rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Kuba. Autobiografia Jakub Błaszczykowski, Małgorzata Domagalik
Ocena 7,0
Kuba. Autobiog... Jakub Błaszczykowsk...

Na półkach:

Jestem Kubą swojego życia [1].

Po Euro 2016 jego nazwisko jest odmieniane przez wszystkie przypadki. W przeprowadzonym przez Przegląd sportowy plebiscycie to właśnie on został uznany za najlepszego polskiego piłkarza minionej imprezy. Ja również przychylam się do tej opinii. Jakub Błaszczykowski jest wybitnym piłkarzem, ale jakim człowiekiem? Tego chciałam dowiedzieć się z książki, którą napisał wspólnie z Małgorzatą Domagalik.

MD Jesteś panem swego życia?
KB Górnolotnie to brzmi, ale na pewno staram się wyciągać z życia maksymalnie tyle, ile mogę. A czy jestem panem? Jestem Kubą swojego życia [2].

Na tylnej okładce publikacji można przeczytać - Człowiek, mężczyzna, piłkarz – historia ludzka. I taka jest właśnie ta książka. Nie jest ona bowiem o piłkarzu - zresztą Małgorzata Domagalik to nie dziennikarka sportowa, a raczej mistrzyni wywiadu psychologicznego, co daje się odczuć podczas czytania - ale przede wszystkim o człowieku. Ta niesamowita pod wieloma względami pozycja opowiada o życiu Błaszczykowskiego, począwszy od wczesnego dzieciństwa, kiedy to, wspierany przez swoją ukochaną mamę, odkrył miłość do piłki nożnej, a skończywszy na pierwszych miesiącach 2015 r. Małgorzata Domagalik przeprowadza wiele rozmów z samym Błaszczykowskim, a także jego rodziną, przyjaciółmi, trenerami, kolegami z boiska. Daje się odczuć, że przez ten czas autorka bardzo zżyła się z Kubą, a jego rodzina ją zaakceptowała [...]

Dalszy ciąg: https://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/2016/07/jakub-baszczykowski-magorzata-domagalik.html

Jestem Kubą swojego życia [1].

Po Euro 2016 jego nazwisko jest odmieniane przez wszystkie przypadki. W przeprowadzonym przez Przegląd sportowy plebiscycie to właśnie on został uznany za najlepszego polskiego piłkarza minionej imprezy. Ja również przychylam się do tej opinii. Jakub Błaszczykowski jest wybitnym piłkarzem, ale jakim człowiekiem? Tego chciałam dowiedzieć się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dome czy Dom? Jeszcze masz wybór.

Kiedy sięgałam po książkę „Tylko przy mnie bądź” Joanny Sykat, trochę bałam się tej lektury. Powieść z elementami science-fiction? Czy to rzeczywiście coś dla mnie? Jednak już w trakcie czytania musiałam przyznać, że obawy były zupełnie niepotrzebne. Teraz mogę zadeklarować: biorę w ciemno wszystko co napisze Joanna Sykat, nieważne czy sklasyfikowane jako zbiór miniatur, literatura kobieca, romans, science-fiction, powieść psychologiczna. Bo każda z nich będzie tak samo „sykatowa”, wymykająca się ze sztywnych ram klasyfikowania książki pod względem gatunku.


Bohaterami książki „Tylko przy mnie bądź” są Marta i Wiktor. Kiedyś oboje zdecydowali poświęcić swoje życie dla kariery i ich drogi rozeszły się. Zamienili egzystowanie w normalnym, znanym nam świecie, pełnym barw, zapachów i dźwięków na życie w sterylnie czystym, skomputeryzowanym Dome. Jak można przeczytać w słowniczku umieszczonym z tyłu książki jest to „kopuła, państwo w państwie, gigantyczna forma”.

Marta i Wiktor podpisali kontrakty godząc się z następstwami swoich decyzji. Marta próbuje oszukiwać system, walcząc o każdą namiastkę znanej jej z dawnych czasów. Pewnego dnia spotyka Wiktora, który jest już całkowicie zdominowany przez prawa rządzące Dome… Zażywa coraz więcej tabletek, dzięki którym nic nie czuje. Je gotowe „dawki” jedzenia tylko po to, by zaspokoić głód. „Odhacza” kolejne „taski”… Poświęca na to cały swój czas.

Kiedy czytałam o gotowych „dawkach” jedzenia czy też o całkowitym podporządkowaniu się pracodawcy, o braku czasu dla rodziny, a w zasadzie całkowitej z niej rezygnacji, coś do mnie dotarło. Choć Joanna Sykat stworzyła książkę z elementami science-fiction, to jednak pisze ona o tym, co dzieje się tu i teraz, niekoniecznie w odległej przyszłości. Czy nie jemy coraz więcej fast foodów lub gotowych dań przeznaczonych do odgrzania w mikrofalówce, popijając je kawą instant? Celebrowanie wspólnych posiłków, tych domowych, przygotowanych pieczołowicie przy pomocy rodziny, odchodzi w przeszłość. Czymże jest w końcu zapiekanka z marketu przy potrawach znanych nam z dzieciństwa, jak nie właśnie taką „dawką”, w sam raz po to, by przestać być głodnym i znów zająć się pracą… Czy nie bierzemy dodatkowych „fuch” po godzinach bądź wciąż chodzimy ze służbowym telefonem przy uchu, bo chcemy zarobić więcej lub zyskać w oczach szefa pokazując, że jesteśmy na każde zawołanie? Wszystko szybciej, nie na jutro, na dziś, bo zbliża się deadline.

Dalszy ciąg: http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/2015/09/joanna-sykat-tylko-przy-mnie-badz.html

Dome czy Dom? Jeszcze masz wybór.

Kiedy sięgałam po książkę „Tylko przy mnie bądź” Joanny Sykat, trochę bałam się tej lektury. Powieść z elementami science-fiction? Czy to rzeczywiście coś dla mnie? Jednak już w trakcie czytania musiałam przyznać, że obawy były zupełnie niepotrzebne. Teraz mogę zadeklarować: biorę w ciemno wszystko co napisze Joanna Sykat, nieważne czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziecko jest źródłem nadziei. Mówi ono rodzicom o celu ich życia, reprezentuje owoc ich miłości. Pozwala również myśleć o przyszłości.
Jan Paweł II, Castel Gandolfo 1979 [1]

Kiedy Anna Ignatowska, wówczas mama czwórki dzieci: Wiktorii, Antoniego, Zuzanny i Franciszka, zaczęła pisać swój internetowy dziennik, nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że za kilka lat trafi on do czytelników w formie tradycyjnej książki. W tym czasie w życiu jej rodziny zmieniło się wiele. Przede wszystkim pojawiły się najmłodsze pociechy, skrajne wcześniaczki, Maja i Misia.

dalszy ciąg recenzji: http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/2015/06/anna-ignatowska-dziennik-pokadowy-czyli.html

Dziecko jest źródłem nadziei. Mówi ono rodzicom o celu ich życia, reprezentuje owoc ich miłości. Pozwala również myśleć o przyszłości.
Jan Paweł II, Castel Gandolfo 1979 [1]

Kiedy Anna Ignatowska, wówczas mama czwórki dzieci: Wiktorii, Antoniego, Zuzanny i Franciszka, zaczęła pisać swój internetowy dziennik, nawet w najśmielszych marzeniach nie spodziewała się, że za kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzymam w dłoni małą, niepozorną książeczkę, niewiele większą od dziecięcego modlitewnika, który, pokryty kurzem, leży gdzieś w moim domu rodzinnym. W przeciwieństwie do wspomnianego wyżej, jest ona dość cienka. Tak naprawdę ma raptem kilkadziesiąt stron. Nazwa oficyny, której nakładem się ukazała, nie mogła być trafniejsza. Opublikowało ją bowiem wydawnictwo Miniatura.

„Biedronki są ważne” to literacki debiut znanej mi z książek „Wszystko dla Ciebie” i „Jesteś tylko mój” Joanny Sykat, który wydany został pod nazwiskiem Zakrzewska. Na tle okładki w ceglastym kolorze wyróżnia się umieszczony tam fragment obrazu Henri’ego Rousseau pt. „Nieprzyjemna niespodzianka”. Przestawia on nagą kobietę, stojącą o zachodzie słońca pod rozłożystym drzewem i atakowaną przez zwierzęcą bestię. Obrazy tego francuskiego malarza naiwnego znajdują się również na kartach publikacji. Moim zdaniem wybór tych ilustracji to wspaniały pomysł, który dodatkowo podnosi wartość artystyczną tej książki.

To małe objętościowo, a zdecydowanie wielkie pod względem wartości literackiej dzieło składa się z dwudziestu dwóch miniatur prozatorskich. Autorka pochyla się w nich nad różnymi przejawami życia. Są tu emocje kobiety noszącej pod sercem nowe życie, miłość matki do dziecka, zachwyt dwojga kochanków, odkrywanie kobiecości, pożądanie, seks, ale też choroba psychiczna i fizyczna, przemoc, samotność, cierpienie, przemijanie, śmierć. Bohaterami miniatur są nie tylko ludzie, ale także i zwierzęta: pies, kot, tytułowe biedronki czy ślimak. Każdą z nich uważam za małe arcydzieło, będące na pograniczu prozy i poezji.

Joanna Zakrzewska-Sykat pokazuje, że w wielu sprawach jesteśmy podobni do zwierząt i nie ma w tym niczego uwłaczającego. Ludzki instynkt macierzyński porównywany jest do instynktu kotki pragnącej opiekować się potomstwem. Pożądanie nie jest obce i człowiekowi, i psu. I w końcu śmierć, dotykająca tak samo ślimaka rozpłaszczonego na betonie, jak i leżącego w łóżku staruszka.

To nie wszystko, autorka pokazuje też, że warto zatrzymać się nad chwilą drobnym wycinkiem rzeczywistości. Zupełnie jak ten kot z miniatury „Idioto, pod twą obronę”:

„Kot był drobny, biały. Siedział na parapecie i zza szyby przyglądał się światu. Widział idących szybko ludzi, przebiegające psy. Słyszał stukot obcasów i warkot samochodów – okienny wycinek rzeczywistości szalał pośpiechem.

Ludzie nie widzieli kota. Interesowały ich tylko wskazówki zegarków i fragmenty chodnika, nieupstrzone grzejącymi się w słońcu psimi odchodami”[1].

Lub jak Michałek z tej samej miniatury, który, w przeciwieństwie do innych ludzi, codziennie tego kota dostrzega.

Na uwagę zasługuje też język, który jest poetycki, ale wcale nie wydumany. Autorka nie boi się używać określeń potocznych czy wulgaryzmów. Każdy z nich ma jednak tu uzasadnione miejsce, w końcu i w codziennym życiu nie wszystko jest piękne i dobre. Nie stosuje ich zatem po to, by szokować, a raczej po to, by ukazać czytelnikowi życie takie, jakim jest.

Chciałabym kiedyś umieć pisać tak poetycko, a jednocześnie tak prawdziwie, bez niepotrzebnego nadęcia, ale też i bez zbytniego upraszczania. A tak właśnie pisze Joanna Zakrzewska-Sykat. Nic zatem dziwnego, że lubię od czasu do czasu sięgać po ten zbiór miniatur, by przeczytać jedną czy dwie z nich. Zupełnie tak samo postępuję z ulubionymi tomami poezji.

Jestem pewna, że spod pióra autorki wyjdzie jeszcze wiele wartościowych dzieł. Na razie do przeczytania została mi najnowsza książka pisarki, również wydana przez oficynę Miniatury, pt. „Macierzynki”.

Przypis:
Joanna Zakrzewska, Biedronki są ważne, s. 45.

Trzymam w dłoni małą, niepozorną książeczkę, niewiele większą od dziecięcego modlitewnika, który, pokryty kurzem, leży gdzieś w moim domu rodzinnym. W przeciwieństwie do wspomnianego wyżej, jest ona dość cienka. Tak naprawdę ma raptem kilkadziesiąt stron. Nazwa oficyny, której nakładem się ukazała, nie mogła być trafniejsza. Opublikowało ją bowiem wydawnictwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„W jakiś paradoksalny sposób jesteśmy z Renatą do siebie podobne. Obie nie umiałyśmy postawić twardych warunków, podjąć decyzji. Tyle że ona nie potrafiła jej podjąć pomimo braku uczucia, a ja właśnie tym uczuciem miałam związane ręce” [1].

Kiedy tylko dowiedziałam się, że Joanna Sykat wyda wkrótce kolejną książkę, wiedziałam, że na pewno ją przeczytam. Nic dziwnego, w końcu jej poprzednia powieść pt. „Wszystko dla Ciebie” poruszyła moje najczulsze struny, a niejednokrotnie doprowadziła nawet do łez. Bardzo się ucieszyłam, że Autorka poleciła mnie, dzięki czemu jako jedna z nielicznych osób mogłam przeczytać książkę jeszcze przed jej premierą, która to początkowo była zapowiedziana na 26 listopada, ostatnio jednak została przesunięta na 10 grudnia.

Tym razem nie zwiodła mnie już kolorowa i bajkowa okładka. Byłam pewna, że Joanna Sykat ponownie zaserwuje czytelnikowi ciekawą, ale trudną historię, która będzie pretekstem do podzielenia się z nim swoimi przemyśleniami na temat związków, miłości, zdrady czy macierzyństwa. I oczywiście się nie zawiodłam!

Książka opowiada o dwóch kobietach, Nataszy i Renacie, które związały się z tym samym mężczyzną, Krzysztofem. A w zasadzie to one same o sobie opowiadają, ponieważ Joanna Sykat zastosowała narrację pierwszoosobową zarówno z perspektywy żony, jak i kochanki. Wszystko zaczyna się od tego, że na spotkaniu autorskim Nataszy, która w swojej najnowszej książce opisała swój związek z żonatym Krzysztofem, pojawia się Renata. Przynosi pisarce stary żółty zeszyt, w którym spisała całą historię z własnego punktu widzenia. Bo, jak się szybko okazało, prawie od początku wiedziała o podwójnym życiu swojego męża. I tak powoli poznajemy obecną sytuację Nataszy, jej wspomnienia oraz zapiski Renaty.

Powieść ta po raz kolejny pokazuje nam, że prawie nic nie jest w życiu czarne i białe. Z jednej strony mamy tu względnie udane małżeństwo z rozsądku, z drugiej - gorące zakazane uczucie. Mamy też ukazaną próbę utrzymania małżeństwa dla dobra dziecka i... samotne macierzyństwo. Czy można powiedzieć, że któraś z tych dwóch kobiet stoi na lepszej pozycji? Na to pytanie musimy poszukać odpowiedzi sami podczas lektury. W miarę czytania książki nasz stosunek do Nataszy, Renaty i oczywiście Krzysztofa będzie się zmieniał. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, ale muszę napisać, że zakończenie jest naprawdę zaskakujące i wcale nie w stylu „i żyli długo i szczęśliwie”. Jak to w życiu, które jest sztuką dokonywania wyborów. Bo w końcu zarówno żona, jak i kochanka, muszą tych wyborów dokonać.

Nieco więcej miejsca chciałabym poświęcić pewnemu dość drobnemu wątkowi, który jednak bardzo mnie poruszył. Nie będę zdradzać, o którą postać chodzi, wspomnę tylko, że mam na myśli wizytę Nataszy na cmentarzu i spacer pomiędzy grobami małych dzieci. Teraz mamy akurat listopad, większość z nas ma za sobą wizyty na grobach najbliższych, ja też. Na cmentarzu w mojej rodzinnej wsi jest jeden grobek, całkiem świeży zresztą, obok którego nigdy nie mogę przejść spokojnie. A tak naprawdę to każdy z nich kryje w sobie historię nieopisanej tragedii rodziców, którzy musieli zmierzyć się ze śmiercią dziecka. Wcześniej może aż tak emocjonalnie do tego nie podchodziłam, wszystko zmieniło się od chwili, w której sama zostałam matką zdrowej i ślicznej dziewczynki.

Wróćmy jednak do powieści. Kreacja bohaterów książki „Jesteś tylko mój” stoi na naprawdę wysokim poziomie, a powieść dopracowana jest w najdrobniejszym szczególe. Zarówno obie kobiety, jak i dzielący (czy łączący?) je mężczyzna to postaci z krwi i kości. Ukazując ich złożoną, trudną historię, Autorka - podobnie jak w przypadku poprzedniej powieści - uczy nas, że w życiu bardzo często nie da się postawić grubej kreski i podzielić wszystkiego na to, co dobre i to, co złe.

Z niecierpliwością czekam na papierową wersję książki, a w przyszłości oczywiście na kolejną powieść Joanny Sykat. A nim to się stanie, na pewno zapoznam się z pierwszym dziełem Autorki, zbiorem miniatur prozatorskich pt. „Biedronki są ważne”.

Przypisy:
1. Joanna Sykat, Jesteś tylko mój, s. 59

„W jakiś paradoksalny sposób jesteśmy z Renatą do siebie podobne. Obie nie umiałyśmy postawić twardych warunków, podjąć decyzji. Tyle że ona nie potrafiła jej podjąć pomimo braku uczucia, a ja właśnie tym uczuciem miałam związane ręce” [1].

Kiedy tylko dowiedziałam się, że Joanna Sykat wyda wkrótce kolejną książkę, wiedziałam, że na pewno ją przeczytam. Nic dziwnego, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Kształtuję cię myślą, słowem i czynami.
Dziergam ząbki twoich paluszków, modeluję muszelki uszu, żeby potem wkładać w nie świat.
Twoim oczom obiecuję morze kolorów: sino-fioletowe niebo, biel śniegu za oknem i czerwoną kropkę biedronki, która zajada się teraz zupą z cukru.
I smaki ci obiecuję. Ten najsłodszy, czekoladowo-pocałunkowy, i ten słony, którego nie chcę ci obiecać, a muszę.
Ale wiesz?
Łzy, choć słone, bardzo często są szczęśliwe "[1].

Sięgając po "Wszystko dla Ciebie" spodziewałam się odprężającej lektury w sam raz na jedno popołudnie. Może to przez kolorową okładkę, może przez notkę z tyłu książki, a może przez jedną z recenzji, którą miałam okazję przeczytać, zanim zdecydowałam się zgłosić po tę powieść w facebookowej akcji "Obieg zamknięty"... Teraz, już po przeczytaniu dzieła Joanny Sykat, mogę z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa stwierdzić, że choć książka jest krótka, choć opowiada o kobiecie, której rozpada się małżeństwo, moim zdaniem nie jest lekkim czytadłem, na którego końcu główna bohaterka znajduje nową pracę, nową miłość i nowych przyjaciół.

Trzydziestokilkuletnia Agata pewnego dnia odkrywa przez przypadek, że jej mąż Kuba nawiązał wirtualny romans z KatJą, kobietą poznaną przez Internet. Wkrótce partner wyprowadza się od niej. I wtedy Agata dowiaduje się, że nosi w sobie nowe życie, owoc swojego związku małżeńskiego, który teraz istnieje jedynie na papierze. Głowa kobiety pełna jest przemyśleń na temat macierzyństwa, na które nie czuje się gotowa. Prawie natychmiast postanawia też, że mąż nie dowie się o tym, że spodziewa się jego dziecka. Zdaje sobie zatem sprawę z tego, że czeka ją samotne oczekiwanie na potomka. W życiowych kłopotach wspiera ją przyjaciółka Monika, która może poszczycić się szczęśliwym związkiem. Dużą rolę w życiu Agaty odgrywa też ciotka Nina. Czy mąż w końcu dowie się o ciąży? Jak potoczą się dalsze losy małżeństwa Kuby i Agaty?

Podczas czytania kolejnych stron byłam świadkiem przemiany Agaty. Jej monologi, skierowane do nienarodzonego dziecka, na początku pełne są sprzecznych emocji, niepokoju, niedowierzania, obaw o to, jak będzie wyglądać przyszłe życie jej i dziecka. Z czasem przychodzą radości: usłyszenie bicia serduszka, pierwsze USG, kupno pierwszego ubranka, w końcu pierwsze wyczuwalne ruchy; pojawiają się też obawy: czy z dzieckiem wszystko w porządku, czy ciąży nic nie zagraża.

Książkę tę odebrałabym na pewno zupełnie inaczej, gdybym nie była matką. Od razu wyczułam też, że powieść napisała pisarka, która wie, co to znaczy macierzyństwo, której nie są obce rozterki ciężarnej kobiety. Rozterki, które mogą pojawić się niezależnie od tego, czy matkę czeka samotna opieka nad dzieckiem, czy nie. Bo nawet wtedy, gdy małżeństwo jest szczęśliwe, a dziecko planowane, po wykonaniu testu do kobiety dociera, że od tej chwili już nic nie będzie takie samo, że jej życie zmieni się diametralnie i nieodwracalnie. Znam te rozterki. Na początku aż trudno uwierzyć w to, że pod sercem nosi się nowe życie. A potem, po urodzeniu okazuje się, że owszem, życie bardzo się zmieniło, ale pojawienie się dziecka to najwspanialszy cud, jaki może człowieka spotkać.

Miałam tego nie pisać w recenzji, ale w końcu odważni ludzie nie wstydzą się łez. Przyznaję, że nie raz i nie dwa zdarzyło mi się płakać podczas tej lektury. Kiedy czytam fragment zacytowany na początku mojego tekstu, za każdym razem mam mokre oczy. I czuję, że (czy to w ogóle możliwe?) kocham moją córeczkę jeszcze bardziej. Wzruszyła mnie też wypowiedź lekarza Agaty. Pozwolę sobie i ten fragment Wam zacytować: " - Wie pani? - Lekarz pomagał jej wstać. - Praktykuję już ze czterdzieści lat. Słyszałem tysiące pierwszych krzyków dzieci, słyszałem bicie ich serca jeszcze tam, w brzuchu matki. Ale za każdym razem to dla mnie prawdziwy cud. Nieporównywalny z niczym innym" [2].

Autorka nie skupia się jedynie na ukazaniu pełnych sprzeczności przemyśleń kobiety oczekującej dziecka. W książce przemyca też sporo życiowej mądrości na temat małżeństwa. I znów: inaczej odebrałabym tę książkę, gdybym nie miała za sobą kilkuletniego stażu małżeńskiego, od razu da się odczuć też, że powieść napisała osoba posiadająca już pewien bagaż życiowych doświadczeń. I nie musi chodzić tu od razu o zdradę. Przecież w każdym długoletnim związku zdarzają się gorsze i lepsze dni, a kryzysy przeplatają się z małymi i większymi radościami. Joanna Sykat wie, że rzadko kiedy coś jest po prostu czarne albo białe, a przeważnie są to odcienie szarości o różnym nasyceniu.

Wiele prawdy jest w słowach, które Autorka włożyła w usta ciotki głównej bohaterki: "Ślub daje gwarancję na bezkolizyjne, milutkie współistnienie na góra parę lat [...]. A ty się próbujesz wyłamać, szarpiesz siły na coś, z czym i tak sobie nie dasz rady. To tak, jakbyś chciała szampana pić przez całe życie [...]. Potem to już znacznie bardziej adekwatny jest kompot z rozgotowanymi truskawkami. Swojski, od lat ten sam. Pewny. Nie jest może jakoś specjalnie wykwintny, ale nie zaszkodzi jak pity w nadmiarze szampan. No i zawsze możesz podać go w ładnej szklance" [3]. To prawda, że z czasem ten szampan zmienia się w kompot z truskawek. Ale czy to źle? Nie oznacza to, że musimy się ze wszystkim godzić, ale warto próbować zatroszczyć się o obecny związek i coś w nim zmienić (vide: ładna szklanka) niż od razu z niego rezygnować. Bo przecież i ta nowa osoba kiedyś nam spowszednieje, a szampan znów ustąpi miejsca kompotowi.

Na uwagę zasługują różne rodzaje narracji, na które zdecydowała się Joanna Sykat. Mamy tu tradycyjną narrację trzecioosobową, pomiędzy którą wplecione są rozmowy głównej bohaterki na gadu gadu, jej maile, monologi skierowane do nienarodzonego dziecka oraz zapiski w notatniku poczynione zarówno przez nią, jak i przez jej męża. Dzięki tej różnorodności form poznajemy Agatę z różnych stron. Bohaterka do przyszłego dziecka zwraca się za pomocą innych słów niż te, którymi posługuje się w rozmowie na gadu gadu z koleżanką, czy też podczas mailowania z nią. Wówczas zdarzy jej się użyć niecenzuralnych wyrażeń, których to nigdy nie użyje zwracając się do dziecka.

Na koniec napiszę jeszcze, że moją ulubioną bohaterką jest ciotka Agaty. Nie wiem czemu, ale w mojej głowie przybrała ona wygląd Małgorzaty Lorentowicz, a dokładnie wykreowanej przez nią babci Wolańskiej z filmów "Kogel mogel" i "Galimatias".

W książce jest naprawdę sporo wartych zanotowania sentencji oraz trafnych spostrzeżeń, zarówno tych dotyczących macierzyństwa, jak i małżeństwa. Na mojej półce z książkami zajmuje naprawdę ważne miejsce (tak, oczywiście po odesłaniu jej kolejnej osobie musiałam kupić własny egzemplarz). Komu ją polecam? Przede wszystkim żonom i matkom. Nie chodzi tu o to, że usiłuję pokazać, iż nie-matki nic z lektury nie zrozumieją. Nie! Wydaje mi się jednak, że nie uda im się wynieść z niej tyle, ile żonom i matkom właśnie. I myślę, że w większości nie będą jej w stanie docenić na tyle, na ile ona zasługuje.


Przypisy:
1. Joanna Sykat, Wszystko dla Ciebie, s. 241
2. Ibidem, s. 149
3. Ibidem, s. 244-245

"Kształtuję cię myślą, słowem i czynami.
Dziergam ząbki twoich paluszków, modeluję muszelki uszu, żeby potem wkładać w nie świat.
Twoim oczom obiecuję morze kolorów: sino-fioletowe niebo, biel śniegu za oknem i czerwoną kropkę biedronki, która zajada się teraz zupą z cukru.
I smaki ci obiecuję. Ten najsłodszy, czekoladowo-pocałunkowy, i ten słony, którego nie chcę ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Zastanawia mnie nie od dziś fenomen pisania wspomnień. Co innego książki naukowe, na przykład historyczne - te starają się opisywać zdarzenia przeszłe możliwie najdokładniej. Albo beletrystyka - tu z kolei wiadomo, że nie należy wymagać od niej kurczowego trzymania się realiów, bo posługuje się fikcją literacką. Oba te rodzaje narracji spełniają swoją oczywistą rolę, ale czemu i komu mają służyć czyjeś wspomnienia, prócz oczywiście samych ich autorów?” [1]

Moim zdaniem spisane przez kogoś wspomnienia zainteresują nie tylko młodsze pokolenia rodziny, której one dotyczą. Mogą one wzbogacić też życie zupełnie obcej, nie związanej z opisywaną rodziną, osoby. Ileż to można odnaleźć w nich swoich własnych przeżyć z przeszłości! Czasem są one ukryte gdzieś głęboko, ale w trakcie czytania czyjejś opowieści nagle do nas wracają. Czytając wspomnienia Anny Drzewieckiej, sama przypomniałam sobie wiele chwil z mojego dzieciństwa.

Ciotki to opowieść o zwykłej rodzinie. I właśnie ta zwyczajność sprawia, że czytelnik może w tychże opowiadaniach odnaleźć cząstkę siebie, porównać historie opisane przez Annę Drzewiecką ze swoimi własnymi wspomnieniami, a także z opowieściami zasłyszanymi od rodziców i dziadków. Książka składa się z kilkunastu rozdziałów. Pierwszy z nich pt. Na początku było drzewo... jest niejako wprowadzeniem do pozostałych. Opowiada on o wędrownym cieśli, przodku autorki książki, który niedaleko rozłożystej lipy postanowił się osiedlić, zbudować dom i założyć rodzinę. Fragmenty o wojennych losach członków rodziny autorki nie są zbyt obszerne. Wiąże się to z tym, że jej babcia nie lubiła zbyt wiele o tym mówić. Zapewne wspomnienia te były zbyt bolesne i nie chciała, by zaprzątały one dziecięcą jeszcze wtedy głowę późniejszej autorki książki.

W kolejnych rozdziałach poznajemy babcię Teklę i dziadka Jana. Muszę przyznać, że gdy czytałam niektóre z fragmentów tych rozdziałów, miałam łzy w oczach. Stanęli mi wówczas przed oczami moi nieżyjący już dziadkowie. Mój dziadziu, który zmarł w połowie lat dziewięćdziesiątych, podobnie jak i ten z kart książki też lubił majsterkować i również produkował wino. Do tej pory mam w pamięci tę całą aparaturę, która stała w domu moich dziadków. Oczywiście robił to w wolnych od pracy na roli chwilach. Moja babcia tak samo ciągle krzątała się po cudownie pachnącej kuchni. A kiedy przeczytałam o jej zaśnięciu, przypomniałam sobie śmierć mojej babci, która również odeszła spokojnie i z uśmiechem na ustach.

Następne rozdziały książki są poświęcone tytułowym ciotkom. Było ich aż osiem. Siedem z nich to córki opisywanej wcześniej babuni Tekli, ósma to żona ich brata. Każda z nich wyróżniała się czymś innym i była na swój sposób wyjątkowa. Jak to w życiu - jedna była przez autorkę wyjątkowo lubiana, inna - wręcz przeciwnie. Opisując ciotki autorka wspomina ich przyzwyczajenia czy przedmioty i zapachy, które się z nimi do tej pory jej kojarzą.

Osobne rozdziały opowiadają o gosposi Róży, która rozmawiała z ptakami, a także o domowych zwierzętach i przyjaźniach z dzieciństwa. Autorka dzieli się też wspomnieniami związanymi z wakacjami oraz opowiada o Pamiątkowie. Co to jest? Tego już Wam nie zdradzę. Napiszę tylko, że wielu z nas posiada coś takiego, tylko być może inaczej je nazywa. Jednym z symboli dzieciństwa autorki stała się jabłonka, która rosła obok kamienicy, w której mieszkała jedna z ciotek. Wiecie, że i ja mam takie ukochane drzewo? Jest to grusza, którą zasadził jeszcze mój dziadziu. To w jej cieniu bawiłam się, jadłam posiłki, czytałam, rozmawiałam.

Ta dość krótka książka ma w sobie ogromny ładunek emocjonalny i wiele ciepła. Nie ma tu dat i suchych faktów, zamiast tego są zapachy, kolory, smaki, dźwięki zapamiętane z dzieciństwa czy strzępki zasłyszanych wtedy historii. Cieszę się, że autorka nie zachowała swych wspomnień dla siebie, a podzieliła się nimi z czytelnikami. Atutem książki jest niezwykle plastyczny, obrazowy język, którym posługuje się Anna Drzewiecka. Sama chciałabym umieć w ten sposób pisać. Myślę, że jeszcze niejeden raz wrócę do tej pozycji, także po to, by szukać inspiracji do kontynuowania spisywania dziejów mojej własnej rodziny, czym zajmuję się w wolnym czasie.

Przypis:
1. Anna Drzewiecka, Ciotki, s. 71

Anna Drzewiecka, "Ciotki", Wydawnictwo M, Kraków 2012.

„Zastanawia mnie nie od dziś fenomen pisania wspomnień. Co innego książki naukowe, na przykład historyczne - te starają się opisywać zdarzenia przeszłe możliwie najdokładniej. Albo beletrystyka - tu z kolei wiadomo, że nie należy wymagać od niej kurczowego trzymania się realiów, bo posługuje się fikcją literacką. Oba te rodzaje narracji spełniają swoją oczywistą rolę, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka" Iwony Luby to drugi album należący do cyklu książek przybliżających życie ludzi w jednym z wielkich europejskich miast w wybranej epoce. Po wyprawie do Paryża w czasach belle époque Wydawnictwo Naukowe PWN zabiera nas do Berlina w okresie Republiki Weimarskiej.

Osoby zaglądające na moją stronę zapewne zdążyły zauważyć, że szczególnym zainteresowaniem darzę okres dwudziestolecia międzywojennego. Do tej pory skupiałam się przede wszystkim na Drugiej Rzeczypospolitej, więc gdy tylko dowiedziałam się o planowanej premierze książki Iwony Luby pomyślałam, że warto bliżej przyjrzeć się kulturze, sztuce i życiu codziennemu (oraz conocnemu) stolicy kraju, który po dojściu Hitlera do władzy sprawił, że nasza Druga Rzeczpospolita przeszła do historii.

Republika Weimarska to potoczne określenie państwa niemieckiego, które istniało w latach 1919-1933. Powstała ona po pierwszej wojnie światowej, w wyniku rewolucji, która opanowała Niemcy w listopadzie 1918 r. Kres jej położyło dojście do władzy Hitlera w 1933 r. Wówczas określenie to zostało zastąpione przez nazwę III Rzesza.

Recenzowana przeze mnie publikacja składa się z Wprowadzenia oraz siedmiu rozdziałów. Każdy z nich jest jeszcze podzielony na kilka podrozdziałów. Układ ten jest bardzo przejrzysty i czytelny. Poza wspomnianymi częściami książka posiada oczywiście jeszcze Przypisy i Bibliografię, po której znajdują się Źródła zdjęć.

Rozdział Narodziny metropolii poświęcony jest drodze, jaką przebył Berlin, by stać się ważnym miejskim ośrodkiem. Autorka sięga aż do jego początków i zapoznaje nas z krótką historią miasta, na chwilę przenosimy się więc do zamierzchłych czasów. Taka historia w pigułce według mnie jest bardzo przydatna. Nigdy nie interesowałam się dziejami tego akurat miasta, więc dzięki temu zdobyłam podstawowe informacje, które ułatwiły mi zrozumienie późniejszych przemian. Następnie Iwona Luba pisze o Wielkiej Wojnie, jej skutkach i o sytuacji, która panowała w kraju tuż po jej zakończeniu.

Z rozdziału Berlin nowoczesny dowiemy się o chęci zbudowania po Wielkiej Wojnie nowych Niemiec. Przeczytamy o zakrojonej na szeroką skalę budowie nowych mieszkań. Ich mieszkańcami miały być m.in. rodziny robotnicze, które do tej pory mieszkały w bardzo złych warunkach. Wznoszono również gmachy użyteczności publicznej. Przy ich budowie posługiwano się nowatorskimi rozwiązaniami. Sporo miejsca pani Iwona poświęca rozwojowi prasy czy też pojawieniu się takich wynalazków jak gramofon, mikrofon, megafon, a przede wszystkim radio. Przy okazji poznajemy sylwetki słynnych berlińskich architektów czy magnatów prasowych. Warto zaznaczyć, że osobny podrozdział poświęcony jest w całości Albertowi Einsteinowi.

Życie codzienne opowiada o sposobach spędzania wolnego czasu. W mieście znajdowała się ogromna ilość przeróżnych klubów. Każdy mógł znaleźć miejsce, które mu odpowiadało. Swoje ulubione kluby miała zarówno elita, jak i zwyczajni robotnicy, osoby heteroseksualne, jak i homoseksualiści, aktorzy, artyści ekspresjoniści, mieszkańcy miasta, jak i obcokrajowcy. Tych ostatnich było zresztą w Berlinie bardzo wielu. Poza tym przeczytamy m.in. o rewolucji w modzie, emancypacji, sytuacji ekonomicznej i sposobach radzenia sobie z kryzysem. Bardzo spodobała mi się postawa berlińskich flâneurów, którzy zachęcali do delektowania się spacerowaniem po mieście i odkrywaniem jego mało znanych uliczek czy zaułków. Przy tej okazji stwierdziłam zresztą, że i ja mam sporo z takiego flâneura, bo uwielbiam spacerować i odkrywać na nowo moje własne miasto.

Berlin artystów i pisarzy w dużej mierze poświęcony jest triumfowi nowego ruchu artystyczno-literackiego zwanemu dadaizmem. Kryzys ekspresjonizmu był skutkiem ciężkich przeżyć, które zafundowała społeczeństwu wojna. Więcej miejsca autorka poświęca m.in. Ottonowi Dixowi czy największemu skandaliście - Georgowi Groszowi. Tytuł jednego z podrozdziałów: Dada zwycięża! idealnie oddaje to, o czym jest trzeci rozdział, bo choć sporo miejsca poświęcono w nim również innym zagadnieniom, to jednak dadaizm zdecydowanie tam dominuje. Zresztą jest on też obecny w innych rozdziałach książki. Poza tym przeczytamy o wielkich fotografikach ówczesnych lat. Dowiemy się również o polskich artystach tworzących w Berlinie czy o działalności takich literatów jak Vladimir Nabokov i Christopher Isherwood.

Rozdział Wielkie i małe sceny Berlina opowiada o środowisku artystów występujących w teatrach, kabaretach, operach i rewiach. Szczególnie zapadła mi w pamięć sytuacja opisana przez Erwina Piscatora, którego cytuje autorka. Piscator opowiada o okolicznościach, w jakich dadaista John Heartfield dostarczył zaprojektowaną i wykonaną przez siebie dekorację do przedstawienia. Jak komentuje to Iwona Luba - zrobił to w iście dadaistycznym stylu. [1]

Symfonia wielkiego miasta czyli filmowy Berlin mówi o rozwoju sztuki kinematograficznej. Przeczytamy m.in. o okolicznościach powstania Universum Film Aktiengesselschaft (UFA) - najsłynniejszej europejskiej wytwórni filmowej. Zaznajomimy się też z najważniejszymi obrazami kinowymi, które powstały w latach dwudziestych w Berlinie. Przytoczę tu choćby takie tytuły jak Metropolis Fritza Langa, znany mi dobrze Błękitny anioł Josefa von Sternberga czy Symfonia wielkiego miasta Walthera Ruttmanna. Osobne podrozdziały poświęcone są takim sławom, jak Pola Negri (która przez pewien okres występowała w niemieckich filmach), Fritz Lang, Marlena Dietrich czy Leni Riefenstahl. Szczególnie zainteresował mnie podrozdział o Marlenie Dietrich. Kilkanaście lat temu interesowałam się tą postacią, a i do tej pory mam do filmów z nią pewien sentyment.

Najkrótszy i zarazem ostatni rozdział nosi znamienny tytuł Kres wolności. Przeczytamy w nim o okolicznościach, w jakich doszedł do władzy Hitler oraz o tym, co się stało potem. Artyści uznani za 'zdegenerowanych', pisarze i uczeni o wolnych umysłach wyjeżdżali w pośpiechu z Berlina. Wyemigrowali również ci, w których systemie wartości nie było miejsca na ideologię nazistowską. Doszło do tego, że Berlin opuścili niemal wszyscy bohaterowie niniejszej książki. [2] Została choćby Leni Riefenstahl, która zaczęła kręcić dla nazistów filmy propagandowe.

Podczas czytania tej publikacji ciągle pojawiało się w mojej głowie niedowierzanie: jakim cudem tak postępowe, nowoczesne miasto (czy też szerzej - państwo) pełne inteligentnych, często wyzwolonych, raczej nie pragnących wojny ludzi (pamiętali przecież cały czas okrucieństwa Wielkiej Wojny) w tak krótkim czasie zmieniło się wręcz nie do poznania. Wiem oczywiście o niepogodzeniu się z postanowieniami traktatu wersalskiego, wiem o trudnej sytuacji ekonomicznej, o którą często oskarżano Żydów, wiem o wielu innych przyczynach takiego obrotu spraw. Rozumiem też, że zwyczajni ludzie nie mieli wpływu na politykę Hitlera. Jestem w końcu z wykształcenia historykiem. Ale jakoś tak po ludzku, nie po historycznemu, nie mogę tego wszystkiego pojąć.

Iwona Luba przy pisaniu tej publikacji korzystała z wielu różnych źródeł, książek, czasopism, wspomnień. W albumie znajdziemy niezliczoną ilość ilustracji, zdjęć, plakatów filmowych, obrazów, a także sporo cytatów. Zwróciłam uwagę na to, że autorka kilka razy wspomina głośny film pt. Kabaret z Lizą Minnelli i Michaelem Yorkiem. Co ciekawe, to właśnie ten film, poza postacią Marleny Dietrich, przyszedł mi do głowy, gdy wzięłam po raz pierwszy recenzowaną przeze mnie książkę do rąk.

Jeśli chodzi o jakość wydania, jak zwykle jest ona na jak najwyższym poziomie. Mamy więc tu kredowy papier, szyte kartki, twardą oprawę i czytelny krój pisma. Książkę polecam miłośnikom okresu międzywojennego, ale nie tylko. Myślę, że wielu czytelników znajdzie w niej interesujące ich fragmenty czy zdjęcia. A ja sama mam nadzieję, że cykl książek opowiadających o wielkich miastach będzie przez Wydawnictwo Naukowe PWN kontynuowany.

Przypisy:
1. s. 186-187
2. s. 272

Iwona Luba, "Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka", Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013.

"Berlin. Szalone lata dwudzieste, nocne życie i sztuka" Iwony Luby to drugi album należący do cyklu książek przybliżających życie ludzi w jednym z wielkich europejskich miast w wybranej epoce. Po wyprawie do Paryża w czasach belle époque Wydawnictwo Naukowe PWN zabiera nas do Berlina w okresie Republiki Weimarskiej.

Osoby zaglądające na moją stronę zapewne zdążyły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niedawno na polskim rynku wydawniczym ukazały się dwie pierwsze części serii powieści dla dziewczynek autorstwa Lary Bergen. Dziś opiszę Wam swoje wrażenia po lekturze pierwszego tomu pt. "Zośka Wspaniała".

Główną bohaterką powieści jest tytułowa Zośka, czyli Zofia H. Miller, zwana też Zośką M. Uczęszcza do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jej najlepszą przyjaciółką jest Kasia Berek.

Podczas przeglądania książek w ramach lekcji bibliotecznej Zosia stwierdza, że potrzebny jej jest jakiś przydomek, który wyróżni ją na tle innych osób. W końcu wpada na pomysł, by od tego dnia zwać się Zośką Wspaniałą.

Wymyślenie przydomku to dopiero początek. Znane jej postacie nie otrzymały ich przecież ot tak sobie. Musi teraz udowodnić, że na niego zasługuje. Postanawia więc wykazać się jakimś niespotykanym osiągnięciem. Nie wszystko jednak idzie dokładnie tak, jak sobie zaplanowała. Czy w końcu uda jej się zrobić coś wielkiego i zasługującego na podziw?

W Zośce spodobało mi się to, że jest kreatywna, pewna siebie, nie zraża się początkowymi trudnościami i niepowodzeniami. Czasem cechuje ją nadmierny tupet. Nie jest lukrowaną postacią, ale też i nie daje czytelnikom złego przykładu. Za zakazane w szkole zachowanie (skakanie ze schodów - chce udowodnić, że potrafi zeskoczyć z największej ilości stopni) zostaje ukarana. Myślę, że dziewięcio-, dziesięcioletnie dziewczynki łatwo się z nią zidentyfikują, a te mniej odważne spróbują wziąć z niej przykład.

Okładka powieści nie jest nudna, a jednocześnie i nie nadmiernie przekombinowana. W tym samym stylu utrzymane są okładki kolejnych tomów cyklu. Krój pisma jest duży i czytelny, nie zniechęci więc on swoich małych czytelniczek. Treść książki wzbogacona jest o zabawne czarno-białe ilustracje, przedstawiające kluczowe momenty fabuły. Zadbano również o wyjaśnienie w przypisach słów, których znaczenia dziecko mogłoby nie znać. Nie chodzi tu o używanie wyrazów niedostosowanych do wieku czytelnika, tylko np. o nazwy, które powszechnie znane są jedynie w Stanach Zjednoczonych, kraju, z którego pochodzi autorka. Zresztą nie jest tego dużo, w pierwszej części dopatrzyłam się dwóch przypisów.

Książkę mogę z całą odpowiedzialnością polecić. Zachowam ją dla mojej córki i na pewno podsunę jej ją za kilka lat.

Lara Bergen, "Zośka Wspaniała" (tytuł oryginału: "Sophie the Awesome"), tłum. Anna Niedźwiecka, ilustr. Laura Taffardy, Hachette Polska sp. z o.o., Warszawa 2013.

Niedawno na polskim rynku wydawniczym ukazały się dwie pierwsze części serii powieści dla dziewczynek autorstwa Lary Bergen. Dziś opiszę Wam swoje wrażenia po lekturze pierwszego tomu pt. "Zośka Wspaniała".

Główną bohaterką powieści jest tytułowa Zośka, czyli Zofia H. Miller, zwana też Zośką M. Uczęszcza do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jej najlepszą przyjaciółką jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Akcja tej powieści toczy się bezpośrednio po wydarzeniach, które miały miejsce pod koniec pierwszej części cyklu. Tytułowa bohaterka (nomen omen) nadal ma osiem lat i jest uczennicą trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Zośka ratuje kilkuletnią Elę przed wbiegnięciem pod koła samochodu. Następnego dnia wydarzenie to jest tematem numer jeden w szkolnym autobusie. Zośka stwierdza, że od tej chwili to właśnie przydomek Bohaterka będzie najlepiej do niej pasował. Czuje się dumna i ma ku temu prawdziwy powód. Niestety, choć jednego dnia wszyscy mówią o jej bohaterskim czynie, to już następnego znajdują sobie inne tematy do dyskusji. Zośka czeka więc na kolejną okazję do wykazania się swoją odwagą. A gdy okazja ta się nie pojawia, postanawia trochę dopomóc losowi... Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, znów będzie mogła być okrzyknięta Bohaterką.

Podobnie jak pierwsza część książki, tak i ta nie tylko bawi czytelniczki, ale także ukazuje, jakie są konsekwencje niektórych pomysłów, które mogą pojawić się w dziecięcej głowie. Zośka do miana bohaterki chce dojść w nieuczciwy sposób, bo za pomocą oszustwa. Dzieci będą miały okazję zrozumieć więc, że przyznanie się do kłamstwa i wykazanie się odwagą cywilną to również bohaterstwo.

Treść książki wzbogacają zabawne czarno-białe ilustracje. Język jest przystępny dla młodego czytelnika, krój pisma czytelny. Zośka ma szalone pomysły, zdecydowanie nie jest aniołkiem. Opisy jej wyczynów na pewno spodobają się czytelniczkom. Autorka przy tym jasno pokazuje, jakie są konsekwencje złych decyzji dziewczynki. To ważne, bo w niektórych książkach dla dzieci i młodzieży złe zachowanie nie jest piętnowane, a ukazane jest jako coś zabawnego. Z chęcią poznam dalsze losy Zośki, będę więc wypatrywać kolejnych tomów powieści. Chcę je skompletować dla mojej prawie pięcioletniej córki. Będzie miała prezent na przyszłość.

Lara Bergen, "Zośka Bohaterka" (tytuł oryginału: "Sophie the Hero"), tłum. Anna Niedźwiecka, ilustr. Laura Taffardy, Hachette Polska sp. z o.o., Warszawa 2013.

Akcja tej powieści toczy się bezpośrednio po wydarzeniach, które miały miejsce pod koniec pierwszej części cyklu. Tytułowa bohaterka (nomen omen) nadal ma osiem lat i jest uczennicą trzeciej klasy szkoły podstawowej.

Zośka ratuje kilkuletnią Elę przed wbiegnięciem pod koła samochodu. Następnego dnia wydarzenie to jest tematem numer jeden w szkolnym autobusie. Zośka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"- Asymetria informacji, pierwsze słyszę - rzekł niepewnie Piłsudski.
- Już wyjaśniam. Jest to pojęcie ekonomiczne, gdzie jedna ze stron, kupująca lub sprzedająca, wie więcej niż druga i wykorzystuje to na swoją korzyść. Panowie niedawno też tak zrobiliście. To działa wszędzie: i w polityce, i w wojsku". [1]

Lubimy sobie czasem w myślach zadawać pytania z serii co by było, gdyby. I tak zastanawiamy się, jak potoczyłyby się losy Polski, Europy i świata, gdyby Hitler czy Stalin zostali w porę unieszkodliwieni. Czy dzięki temu udałoby się uniknąć II wojny światowej, tragedii wielu narodów, a co za tym idzie i pojałtańskiego porządku? A gdyby tak ktoś przeniósł się w czasie i dzięki znajomości wydarzeń, które miały nastąpić mógłby zmienić bieg historii? A może II wojna wybuchłaby i tak, jedynie okoliczności byłyby inne? Przyznam, że i ja czasem o tym myślę.

Piotr Gibowski nie poprzestał na samym myśleniu i stworzył książkę, której tematyką jest historia alternatywna. Asymetria. Rosyjska ruletka to debiutancka powieść autora i jednocześnie pierwsza część trylogii. Jej twórca (ur. 1975 r.) z wykształcenia jest psychologiem, a z zamiłowania historykiem. Interesuje go m.in. psychologia ekonomiczna. Te wszystkie zainteresowania widać w książce. Myślę, że nie każdy historyk skupiłby się tak bardzo na aspektach ekonomicznych czy psychologicznych. Jest to niewątpliwym atutem powieści. Warto nadmienić jeszcze, że pan Piotr jest zwycięzcą konkursu Historiogra(f) na najlepszą grę popularyzującą historię, który zorganizowany został przez Muzeum Historii Polski.

Po zapoznaniu się z notką z tyłu okładki, a przed rozpoczęciem lektury pomyślałam, że to książka dla mnie wprost idealna. Jestem z wykształcenia historykiem, lubię w powieściach motyw podróży w czasie, fascynuje mnie też okres międzywojenny. Parę lat temu zaczytywałam się w powieściach Suworowa, więc i tematyka wywiadów i kontrwywiadów nie jest mi całkiem obca.

Akcja powieści rozpoczyna się w grudniu 2011 r. Uczniowie liceum wraz z wychowawcami zwiedzają znajdujący się Genewie ośrodek naukowo-badawczy CERN. Nawiązują znajomość z grupą polskich żołnierzy. Nagle wszyscy budzą się w nieznanym miejscu. Wkrótce okazuje się, że jakaś siła przeniosła ich w przeszłość. Dzień i miesiąc się zgadza, ale zamiast roku 2011 jest 1927. Po początkowym szoku i niedowierzaniu, bohaterowie postanawiają odnaleźć się w nowej rzeczywistości i, co najistotniejsze, spróbować wpłynąć na bieg historycznych wydarzeń. Aby było to możliwe, muszą dotrzeć do najważniejszych osób w Polsce, Europie i na świecie i przekonać je do swoich pomysłów. Akcja książki toczy się zarówno w II RP, jak i w ZSRS, Japonii, Stanach Zjednoczonych, Francji i kilku innych krajach.

Bohaterów, zarówno tych prawdziwych jak i fikcyjnych, w powieści jest bardzo wielu. Trudno więc przywołać mi tu wszystkich. Spośród tych wymyślonych przez autora, w mojej pamięci najbardziej utkwili Jacek Gwozdecki, major Marcin Skrzetuski i mój ulubieniec - kapitan Paweł Goławski. Tego ostatniego polubiłam choćby za to, że od czasu do czasu gwizdał melodię piosenki "Już taki jestem zimny drań" i za opowiedzianą przez niego anegdotę o wizycie jego dziadków w sklepie obuwniczym. Obok tych osób spotykamy oczywiście rzeczywiste postacie związane z polityką, wojskiem, ekonomią. Niektóre z tych nazwisk są powszechnie znane (Józef Piłsudski, Roman Dmowski, Ignacy Daszyński, Felicjan Sławoj Składowski, książę Janusz Radziwiłł, Józef Stalin, Michaił Tuchaczewski, Lew Trocki), inne nie.

Akcja nie toczy się jedynie w obozach szkoleniowych czy biurach polityków. Nasi bohaterowie wybierają się na pasterkę i uczestniczą w premierze Pana Tadeusza. Wyjątkowo zapadła mi w pamięć wizyta kapitana Mirosława Kuleszy na Polesiu. Autor ukazuje sytuację, jaka panowała na tamtych terenach. "- Ot, tak i żyjemy, niczym borsuki w norach od świata topielą odgrodzeni, przez ludzi i Boga zapomniani". [2] Są ciekawe anegdoty, jak ta o Cyrankiewiczu i parasolach czy o słynnych sławojkach. Cytowane są zarówno poważne raporty, jak i tak popularne w tamtym okresie żurawiejki.

Nie jest to publikacja naukowa czy popularnonaukowa, a powieść sensacyjna, ale trzeba posiadać pewną wiedzę historyczną, by móc ją przeczytać ze zrozumieniem i nie zmęczyć się przy tym. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że takie ogólne rozeznanie tu nie wystarczy. Owszem, wiele spraw wyjaśnionych jest w samym tekście lub w przypisach, ale nie jest możliwe omówienie w przypisie np. każdego nazwiska. Poza tym natłok samych nowych dla czytelnika informacji może utrudniać czytanie osobie słabo zorientowanej w temacie. Trzeba czytać naprawdę uważnie, żeby nie pogubić wątków, nie pomylić miejsc akcji i nazwisk, a także czasu wydarzeń (poza przeskokami teraźniejszość-przeszłość, od czasu do czasu są jeszcze retrospekcje, np. do 1924 r. lub do dni poprzedzających wyjazd młodzieży do Genewy).

Wydaje mi się, że gdybym nie miała wystarczającego pojęcia o historii, podczas lektury miałabym zbyt dużo do przyswojenia i te wszystkie informacje przytłoczyłyby mnie. Wiedzę historyczną posiadam, a i tak wiele nazwisk i zagadnień było dla mnie nowych lub mało znanych. Głównie chodzi mi tu o aspekty ekonomiczne (a przede wszystkim nazwiska osób związanych z tą dziedziną), które podczas moich studiów nie były zbyt szeroko omawiane, a i ja sama się tym zbytnio nie interesowałam. Sporo jest oczywiście wyjaśnione w przypisach, nie wyobrażam sobie jednak czytania tej powieści w sytuacji, gdyby moja ogólna wiedza historyczna była na takim samym poziomie, jak ta z ekonomii. Skoro jestem już przy przypisach, zaznaczę, że bardzo odpowiada mi umieszczenie ich na dole danej strony, a nie z tyłu książki. Dzięki temu nie traciłam dodatkowego czasu na wertowanie powieści w poszukiwaniu ich na końcowych kartkach.

W książce jest taka mnogość miejsc, nazwisk, organizacji, wydarzeń (zarówno kluczowych, jak i pobocznych, które nie wnoszą dużo do przebiegu akcji, a są podane w formie ciekawostek), że na pewno nie jest to powieść do pochłonięcia w jeden czy dwa wieczory. Jej czytanie wymaga ciągłego skupienia. Nie jest to pozycja lekka, łatwa i przyjemna. I nie jest to też książka dla każdego. Tak jak napisałam już wcześniej, do jej zrozumienia potrzebna jest więcej niż przeciętna wiedza historyczna. Jeśli chodzi o mnie, na pewno przeczytam kolejne części serii, szczególnie, że zakończenie tego tomu jest bardzo zaskakujące i już teraz chciałabym się dowiedzieć, co będzie dalej.

Przypisy:
1. s. 90
2. s. 183

Piotr Gibowski "Asymetria. Rosyjska ruletka", Akademickie Stowarzyszenie Psychologii Ekonomicznej TONUS, Warszawa 2012.

źródło: http://czytelnicze-zacisze.blogspot.com/2013/01/piotr-gibowski-asymetria-rosyjska.html

"- Asymetria informacji, pierwsze słyszę - rzekł niepewnie Piłsudski.
- Już wyjaśniam. Jest to pojęcie ekonomiczne, gdzie jedna ze stron, kupująca lub sprzedająca, wie więcej niż druga i wykorzystuje to na swoją korzyść. Panowie niedawno też tak zrobiliście. To działa wszędzie: i w polityce, i w wojsku". [1]

Lubimy sobie czasem w myślach zadawać pytania z serii co by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O naszym pierwszym spotkaniu z Martusią pisałam przy okazji recenzji książki "Martusia i konie". Dziś zapoznam Was z inną publikacją z tej serii. Podobnie jak poprzednia, ta również składa się z trzech opowiadań: tytułowego "Martusia na rolkach" oraz "Martusia jest zakochana" i "Martusia i teatrzyk".

Tym razem Martusię spotykamy w chwili, gdy jet bardzo smutna z powodu zamknięcia sztucznego lodowiska. Jak się okazuje, dziewczynka planuje zostać mistrzynią olimpijską, chce więc cały czas trenować. Rodzice robią jej niespodziankę. W prezencie urodzinowym dają córce rolki oraz kask i ochraniacze. Jej koleżanka również otrzymuje taki prezent i teraz obie mogą trenować jazdę na rolkach i przygotowywać się do zawodów, które wkrótce odbędą się w ich mieście. Jakie przygody czekają Martusie podczas ćwiczeń? I jak potoczą się zmagania uczestników turnieju?

Pewnego dnia w klasie Marty pojawia się nowy kolega. Dawid bardzo jej się podoba. Zakochana dziewczynka staje się roztrzepana i ciągle zamyślona. Wkrótce okazuje się, że chłopiec występuje w cyrku, którego właścicielami są jego rodzice. Dzięki temu jeszcze bardziej imponuje on Martusi. Jak zakończy się pierwsze zauroczenie dziewczynki? I co takiego wyjawiła swojemu pieskowi Gufiemu?

Nadchodzi pierwszy dzień wakacji. Z tej okazji w pobliskim parku zostaje zorganizowane przedstawienie w teatrzyku lalkowym. Martusia wybiera się na nie wraz z kolegą Piotrkiem oraz swoim pieskiem. Jak malutki Gufi zareaguje na prezentowaną baśń o Jasiu i Małgosi? I jaka niespodzianka czeka na dzieci po zakończeniu przedstawienia? Tego wszystkiego dowiecie się z książki.

Podobnie jak w innych publikacjach z tej serii, tak i tutaj mamy przepiękne i dopracowane w każdym szczególe ilustracje. Każde z zamieszczonych tu opowiadań czytałam córeczce już wiele razy. To na pewno nie ostatnie nasze spotkanie z Martusią. Książkę polecam do czytania dzieciom w wieku ok. 4-7 lat.

O naszym pierwszym spotkaniu z Martusią pisałam przy okazji recenzji książki "Martusia i konie". Dziś zapoznam Was z inną publikacją z tej serii. Podobnie jak poprzednia, ta również składa się z trzech opowiadań: tytułowego "Martusia na rolkach" oraz "Martusia jest zakochana" i "Martusia i teatrzyk".

Tym razem Martusię spotykamy w chwili, gdy jet bardzo smutna z powodu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o pewnej dziewczynce, która ostatnio zyskała sympatię mojej córeczki. Ma na imię Martusia i jest bohaterką serii książek wydawanych przez Wydawnictwo Debit. Z tego co słyszałam od znajomych, niektórzy znają ten cykl książek z dzieciństwa. Ja niestety jako dziecko ich nie poznałam. Robię to razem z moją córką.

Pierwszą przeczytaną przez nas książką była "Martusia i konie". Gdy wzięłam ją do ręki i przewertowałam pierwsze, co mi się nasunęło, to skojarzenie z inną, bardzo lubianą przez Karolinkę serią, której bohaterką jest również dziewczynka. Chodzi mi o cykl "Martynka".

Książka "Martusia i konie" zawiera trzy opowiadania. Poza tym tytułowym możemy przeczytać jeszcze historie pt. "Martusia nad leśnym jeziorem" i "Martusia boi się burzy". Najpierw dowiadujemy się, że dziewczynka postanawia przełamać swój lęk przed końmi. Zapisuje się wraz ze starszą koleżanką na kurs jeździecki. Stopniowo oswaja się z czworonożnymi przyjaciółmi i zaprzyjaźnia się z koniem Fagotem. To na nim uczy się jeździć. W nauce towarzyszy Martusi jej piesek o imieniu Gufi. Po zakończeniu kursu jego uczestnicy wybierają się na trzydniowy obóz jeździecki w góry. Tam Martusię i Gufiego spotykają kolejne przygody, o których potem dziewczynka opowiada swoim rodzicom.

Innym razem sympatyczna siedmiolatka odwiedza w wakacje swojego kuzyna Marcina. Wraz z nieodłącznym towarzyszem Martusi - Gufim, spacerują po lesie i docierają nad ukryte pośród gąszczy jeziorko. Dziewczynka poznaje kolegę Marcina, Pawła, który zaprasza ich do swojej małej drewnianej chatki znajdującej się tuż nad jeziorem. Tam poznają jego małych przyjaciół, czyli przeróżne zwierzątka. Chłopiec pokazuje im też, co kryje się w starym kufrze, należącym niegdyś do jego dziadka, który podróżował po całym świecie.

Któregoś dnia Martusia i Marcin bawią się na zewnątrz. W powietrzu czuć zbliżającą się burzę. Zrywa się porywisty wiatr. Dzieci pomagają mamie Marty zebrać pranie i chcą umknąć do domu. Niestety, piesek Gufi gdzieś przepadł. Gdy udaje się go w końcu odnaleźć dzieci już zza szyb okiennych obserwują szalejącą na dworze burzę. Nagle widzą, jak piorun trafia w rosnące przed domem drzewko. Gdy deszcz ustaje dzieci podchodzą do przewróconej jabłonki, a w jej gałęziach Gufi znajduje gniazdko z ptaszkami. Wraz z mamą Martusi dzieci pomagają skrzydlatym przyjaciołom.

Seria opowiadań o Martusi jest naprawdę godna polecenia. Mojej córeczce nie znudziły się one, a trzeba przyznać, że każdą z historii czytałam jej już wiele razy. Na szczególną uwagę zasługują też ilustracje, które zajmują sporo miejsca w książce. Zachowano oryginalne obrazki, których autorem jest Pierre Couronne. Było to wspaniałą decyzją. Często naprawdę nie warto ulepszać czegoś, co już jest bardzo dobre. Główna bohaterka cyklu ma siedem lat, ale opowiadań z powodzeniem mogą słuchać dzieci w wieku przedszkolnym. Polecam! Już wkrótce recenzja innej książki z tej serii.

"Martusia i konie", test polski: Patrycja Zarawska, ilustracje: Pierre Couronne, Wydawnictwo Debit, Bielsko-Biała 2012.

Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o pewnej dziewczynce, która ostatnio zyskała sympatię mojej córeczki. Ma na imię Martusia i jest bohaterką serii książek wydawanych przez Wydawnictwo Debit. Z tego co słyszałam od znajomych, niektórzy znają ten cykl książek z dzieciństwa. Ja niestety jako dziecko ich nie poznałam. Robię to razem z moją córką.

Pierwszą przeczytaną przez nas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dziś będzie trochę o tym, jak to książka zupełnie przypadkiem może trafić do rąk czytelnika akurat w takiej chwili, w której odbierze on ją bardzo osobiście (co prawdopodobnie nie miałoby miejsca w innych okolicznościach). Powieści Aliny Białowąs pt. "Galeria uczuć" nie planowałam przeczytać w najbliższym czasie. Sama jednak zapukała do moich drzwi, a stało się to dzięki wygranej w konkursie na wspominanej już kilkakrotnie przeze mnie facebookowej stronie "Książka zamiast kwiatka" (którą przy okazji serdecznie Wam polecam). Dodatkową niespodzianką była przemiła dedykacja autorki.


Alina Białowąs urodziła się i mieszka we Wrocławiu. Pisać zaczęła już w szkole podstawowej (były to pamiętniki, które niestety zaginęły potem podczas przeprowadzki). Jej opowiadania od dziesięciu lat są publikowane w kobiecych czasopismach. Galeria uczuć to jej debiutancka powieść.

Ola to trzydziestoletnia niepewna siebie mężatka i matka dwójki dzieci. Kiedyś porzuciła swoje marzenia, zrezygnowała ze studiów plastycznych i poświęciła się głównie rodzinie. Od jakiegoś czasu pracuje także w małym sklepiku z bibelotami. Marzy o otwarciu prawdziwej galerii sztuki, w której zamiast tandetnych i kiczowatych figurek ludzie mogliby podziwiać i kupować prawdziwe dzieła. Pomimo rezygnacji z niektórych swoich pragnień, realizuje się na innych polach i ma poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Sytuacja zmienia się, gdy wychodzą na światło dzienne problemy małżeńskie. Ola ma realne podstawy, by podejrzewać swojego męża Pawła o romans. W nowych okolicznościach, częściowo przy pomocy swojej ekscentrycznej, ale jednak dającej się lubić szefowej, stopniowo zmienia swój stosunek do małżeństwa, teściowej, swych marzeń, a przede wszystkim do samej siebie.

W powieści odnalazłam trafne spostrzeżenia dotyczące relacji z mężem i jego matką. Jak to zwykle bywa, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i nie zawsze każda uwaga czy czynność ma na celu zrobienie komuś złośliwości. Często stoją za tym jedynie dobre chęci, a że to nimi piekło jest wybrukowane, to już inna sprawa. W jednej ze scen widzimy też, jak wykonywanie tych samych domowych obowiązków może być różnie odbierane. Gdy robi je kobieta, traktowane są one jak coś, co nie wymaga nawet komentowania, ale gdy zabiera się za nie mężczyzna, od razu urastają do rangi niesamowitego wyczynu na skalę światową. Myślę, że te wątki będą szczególnie ciekawe dla kobiet, którym problemy z mężem, dziećmi czy też teściową nie są obce.

Nie brak w książce zabawnych sytuacji. Najbardziej zapadła mi w pamięć scena z ubijaniem kotletów. Gdy ją czytałam, miałam przed oczami siebie i moją teściową kilka lat temu. Zacytuję tu tylko malutki fragmencik.
"- Zanim zaczniesz ubijać, musisz przykryć mięso folią - instruowała za moimi plecami.
Wiem, krzyknęłam w myślach, celując w kotlety tłuczkiem.
Wiem! Wiem! Wiem!
- I nie uderzaj tak mocno, bo zmiażdżysz włókna.
Dobrze! Dobrze! Dobrze!
- Olu, za mocno uderzasz.
Ratunku! Ratunku! Ratunku!
- Dokończ obierać ziemniaki. Ja ubiję kotlety - wyrwała mi tłuczek i wręczyła nóż.
Gdybym pokazała jej moje myśli, obierałaby ziemniaki". [1]

Na początku napisałam, że książka ta trafiła idealnie w etap życiowy, w jakim się obecnie znajduję. Poważne problemy małżeńskie są mi na szczęście na razie obce. Skupić bym się chciała za to na tej realizacji swoich marzeń. Często miałam wrażenie, że zbliżające się wielkimi krokami trzydzieste urodziny oznaczają, że człowiek powoli traci możliwość zrobienia tego, o czym marzył kiedyś, pewnie jeszcze w czasach nastoletnich.

Powieści, których główna bohaterka zmienia się z szarej myszki w pewną siebie kobietę, postanawia zrealizować swoje zapomniane marzenia, jest od groma. I wcale nie mam zamiaru przekonywać Was, że ta w jakiś sposób się na tym tle wyróżnia. Prawdopodobnie nie. Ja jednak zbyt wielu takich książek nie czytałam, więc być może to wszystko jest w pewnym sensie dla mnie nowe i na mnie oddziałuje. Cieszę się więc, że ta książka powstała. Odnalazłam w głównej bohaterce cząstkę siebie, a to już chyba duży sukces. Też kiedyś odłożyłam swoje marzenia gdzieś na bok, przestałam wierzyć, że coś mi się uda. Ostatnio nawet miałam na ten temat dość sporo przemyśleń. Nie jestem już na etapie samych planów. Powoli je realizuję. Od roku moje artykuły publikowane są w lokalnym czasopiśmie.

Nie ukrywam, że skupiłam się głównie na tym jednym problemie, dla innej czytelniczki na pierwszy plan może wysunąć się relacja z mężem i próby naprawienia małżeństwa. Być może odebrałabym książkę w inny sposób, gdyby moje życie wyglądało inaczej. Ktoś może napisać, że to tylko fikcja, a w życiu nie jest tak łatwo coś zmienić. Owszem, nie jest, ale się da. I myślę, że wiele przykładów na to możemy znaleźć w realnym świecie. Wystarczy się tylko lepiej rozejrzeć. Zmiany te początkowo może nie są zbyt duże, nie tak spektakularne, jak u bohaterki powieści, ale krok po kroku przybliżają nas do naszych marzeń, którym warto dać szansę. I o tym jest między innymi ta książka.

Alina Białowąs, "Galeria uczuć", Wydawnictwo Replika, Zakrzewo 2012.


Przypisy:
1. s. 150-151

Dziś będzie trochę o tym, jak to książka zupełnie przypadkiem może trafić do rąk czytelnika akurat w takiej chwili, w której odbierze on ją bardzo osobiście (co prawdopodobnie nie miałoby miejsca w innych okolicznościach). Powieści Aliny Białowąs pt. "Galeria uczuć" nie planowałam przeczytać w najbliższym czasie. Sama jednak zapukała do moich drzwi, a stało się to dzięki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziś zaprezentuję Wam pięknie wydaną książkę o zwierzętach zamieszkujących pola, parki, lasy i łąki. Znajdą w niej wiele przydatnych i przede wszystkim ciekawych informacji nie tylko dzieci, do których głównie skierowana jest ta pozycja, ale także i ich rodzice. We wstępie czytamy m.in.: "Ta książka pomoże nam z większym zrozumieniem spojrzeć na naszych czworonożnych lub skrzydlatych sąsiadów. Pozwoli zauważyć zwierzęta zamieszkujące łąki czy parki, odwiedzające obrzeża miast i rabaty kwiatowe". [1]

Gdy tylko wzięłam książkę do ręki, od razu przyszły mi do głowy znane mi z dzieciństwa publikacje z serii "Patrzę - Podziwiam - Poznaję" oraz "Tajemnice Zwierząt". W początkowych klasach szkoły podstawowej uzbierałam dość sporą ich kolekcję. To z nich właśnie, poza oczywiście programami telewizyjnymi typu "Zwierzęta Świata" (które także uwielbiałam), czerpałam swoją wiedzę na interesujące mnie tematy.

Teraz, już po przeczytaniu, mogę napisać, że książka ta nie tylko przypomina wspomniane przeze mnie serie wydawnicze, ale przede wszystkim łączy w sobie najlepsze cechy tamtych cykli. Podobnie jak i one, wydana jest na dobrej jakości papierze kredowym, ma twardą okładkę, a wewnątrz niej są doskonałej jakości ilustracje. Po wspomniane Tajemnice zwierząt sięgnęłam po raz pierwszy w wieku ok. 8 lat. Jeśli chodzi o recenzowaną pozycję, to wydaje mi się, że zainteresuje też nieco młodsze dziecko, ponieważ ilość tekstu nie jest dla takiego małego odkrywcy przytłaczająca, a większość wielu stron zajmują bardzo dokładne i szczegółowe ilustracje i szkice. Wydaje mi się więc wprost idealnym wprowadzeniem do korzystania z zawierających większą ilość tekstu książek o podobnej tematyce.

Mamy tu dwadzieścia osiem rozdziałów opowiadających o poszczególnych gatunkach zwierząt (takich jak choćby wróbel zwyczajny, szpak, mysz zaroślowa, pszczoła miodna, dzięcioł duży, wiewiórka pospolita). Pomiędzy nimi możemy znaleźć jeszcze dodatkowe rozdziały: Co robią wiosną, Kwiaty o każdej porze roku, Co robią latem, Kolory na śniegu, Życie drzewa, Co robią jesienią, Zima za oknem, Co robią zimą. Są one świetnym uzupełnieniem tych opowiadających o poszczególnych zwierzętach. Na koniec wspomnę też o czytelnym spisie treści, Słowniczku oraz Indeksie. Dobrze dobrany krój pisma, dokładna korekta, brak przesadnego natłoku informacji w tekście sprawia, że książka nadaje się do samodzielnego czytania przez dziecko.

Publikacja opowiada o zwierzętach, które możemy zobaczyć na własne oczy, więc tak jak napisano we wstępie, pomoże poznać gatunki typowe dla naszego środowiska geograficznego i klimatu. Zachęca więc ona nie tylko do czytania i poznawania nowych szczegółów z ich życia, ale sprawia, że chce się wyjść, by odszukać choć niektóre omówione w niej ssaki, ptaki, płazy czy owady.

Przypisy:
1. s. 5

Zwierzęta wokół nas. Cztery pory roku, pomysł i projekt: Eleonora Barsotti, tekst: Renzo Barsotti, ilustracje: M. Mantovani, G. Masoni, M. Di Lorenzo, autor polskiego tekstu: Patrycja Zarawska, Wydawnictwo Debit, Bielsko-Biała 2012.

Dziś zaprezentuję Wam pięknie wydaną książkę o zwierzętach zamieszkujących pola, parki, lasy i łąki. Znajdą w niej wiele przydatnych i przede wszystkim ciekawych informacji nie tylko dzieci, do których głównie skierowana jest ta pozycja, ale także i ich rodzice. We wstępie czytamy m.in.: "Ta książka pomoże nam z większym zrozumieniem spojrzeć na naszych czworonożnych lub...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Franklin i zaginiony kotek Brenda Clark, Harry Endrulat
Ocena 6,9
Franklin i zag... Brenda Clark, Harry...

Na półkach: ,

Osoby czytające moje recenzje zdążyły już pewnie zauważyć, że moja córka bardzo lubi książki o przygodach Franklina. Dziś przedstawię Wam kolejne opowiadanie należące do tej serii.

Pewnego dnia żółwik i jego przyjaciele słyszą wołanie o pomoc. I w tej chwili wszyscy zaczynają wyobrażać sobie, że są wyjątkowymi superdetektywami i każdy z nich ma inne, bardzo cenne dla rozwiązywania trudnych śledztw umiejętności. Okazuje się, że młodsza siostra Franklina zgubiła swoją pluszową zabawkę, kicię Micię. Nieustraszeni bohaterowie obiecują pomoc w wyjaśnieniu tajemniczego zniknięcia i odnalezieniu zguby.

Wkrótce natrafiają na ślady, które prowadzą ich na grządki z warzywami. Kici tam nie ma, ale za to znajdują kartkę z rysunkiem wykonanym przez żółwinkę. Można zobaczyć na nim sklep pana kreta. Tam też grupa detektywów wyrusza w następnej kolejności. W końcu udaje im się odnaleźć zgubę w altance znajdującej się niedaleko sklepu. Siostrzyczka Franklina jest szczęśliwa.

Jak każdą inną książkę z tej serii, tak i tę polecam do czytania przedszkolakom. W tym miejscu chcę się z Wami podzielić jeszcze jedną ważną informacją, Niedawno pisałam artykuł na temat akcji "Cała Polska Czyta Dzieciom" i przy tej okazji przyszło mi do głowy, że warto wspomnieć, iż seria o Franklinie wpisana jest na "Złotą Listę" książek, która utworzona jest przez Fundację ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom (w dziale 0-4 lata). Polecam!

Osoby czytające moje recenzje zdążyły już pewnie zauważyć, że moja córka bardzo lubi książki o przygodach Franklina. Dziś przedstawię Wam kolejne opowiadanie należące do tej serii.

Pewnego dnia żółwik i jego przyjaciele słyszą wołanie o pomoc. I w tej chwili wszyscy zaczynają wyobrażać sobie, że są wyjątkowymi superdetektywami i każdy z nich ma inne, bardzo cenne dla...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Franklin i gwiezdna podróż Brenda Clark, praca zbiorowa
Ocena 7,0
Franklin i gwi... Brenda Clark, praca...

Na półkach: ,

Ostatnio zapoznałyśmy się z córeczką z kolejną książeczką opowiadającą o żółwiu Franklinie. Tym razem do jego domu miała przybyć uwielbiana ciocia Emi, by pod nieobecność rodziców zająć się nim i jego młodszą siostrzyczką.

Gdy zapadł zmrok i ciocia w końcu przybyła, wszyscy bardzo gorąco ją powitali. Dzieci zainteresował przyrząd, który wzięła ze sobą. Okazało się, że to jej nowy teleskop. Franklin wiedział, do czego on służy, więc nastawił się na oglądanie gwiazd i planet.


Niestety, zaraz potem okazało się, że niebo jest zachmurzone i nie uda się tego wieczoru spędzić tak, jak planowali. Ciocia jednak zdawała się tym zupełnie nie przejmować, bo stwierdziła, że urządzą sobie kosmiczny pokaz gwiazd w... pokoju. Wspólnie z dziećmi wyszła do ogrodu, by złapać trochę robaczków świętojańskich, oczywiście nakazała rodzeństwu uważać, by nie zrobić świetlikom krzywdy.

Gwiazdy już były, teraz trzeba było znaleźć statki kosmiczne. Nie sprawiło to dzieciom żadnego kłopotu i wnet zrobiły je z rzeczy znalezionych w mieszkaniu. Następnie wszyscy zajęli się przemalowywaniem kilku piłek, z których powstały planety, Księżyc i Słońce. Rodzice po powrocie do domu byli zachwyceni pomysłowością cioci Emi i wyruszyli w kosmiczną podróż wraz z dziećmi. Na koniec Franklin mógł wypowiedzieć życzenie do spadającej gwiazdy czyli... lecącego świetlika.

Dzięki książeczce dziecko może dowiedzieć się, że choć nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, zawsze warto ruszyć głową i... bawić się równie dobrze, choć inaczej, niż planowało się na początku.

Karolinka z chęcią wysłuchała kolejnej historii z życia małego żółwika i obejrzała ilustracje. Obrazki w tej (jak i w pozostałych recenzowanych przeze mnie książkach z serii) są komputerowe. Córeczka woli tradycyjne ilustracje (mamy kilka starszych książeczek, również wydanych nakładem Wydawnictwa Debit, właśnie z takimi obrazkami). Podobnie jak i inne książki z tego cyklu, polecam ją do przeczytania dzieciom w wieku przedszkolnym. Starsze dzieci mogą próbować ją czytać samodzielnie (jak zwykle tekstu na stronie jest niewiele, a litery są duże).

"Franklin i gwiezdna podróż", w oparciu o książki autorstwa Paulette Bourgeois i Brendy Clark. Ścisła adaptacja telewizyjna napisana i zaprojektowana przez Harry'ego Endulata. Na podstawie odcinka "Franklin in the Stars" autorstwa Jamesa R. Backshalla. Tłumaczenie: Patrycja Zarawska. Wydawnictwo Debit, Bielsko-Biała 2012

Ostatnio zapoznałyśmy się z córeczką z kolejną książeczką opowiadającą o żółwiu Franklinie. Tym razem do jego domu miała przybyć uwielbiana ciocia Emi, by pod nieobecność rodziców zająć się nim i jego młodszą siostrzyczką.

Gdy zapadł zmrok i ciocia w końcu przybyła, wszyscy bardzo gorąco ją powitali. Dzieci zainteresował przyrząd, który wzięła ze sobą. Okazało się, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Za parę lat, kto wie?
Co spotka jeszcze mnie,
Więc póki czas, korzystam z życia,
Co będzie jutro, nie moja rzecz,
Nie patrzę naprzód, nie patrzę wstecz,
I jedno wiem, wiem, wiem, wiem,
Żyję dzisiejszym dniem,
Dziś, dziś, dziś, dziś,
To mi zaprząta myśl!" [1]

Za każdym razem, gdy słyszę piosenkę "Dzisiaj ta, jutro tamta" (z filmu "Piętro wyżej" z roku 1937) w wykonaniu Eugeniusza Bodo, mam łzy w oczach. Zacytowane przeze mnie słowa nowego znaczenia nabrały dla nas teraz, po latach, kiedy wiemy, jaki był jego późniejszy los.

Już na samym początku chcę napisać, że nie jest to zwykła recenzja. Przynajmniej nie dla mnie. Bo publikacja, którą recenzuję, nie jest dla mnie tylko jedną z wielu. Piszę więc nie tylko o samej książce i o jej bohaterze, ale także o moich uczuciach do niego, o moich wspomnieniach sprzed lat. Tekst jest długi, nie chciałam go skracać. Podaję dość dużo szczegółów, ale to w końcu biografia i wiadomo jak się skończy. Myślę, że to wszystko piszę po części dla siebie (i to nie tylko po to, żeby po jakimś czasie móc sobie niektóre rzeczy przypomnieć, po prostu czuję taką potrzebę), a po części dla innych. Może ktoś natrafi na ten tekst i dzięki niemu pozna lepiej tego wspaniałego aktora? Chciałabym więc przybliżyć Wam trochę jego sylwetkę.

Osoba Eugeniusza Bodo zafascynowała mnie kilkanaście lat temu. Była końcówka 1997 roku, miałam 13 lat. Już wcześniej gdzieś tam w tle przewijały się prezentowane w programie Stanisława Janickiego "W starym kinie" przedwojenne filmy, które czasem oglądałam z rodzicami. Pewnego dnia zobaczyłam zapowiedź filmu dokumentalnego "Za winy niepopełnione - Eugeniusz Bodo" również pana Janickiego. Nie wiem czemu, ale poczułam, że muszę go obejrzeć. Miał być on emitowany o nieludzkiej dla trzynastolatki porze, gdzieś w okolicach północy. Doczekałam. Film wywarł na mnie ogromne wrażenie, a Bodo zyskał kolejną wielbicielkę.

Do tej pory nie wiem, czemu to właśnie Bodo zainteresował mnie najbardziej. Były przecież inne gwiazdy przedwojennego kina. Były też w końcu i gwiazdy współczesne (koleżanki kochały się wtedy w Nicku Carterze z Back Street Boys). Ja jednak miałam nietypowy gust, byłam wtedy już wielbicielką Elvisa Presleya. Pamiętam, że któraś z koleżanek przy okazji rozmowy o Eugeniuszu zapytała się, kto będzie następny i stwierdziła, że wybieram sobie idoli z coraz odleglejszych czasów. Jak miały pokazać późniejsze dzieje moich fascynacji, jej słowa okazały się prorocze, bo pewnego dnia do grona moich bożyszczy dołączył też Fryderyk Chopin. A nie powiedziałam przecież jeszcze ostatniego słowa!

Rodziców chyba nawet nie zdziwiła moja prośba o to, by z okazji Św. Mikołaja podarowali mi koszulkę z wizerunkiem Bodzia lub Bodka (jak zwykłam o nim mówić). Posiadałam jedno jedyne małe zdjęcie wycięte z programu telewizyjnego. Zostało ono tam zamieszczone właśnie przy okazji omówienia wspomnianego przeze mnie wyżej filmu dokumentalnego. Poza tym miałam nagrane na kasecie trzy piosenki w wykonaniu Eugeniusza ("Ach śpij kochanie", "Już taki jestem zimny drań", "Umówiłem się z nią na dziewiątą"). Po jakimś czasie udało mi się też znów trafić na dokument pana Janickiego i nagrać go na wideo. Było to jednak już parę lat później. Na razie wróćmy jeszcze do tamtego pamiętnego roku.

Gdy zbliżał się grudzień, mama wzięła to nieszczęsne zdjęcie i zaniosła do punktu ksero, gdzie powiększyli je jak tylko się dało. Oczywiście ksero było wtedy czarno-białe, więc zdjęcie, w rzeczywistości w sepii, dużo straciło na jakości. Potem ta odbitka ksero (w jeszcze większym formacie) umieszczona została na koszulce. Można się domyślać, jak to wyglądało (piksele). Ale byłam taka szczęśliwa!

Kilka miesięcy później wybrałam się w tej koszulce w odwiedziny do koleżanki. Na ławce obok domu siedziała jej nieżyjąca już obecnie babcia. "Przecież to Bodo!" - zawołała do mnie (czy może nawet bardziej do samego wizerunku artysty) i uśmiechnęła się. A ja byłam dumna jak paw. I cieszyłam się, że pomimo kiepskiej jakości odbitki, można było poznać, kto jest na koszulce. Teraz nie mam już ani tego zdjęcia, ani koszulki, ale że czasy się zmieniły, dzięki internetowi od lat mam dostęp do fotografii, artykułów, piosenek, filmów (a to, że są np. na youtube świadczy o tym, że Bodo, czy ogólnie kino przedwojenne, nadal ma swoich wielbicieli). Natrafiłam też na tę moją ukochaną fotografię, którą wycięłam kiedyś z programu. Może kiedyś zamówię sobie nową koszulkę z tym zdjęciem?

Eugeniusza Bodo (podobnie jak i Elvisa Presleya oraz Fryderyka Chopina) nie muszę słuchać, oglądać codziennie, choć i tak się zdarza. Zawsze jednak, powtarzam, zawsze, noszę go głęboko w swoim sercu. Wiem, poleciałam tu patosem, ale naprawdę tak czuję.

Nie dziwne więc, że przy okazji czytania tej książki i pisania jej recenzji naszło mnie na takie zwierzenia i wspomnienia. Wprawdzie i podczas recenzowania biografii Presleya zebrało mi się na wspominki, ale były one głównie związane z tym, w jaki sposób zdobyłam tamtą książkę. Bo dostęp, choć nie taki łatwy, do książek o Elvisie miałam. A gdy nie tak dawno zainteresowałam się Fryderykiem Chopinem, też od razu miałam możliwość zapoznania się z wieloma publikacjami na jego temat. Książek im poświęconym jest bowiem setki. Kochany Bodek przez lata nie doczekał się biografii. Było to spowodowane m.in. niedopowiedzeniami związanymi z jego śmiercią. I teraz, gdy w dłoniach mam dzieło pana Ryszarda Wolańskiego, to nie tylko je czytam i oglądam, ale i przeżywam. Dla mnie to nie jest jedynie podróż w czasy Drugiej Rzeczypospolitej, ale też podróż do tych chwil, w których moje zauroczenie tą gwiazdą polskiego kina rodziło się, a następnie rozkwitało. I choć mam lat drugie tyle co wtedy, chyba z jednakową ekscytacją zareagowałam na prezent od męża w postaci tej książki, jak niegdyś na podarowaną mi przez rodziców koszulkę.

Wyprodukowałam już kilka akapitów, a o samej książce napisałam raptem kilka słów. Pora więc spróbować przejść do jej recenzowania. Na początek napiszę może parę zdań o autorze. Ryszard Wolański jest dziennikarzem muzycznym, pomysłodawcą Leksykonu Polskiej Muzyki Rozrywkowej, za którym to tytułem kryje się edycja radiowa, cykl telewizyjny, wydawnictwo multimedialne i książka, a także autorem wielu relacji z muzycznych imprez. Napisał książki takie jak "Sting. A short biography", "Krzysztof Klenczon", "Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie:. Nie można zapomnieć i o tym, że jest laureatem wielu nagród (m.in. nagrody TVP, ZAiKS-u, Gloria Artis, Klio 2010) oraz stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz STOART-u.

Wzięłam więc książkę do rąk. Na obwolucie znajduje się zdjęcie Bodka z dogiem Sambo. A pisząc dokładniej - jest to przerobiona okładka tygodnika Kino z 1931 r. Pomysł na jej wykorzystanie uważam za bardzo dobry.

Książka podzielona jest na trzy główne rozdziały ("Miłe złego początki...", "Tak jak w kinie" oraz "A koniec..."), które dzielą się jeszcze na kilkanaście podrozdziałów. Przed nimi możemy przeczytać bardzo ciekawą przedmowę, która napisana została przez Bohdana Łazukę. Na końcu książki znajdują się jeszcze: "Postscriptum", Źródła, Wykaz ilustracji oraz Indeks nazwisk.

Bohdan Eugène Junod (bo tak się naprawdę nazywał, jego późniejszy pseudonim artystyczny to połączenie pierwszych sylab pierwszego imienia Bohdan oraz trzeciego imienia jego matki - Dorota) urodził się 29 grudnia 1899 r. w Genewie. Jego ojciec, inżynier Teodor Junod, był Szwajcarem, a matka, Jadwiga Anna Dorota z Dylewskich - Polką. W tym miejscu wspomnę, że Eugeniusz przez całe życie posługiwał się paszportem szwajcarskim, co miało potem wpływ na jego tragiczne losy.

Trudno określić, kiedy dokładnie państwo Junodowie dotarli do Polski. Zajmowali się oni prowadzeniem kino-kabaretu, więc kontakt ze sceną Eugeniusz Bodo miał już od najmłodszych lat. W 1907 r. ojciec utworzył teatr Urania, w którym miały miejsce także seanse kinematograficzne oraz kabaretowe. Mały Bohdan najpierw tylko się przyglądał, następnie zaczął występować. Jak się wkrótce jednak okazało, nie o takim życiu dla niego marzyli rodzice. Chcieli, by wstąpił do szkoły handlowej lub medycznej, nie miał jednak głowy do rachunków, a widok krwi przyprawiał go o zawroty głowy. "Ale gdy postanowiono, że powinien zakosztować, jak jest w kolejnictwie, uciekł z domu. Pociągiem". [2]

Jego debiut sceniczny miał miejsce w 1917 r. w poznańskim teatrze Apollo. Potem trafił do Lublina. W 1919 r. pojawił się w Warszawie, gdzie zaczął występować w teatrze Qui Pro Quo. "Teatr rozdzielał role, kreował postaci ze względu na ich cechy charakterów. Wrodzone i nabyte. I tak Hanka Ordonówna była wieczną amantką, Zula Pogorzelska naiwną blondynką, wesołkiem Mira Zimińska, Lopek Krukowski i Ludwik Lawiński specjalistami od wszechobecnych wtedy szmoncesów, zwariowanym ekscentrykiem Adolf Dymsza i eleganckim bawidamkiem Eugeniusz Bodo". [3] W tamtym okresie popularność zyskała m.in. wykonywana przez Eugeniusza piosenka "Titine". Kilkanaście lat później na jej melodię śpiewano przebój "Ten wąsik, ach, ten wąsik".

W 1925 r. zadebiutował w niemym filmie "Rywale", w którym partnerowała mu Elna Gistedt. a rok później wraz z Norą Ney zagrał w "Czerwonym błaźnie". W tym samym czasie nastąpił rozłam w Qui Pro Quo, efektem którego było utworzenie przez Konrada Toma teatrzyku Perskie Oko, w którym Bodo też występował. W sklepach muzycznych pojawiały się płyty z wykonywanymi przez niego piosenkami, które obecnie znane są nam jedynie z płytowych katalogów. Zagrał też w kolejnych filmach: "Uśmiech losu", "Człowiek o błękitnej duszy" (rola główna), "Policmajster Tagiejew", "Kult ciała" i innych. Nadal oczywiście podróżował z rewiami i koncertami. W tamtym okresie miało miejsce jedno tragiczne zdarzenie. Chodzi o spowodowany przez niego w ciemnościach na słabo oznaczonej drodze wypadek samochodowy, w którym zginął jego kolega z Perskiego Oka Witold Roland. Po upadku Perskiego Oka powstało Nowe Perskie Oko, a następnie Morskie Oko i Wesołe Oko.

Już wtedy miał opinię pracoholika. Bardzo się przykładał do swoich ról, nawet tych epizodycznych. Na ich temat wypowiedział się na łamach Kina, gdzie przeczytać można było: "- Nie jestem amantem i do ról tych nie czuję żadnego pociągu - mówił Bodo. - Ostatnio odrzuciłem propozycję grania w filmie, gdy przekonałem się, że proponowano mi rolę amanta. Interesują mnie role psychologiczne, lecz do tych krajowa produkcja jeszcze nie dorosła. Ażeby być amantem - ciągnął dalej Bodo - trzeba mieć naprawdę fascynujące warunki zewnętrzne". [4] Ciekawa jestem, czy naprawdę tak myślał, czy była to jedynie fałszywa skromność.

Po rozwodzie rodziców, a następnie śmierci ojca, Bodo sprowadził matkę do Warszawy. Grał w kolejnych filmach (m.in. "Na Sybir", "Wiatr od morza") i nadal występował na scenie. Dostawał wiele listów od wielbicielek i wielbicieli, na który to temat powiedział między innymi: "Z żadnego listu się nie śmieję, żadnego nie lekceważę, każdy traktuję poważnie. Przyznam się szczerze, że nauczyły i wciąż uczą czegoś bardzo potrzebnego i praktycznego. Im więcej w listach jest pochlebstw, tem większą zachowuję rezerwę, tem więcej ostrzę swój samokrytycyzm, bo przyjść może taki czas, gdy listy będę otrzymywać jedynie od... wierzycieli". [5]

W roku 1931 wspólnie z Michałem Waszyńskim (reżyserem) i Adamem Brodziszem (aktorem) powołał do życia wytwórnię filmową B-W-B (jak można się łatwo domyślić, jej nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk trójki założycieli). Zrealizowane przez nią zostały filmy "Bezimienni bohaterowie" i "Głos pustyni". Zdjęcia do drugiego z nich kręcone były na terenie Afryki. Przygody ekipy podczas pracy i poza nią Bodo opisywał w listach drukowanych później w prasie. Najbardziej podobało mi się to, jak wybrnął z sytuacji związanej z zakazem filmowania Arabów podczas modłów (a taka scena była zaplanowana). Nie posłużył się (jak kilka tygodni wcześniej Amerykanie) łapówką, tylko... pewnym zręcznym podstępem.

Po wyprodukowaniu "Głosu pustyni" firma B-W-B przestała istnieć (względy finansowe). W jej miejsce powstała Urania-Film (nazwana tak na cześć kina, którego właścicielem był niegdyś ojciec Eugeniusza). Pierwszy film Uranii to "Jego ekscelencja subiekt". Piosenki z niego stały się przebojami, a Bodo został wybrany Królem Polskiego Filmu. Kolejnym obrazem, w którym wystąpił była "Zabawka". To z tego filmu pochodzi znana po dziś dzień piosenka pt. "(Ach te) Baby".

Eugeniusz był prekursorem reklamy w tamtych czasach w Polsce. Reklamował pastę do zębów, kapelusze, marynarki, buty, krawaty, prasę, czekoladki. Odmówił za to reklamowania wódki (był abstynentem). A jego kariera trwała w najlepsze. Zagrał w Pieśniarzu Warszawy (w którym zaśpiewał piosenki takie jak "Już taki jestem zimny drań" czy "Tylko z tobą i dla ciebie"), a następnie w kolejnych filmach: "Kocha, lubi, szanuje" oraz "Czy Lucyna to dziewczyna" (z którego pochodzi piosenka "O'key"). "Publiczność polubiła ten film za niewyszukaną, ale zręcznie poprowadzoną akcję". [6] Kobiety zwróciły oczywiście uwagę na scenę, w której Bodo rozebrał się.

Jeśli już jesteśmy przy kobietach, to oprócz Tahitanki Reri (o której napiszę za chwilę) żadnej nie udało się go zatrzymać przy sobie na dłużej (a i nawiązany romans z egzotyczną pięknością nie zakończył się szczęśliwie). Oto co miał na ten temat do powiedzenia: "Nie w miłości, lecz miłości jestem wierny. Wiem, że narażam się tem powiedzeniem płci pięknej, ale jako przysięgły "szwarccharakter" filmowy, mam nadzieję, że jakoś to będzie, wybaczą mi i nadal będą darzyły mnie swoją sympatią, tem bardziej, że jestem bardzo dyskretny". [7]

Reri, polinezyjska piękność odkryta przez pewnego niemieckiego reżysera, do Polski przybyła, aby promować film, w którym wystąpiła. Następnie miała wyruszyć w dalsze tournee. Nie wyruszyła. "Nieoficjalnie było już wiadomo, że Reri odwzajemnia wielkie uczucie, a Bodo szaleje ze szczęścia". [8] Wkrótce zamieszkała w mieszkaniu Eugeniusza, wraz z jego matką. Z czasem aktor coraz częściej pokazywał się z Reri publicznie. Wyprodukował też film (jego wytwórnia Urania nadal działała) "Czarna perła" (1934), w którym on i Reri zagrali główne role. Film ten cieszył się ogromnym powodzeniem, jednak gdy można go było oglądać w kinie, ich związek należał już do przeszłości. Reri wznowiła przerwane tournee, a Bodo wyruszył na występy do Palestyny. Potem unikał tematu młodej Tahitanki. Według niektórych osób na zerwanie miał wpływ alkoholizm Reri. Mogło być też tak, że niestały w uczuciach Bodo po jakimś czasie znudził się tym związkiem. Sama Reri do końca zachowała do niego ciepłe uczucia. W tym miejscu chcę napisać, że autor nie wybiela aktora, ani nie tłumaczy w żaden sposób jego zachowania. Tego, co rzeczywiście się stało, nie dowiemy się już nigdy.

Po powrocie z tournee zajął się pracą i przez jakiś czas unikał spotkań, można go było zobaczyć tylko na scenie. W 1937 odbył podróż do USA. Zagrał też w kolejnych filmach. Z jednego z nich ("Piętro wyżej") pochodzą m.in. takie szlagiery jak "Sex appeal" (w filmie wykonany przez Bodo w kobiecym przebraniu) oraz "Umówiłem się z nią na dziewiątą". W innym ("Paweł i Gaweł:) wraz z Adolfem Dymszą wykonał znaną dziś wszystkim kołysankę "Ach śpij kochanie" (jej autorami są Henryk Wars i Ludwik Starski).

Był nie tylko aktorem (filmowym i teatralnym) oraz właścicielem wytwórni filmowej, pisał też scenariusze, reżyserował i oczywiście nagrywał piosenki. W wolnym czasie zajmował się swoim hobby - zbieraniem znaczków i wyszywaniem makatek. Lubił też grać w brydża, bilard i jeździć na nartach. Uwielbiał mazurki wielkanocne. Jego wiernym towarzyszem był pies Sambo. Czasem imały się go żarty, z uśmiechem na ustach przeczytałam opowieść o tym jak nabrał kiedyś kelnera i co z tego potem wynikło. Cieszył się niesłabnącym uwielbieniem fanek. Henryk Wars wspominał: "Zanim dotarł do drzwi wytwórni Syrena Record, torował sobie drogę pośród piszczących panien, rozdając na lewo i prawo autografy". [9]

W filmie "Strachy" zagrał postać najbardziej podobną do siebie, co sam przyznał podczas rozmowy z reporterem Kina: "Bo Modecki proszę pana, to człowiek z krwi i kości, a nie żaden papierowy bubek. Kiedy patrzę mu w oczy, widzę w nich całe moje dotychczasowe życie, wszystkie teatralne dzieje, wzloty i upadki i cały ten szmat drogi, który przebyłem, aż do dnia dzisiejszego. (...) Chwilami zdaje mi się, że kręcę mój film biograficzny... ale, to sentymentalizm". [10] W kwietniu 1938 r. za zasługi na polu krzewienia polskiej kultury filmowej otrzymał Złoty Krzyż Zasługi, następnie zagrał w filmie "Za winy niepopełnione", a na wiosnę 1939 r. wspólnie z Zygmuntem Woyciechowskim otworzył kawiarnię Cafè Bodo.

Pracę nad filmem "Uwaga - szpieg!" przerwała wojna. Wspólnie z innymi ludźmi kopał rowy obronne, pracował też w kabarecie Tip Top. Już w październiku jednak postanowił wyjechać z Warszawy na wschód. Dotarł do Lwowa, który stał się zbiorowiskiem inteligencji z całej Polski. Rozpoczął współpracę z zespołem Henryka Warsa Tea Jazz. Artyści w nim zgrupowani objeżdżali ze swoimi występami tereny ZSRR, śpiewali głównie w języku rosyjskim. To z tamtego okresu pochodzą nagrania dwóch piosenek Eugeniusza: rosyjskich wersji "Tylko we Lwowie" oraz "Nic o tobie nie wiem". Sytuacja aktorów Tea Jazzu była coraz gorsza, ponieważ cały czas byli pod okiem opiekunów, którzy bacznie przyglądali się temu, co robią podczas koncertów. W tym miejscu chcę jeszcze wspomnieć o tym, że Eugeniusz przyczynił się do uratowania od śmierci rodziny Henryka Warsa. Wykorzystał swoją znajomość z szwajcarskim konsulem i zdobył dokumenty, które dostarczyła Niemcom siostra cioteczna Bodo. Dzięki nim Karola Warsowa wraz z dziećmi mogła opuścić mury warszawskiego getta.

Ostatnie zdjęcie zespołu Tea Jazzu, na którym znajduje się Bodo, zrobione zostało pod koniec maja 1941 r. w Odessie. Wkrótce potem (po ataku Niemiec na Związek Radziecki) Eugeniusz stwierdził, że "rezygnuje z udziału w propagowaniu polskości w języku rosyjskim i wraca do Lwowa, aby, jako obywatel Szwajcarii, kraju neutralnego, wykorzystać swój paszport do jak najszybszego opuszczenia terenu zbrojnego konfliktu". [11] Jak postanowił - tak zrobił. Gdy już był we Lwowie, napisał wniosek o umożliwienie mu wyjazdu z ZSRR do USA. Powołał się na swoje szwajcarskie obywatelstwo. I tu nagle informacje o nim urywają się.

Autor książki pisze, jak różne i wykluczające się wzajemnie wersje okoliczności jego aresztowania i śmierci krążyły (oficjalnie i nieoficjalnie) w czasie wojny i po jej zakończeniu. Z powodu sytuacji politycznej panowała zmowa milczenia, mówiono jedynie, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach po 1941 r., próbowano winą jego śmierci obarczyć Niemców. W jednej z audycji W starym kinie nadanej w 1972 r. Stanisław Janicki zachęcił widzów do nadsyłania na jego adres listów ze wspomnieniami o Eugeniuszu Bodo. Fragmenty niektórych z nich zostały opublikowane w książce :W starym polskim kinie". Inne, czyli te, które poruszały sprawę śmierci artysty, musiały pozostać w prywatnym archiwum Janickiego.

W 1989 r. w Moskwie ukazały się "Notatki więźnia". Ich autor, Alfred Mirek, wspominał w nich swoje więzienne losy. Napisał m.in. o swoim towarzyszu niedoli. Tą bratnią duszą, jak się można domyślić, okazał się Eugeniusz Bodo. Ryszard Wolański dużo miejsca poświęca też opisowi pracy, jaką wykonała daleka krewna aktora, Wiera Rudź, która o pomoc w ustaleniu losów siostrzeńca jej matki zwróciła się do Czerwonego Krzyża, Borysa Jelcyna i Lecha Wałęsy. Dalej autor pisze o kolejnych artykułach o artyście, które od czasu do czasu ukazywały się w polskiej prasie. W 1994 r. Wiera Rudź otrzymała odpowiedź od Czerwonego Krzyża. W liście zawarte były daty aresztowania (26 VI 1941 r.) oraz śmierci (7 X 1943 r.) jej krewnego, dołączono także dwie więzienne fotografie. Zarówno Ryszard Wolański jak i Stanisław Janicki (który wtedy pracował nad filmem dokumentalnym o Bodo) mieli okazję spotkać się z Wierą Rudź. "Film Janickiego 'Eugeniusz Bodo - za winy niepopełnione' zrealizowała Wytwórnia Filmów Oświatowych i Programów Edukacyjnych, a wyemitowała w 1997 roku Telewizja Polska na antenie Programu I". [12] Wtedy też Eugeniusz zyskał jeszcze jedną wielbicielkę, czyli mnie.

Film ten, jak autor książki zauważa, odpowiedział na pytania - kiedy i gdzie zginął nasz wielki aktor. Nadal jednak nie było wiadomo, za co i dlaczego spotkał go taki los. Następnie czytamy o tym, jak akta więzienne Bodo zostały ujawnione w sierpniu 2000 r. na łamach "Super Ekspressu". Choć moja rodzina nigdy tego czasopisma nie kupowała, wtedy nastąpił wyjątek i ja też mogłam się z tym zapoznać. Więcej - trzy lata później to właśnie jeden z artykułów z "Super Ekspressu" (bo ukazały się dwa) omówiłam w klasie maturalnej na lekcji WOS-u.

Wrócę jednak do książki. Ryszard Wolański sporządził pełne kalendarium wydarzeń w oparciu o dokumenty (począwszy od nakazu aresztowania, a na akcie zgonu skończywszy), które nazwał "kalendarium hańby". Możemy się z niego dowiedzieć, w jakich okolicznościach Eugeniusz został aresztowany i jak wyglądały jego więzienne losy. Po aresztowaniu przez NKWD 26 czerwca 1941 r. z Lwowa wywieziono go najpierw do Moskwy, potem (w lipcu 1941 r.) do Ufy, gdzie go przesłuchiwano. Następnie (w połowie 1942 r.) przewieziono go ponownie do Moskwy na dalsze przesłuchania. Ich zapisy były dla mnie szczególnie wstrząsające. NKWD wzięło sobie za cel to, by udowodnić, że był on szpiegiem. Przemawiało za tym m.in. to, że podróżował po wielu krajach, miał szwajcarski paszport, Polska Ambasada ubiegała się o niego, choć nie był obywatelem Polski (to zainteresowanie jego losem też było podejrzane). Poza tym tuż przed wybuchem wojny zaczął pracować nad filmem o szpiegostwie wojskowym. Władał wieloma językami, kilka razy odwiedził Niemcy. To wszystko oznaczało, że mógł być podejrzany o przynależność do wywiadów Polski i Niemiec. Śledztwo zakończono w listopadzie 1942 i skazano go na pięć lat kary w obozie pracy (do czerwca 1946 r.). W maju 1943 r. przewieziono go z Moskwy do Kotłasu (łagier w obwodzie archangielskim). Z opisu stanu zdrowia możemy dowiedzieć się, że był już wtedy skrajnie wycieńczony. Wtedy też pojawiła się szansa na jego zwolnienie. Niestety, sprawa utknęła, a sam Bodo nie doczekał wolności. Zmarł 7 października 1943 r. W akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano zapalenie płuc i pelagrę.

W "Epilogu bez zakończenia" Ryszard Wolański wspomina m.in. o kolejnych artykułach, które ukazały się w prasie po roku 2000, a także o pracy Magdaleny Cytowskiej, absolwentki Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej i. A. Zelwerowicza w Warszawie. Pracę tę można odnaleźć w bibliotece uczelni. Może i mnie uda się ją kiedyś przeczytać? Autor podaje nawet numer, pod którym figuruje i pisze, że jest warta uwagi. Sporo miejsca Ryszard Wolański poświęca filmowi dokumentalnemu z 2008 r. pt. "Na tropach tajemnic. Bodo - śledztwo" Katarzyny Kąckiej. Ja widziałam go pod zmienionym tytułem ("Tragedia amanta") na antenie TVN w "Superwizjerze" w 2011. Z książki dowiedziałam się, że poza zmianą tytułu filmu, został on też skrócony. W październiku tego samego roku w Kotłasie odsłonięto pomnik, będący symboliczną mogiłą aktora. Fragmenty tych uroczystości można zobaczyć w kilkunastominutowym filmie "Requiem dla Eugeniusza Bodo" (jest dostępny na youtube).

W "Postscriptum" autor umieścił dwanaście pytań. "Może odpowiedzi na te pytania zapewnią spokój jego duszy. Jeśli je znajdziesz, Drogi Czytelniku, wpisz je w wolne miejsce" - pisze autor. [13] Ja na pewno mogę wypowiedzieć się na temat jednego z nich. "Dlaczego w świadomości młodych nie istnieje pamięć o Bodo?" Ależ istnieje! Są ludzie młodzi (w tym ja, rocznik 1984), którzy o nim pamiętają. A że grupa ta nie jest zbyt liczna? Nie szkodzi, nie o ilość przecież chodzi, prawda?

Dzieło Ryszarda Wolańskiego to coś więcej niż biografia. Z publikacji możemy dowiedzieć się też sporo o życiu estradowym, rewiach, przedstawieniach czy o filmach, w których grał Bodo. O każdym z nich jest sporządzona krótka notka. Są też biogramy osób, z którymi współpracował i się przyjaźnił. Brak bardzo szczegółowych informacji o życiu codziennym artysty wiąże się m.in. z tym, że Eugeniusz niezbyt lubił mówić o swojej prywatności (swe związki z kobietami utrzymywał raczej w tajemnicy).

Wiele mogłyby się od niego nauczyć niektóre dzisiejsze gwiazdy, opowiadające na prawo i lewo o swych najintymniejszych sekretach. Ryszard Wolański opisuje historię, jak to dziennikarz z tygodnika Kino spotkał aktora kiedyś w kawiarni, gdy siedział przy stoliku ze swoją towarzyszką oraz psem Sambo. Korzystając z okazji, zapytał go o pierwszą miłość i pierwszy pocałunek. Jak zareagował Bodo? Pozwolę sobie zacytować słowa tego recenzenta zamieszczone w książce: "Bodo uśmiechnął się jakoś dziwnie i tajemniczo, ni to z lekka ironicznie, ni to z pobłażaniem i spojrzał na swoją towarzyszkę, która - tak mi się przynajmniej zdawało - oblała się rumieńcem. Chwilę milczał, zaciągnął się kłębem dymu, wolno wstał, najbardziej szarmanckim ruchem wskazał na swoją towarzyszkę (sukę Sambo) i uroczyście rzekł: - Oto moja pierwsza miłość! Po czem uśmiechnął się, ukazując dwa rzędy nieskazitelnie równych i białych zębów". [14]

Widać, że autor tej książki darzy aktora ogromną sympatią i szacunkiem, ale nie stara się go wychwalać ponad miarę. Wspomina też o jego nieudanych przedsięwzięciach (np. reżyserowanie filmu "Królowa przedmieścia"), pisze, że niektóre filmy z jego udziałem były bardziej udane, inne mniej. W publikacji znajduje się wiele ilustracji, fotografii (wiele z nich było mi wcześniej nieznanych). Są one umieszczone w całej książce (w bieli i czerni), a w jej środku jest jeszcze kilkunastostronicowa kolorowa wkładka. Chętnie przejrzą je nawet osoby, które nie potrzebują aż tak szczegółowych informacji o życiu artysty, a jedynie pragną zapoznać się z jego zdjęciami oraz z tym, jak wyglądały ówczesne plakaty filmowe, reklamy czy okładki programów rewii. Należy też wspomnieć o dobrej pracy, jaką wykonał Dom Wydawniczy Rebis. Nie znalazłam w książce błędów, literówek, a krój pisma jest czytelny i przyjazny dla czytelnika. W Internecie natrafiłam na opinie, że język, którym posługuje się autor bywa nużący. Ja tego nie odczułam. Książkę dosłownie chłonęłam, a nie czytałam. Nie wiem jednak, na ile wiązało się to ze sposobem narracji, a na ile z moją miłością do aktora.

Cieszę się, że ta biografia powstała, bo Eugeniuszowi się to należało. Nie była dla mnie też zaskoczeniem informacja, że książka "Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań" 9 listopada 2012 zdobyła tytuł "Książki Roku" w kategorii "Najlepsza książka popularnonaukowa poświęcona historii Polski w XX wieku". W pełni na to zasłużyła!

Od uśmiechu, aż po łzy - tego wszystkiego doświadczyłam podczas jej czytania oraz w czasie pisania tej "więcej niż recenzji". Nie będę pisać komu i dlaczego polecam tę książkę. Sami musicie zdecydować, czy chcecie się z nią zapoznać. Zamiast tego recenzję tę pragnę zakończyć słowami, które wypowiedział Stanisław Janicki podczas odsłonięcia symbolicznej mogiły aktora w Kotłasie w 2011 r.:

PAMIĘTAJ, ŻE MY CIEBIE NIE ZAPOMNIMY. I ODPOCZYWAJ W POKOJU.

Ryszard Wolański, "Eugeniusz Bodo. Już taki jestem zimny drań", Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2012.

Przypisy:

1. Fragment tekstu piosenki "Dzisiaj ta, jutro tamta", wykonywanej przez Eugeniusza Bodo w filmie "Piętro wyżej" (1987), słowa: Emanuel Schlechter, muzyka: Henryk Wars
2. s. 17
3. s. 23
4. s. 116
5. s. 148
6. s. 211
7. s. 216
8. s. 217
9. s. 304
10. s. 307
11. s. 333
12. s. 347
13. s. 385

"Za parę lat, kto wie?
Co spotka jeszcze mnie,
Więc póki czas, korzystam z życia,
Co będzie jutro, nie moja rzecz,
Nie patrzę naprzód, nie patrzę wstecz,
I jedno wiem, wiem, wiem, wiem,
Żyję dzisiejszym dniem,
Dziś, dziś, dziś, dziś,
To mi zaprząta myśl!" [1]

Za każdym razem, gdy słyszę piosenkę "Dzisiaj ta, jutro tamta" (z filmu "Piętro wyżej" z roku 1937) w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziś przedstawię Wam kolejną książeczkę opowiadającą o przygodach małego żółwia Franklina.

Tym razem dowiadujemy się, że główny bohater uwielbiał bawić się ze swoimi kolegami w domku na drzewie. Od jakiegoś czasu dzieci wyobrażały sobie, że jest to statek kosmiczny, dzięki któremu można przeżywać niesamowite przygody w kosmosie.

Któregoś dnia statek już miał startować, kiedy jego załoga zauważyła brak jednej osoby - ślimaka, który siedział u podnóża drzewa i w najlepsze grał sobie na harmonijce. Przyjaciele zawołali go i z góry założyli, jaką funkcję będzie pełnił na pokładzie. Miał być robotem pokładowym. On jednak przyznał, że woli muzykować, o czym co jakiś czas przypominał kolegom. Ciągle słyszał odpowiedź, że może to zrobić później.

W końcu ślimak nie wytrzymał i niepostrzeżenie umknął z domku-statku. Cała załoga przeczesywała okolice drzewa (nazywaną teraz planetą Mirra), ale nigdzie nie było zaginionego robota pokładowego. W końcu usłyszeli jak ktoś gra na harmonijce. Był to ślimak, który na ich widok powiedział, że lubi się bawić w statek kosmiczny, ale uwielbia też grać różne melodie, na co przyjaciele nie chcieli mu wcześniej pozwolić. Franklin przeprosił kolegę przyznając, że o tym nie pomyślał.

Ostatecznie doszło do kompromisu. Załoga wyruszyła na kolejną międzyplanetarną misję, a robot pokładowy umilał podróż graniem na instrumencie.

Z książeczki tej dzieci mogą dowiedzieć się, że podczas wspólnego spędzania wolnego czasu każde z nich może mieć inne pomysły, których nie wolno ignorować. Każdy ma prawo bawić się tak jak chce. A często zabawy można połączyć, lub najpierw bawić się w jedną, potem w inną.

Książkę polecam do poczytania przedszkolakom. A duże litery, niewiele tekstu na stronie, kolorowe ilustracje (choć ja wolałam jednak te tradycyjne, nie komputerowe)- to wszystko może sprawić, że trochę starsze dzieci mogą próbować ją czytać samodzielnie.

"Franklin i statek kosmiczny", w oparciu o książki autorstwa Paulette Bourgeois i Brendy Clark. Ścisła adaptacja telewizyjna napisana i zaprojektowana przez Jamesa R. Backshalla. Na podstawie odcinka "Franklin's spaceship" autorstwa Karen Moonah. Tłumaczenie: Patrycja Zarawska. Wydawnictwo Debit, Bielsko-Biała 2012

Dziś przedstawię Wam kolejną książeczkę opowiadającą o przygodach małego żółwia Franklina.

Tym razem dowiadujemy się, że główny bohater uwielbiał bawić się ze swoimi kolegami w domku na drzewie. Od jakiegoś czasu dzieci wyobrażały sobie, że jest to statek kosmiczny, dzięki któremu można przeżywać niesamowite przygody w kosmosie.

Któregoś dnia statek już miał startować,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię czytać romanse, szczególnie te, których akcja toczy się w przeszłości. Gustuję zarówno w klasykach, uznawanych dziś za coś więcej niż proste historie miłosne, bo poruszających problematykę społeczno-obyczajową (powieści Jane Austen czy naszej rodaczki Marii Rodziewiczówny), jak i we współcześnie stworzonych powieściach historycznych. O twórczości Anne Ashley nigdy wcześniej nie słyszałam.

Nie udało mi się odnaleźć zbyt wielu informacji o autorce "Francuskiego szpiega". Urodziła się w Leicaster (Anglia), a obecnie mieszka w West Country. Napisała m.in. romanse historyczne takie jak: "Zakazana miłość", "Wyjątkowa dama", "Ucieczka z Paryża", "Tajemniczy opiekun", "Tajemnica Ashworthów", "Powtórne oświadczyny", "Podstęp lorda Exmoutha". Recenzowana przeze mnie książka po raz pierwszy ukazała się w Anglii w 1998 r.

Akcja powieści rozgrywa się w 1815 r. na terenie Anglii, do której docierają informacje o ucieczce Napoleona z wyspy Elby (na którą został zesłany po swojej abdykacji). Verity Harcourt za namową swojej ciotki wybiera się wraz z nią na sezon balowy w Londynie. Dla większości młodych panien jest to niepowtarzalna okazja na poznanie przyszłego męża. Nasza bohaterka nie zalicza się jednak do tej grupy.

W trakcie drogi powóz, którym podróżują obie kobiety ulega uszkodzeniu i zmuszone są one zatrzymać się w pewnym zajeździe. Verity nie chce dalej podróżować z ciotką i jej zwierzętami. Głównej bohaterce udaje się szczęśliwym trafem zatrudnić pokojówkę i wraz z nią wyrusza w podróż powozem pocztowym (na co z trudem przystaje ciotka). Znajduje się w nim człowiek podający się za szwajcarskiego zegarmistrza. Podczas postoju w gospodzie Verity jest przypadkowym świadkiem jego rozmowy z drugim mężczyzną. Wszystko wskazuje na to, że jeden z nich jest francuskim szpiegiem wysłanym do Anglii przez Bonapartego, aby uzyskać od kolaboranta ściśle tajne informacje.

Gdy Verity dociera już do Londynu, udaje się do mieszkającego tam stryja Charlesa, który pracuje dla angielskiego rządu. Dzieli się z nim tym, co odkryła podczas podróży. Krewny początkowo wydaje się nie być specjalnie zainteresowany jej opowieścią. Bohaterka postanawia więc wziąć sprawy w swoje ręce, jednak nie do końca jej się to udaje. Pewnego dnia panna Harcourt spotyka swojego dawnego znajomego, Brina Cartera, w którym w czasach nastoletnich podkochiwała się. Zwraca uwagę na pewien szczegół i dzięki temu zaczyna podejrzewać, że to Brin może mieć coś wspólnego ze współpracą z Francuzami. Swoimi spostrzeżeniami ponownie dzieli się ze stryjem, który ostatecznie zgadza się, by dziewczyna, wspólnie z jego zamaskowanym wspólnikiem, który każe się nazywać Woźnicą, śledziła Cartera. Wkrótce dziewczyna zakochuje się w tajemniczym Woźnicy, ale Brin Carter również nie pozostaje jej obojętny. Co z tego wyniknie? Którego z mężczyzn wybierze? Czy szpieg zostanie złapany?

Na początku czytania powieści przypomniały mi się powieści Jane Austen. Nie chodzi mi tu o doszukiwanie się na siłę podobieństw i określanie autorki "nową Jane Austen" (bo tak nie jest, zresztą nie lubię tego typu określeń). Chodzi po prostu o takie luźne skojarzenia, jakie nasunęły mi się podczas zagłębiania się w fabułę (czas i miejsce akcji, poszukiwanie przez dziewczęta kandydata na męża, bale, granie w wista). Oczywiście na tym podobieństwo się kończy, trudno tu odnaleźć poruszanie wspomnianej na początku problematyki społeczno-obyczajowej. Jest to po prostu romans i nic więcej, ale ja też niczego więcej od tej książki nie oczekiwałam, więc nie zawiodłam się. Spodobały mi się też motywy przebierania się za inną osobę, maskowania swojego prawdziwego oblicza (wspólnik stryja ukrywa swoją twarz i podaje się za Woźnicę, a w jednym z rozdziałów Verity przebiera się za mężczyznę). Takie wydarzenia mogą wydawać się nieprawdopodobne, ale ja od dawna lubię, gdy podobny motyw pojawi się w książce czy filmie (dzieje się tak w wielu polskich filmach przedwojennych).

Sięgając po Francuskiego szpiega oczekiwałam przyjemnej, lekkiej lektury i taką właśnie otrzymałam. Książkę polecam miłośniczkom romansów historycznych.

Anne Ashley, "Francuski szpieg", tłum. Lena Perl, Wydawnictwo Mira/Harlequin, Warszawa 2012

Lubię czytać romanse, szczególnie te, których akcja toczy się w przeszłości. Gustuję zarówno w klasykach, uznawanych dziś za coś więcej niż proste historie miłosne, bo poruszających problematykę społeczno-obyczajową (powieści Jane Austen czy naszej rodaczki Marii Rodziewiczówny), jak i we współcześnie stworzonych powieściach historycznych. O twórczości Anne Ashley nigdy...

więcej Pokaż mimo to