edward pragnie anonimowości, jednak większość osób oczywiście rozpoznaje go. Staje się wzorem do naśladowania m.in. w kwestiach mody. Sposób, w jaki przedstawiła go autorka książki sprawił, że bardzo go polubiłam, pomimo wad, które też są w powieści ukazane. Tym, co go cechowało, była m.in. wiara w pokój i w to, że uda się uniknąć w Europie wojny. Może to i lepiej, że jej nie dożył (zmarł w 1910 r.). Szczególnie rozbawił mnie opis zabawy w bobra (s. 154), gdzie to ceniony i poważany władca zachowywał się jak mały chłopiec, którego cząstka chyba pozostała w nim do końca. Zabawa ta skojarzyła mi się z podobną - znaną mi z jednej ze scen filmu "Piętro wyżej".
Autorka dobrze oddała realia tamtych czasów. Były to schyłek świata opartego na arystokratycznym porządku, gdzie Europą rządziły dawne dynastie, gdy o jej losach decydowali Franciszek Józef, Edward VII, Wilhelm II i inni. Dni ich panowania były już policzone.
Język powieści jest przystępny, wplecione wątki detektywistyczne i kryminalne dodatkowo ją ubarwiają, więc czyta się ją świetnie. Ogromną zaletą publikacji są znajdujące się w niej archiwalne ilustracje i zdjęcia w kolorze sepii. Dodatkowym ich atutem jest to, że łączą się z tym, o czym w danym miejscu jest mowa. Mamy np. opis Edwarda VII podróżującego swoim renault w towarzystwie m.in. psa, na stronie obok możemy zobaczyć więc fotografię królewskiego pupila, a pod spodem widzimy zdjęcie króla w jego samochodzie. W książce umieszczone są też dwie wkładki z kolorowymi fotografiami (na grubszym papierze, część z nich to współczesne zdjęcia opisywanych miejsc pochodzące z archiwum autorki). Wspomnę jeszcze o twardej i pięknie zaprojektowanej okładce, mapce Marienbadu znajdującej się na początku i na końcu książki, czytelnej czcionce i braku błędów i literówek. Jeśli chodzi o przypisy, to samo ich pojawienie się w powieści jest bardzo przydatne, wolałabym jednak, żeby znajdowały się tuż pod tekstem, a nie na końcu książki.
"Zdarzyło się w Marienbadzie" polecam osobom lubiącym tego typu książki i znającym choć trochę historię. Na pewno się nie zawiedziecie!
Przypisy:
[1] s. 106
[2] s. 46
[3] s. 52
Krystyna Kaplan, "Zdarzyło się w Marienbadzie" tłum. Marta Suruło, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012
"Król skinął głową, ale jeszcze przez jakiś czas był niepocieszony.
-Wiesz, jak wyobrażam sobie szczęście? Móc stać w środku tłumu, w którym nikt nie zwraca na mnie uwagi". [1]
Postać Edwarda VII, władcy Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, wielu osobom nie jest bliżej znana. Ja sama też nie posiadałam na jego temat jakichś bliższych informacji. Więcej...
2012-10-08
2012-10-11
2012-08-20
"- Wasza miłość, to szaleństwo. Jesteś królem.
- Ty, księże, nazywasz to szaleństwem, ja miłością".
Dziś pragnę Was porwać w podróż do XVI wieku (schyłkowego okresu panowania dynastii Jagiellonów). Nie obawiajcie się, nie będzie tu natłoku suchych faktów i dat, które tak wiele osób odstraszają od sięgnięcia już nie tyle po jakąś biografię czy publikację historyczną, ale nawet po historyczną beletrystykę.
Renata Czarnecka jest autorką powieści historycznych "Królowa w kolorze karminu", "Signora Fiorella. Kapeluszniczka królowej Bony", "Pożegnanie z ojczyzną. Rok 1793" oraz "Pod sztandarem miłości. Rok 1794". Swoją przygodę z jej twórczością postanowiłam zacząć od tej pierwszej książki. Opowiada ona o Barbarze Radziwiłłównie i jej związku z Zygmuntem II Augustem.
Osoba Barbary od wieków fascynuje i intryguje nie tylko historyków. Urodzona w 1520 r. jako córka hetmana wielkiego litewskiego Jerzego Radziwilła, z jednej strony wielbiona przez mężczyzn, uznawana za jedną z najpiękniejszych kobiet stąpających po ziemi, z drugiej - szkalowana i oczerniana z powodu rozwiązłości. Na kartach powieści poznajemy ją niedługo przed zawarciem jej pierwszego małżeństwa z wojewodą trockim Gasztołdem, którego nie kocha ani nawet nie pożąda. Żyje jednak w czasach, w których kobieta nie może decydować o wyborze przyszłego małżonka. Jej rodzina podejmuje decyzję i ona musi się temu podporządkować. Nie stroniąca wcześniej od miłosnych przygód, w małżeństwie czuje się nieszczęśliwa. Innych jednak to nie obchodzi, oni oczekują od niej przede wszystkim szybkiego zajścia w ciążę. Nie udaje się to, a wkrótce Gasztołd umiera.
Bracia oraz matka Barbary szybko uświadamiają jej, że trzeba zrobić coś, by majątek po jej zmarłym mężu nie został przejęty przez króla (a działo się tak właśnie wtedy, gdy właściciel umierał bezpotomnie). Wnet dochodzi do pierwszego spotkania młodej wdowy z Augustem (żonatym wówczas z Elżbietą Habsburżanką). Para od razu zakochuje się w sobie i szybko dochodzi do skonsumowania tego związku. Nie jest to pierwsza zdrada króla. Jego małżeństwo jest nieudane, do konserwatywnie wychowanej, nieśmiałej i chorej na epilepsję żony August nie czuje nic, a wieczorami nie odwiedza jej komnaty, co jest szeroko komentowane na dworze i poza nim. Potrzeba przecież spłodzić dziedzica tronu. Jednak jak to ma się stać, skoro król woli towarzystwo ukochanej Barbary?
Wkrótce sprawę rozwiązuje śmierć Elżbiety. Bracia Barbary nie mogą patrzeć dalej obojętnie na potajemne schadzki kochanków. Zależy im na wzmocnieniu wpływu ich rodziny i własnej karierze. Dają królowi warunek - ma poślubić Barbarę, inaczej nie pozwolą jej na kontynuowanie romansu. Tym sposobem doprowadzają do zawarcia związku małżeńskiego. Dzieje się to w tajemnicy (sprawa nie jest prosta, Barbara nie pochodzi z arystokratycznego rodu, a Radziwiłłowie budzą niechęć). Gdy król wyjawia w końcu tajemnicę, ma przeciwko sobie swoją matkę (królową Bonę), prymasa, szlachtę. Nie ustępuje im jednak, co więcej, przy poparciu Radziwiłów chce doprowadzić do koronacji małżonki. Udaje mu się to, jednak miejsce radości zajmuje niepokój o przyszłość. Barbarę wyniszcza choroba narządów kobiecych. Król czuwa przy jej łożu nawet wtedy, gdy inni nie są w stanie znieść zapachu zgnilizny unoszącego się w komnacie. Królowa umiera w 1551 r. w wieku zaledwie 31 lat.
Już po przeczytaniu kilkudziesięciu stron miałam wrażenie, że będzie to dla mnie wyjątkowa książka (i wyjątkowa pisarka). Renata Czarnecka wspaniale potrafiła ukazać XVI-wieczne realia i codzienność, kiedy to kobieta miała przede wszystkim wyjść dobrze za mąż i rodzić dzieci, a sprowadzane na dwory karlice były prezentami, towarami, przedmiotami, czymś w rodzaju domowego pupila. Czytelnik jest świadkiem knucia intryg, dostrzega, że droga na ważne stanowiska często wiedzie przez... alkowę (czyż jednak dalej tak nie jest?).
Występujący w powieści bohaterowie, znani mi przecież z lekcji historii w szkole, a potem ze studiów, to nie bezbarwne i mdłe postaci, a ludzie z krwi i kości. Barbara rozsiewa wokół siebie czar, uwodzi mężczyzn, doznaje spełnienia. Silna osobowość Bony wydaje się wprost przenikać kartki książki do tego stopnia, że miałam wrażenie, iż naprawdę słyszę jej zdecydowany, nie znoszący sprzeciwu głos. Nie chciałabym mieć takiej teściowej. :-) W tym miejscu chcę też napisać, że dobrym pomysłem są obcojęzyczne wtrącenia w dialogach (szczególnie zapadły mi w pamięć właśnie te włoskie, używane przez Bonę).
Podczas czytania "Królowej..." czułam zapach zdmuchiwanej świecy, woń przyniesionych przez króla owoców cytrusowych, słyszałam trzask zamykanych drzwi i czułam smak pitego na wieczornych ucztach wina. Z tym ostatnim wiąże się jeszcze jedna historia. Gdzieś przy początku lektury nabrałam chęci na zaparzenie sobie herbaty o smaku grzanego wina. Gdy ją piłam, zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że trzymam w ręku ozdobny kielich i siedzę gdzieś pośród bohaterów powieści. Smak tej herbaty już zawsze będzie mi się kojarzył z "Królową w kolorze karminu". Czy wiecie, że gdy teraz piszę tę recenzję, też piję taką herbatę?
Gdy zbliżałam się do końca książki targały mną dwa sprzeczne uczucia, z jednej strony chęć chłonięcia kolejnych zdań, a z drugiej - potrzeba zatrzymania się tam na dłużej, pragnienie odciągnięcia w czasie zakończenia jej czytania. Przedłużałam jak tylko się dało swój pobyt na dworze Zygmunta II Augusta. Pod koniec książki dosłownie dawkowałam ją sobie, zdążyłam się bowiem zżyć z bohaterami tej liczącej grubo ponad 700 stron powieści. Po rozstaniu się ze światem wykreowanym przez Renatę Czarnecką dopadł mnie, do tej pory raczej mi obcy, słynny kac książkowy, czyli "niemożliwość rozpoczęcia nowej książki, ponieważ jeszcze nie opuściło się świata z poprzedniej". Tkwię w nim do teraz. Dobrym lekarstwem byłaby z pewnością kolejna powieść tej autorki. Niestety, muszę na nią poczekać do końca tego miesiąca, nad czym ubolewam.
Jedynymi dostrzeżonymi przeze mnie wadami książki jest kilka literówek. To naprawdę mały szczegół. Przyczepiłabym się więcej, gdybym wyłapała błędy ortograficzne, niepoprawne sformułowania. Zwykłe literówki pojawiają się w wielu publikacjach, więc nie jest to dla mnie coś istotnego. Skoro jednak zauważyłam je, pozwoliłam sobie napisać o tym w recenzji.
Powieść polecam wszystkim. Nie musicie być pasjonatami historii, co więcej, nie musicie znać szczegółów dotyczących pojawiających się na kartach książki postaci. Naprawdę warto sięgnąć po tę pozycję.
Renata Czarnecka, "Królowa w kolorze karminu", Wydawnictwo Skrzat, Kraków 2008.
"- Wasza miłość, to szaleństwo. Jesteś królem.
- Ty, księże, nazywasz to szaleństwem, ja miłością".
Dziś pragnę Was porwać w podróż do XVI wieku (schyłkowego okresu panowania dynastii Jagiellonów). Nie obawiajcie się, nie będzie tu natłoku suchych faktów i dat, które tak wiele osób odstraszają od sięgnięcia już nie tyle po jakąś biografię czy publikację historyczną, ale...
W maju tego roku minęło dokładnie 20 lat od chwili, w której zostałam wielbicielką Elvisa Presleya. Z tej też okazji postanowiłam powrócić do swoich pierwszych biografii tego muzyka. Jedną z nich jest zakupiona u schyłku lat 90-tych książka autorstwa Leszka C. Strzeszewskiego. Pamiętam, że pierwszy raz znalazłam ją w bibliotece, przeczytałam "od deski do deski" w kilka godzin i ogromnie żałowałam, że muszę się z nią pożegnać. Wszystkim wiadomo, że ponad dekadę temu rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Nie wiedziałam nic o aukcjach internetowych, czy forach, na których mogłabym pytać o sposoby zdobycia książki. Nie miałam nawet komputera. Musiały mi wystarczyć rzeszowskie antykwariaty. Pewnego dnia w jednym z nich zobaczyłam ją na półce. Moja radość była ogromna, tym bardziej, że zapłaciłam za nią śmieszną kwotę 3 złotych. Teraz miałam już "Elvisa" na własność. Mogłam z dumą prezentować książkę na swoim biurku (obok innych zdobyczy) i w każdej chwili do niej zaglądać.
Opowieść o Królu rock and rolla autor rozpoczyna od krótkiego opisu sytuacji, jaka panowała na południu USA w czasach młodości rodziców Elvisa, Vernona Presleya i Gladys Love Smith. Pobrali się oni w 1933, a dwa lata później, 8 stycznia 1935 r. w Tupelo (Missisipi), Gladys urodziła bliźnięta. Pierwszy z chłopców, Jesse Garon, nie przeżył. Drugi, Elvis Aaron, stał się oczkiem w głowie ciężko pracujących rodziców. W kilkanaście lat później cała rodzina przeprowadziła się do Memphis (Tennessee), w którym w 1953 r. Elvis nagrał pierwszą płytę. Jego kariera potoczyła się błyskawicznie i wkrótce stał się bożyszczem tłumów.
Nie będę tu przytaczać całego życiorysu Presleya, bo nie w tym rzecz. Chciałam napisać coś więcej o samej książce. Jej ogromnym atutem jest na pewno przystępny język. Jest w niej też spora ilość zdjęć, niezbyt dobrej jakości, jednak dla Polaków w połowie lat 80-tych (kiedy to została wydana) były one zapewne na miarę złota. Po opisaniu życia Króla, autor zapoznaje czytelnika z jego dyskografią oraz filmografią. W przedinternetowej dobie dostęp do szczegółowej listy wydanych płyt, czy informacji na temat filmów, w których grał Elvis był nieporównywalnie trudniejszy. Książka Leszka C. Strzeszewskiego była więc (a zresztą nadal jest) moim prawdziwym skarbem. Ciekawym pomysłem było też zamieszczenie na tylnej stronie okładki danych (takich, jak np. wzrost, waga, kolor oczu, włosów, hobby, wykształcenie, najbardziej ceniona zaleta) pochodzących z wywiadu udzielonego przez Elvisa w 1968 r.
Oczywiście autorowi zdarzają się drobne potknięcia ale nie przywiązuję do nich zbyt dużej wagi. Przykładem może być informacja o tym, że pierwsze dwie piosenki nagrał na urodziny swojej matki (Gladys obchodziła je 25 kwietnia, a piosenki Elvisa zarejestrowane zostały 18 lipca 1953 r.). Wersja ta jest obecnie uważana za mało prawdopodobną. Inną nieścisłością, którą wyłapałam, było poinformowanie czytelników o śmierci Sama Phillipsa (odkrywcy Elvisa) w 1968. W rzeczywistości zmarł on dopiero w 2003 r. W 1968 r. odszedł z tego świata Dewey Phillips, pierwszy dj, który na falach radiowych nadał piosenki Presleya. Nie będę tu wnikać w szczegóły, bo pewnie dla większości osób te błędy nie będą dostrzegalne (choćby to, że Gladys Presley zmarła w wieku 46 lat, a nie 42, jak podaje autor - zresztą z tym błędem spotkałam się w kilku tekstach na temat Króla). Na takie sprawy zwracają uwagę dopiero pasjonaci i nie uważam tego za dużą wadę książki (tym bardziej, że napisana została w czasach, gdy dostęp do pewnych informacji był ograniczony).
Będzie to dobra pozycja dla początkujących fanów, jak i tych już bardziej zaawansowanych. Dla wielbicieli jest to moim zdaniem pozycja obowiązkowa, napisana przez Polaka dla Polaków, odgrodzonych w tamtych czasach od Zachodu żelazną kurtyną. Jeśli zaś chodzi o osoby na co dzień nie interesujące się tym muzykiem, mogą się one z niej dowiedzieć wielu ciekawostek na temat zmarłego w 1977 r. gwiazdora.
Leszek C. Strzeszewski, "Elvis", Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Kraków 1986
Moja ocena: 5/5
W maju tego roku minęło dokładnie 20 lat od chwili, w której zostałam wielbicielką Elvisa Presleya. Z tej też okazji postanowiłam powrócić do swoich pierwszych biografii tego muzyka. Jedną z nich jest zakupiona u schyłku lat 90-tych książka autorstwa Leszka C. Strzeszewskiego. Pamiętam, że pierwszy raz znalazłam ją w bibliotece, przeczytałam "od deski do deski" w kilka...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-01
W listopadzie ubiegłego roku jak grom z jasnego nieba spadła na mnie fascynacja muzyką i osobą Fryderyka Chopina. Jak to zwykle przy nowych zachwytach u mnie bywa, zaczęłam buszować po internecie, szukając jakichś książek na temat kompozytora. Oczywiście trafiłam na dziesiątki najróżniejszych biografii naszego Wielkiego Rodaka. Wśród wielu linków rzucił mi się w oczy tytuł tej książki, która to biografią, rzecz jasna, nie jest. Czy przyciągnęło mnie słowo "tajemnica"? Chyba tak. Każdy przecież chciałby znać jakieś tajemnice swojego nowego idola. Kliknęłam w odnośnik, przeczytałam i kontynuowałam surfowanie po internecie. W tamtym momencie potrzebowałam jednak poznać dokładniej życiorys Fryderyka. Przeczytanie książki beletrystycznej odłożyłam na później.
Minął miesiąc lub dwa, przez który to czas zdążyłam zapoznać się już z kilkoma biografiami Frycka. Książka p. Lucyny nie dawała mi spokoju...
Bardzo lubię czytać powieści, w których występują bohaterowie naprawdę kiedyś istniejący, dodatkowo akurat miałam przesyt tak często czytanych przeze mnie biografii. Przeszukałam więc po raz kolejny popularny serwis aukcyjny i udało mi się odnaleźć tę powieść, którą natychmiast kupiłam.
Lucyna Olejniczak urodziła się 27 maja 1950 r. w Krakowie. Do roku 2006 (w którym to przeszła na emeryturę) pracowała w Katedrze Farmakologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Z zawodu jest laborantką medyczną. Przez dwa lata przebywała w Stanach Zjednoczonych, gdzie zajmowała się opieką nad starszymi osobami. To właśnie po powrocie zza oceanu swoje wrażenia postanowiła spisać w powieści (opublikowanej jak na razie jedynie w internecie) pt. "Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela". Pierwsza książka wydana w formie papierowej to "Wypadek na ulicy Starowiślnej". W niej pojawiają się po raz pierwszy Lucyna i Tadeusz, których dalsze perypetie możemy śledzić w "Dagerotypie" (kolejność czytania nie ma znaczenia, powieści łączy ze sobą jedynie para głównych postaci).
Akcja powieści toczy się częściowo we współczesnej Francji (przygody Lucyny i Tadeusza), częściowo natomiast w XIX-wiecznym Paryżu (losy Marie). Para głównych bohaterów wybiera się w podróż do Szampanii, gdzie mieszka francuskie małżeństwo zaprzyjaźnione z Lucyną (przez kilka lat była ona opiekunką ich dzieci). Tuż po przyjeździe dowiadują się, że Sophie i Claude natrafili na plik listów, napisanych przez należącą do ich rodziny początkującą malarkę Marie, żyjącą w XIX w. Dowiadują się z nich, że dziewczyna nawiązała znajomość, a następnie romans, z pewnym znanym kompozytorem (nie wymienionym jednak przez nią z imienia). Wszystko wskazuje na to, że był to Fryderyk Chopin. Czy ich podejrzenia spełnią się? Jakie były dalsze losy młodej Marie? I co ma z tym wszystkim wspólnego tytułowy dagerotyp?
Powieść Lucyny Olejniczak bez wątpienia zaliczę do książek, do których będę chciała wracać. Nie wiem, jak to do końca określić, ale jest w niej dla mnie coś wyjątkowego. Przede wszystkim bardzo spodobał mi się wykreowany przez nią Chopin. Był on po prostu "z krwi i kości", lubiący od czasu do czasu zabawić się, czasem trochę za dużo wypić, pożartować. Może to głupie ale podczas czytania miałam wrażenie, że siedzę nieopodal i obserwuję kątem oka, co robi w tym momencie Fryderyk. A opis dotyczący mojego ukochanego Nokturnu Es-dur nr 2 op. 9 czytałam wielokrotnie. I teraz, za każdym razem, gdy słyszę ten utwór, przypominają mi się te słowa, które pozwolę sobie zacytować (kocham ten fragment): Po chwili jednak spoważniał, spojrzał na Marie i zaczął grać Nokturn Es-dur, jeden ze swoich najbardziej romantycznych utworów. Dziewczyna przymknęła oczy w rozmarzeniu, poddając się sentymentalnemu nastrojowi. Część końcowa, koda z efektownym ozdobnikiem w wysokim rejestrze, zakonczona pasażem, zabrzmiała dziwnie znajomo. Szklany dźwięk kojarzył jej się z odgłosem rozsypanych na kamiennych schodach pereł i zaraz, oczami wyobraźni, zobaczyła tę scenę. Kaskada spadajacych kuleczek, podskakujących na kolejnych stopniach, początkowo gromadnie, na koniec już tylko pojedynczo, aż do stuknięcia ostatniej perełki o gładki kamień. (właśnie uzmysłowiłam sobie, że znam ten cytat na pamięć!)
Wątek współczesny wciągnął mnie trochę mniej ale to chyba dlatego, że tak zakochałam się w ukazanym przez p. Lucynę XIX-wiecznym Paryżu (a przede wszystkim w losach mojego idola), że za każdym razem, gdy akcja wracała do czasów teraźniejszych, gdzieś tam z tyłu głowy czaiło się pytanie: "No kiedy znów będzie mój Frycek??" Myślę, że gdybym sięgnęła po książkę drugi raz, byłabym już trochę mniej niecierpliwa. Na zakończenie moich wywodów chcę napisać, że nawet teraz na samo wspomnienie książki na mojej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
Lucyna Olejniczak, "Dagerotyp. Tajemnica Chopina", Wydawnictwo Aurum, Warszawa 2010
Moja ocena: 5/5
http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/
W listopadzie ubiegłego roku jak grom z jasnego nieba spadła na mnie fascynacja muzyką i osobą Fryderyka Chopina. Jak to zwykle przy nowych zachwytach u mnie bywa, zaczęłam buszować po internecie, szukając jakichś książek na temat kompozytora. Oczywiście trafiłam na dziesiątki najróżniejszych biografii naszego Wielkiego Rodaka. Wśród wielu linków rzucił mi się w oczy tytuł...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-01
Powieści epistolarne to specyficzny rodzaj literatury. Wielu czytelników unika ich jak ognia. Sama też zbyt często takich nie czytuję (mam ich na swoim koncie kilka). Za każdym razem, gdy sięgam po taką książkę, mam wrażenie, że czytam po prostu czyjąś korespondencję, że jestem taką ciekawską podczytywaczką, korzystającą z nieobecności osoby, do której owe listy należą. Zdarza mi się też czasem czytać wydane w formie książki listy kogoś znanego i uznanego. Końcem tamtego roku zapoznałam się tak z korespondencją Fryderyka Chopina. To dopiero prawdziwe podczytywactwo!
Tajemniczego opiekuna zakupionego dawno temu w mojej ulubionej księgarni znajdującej się nieopodal szkoły podstawowej, czytałam raz, może dwa razy. Następnie książka musiała odczekać swoje kilkanaście lat na półce. Przypomniałam sobie o niej przy okazji Małej księżniczki. W przeciwieństwie do tamtej powieści, tej nie pamiętałam prawie wcale i nie wiedziałam, jak się zakończy.
Amerykańska pisarka Jean Webster (właściwie Alice Jane Chandler Webster) urodziła się w 1876 r. we Fredonii. Tajemniczy opiekun to jej najpopularniejsza powieść. Napisała poza tym m.in. takie książki, jak: Patty i Priscilla (znaną też pod tytułem Wesołe kolegium), Patty, niesforna Patty (lub To właśnie Patty), Kochany wrogu. Jako ciekawostkę mogę napisać, że była siostrzenicą Marka Twaina. Zmarła w roku 1916, jak łatwo policzyć - w wieku 40 lat (przyczyną śmierci była sepsa poporodowa).
Główną bohaterką powieści i zarazem autorką listów jest Agata Abbot, wychowanka sierocińca im. Johna Griera, którą w wieku siedemnastu lat spotyka niebywała niespodzianka i uśmiech losu. Jeden z opiekunów domu sierot postanawia zafundować jej naukę w prestiżowym collage'u. Stawia jednak kilka warunków: Agata nie może poznać jego tożsamości, ma natomiast wysyłać do niego na wskazany adres listy, w których będzie opisywać swoje postępy w nauce. Kształcenie w collage'u trwa 4 lata. Czytając listy widzimy, jak na przestrzeni lat Agata z podlotka zmienia się w młodą kobietę. Czy uda jej się w końcu poznać swojego dobroczyńcę?
Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie i szybko (nie patrzyłam dokładnie na zegarek, ale trwało to nieco ponad godzinę). Przypomniałam sobie też te czasy, w których miałam z nią styczność ostatnio (połowa lat 90-tych), kiedy nie wiedziałam, co to e-mail, czy sms. :-) Szczególnie bliskie wydała mi się korespondencja Agaty tworzona podczas wakacyjnych pobytów na wsi. Sama spędzałam tak lato i wysyłałam listy do rodziców i przyjaciół. Napiszę jeszcze o miłym dla mnie skojarzeniu niektórych opisów z nastoletnimi listami Fryderyka Chopina (Kuryer Szafarski), choć styl małoletniego Frycka jest jednak nie do podrobienia.
Dość szybko niestety domyśliłam się, kto jest owym opiekunem (od razu tłumaczę, że nie stało się tak dlatego, iż przypomniałam sobie w trakcie czytania zakończenie książki, czytałam ją jak zupełnie nową powieść), jednak jest to pozycja godna uwagi. Warto wspomnieć też o rysunkach, którymi wzbogacone są niektóre listy (sama tak robiłam w swoich), których autorką jest Jean Webster.
Jean Webster, "Tajemniczy opiekun", przekład: Róża Centerszwerowa, Oficyna Wydawnicza Rytm, Wydawnictwo Waza, Warszawa 1994
Moja ocena: 4/5
http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/
Powieści epistolarne to specyficzny rodzaj literatury. Wielu czytelników unika ich jak ognia. Sama też zbyt często takich nie czytuję (mam ich na swoim koncie kilka). Za każdym razem, gdy sięgam po taką książkę, mam wrażenie, że czytam po prostu czyjąś korespondencję, że jestem taką ciekawską podczytywaczką, korzystającą z nieobecności osoby, do której owe listy należą....
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-01
Każdy z nas ma chyba swoją listę najulubieńszych i najważniejszych dla niego książek. Oczywiście też ją mam. Jest na niej trochę tytułów. Na pierwszym miejscu była, jest i myślę, że będzie już na zawsze, "Mała księżniczka". Utwierdzam się w tym za każdym razem, kiedy do niej wracam. Lata mijają, ja się zmieniam, a książka, choć znam ją prawie na pamięć, zachwyca i wzrusza tak, jak wtedy, kiedy czytałam ją po raz pierwszy. A moja przygoda z nią zaczęła się dość nietypowo (a może właśnie typowo?), tak, czy inaczej, na początku była... kreskówka. W pierwszej połowie lat 90-tych natrafiłam w telewizji na pierwszy odcinek serialu animowanego "Mała księżniczka" i zakochałam się w nim. Może część z Was też go pamięta? Nie pominęłam ani jednego odcinka.
Obok mojej podstawówki była księgarnia. Lubiłam tam zaglądać po lekcjach. Któregoś dnia wypatrzyłyśmy tam z mamą "Małą księżniczkę". Oczywiście nie było mowy, żeby wyjść ze sklepu bez tej powieści. Wtedy dopiero poznałam książkową, oryginalną wersję przygód Sary Crewe. Z tego, co pamiętam (niestety serial oglądałam tylko raz), okazało się, że jak to zwykle bywa z adaptacjami, ta różniła się trochę od książki. To jednak było dla mnie nieistotne. Nie byłam też już w stanie wyobrazić sobie innej Sary od tej, która znana mi była z kreskówki. Podobnie było z innymi postaciami. Nie mam jednak tego serialowi za złe. Noszę w sercu jednakowy sentyment zarówno do powieści, jak i do anime, jedno i drugie jest czymś, co kojarzy mi się z moim dzieciństwem. Z nieukrywaną przyjemnością sięgnęłam więc kilka dni temu po trochę już zniszczony od częstego czytania egzemplarz stojący na półce.
Frances Hodgson Burnett urodziła się w 1849 r. w Manchesterze. Jej debiut miał miejsce w 1877 r., kiedy to opublikowała powieść "Panna Lowrie". Prawdziwy rozgłos jednak przyniosła jej książka "Mały lord", a następnie "Mała księżniczka" oraz "Tajemniczy ogród". Zmarła w 1924 r. w Plandome (Nowy Jork).
Tytułowa księżniczka, Sara Crewe, przybywa w wieku 7 lat do Londynu, by zgodnie z decyzją jej ojca, pobierać przez kilka lat naukę na pensji panny Minchin. Ralf Crewe, choć kocha bezgranicznie swoją córkę (a może właśnie dlatego) uważa, że klimat Indii (gdzie do tej pory oboje mieszkali), nie jest odpowiedni dla dzieci Europejczyków i wcześniej powziętej decyzji nie zmienia. Matka dziewczynki nie żyje już od wielu lat. Po spędzeniu kilku ostatnich dni ze swoim dzieckiem, kapitan Crewe wraca do Indii. Na pensji Sarze niczego nie brakuje, jej ojciec jest majętnym człowiekiem, gotowym opłacać każdą jej zachciankę. Życie w luksusie i faworyzowanie jej przez przełożoną nie psuje jednak dziewczynki. Kilka lat później sytuacja zmienia się całkowicie. Sara musi odnaleźć się w zupełnie nowych okolicznościach. Z uwielbianej i chwalonej przez wszystkich księżniczki staje się biedną posługaczką. Czy w takich warunkach nadal będzie potrafiła kierować się uznawanymi przez siebie wartościami? Jaki los czeka dziewczynkę?
Książka jest dla mnie tak ważna, że nie potrafię spojrzeć na nią obiektywnie. Nie widzę w niej żadnych, najdrobniejszych nawet niedociągnięć. Owszem, można się przyczepić do tego, że tytułowa bohaterka jest nieskazitelna i zupełnie nie ma wad, mi to jednak nie przeszkadza. Nie ukrywam, że podczas czytania niektórych fragmentów ryczałam jak bóbr.
Bardzo długo zabierałam się do pisania tej recenzji, bo wiedziałam, że i tak nie będę w stanie przekazać Wam wszystkiego, co czułam podczas chwil spędzonych z tą powieścią. Jest to książka czytana przeze mnie największą ilość razy (chyba z kilkanaście). Tak, czy inaczej, jestem pewna, że wrócę do niej jeszcze nie jeden raz. Z chęcią obejrzałabym po latach także serial animowany (na razie udało mi się odnaleźć polską czołówkę).
Frances Hodgson Burnett, "Mała księżniczka", przekład: Józef Birkenmajer, Oficyna Wydawnicza Rytm, Wydawnictwo Waza, Warszawa 1994
Moja ocena: powyżej skali
http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/
Każdy z nas ma chyba swoją listę najulubieńszych i najważniejszych dla niego książek. Oczywiście też ją mam. Jest na niej trochę tytułów. Na pierwszym miejscu była, jest i myślę, że będzie już na zawsze, "Mała księżniczka". Utwierdzam się w tym za każdym razem, kiedy do niej wracam. Lata mijają, ja się zmieniam, a książka, choć znam ją prawie na pamięć, zachwyca i wzrusza...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-01
Od dzieciństwa uwielbiam wszelkie książki i filmy opowiadające o podróżach w czasie (a dokładnie w przeszłość, te w przyszłość mnie jakoś nie interesują, może dlatego zostałam historykiem). Lubię je dlatego, że sama chciałabym móc tak podróżować (oczywiście pod warunkiem, że w każdej chwili będę mogła wrócić do teraźniejszości). Kiedyś, gdzieś pod koniec szkoły podstawowej (tej 8-klasowej jeszcze) któraś z koleżanek podczas rozmowy poleciła mi "Godzinę pąsowej róży". Jej autorka była mi już znana z książek "Karolcia" i "Witaj, Karolciu", które bardzo mi się podobały. Wkrótce potem udało mi się nabyć książkę w antykwariacie. Od tamtej pory czytałam ją już wiele razy. Ostatnio w ramach jednego z wyzwań czytelniczych.
Maria Krüger (1904-1999) była autorką powieści dla dzieci i młodzieży oraz dziennikarką, a z zawodu ekonomistką. Jej debiut miał miejsce w 1928 r. w "Płomyczku”. Podczas wojny współpracowała z grupą "Epoka" oraz uczestniczyła w powstaniu warszawskim. Po jej zakońceniu kontynuowała publikowanie w czasopismach, m.in. takich jak "Świerszczyk” i „Płomyk”. Pisała też teksty do znanej telewizyjnej audycji "Miś z okienka". Napisała m.in. powieści: "Szkoła narzeczonych", "Karolcia", "Godzina pąsowej róży" i "Witaj, Karolciu".
Główna bohaterka książki, 14-letnia Anda (skrót od jej imion Anna Danuta), mieszka w powojennej Warszawie. Jej największą pasją jest pływanie. Niestety nie idzie to w parze z postępami w nauce, co niepokoi rodziców. Pewnego dnia dostaje kolejną ocenę niedostateczną z algebry. Zdaje sobie sprawę, że w tym wypadku jej wyjście na basen może napotkać na przeszkody. Nie rezygnuje z niego jednak, a żeby zyskać trochę czasu i następnie wytłumaczyć rodzicom spóźnienie, postanawia cofnąć stary, zabytkowy zegar, który w jej domu rodzinnym jest już od pokoleń. Jak się można domyślić, czynność ta sprawia, że nasza Anda przenosi się w przeszłość, a dokładnie do roku 1880. Wtedy okazuje się, że zakazy i nakazy znane jej z codziennego życia są niczym w porównaniu z tymi, na jakie napotyka w XIX wiecznej Warszawie. Jej zachowanie, w XX wieku uważane za typowe dla nastolatki, tam na każdym kroku budzi zgorszenie i oburzenie. Chcąc nie chcąc, Anda choć trochę musi przystosować się do otaczającej ją rzeczywistości i oczywiście spróbować powrócić do swojej epoki. Jakie przygody na nią czekają? Czy podróż ta czegoś ją nauczy?
Tak, jak napisałam na początku, powieść czytałam już wiele razy, w różnych etapach swojego życia, jako uczennica szkoły podstawowej, licealistka, studentka. Nie bałam się więc, że książka uwielbiana we wczesnych latach nastoletnich, w chwili obecnej nie będzie już tak zachwycać i czar pryśnie. Nie prysnął. Lektura po raz kolejny wprawiła mnie w dobry humor i znów zaczęłam marzyć, aby móc na chwilkę przenieść się do XIX stulecia. Oczywiście nie na długo, bo nie wiem, jak poradziłabym sobie z tamtymi realiami. Powieść polecam więc każdemu, niezależnie od wieku.
Jako ciekawostkę mogę napisać, że w 1963 r. (czyli w 3 lata po napisaniu książki) na jej podstawie powstał film fabularny. Jak to zwykle z adaptacjami bywa, nieco różni się od powieści, niektóre wątki są pominięte na korzyść innych, dodanych przez jego twórców. Tak sobie myślę, że teraz zarówno ukazana w filmie współczesność, jak i przeszłość są czymś dla nas odległym. Zachęcam więc również do jego obejrzenia, choćby po to, by mieć porównanie z książką oraz poznać czasy, w jakich żyła Anna Danuta.
Maria Krüger, "Godzina pąsowej róży", Siedmioróg, Wrocław 1991
Moja ocena: 5/5
Od dzieciństwa uwielbiam wszelkie książki i filmy opowiadające o podróżach w czasie (a dokładnie w przeszłość, te w przyszłość mnie jakoś nie interesują, może dlatego zostałam historykiem). Lubię je dlatego, że sama chciałabym móc tak podróżować (oczywiście pod warunkiem, że w każdej chwili będę mogła wrócić do teraźniejszości). Kiedyś, gdzieś pod koniec szkoły podstawowej...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-01
„W jakiś paradoksalny sposób jesteśmy z Renatą do siebie podobne. Obie nie umiałyśmy postawić twardych warunków, podjąć decyzji. Tyle że ona nie potrafiła jej podjąć pomimo braku uczucia, a ja właśnie tym uczuciem miałam związane ręce” [1].
Kiedy tylko dowiedziałam się, że Joanna Sykat wyda wkrótce kolejną książkę, wiedziałam, że na pewno ją przeczytam. Nic dziwnego, w końcu jej poprzednia powieść pt. „Wszystko dla Ciebie” poruszyła moje najczulsze struny, a niejednokrotnie doprowadziła nawet do łez. Bardzo się ucieszyłam, że Autorka poleciła mnie, dzięki czemu jako jedna z nielicznych osób mogłam przeczytać książkę jeszcze przed jej premierą, która to początkowo była zapowiedziana na 26 listopada, ostatnio jednak została przesunięta na 10 grudnia.
Tym razem nie zwiodła mnie już kolorowa i bajkowa okładka. Byłam pewna, że Joanna Sykat ponownie zaserwuje czytelnikowi ciekawą, ale trudną historię, która będzie pretekstem do podzielenia się z nim swoimi przemyśleniami na temat związków, miłości, zdrady czy macierzyństwa. I oczywiście się nie zawiodłam!
Książka opowiada o dwóch kobietach, Nataszy i Renacie, które związały się z tym samym mężczyzną, Krzysztofem. A w zasadzie to one same o sobie opowiadają, ponieważ Joanna Sykat zastosowała narrację pierwszoosobową zarówno z perspektywy żony, jak i kochanki. Wszystko zaczyna się od tego, że na spotkaniu autorskim Nataszy, która w swojej najnowszej książce opisała swój związek z żonatym Krzysztofem, pojawia się Renata. Przynosi pisarce stary żółty zeszyt, w którym spisała całą historię z własnego punktu widzenia. Bo, jak się szybko okazało, prawie od początku wiedziała o podwójnym życiu swojego męża. I tak powoli poznajemy obecną sytuację Nataszy, jej wspomnienia oraz zapiski Renaty.
Powieść ta po raz kolejny pokazuje nam, że prawie nic nie jest w życiu czarne i białe. Z jednej strony mamy tu względnie udane małżeństwo z rozsądku, z drugiej - gorące zakazane uczucie. Mamy też ukazaną próbę utrzymania małżeństwa dla dobra dziecka i... samotne macierzyństwo. Czy można powiedzieć, że któraś z tych dwóch kobiet stoi na lepszej pozycji? Na to pytanie musimy poszukać odpowiedzi sami podczas lektury. W miarę czytania książki nasz stosunek do Nataszy, Renaty i oczywiście Krzysztofa będzie się zmieniał. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale muszę napisać, że zakończenie jest naprawdę zaskakujące i wcale nie w stylu „i żyli długo i szczęśliwie”. Jak to w życiu, które jest sztuką dokonywania wyborów. Bo w końcu zarówno żona, jak i kochanka, muszą tych wyborów dokonać.
Nieco więcej miejsca chciałabym poświęcić pewnemu dość drobnemu wątkowi, który jednak bardzo mnie poruszył. Nie będę zdradzać, o którą postać chodzi, wspomnę tylko, że mam na myśli wizytę Nataszy na cmentarzu i spacer pomiędzy grobami małych dzieci. Teraz mamy akurat listopad, większość z nas ma za sobą wizyty na grobach najbliższych, ja też. Na cmentarzu w mojej rodzinnej wsi jest jeden grobek, całkiem świeży zresztą, obok którego nigdy nie mogę przejść spokojnie. A tak naprawdę to każdy z nich kryje w sobie historię nieopisanej tragedii rodziców, którzy musieli zmierzyć się ze śmiercią dziecka. Wcześniej może aż tak emocjonalnie do tego nie podchodziłam, wszystko zmieniło się od chwili, w której sama zostałam matką zdrowej i ślicznej dziewczynki.
Wróćmy jednak do powieści. Kreacja bohaterów książki „Jesteś tylko mój” stoi na naprawdę wysokim poziomie, a powieść dopracowana jest w najdrobniejszym szczególe. Zarówno obie kobiety, jak i dzielący (czy łączący?) je mężczyzna to postaci z krwi i kości. Ukazując ich złożoną, trudną historię, Autorka - podobnie jak w przypadku poprzedniej powieści - uczy nas, że w życiu bardzo często nie da się postawić grubej kreski i podzielić wszystkiego na to, co dobre i to, co złe.
Z niecierpliwością czekam na papierową wersję książki, a w przyszłości oczywiście na kolejną powieść Joanny Sykat. A nim to się stanie, na pewno zapoznam się z pierwszym dziełem Autorki, zbiorem miniatur prozatorskich pt. „Biedronki są ważne”.
Przypisy:
1. Joanna Sykat, Jesteś tylko mój, s. 59
„W jakiś paradoksalny sposób jesteśmy z Renatą do siebie podobne. Obie nie umiałyśmy postawić twardych warunków, podjąć decyzji. Tyle że ona nie potrafiła jej podjąć pomimo braku uczucia, a ja właśnie tym uczuciem miałam związane ręce” [1].
więcej Pokaż mimo toKiedy tylko dowiedziałam się, że Joanna Sykat wyda wkrótce kolejną książkę, wiedziałam, że na pewno ją przeczytam. Nic dziwnego, w...