Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Naprawdę interesująca książka, która łączy w sobie wiele ciekawych wątków, które są nie tylko dopracowane i szczegółowe, ale także sprawiają, że czytelnik chce więcej i więcej. Solidnie zbudowany świat, chociaż nastolatkowie są moim zdaniem trochę zbyt dorośli jak na swój wiek. Miejscami zaczynamy się zastanawiać ile mają w końcu lat.
Tak czy inaczej, jest to seria, której ponowne wydanie byłoby błogosławieństwem.

Naprawdę interesująca książka, która łączy w sobie wiele ciekawych wątków, które są nie tylko dopracowane i szczegółowe, ale także sprawiają, że czytelnik chce więcej i więcej. Solidnie zbudowany świat, chociaż nastolatkowie są moim zdaniem trochę zbyt dorośli jak na swój wiek. Miejscami zaczynamy się zastanawiać ile mają w końcu lat.
Tak czy inaczej, jest to seria, której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Połączenie tego, co przyciąga czytelników do serii z nowym elementem powagi, której dotąd nie było. Co więcej, poznajemy lepiej przeszłość sekretarka. Dlaczego? Co knuje autorka?

Połączenie tego, co przyciąga czytelników do serii z nowym elementem powagi, której dotąd nie było. Co więcej, poznajemy lepiej przeszłość sekretarka. Dlaczego? Co knuje autorka?

Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje kolejne spotkanie z wiedźmami uważam za udane. Książka nie powala, ale jest przyjemna w odbiorze, czyta się ją szybko i przyjemnie. To, co denerwowało mnie najbardziej w poprzedniej części zniknęło, dzięki czemu mogłam zrelaksować się przy lekturze.
Na pewno sięgnę po kolejne tomy.

Moje kolejne spotkanie z wiedźmami uważam za udane. Książka nie powala, ale jest przyjemna w odbiorze, czyta się ją szybko i przyjemnie. To, co denerwowało mnie najbardziej w poprzedniej części zniknęło, dzięki czemu mogłam zrelaksować się przy lekturze.
Na pewno sięgnę po kolejne tomy.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy sięgałam po tę książkę sądziłam, że będę miała do czynienia z połączeniem komedii, kryminału oraz urban fantasy. Naprawdę sądziłam, że skoro tak dużo o wiedźmach piszą w tej książce to naprawdę o wiedźmy chodzi (tak, tę władające magią). Szybko jednak do mnie dotarło, że się myliłam. I tak byłam tej powieści ciekawa, więc zabrałam się za lekturę.
No właśnie... Postaram się zrobić z tej recenzji tzw. "kanapkę", czyli dobre słowo-złe-dobre raz jeszcze na koniec.
Zacznę więc od tego, że nie żałuję czasu jaki tej książce poświęciłam. Może się to wydać dziwne, ale naprawdę nie żałuję.
Niestety język powieści czasami mnie denerwował. Powiedzieć, że jest w dużej mierze potoczny to mało. Da się to jednak przeżyć, chociaż nie jest łatwo. Dramatem był dla mnie fakt, że niemal wszystkie postacie odnosiły się do innych postaci mianem "zarazy". Nie każdy używa tego określenia na co dzień, a tu nagle około 5 osób jedzie z "zarazą", przez co nasuwa nam się myśl, że autorka ma słabość do tego określenia do tego stopnia, że mimowolnie wpycha je w usta swoich bohaterów. Kolejnym problem jest fakt, że przez 2/3 książki nic się nie dzieje, a całość jest raczej przegadana. Nie mówiąc już o tym, że skoro nasze "wiedźmy" nie lubią jakiegoś autora to naturalnie musi być on beznadziejny. Humor też mi jakoś tu umknął i chyba tylko w 3 momentach przez moją twarz przemknął cień uśmiechu.
Jak to więc możliwe, że przeczytałam tę powieść do końca? Nie mam pojęcia! Małgorzata J. Kursa musi być prawdziwą wiedźmą, która zaczarowała swoją książkę tak, że mimo braku polotu i licznych powodów do narzekań mam ochotę sięgnąć po kolejne części. Sama tego nie rozumiem, tym bardziej, że już teraz jestem pewna, że to nie było moje ostatnie spotkanie z "wiedźmami".

Kiedy sięgałam po tę książkę sądziłam, że będę miała do czynienia z połączeniem komedii, kryminału oraz urban fantasy. Naprawdę sądziłam, że skoro tak dużo o wiedźmach piszą w tej książce to naprawdę o wiedźmy chodzi (tak, tę władające magią). Szybko jednak do mnie dotarło, że się myliłam. I tak byłam tej powieści ciekawa, więc zabrałam się za lekturę.
No właśnie......

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Młody, ambitny pisarz, Christian Maxwell, postanawia napisać książkę, jakiej jeszcze nie było – biografię seryjnego mordercy, którego jak dotąd nie ujęto, a który sam opowie mu historię swojego życia. Mężczyzna zaczyna więc tropić swojego mordercę i chociaż jest bliski sukcesu, ostatecznie to on zostaje wytropiony. Gabriel Church, mający na swoim koncie więcej trupów, niż Chris może sobie wyobrazić, po prostu pojawia się przed nim pewnego dnia i jest jak najbardziej chętny wydania swojej biografii. Jego urok osobisty i niczym nieograniczona pewność siebie imponują Christianowi, który szybko pozwala zniewolić się spojrzeniu jasnych oczu mordercy, który doskonale wie, jak pociągać za sznurki swoich marionetek. W pewnym momencie obaj mężczyźni znajdują się jednak tak blisko przekroczenia granicy między relacją czysto zawodową, a prywatną, że każe im to postawić znak zapytania przy swojej uważanej dotąd za heteroseksualną orientacji. Prawdziwy problem stanowi jednak nie to, w jaki sposób ich ciała reagują na wzajemną bliskość, ale uczucia, które zaczynają się pojawiać, mimo świadomości, że Gabriel ma na rękach krew wielu niewinnych ludzi, a jego bliskość oraz prowadzone przez nich rozmowy mogą kosztować Chrisa wolność.

Intrygująca to prawdopodobnie pierwsze określenie, które przychodzi nam do głowy, jeszcze zanim w ogóle zaczniemy lekturę „Rubble and the Wreckage”. Wystarczy bowiem zapoznać się z opisem powieści z tyłu okładki, aby domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z historią pod wieloma względami fascynującą. I rzeczywiście tak jest. Rodd Clark porusza temat niewątpliwie trudny, który jednak od lat pociąga zarówno pisarzy, jak i czytelników. I chodzi nie tylko o postać seryjnego mordercy, ale także o motyw romansu między zwyczajnym, szarym człowiekiem, a przestępcą, „czarnym charakterem”. Nie ulega wątpliwości, że takie historie przyciągają ludzi jak magnes – zakazana miłość, dreszczyk emocji, połączenie ze sobą niebezpieczeństwa i podniecenia. Jakby na to nie patrzeć, zło od wieków fascynowało ludzi. Niemniej jednak, naprawdę należy zawrócić uwagę na fakt, iż w przeciwieństwie do wielu płytkich romansów wykorzystujących podobnym motyw, Rodd Clark podchodzi do swojej powieści niezwykle poważnie. Autor nie wybiela duszy Gabriela Churcha, nie robi z niego człowieka niebezpiecznego tylko z założenia, drapieżnika dobrowolnie decydującego się na dietę wegetariańską, męczennika. W tej powieści niebezpieczeństwo związane z tym, co czai się w człowieku jest jak najbardziej prawdziwe, a to sprawia, że mamy do czynienia z historią mroczną i naprawdę oryginalną. Co więcej, autor wydaje się podkreślać w niej przypadkowość rządzącą ludzkim losem. W naprawdę dobrym stylu pokazuje nam, że chociaż z reguły wychodzimy z założenia, iż Zło dosięga innych, ale nie nas, to jednak może czaić się za każdym rogiem. Nie różni się bowiem od nas samych, potrafi wmieszać się w tłum i zaatakować, kiedy najmniej się tego spodziewamy.

Poza przedstawioną tu niewątpliwie ambitną historią, ogromną zaletą „Rubble and the Wreckage” jest także kreacja bohaterów. Rodd Clark konstruuje ich bowiem „od wnętrza”, skupiając się przede wszystkim na ich psychice i uczuciach. Czytelnik ma niemal nieograniczony wgląd w ich myśli, co w dużej mierze cechuje oryginalność i wyjątkowość. Przyznaję, że jak dotąd chyba nie spotkałam się z powieścią, w której tak ogromny nacisk został położony właśnie na ten aspekt budowy bohaterów. Na pewno każdy z Was niejednokrotnie miał do czynienia z wyobrażeniem boskiej lub anielskiej istoty zstępującej z nieba na ziemię, gdzie ogrom jasnego, rażącego światła zaczyna się kurczyć i ciemnieć przybierając postać materialną, zbliżoną do ludzkiej. Właśnie w taki sposób autor ukazuje swoich bohaterów w „Rubble and the Wreckage”, z czego wspomnianym światłem jest tu skomplikowana, rozległa psychika głównych postaci powieści. Myślę, że jest to tym ważniejsze, iż właśnie za sprawą takiej a nie innej kreacji bohaterów, czytelnik jeszcze bardziej się do nich przywiązuje, jako że ma możliwość w pełni zrozumieć ich sposób myślenia i postępowania. W moim przypadku skończyło się to tym, że niesamowicie zżyłam się z Chrisem, który od pierwszej do ostatniej strony wydawał mi się postępować słusznie i przytakiwałam każdej jego decyzji, nawet tej kontrowersyjnej z końca powieści. Co się zaś tyczy Gabriela, naprawdę zaczynałam go lubić, nie jako bohatera powieści, ale jako osobę, aż tu nagle jego postępowanie sprawiło, że niemal go znienawidziłam. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak byłam na niego wściekła. Zupełnie jakby był żywą, realną osobą, a nie fikcyjną. Myślę, że to mówi samo za siebie, jeśli chodzi o to, jak autor zbudował i przedstawił swoich bohaterów.

Ponieważ w „Rubble and the Wreckage” ogromne znaczenie odgrywa temat miłości, myślę, że i o niej powinnam wspomnieć w tej recenzji. Albowiem autor także i pod tym względem wykazał się prawdziwym geniuszem. W sposób perfekcyjny przedstawił miłość, jako czynnik wpływający bezpośrednio na człowieka, zmieniający go. W tej powieści Chris i Gabe nie tylko się zakochują, ale wręcz odkrywają miłość, znajdują w niej to, czego nigdy dotąd nie znali, odczuwają rozkosz prostych, codziennych gestów, które dzieli się z drugą osobą, poznają tysiące emocji, których tak naprawdę dotąd nie doświadczyli. Wszystko to zostało dodatkowo silnie naznaczone przez zmiany zachodzące wewnątrz bohaterów, ich świadomość i podświadomość, dzięki czemu ładunek emocjonalny związany z uczuciami Chrisa i Gabriela jest ogromny. Jeśli o mnie chodzi, autor zdołał tym romansem dotrzeć prosto do mojego serca, o czym świadczy sposób, w jaki moje ciało reagowało na wydarzenia z końca powieści. Chodzi o to, że kiedy naprawdę wczuję się w jakąś historię miłosną, a na jej gładkiej, pięknej powierzchni pojawia się głęboka rana dramatu, niezgody, zdrady, itp., czuję swędzenie w kościach palców rąk. Brzmi dziwacznie, prawda? Nie potrafię jednak nad tym zapanować, a jest to tak przejmujące uczucie, że niemal bolesne. Wyobraźcie sobie niesamowite swędzenie wewnątrz ciała, gdzie nie jesteście w stanie w żaden sposób się podrapać. Dosłownie tak przeżywam doskonale skonstruowane miłosne dramaty. Wywierają one bowiem wpływ na mnie, jako na element świata rzeczywistego, a to niewątpliwie świadczy o artyzmie z jakim autor stworzył swoją historię.

Jest jednak jedna rzecz, która mimo całego mojego uwielbienia dla tej książki nie daje mi spokoju, a mianowicie sceny seksu. I nie chodzi do końca o czyste narzekanie na to, że są mało szczegółowe lub zbyt graficzne, ponieważ żadna z tych opcji nie stanowi dla mnie problemu. Zacznijmy od tego, że autor oszczędnie dawkuje nam opisy miłosnych uniesień bohaterów, co w przypadku książki „z duszą”, a taką bezsprzecznie jest „Rubble and the Wreckage”, działa na jej korzyść. Dzięki temu czytelnik skupia się na przesłaniu, emocjach, wydarzeniach, a nie na czystym akcie miłosnym. Co więc stanowi mój problem? Fakt, iż bardziej szczegółowo przedstawiony został seks heteroseksualny, niż ten między partnerami tej samej płci. Jasne, liczby aktów nawet nie ma co porównywać, jednak rozbieżność opisów pozostaje. Sprawia to, że czytelnik – a przynajmniej tak jest w moim wypadku – zastanawia się nad znaczeniem seksu dla bohaterów w obu tych przypadkach. W końcu kiedy coś wydaje się nam ważniejsze poświęcamy temu więcej czasu, miejsca, ubogacamy w szczegóły, zaś mniej istotne kwestie są raczej wspominane, ale z reguły nie rozbudowywane. Jak więc odnieść te różnice opisów do bohaterów, a w szczególności do Gabriela Churcha? I co to oznacza dla Chrisa? Przyznaję, że wyłam, jak zranione zwierzę, kiedy czytając powieść trafiłam na tak wyraźną różnicę w przedstawieniu aktu płciowego damsko-męskiego i męsko-męskiego i w dalszym ciągu nie mogę tego przeboleć.

Podsumowując, historia Chrisa i Gabriela przedstawiona w „Rubble and the Wreckage” jest jak ciemne burzowe chmury, które czasami rozwiewane przez wiatr, pozwalają przebić się jasnemu, ciepłemu słońcu. To ambitna, pełna psychologicznego ciężaru i mroku powieść, w której nie brakuje jednak pozytywnych emocji oraz miłości. To historia z duszą i o duszy. Tak naprawdę tej książki się nie czyta, ale przeżywa się ją całym sobą. Wierzcie mi, jest po prostu fantastyczna i musicie po nią sięgnąć!

Młody, ambitny pisarz, Christian Maxwell, postanawia napisać książkę, jakiej jeszcze nie było – biografię seryjnego mordercy, którego jak dotąd nie ujęto, a który sam opowie mu historię swojego życia. Mężczyzna zaczyna więc tropić swojego mordercę i chociaż jest bliski sukcesu, ostatecznie to on zostaje wytropiony. Gabriel Church, mający na swoim koncie więcej trupów, niż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kończąc służbę wojskową i wracając w rodzinne strony, Seth Tanner spodziewał się rozpocząć życie na nowo, ale bez wątpienia nie w taki sposób. Niewinne uganianie się za miejską legendą w noc Halloween skończyło się tragicznie i całkowicie zachwiało światem Setha. Jego młodszy brat został brutalnie zamordowany przez siły, których istnienie do tej pory wydawało się czystą fikcją. Ponieważ to, czego doświadczył Seth dla zwykłych ludzi było niczym innym, jak dowodem szaleństwa, były żołnierz postanowił na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość.
Teraz, w dwa lata po tamtych wydarzeniach, Seth jest samotnym łowcą, którego cel stanowi dorwanie nieśmiertelnych uczniów powieszonego w 1900 roku czarownika, Rhyfela Gremory’ego. To właśnie on przed laty zapoczątkował długą serię rytualnych morderstw, których ofiarą padł Jesse Tanner. Idąc po sznurku do kłębka, Seth trafia do Richmond, gdzie musi zabawić się w ochroniarza, ocalić życie przyszłej ofiary jednego z uczniów czarownika i pozbyć się jego samego. Problem w tym, że Seth nie ma pojęcia jak wygląda ten, którego ma chronić, a na drodze do całkowitego oddania się zadaniu staje pod każdym względem kuszący Sonny.

Morgan Brice (pod tym pseudonimem kryje się nie kto inny jak Gail Z. Martin) talentu do tworzenia interesujących i sympatycznych postaci nigdy nie można było odmówić, dlatego bardzo cieszy mnie fakt, iż sprawdziło się to także w przypadku głównych postaci „Witchbane”. Nie jest tajemnicą, że jednym z najważniejszych elementów każdej powieści są właśnie bohaterowie, którzy na czas lektury stają się naszymi przyjaciółmi, rodziną lub wrogami. To oni potrafią umilić nam czas spędzony nad książką lub zamieniają go w istny koszmar, więc nie sposób pominąć ich w tej recenzji. Tym bardziej, że Seth i Sonny szybko podbijają serca czytelników, nie tylko jako idealnie dobrana para, ale także jako indywidualne jednostki o wyraźnie zarysowanych charakterach, zazębiających się niczym tryby wadach i zaletach, skonkretyzowanych oczekiwaniach względem życia i ludzi oraz odbijającej się na ich życiu teraźniejszym przeszłości. Widać więc od razu, że pisząc „Witchbane” autorka oddała tym młodym mężczyznom serce i postarała się wykreować ich od A do Z. Równie istotny wydaje mi się fakt, że Seth i Sonny są stuprocentowymi, prawdziwymi mężczyznami, nie tylko z charakteru, ale także aparycji – wysokimi, dobrze zbudowanymi. Przyznaję, że zwracam na to szczególną uwagę, ponieważ jako osobę interesującą się komiksem japońskim – mangą – otoczona jestem tytułami wypełnionymi stereotypowymi homoseksualnymi bohaterami – delikatnej budowy, nierzadko niemal kobiecymi chłopakami „na dole” oraz bardziej męskimi „na górze”. W pewnym momencie naprawdę ma się tego dosyć, więc tym bardziej pokochałam Setha i Sonny’ego za to, że są jacy są.

Co się zaś tyczy świata przedstawionego, jest on nie najgorzej zbudowany, chociaż nie miałabym nic przeciwko, gdyby autorka rozwinęła go jeszcze bardziej szczegółowo pod względem paranormalnym. W końcu wiemy, że Seth zmagał się już z niejedną kreaturą nie z tego świata i miło byłoby dowiedzieć się na ten temat trochę więcej. Na to jednak może przyjdzie jeszcze czas, jeśli pojawią się kolejne tomy serii. Na magię, będącą ogromną zaletą powieści, nie trzeba było na szczęście czekać. W swoim świecie Morgan Brice uczyniła magiczne zdolności dostępnymi nawet dla zwyczajnego człowieka. Magia jest tutaj porównywana do przyziemnych talentów, jak chociażby gra na instrumencie. Utalentowany człowiek może dać popis swoich umiejętności bez wysiłku, co od każdej przeciętnej osoby wymagałoby niesamowitego nakładu pracy. Ważne jest jednak to, że byłoby to możliwe, choć już nie z tym samym natężeniem, co u geniusza. I tak właśnie, ku mojemu niekłamanemu zachwytowi, jest z magią w powieści. Tym, czego jednak w „Witchbane” naprawdę mi brakowało, były wyjaśnienia niektórych sposobów stawiania czoła duchom. Chodzi mi mianowicie o zastosowanie soli i żelaza, jako że podczas lektury naprawdę odczuwało się sentyment autorki do serialu „Nie z tego świata”, w którym podobne starcia znajdowały się na porządku dziennym. Myślę, że tych kilka słów wyjaśnienia w tym temacie, mogłoby uczynić sposoby na trzymanie duchów w ryzach bardziej przynależnymi do tej książkowej serii, a mniej do serialu.

Recenzując „Witchbane” nie sposób pominąć tematu scen łóżkowych. W powieści ich nie brakuje, jednakże nie dominują całkowicie nad fabułą. Wprawdzie są momenty, kiedy to sercem rozgrywającej się akcji jest napięcie seksualne oraz dawanie mu upustu, jednak patrząc na powieść całościowo, sceny seksu są raczej obszerniejszym dodatkiem do treści, a nie esencją książki. Co więcej, nie każde zbliżenie dwójki głównych bohaterów kończy się zaliczeniem ostatniej bazy, co naprawdę przemawia na korzyść „Witchbane”. Pamiętacie „Czarodziejkę z Księżyca” lub „Power Rangers”, gdzie podczas walki czas jakby się zatrzymywał, aby bohaterowie mogli się przemienić? Teraz wyobraźcie sobie sytuację, gdzie czas musi stanąć w miejscu, aby bohaterowie mogli się kochać. Tak, to byłoby straszne. I na całe szczęście Morgan Brice oszczędza nam takich kwiatków. Co się zaś tyczy samego seksu, cechuje go płynność, wyczuwalne napięcie oraz świetna chemia między bohaterami, która sprawia, że sceny erotyczne są wystarczająco gorące, aby rozpalić nie tylko Setha i Sonny’ego, ale także czytelnika. Co tu dużo mówić, czyta się je z prawdziwą przyjemnością.

Skoro wspomniałam o fabule, myślę, że warto trochę ten temat rozwinąć. Przede wszystkim „Witchbane” jest powieścią, która nie obraca się całkowicie wokół związku homoseksualnego, ale po prostu się on w niej pojawia i zajmuje istotne miejsce. W pierwszej kolejności mamy więc do czynienia z urban fantasy, a dopiero później z romansem erotycznym. Główną oś fabuły stanowi bowiem polowanie na uczniów czarownika, a co za tym idzie zemsta oraz próba ocalenia życia – czyjegoś, w przypadku Setha, i własnego, w przypadku Sonny’ego. Jednocześnie bohaterowie zmagają się ze swoimi demonami, które ciągną się za nimi niczym nieodłączny cień. Romans zajmuje tu więc dopiero trzecie miejsce i pod wieloma względami zależny jest od dwóch pierwszych elementów fabuły. Dzięki temu powieść naprawdę wiele zyskuje i nie tylko emocjonuje nas romantycznymi uniesieniami, ale także rozbudza nasze zainteresowanie przedstawioną historią.

Podsumowując, „Witchbane” to całkiem dobre urban fantasy, które w moim prywatnym rankingu tego typu książek plasuje się na naprawdę niezłej pozycji. Akcja, uczucia, seksualne uniesienia, trochę magii oraz sporo duchów, a co najlepsze, bohaterowie, którzy szybko przypadają czytelnikowi do gustu i zachęcają do ponownego z nimi spotkania. Krótko mówiąc, uważam, że jest to tytuł wart polecenia.

Kończąc służbę wojskową i wracając w rodzinne strony, Seth Tanner spodziewał się rozpocząć życie na nowo, ale bez wątpienia nie w taki sposób. Niewinne uganianie się za miejską legendą w noc Halloween skończyło się tragicznie i całkowicie zachwiało światem Setha. Jego młodszy brat został brutalnie zamordowany przez siły, których istnienie do tej pory wydawało się czystą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oto jest! Pierwszy tom trylogii, na której wydanie w Polsce traciłam już nadzieję. Od bardzo dawna zastanawiałam się, czy któreś z naszych wydawnictw odważy się sięgnąć po „Captive Prince” i oto cudowna wiadomość przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Studio JG postanowiło wejść na rynek literacki w wielkim stylu, dając polskim czytelnikom to, co niełatwo znaleźć na naszych księgarnianych półkach – czysty romans homoseksualny.

Życie Damena zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy wraz ze śmiercią ojca oraz zdradą przyrodniego brata, z prawowitego następcy trony staje się zwykłym niewolnikiem. Aby całkowicie pozbawić go szans na odzyskanie należnego mu miejsca, Damen zostaje wysłany do Vere, gdzie ma dołączyć do książęcego haremu. W kraju, z którym po wielu latach zaciekłych wojen w końcu zawarto pokój, Damen nie może liczyć na żadną pomoc, zaś książę Laurent, jego nowy pan, zabiłby go bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko poznał jego tożsamość. Zresztą i bez tej wiedzy oziębły, wyrachowany książę najchętniej pozbyłby się niechcianego niewolnika. Otoczony nieprzyjaciółmi, na dworze, którym rządzą kłamstwa, intrygi i zachcianki możnych, Damen musi znaleźć sposób nie tylko na wyzwolenie się z kajdan, ale przede wszystkim na przeżycie.

Ponieważ język powieści oraz poziom tłumaczenia to dwie strony tej samej, niezwykle istotnej dla czytelnika monety, na wstępie warto spojrzeć na „Zniewolonego Księcia” pod tym właśnie kątem. Mając do czynienia z romansem, zazwyczaj nie stawiamy poprzeczki szczególnie wysoko, zaś kiedy w grę wchodzi relacja homoseksualna, spodziewamy się z reguły czegoś wulgarnego, jako że do tego właśnie przyzwyczaiły nas coraz liczniejsze na światowym rynku erotyki. Okazuje się jednak, że nie na darmo trylogia C.S. Pacat zdobyła światową popularność i podbiła serca naprawdę licznych czytelników. „Zniewolony Książę” to powieść mająca w sobie pewną językową delikatność i urodę, opisy są subtelne, pozbawione nadmiernej szczegółowości, ale jednocześnie na tyle obrazowe, że pozwalają na uruchomienie naszej wyobraźni. Warto dodać, że w tym tomie nie zaznamy pikantnych, bogatych w szczegóły scen erotycznych. Jeśli zaś chodzi o dialogi, są one płynne i w pełni naturalne. Dzięki temu wszystkiemu powieść czyta się szybko i z prawdziwą przyjemnością. Ponadto, tłumaczenie z czystym sercem można zaliczyć do naprawdę dobrych i starannych, co zdecydowanie przemawia na korzyść polskiego wydania.

Najsłabszą stroną „Zniewolonego Księcia” jest bez wątpienia ograniczony świat przedstawiony. Autorka jak na razie nie odmalowuje nam swojego uniwersum zbyt dokładnie, skupiając się w głównej mierze na miejscach, w których fizycznie przebywa Damen, a tych jest jak na lekarstwo. Nasza wiedza na temat Akielos oraz Vere jest znikoma, ponieważ opiera się na ukazanych w powieści relacjach zagranicznych, na politycznych przepychankach, intrygach, odrobinie historii oraz trochę lepiej przedstawionych aspektach kulturowych. Chyba nie przesadzę mówiąc, że wszystko, co wiemy o tych dwóch krajach moglibyśmy streścić w zaledwie kilku zdaniach. Pod tym względem czytelnik czuje wyraźny niedosyt, kiedy docierając do ostatniej strony, kończy swoją pierwszą przygodę ze „Zniewolonym Księciem”. Porównałabym to do gry, w której świat jest wielką czarną planszą, a my widzimy tylko te miejsca, w których był już nasz awatar.

Muszę jednak przyznać, że o ile świat powieści jest jak na razie rozmazany i pełen niewiadomych, to nie można tego samego powiedzieć o bohaterach. C.S. Pacat tworzy swoje postaci niezwykle skrupulatnie, pozwalając czytelnikowi odkrywać je krok po kroku. Dzięki temu, że nie dostajemy „biernej” charakterystyki podanej na tacy, z każdą stroną, z każdym nowym wydarzeniem dowiadujemy się czegoś nowego, co nierzadko umacnia lub całkowicie zmienia nasze podejście do danego bohatera. To bardzo istotne, ponieważ nasza sympatia lub niechęć opiera się na czynach, a nie pustych opisach. Autorka nie narzuca czytelnikowi sposobu, w jaki ten powinien odbierać wybrane postaci, ale pozwala aby same się nam one zaprezentowały. Inaczej mówiąc, nie opisuje nam bohatera jako prawego i honorowego lecz daje mu szansę pokazania, że taki właśnie jest. Warto zauważyć, że ten sposób kreacji dotyczy to nie tylko osób, z którymi ma do czynienia Damen, ale także jego samego. Bez wątpienia tę metodę tworzenia bohaterów można zaliczyć do najbardziej wartościowych, ponieważ przypominających poznawanie ludzi w prawdziwym życiu, co jest ogromną zaletą powieści.

Z podobną starannością autorka podeszła do tematu relacji międzyludzkich. Żywione przez bohaterów względem siebie nawzajem uczucia nie biorą się znikąd, ale są budowane na istniejących już lub powstających powoli, w miarę posuwania się historii do przodu, fundamentach. Tym samym w „Zniewolonym Księciu” nie ma mowy o czymś tak naiwnym i odrealnionym jak miłość od pierwszego wejrzenia. Pociąg fizyczny – jak najbardziej. Miłość – nie. Co więcej, czytelnik jest świadkiem nie tylko tego, jak powstają, ale także tego, jak zmieniają się relacje między niektórymi bohaterami, w szczególności między Damenem i Laurentem. Choć otaczający Damena świat poznajemy jego oczyma, to wyciągając wnioski z jego obserwacji, jesteśmy w stanie czytać między wierszami i dostrzec subtelne zmiany zachodzące w dwójce głównych bohaterów. C.S. Pacat nie zapomina jednak o przeszkodach, które utrudniają jej postaciom swobodne przeskoki między uczuciami, jak chociażby różnice kulturowe, uprzedzenia, wyrządzone krzywdy lub lata nienawiści między krajami. W ten właśnie sposób, autorka nadaje odmalowywanym w powieści relacjom międzyludzkim niezbędnego realizmu i pikanterii.

Podsumowując, „Zniewolony Książę” to tworzony z rozmysłem i niepozbawiony smaku romans homoseksualny, który swoim wyjątkowym klimatem z łatwością zdobywa serce czytelnika. Autorka nie spieszy się z niczym, powoli buduje swoją trylogię, bohaterów oraz relacje między nimi. I chociaż świat, w którym za sprawą lektury przyszło nam spędzić kilka cudownych godzin nie jest zbyt wyraźny, to jednak mamy do czynienia z całkiem dobrym początkiem romantycznej przygody, której kontynuację chce się poznać jak najszybciej.

Oto jest! Pierwszy tom trylogii, na której wydanie w Polsce traciłam już nadzieję. Od bardzo dawna zastanawiałam się, czy któreś z naszych wydawnictw odważy się sięgnąć po „Captive Prince” i oto cudowna wiadomość przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Studio JG postanowiło wejść na rynek literacki w wielkim stylu, dając polskim czytelnikom to, co niełatwo znaleźć na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Grupki awarskich wojowników należących do Krwawych Psów panoszą się po słowiańskiej ziemi gwałcąc i mordując. Zaprzysiężeni swojemu krwawemu bóstwu, składają mu przerażające ofiary z ludzkich, przedśmiertnych cierpień i szkarłatnej posoki płynącej w żyłach. Nawet oni nie są jednak niezwyciężeni, jako że ich śladem podąża człowiekiem, którego bolesna przeszłość uczyniła mścicielem i który doskonale wie, jak tropić i jak zabijać Awarów, aby nie mogli powstać. Tak się składa, że Rogan Czarny jest prawdziwą legendą, wojownikiem, który z bezlitosną precyzją przeszywa wrogów swoimi strzałami, pozbawia ich głów sprawnym cięciem miecza. Jego celem jest zemsta i odnalezienie gniazda żmij, które pragnie wytępić. Tak się jednak składa, że los szykuje dla niego kilka niespodzianek i najwidoczniej przeznaczył mu trochę ambitniejsze zadanie.

Tak jak niezaprzeczalnie istnieją powieści, które nigdy się nie starzeją, tak powstają i takie, których oryginalność pozostaje niezmiennie aktualna. Czarnoksiężnik. Władca Wilków to taki właśnie tytuł – zawsze młody, zawsze świeży. A to dlatego, że pisarze stosunkowo rzadko odnoszą się do słowiańskiego folkloru, który powoli odchodzi w zapomnienie i traci swoją wyjątkowość. Tym samym, o wiele lepiej znamy chociażby mitologię nordycką, która bezustannie przeżywa swój rozkwit na arenie światowej literatury, niż naszą rodzimą. I w tym właśnie momencie, na scenę wkracza Juraj Červenák, który na przestrzeni lat pogłębiał swoją wiedzę na temat Słowian, ich historii i wierzeń, by ostatecznie skompilować wszystkie istotne szczegóły w jedną, niesamowitą całość. Tak właśnie powstał świat Czarnoksiężnika, w którym realna przeszłość zostaje naznaczony mitologią, tworząc swoisty trójwymiarowy obraz minionych zdarzeń. W ten właśnie sposób, autor powoli przywraca słowiańskim wierzeniom ich barwne, magiczne oblicze, które traciły zapomniane i odrzucone. To pierwszy krok na drodze do zmartwychwstania odrzuconego, wypartego przez nową wiarę dziedzictwa.

Na chwilę odsuńmy na bok ten bardziej duchowy aspekt powieści i skupmy się na tym materialnym – historycznym. We Władcy Wilków, Juraj Červenák czyni przeszłość tłem wydarzeń, spycha ją na dalszy plan by zrobić miejsce swoim bohaterom. Tym samym, udokumentowane fakty sprzyjają fantastycznym wydarzeniom, ale ich od siebie nie uzależniają. Nie ma się jednak czym martwić, jako że czytelnik zainteresowany elementami w pełni historycznymi może znaleźć ich rozwinięcie w kilkustronicowej nocie historycznej na końcu książki. W ten właśnie sposób, możemy dokładniej zbadać świat, w którym żyje nasz bohater, jak i zaspokoić ludzką ciekawość. Dla tej powieści, jest to bardzo istotne, ponieważ słowiański klimat staje się nam zdecydowanie bliższy, otwieramy się na niego, a w pewnej chwili nawet pragniemy.

Czysta fantastyka ma to do siebie, że tworzy światy, które nie istnieją, przenosi nas w inny wymiar, którego nijak nie możemy dosięgnąć. Nie jest więc doskonała. Czarnoksiężnik. Władca Wilków to odtworzona na nowo, barwnie odziana przeszłość, której namacalność stanowi nasza teraźniejszość. To co było, ukształtowało codzienność, w której żyjemy, przeminęło i nie pozwala się całkowicie przeniknąć, dając tym pole do popisu obdarzonemu talentem artyście, ale równocześnie, nierozerwalnie wiąże czytelnika z powieścią na płaszczyźnie bardziej materialnej. Fantastyka historyczna jest więc bliższa doskonałości i Červenák wykorzystuje to w pełni.

Recenzując pierwszy tom Czarnoksiężnika naprawdę należy zwrócił uwagę na postaci, których kreacja w pełni oddaje epicki klimat powieści. Autor w sposób prosty i wyraźny kreśli bogów, bohaterów, antagonistów, a także bestie. I chociaż najwięcej troski poświęca Roganowi, nie zapomina o innych tworzących tę historię osobach. I tak, bohaterów poznajemy krok po kroku, kawałek po kawałku, z każdą chwilą widzimy dodawane z rozmysłem szczegóły, jakaś tajemnica zostaje odkryta. O ile jednak w przypadku mniej istotnych osób jest to zabieg, który nie wpływa na przebieg powieści, o tyle Rogan naprawdę potrafi zamieszać, a to co w sobie kryje, jest esencją tej serii – idealnym obrazem epickiego bohatera fantastyki historycznej odnoszącej się do czasów pogańskich. Warto to podkreślić, jako że Juraj Červenák naprawdę stworzył herosa na miarę tych najbardziej znanych w świecie, słowiańskiego Beowulfa, z którego można być dumnym.

Tak więc, Czarnoksiężnik. Władca Wilków to pozycja, obok której nie można przejść obojętnie, jako że stanowi cudowną, kuszącą słowiańską wisienkę na torcie z fantastyki w historycznym lukrze. Spokojna głowa, tej pokusie możecie ulec bez obaw, jako że nie jest to domek Baby Jagi, a ona i tak ma poważniejsze zmartwienia.

Grupki awarskich wojowników należących do Krwawych Psów panoszą się po słowiańskiej ziemi gwałcąc i mordując. Zaprzysiężeni swojemu krwawemu bóstwu, składają mu przerażające ofiary z ludzkich, przedśmiertnych cierpień i szkarłatnej posoki płynącej w żyłach. Nawet oni nie są jednak niezwyciężeni, jako że ich śladem podąża człowiekiem, którego bolesna przeszłość uczyniła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do niedawna Robert Galbraith był nieznanym nikomu, debiutującym pisarzem, który odnalazł swoją drogę w powieści kryminalnej. O jego Wołaniu Kukułki zrobiło się naprawdę głośno, kiedy tylko ujawniony został największy sekret tej powieści – prawdziwe nazwisko autora. Jak się okazuje, J.K. Rowling nie spoczywa na laurach, ale nadal tworzy i udowadnia światu, że z powodzeniem potrafi odnaleźć się w wielu gatunkach literackich, a tym razem na celownik wzięła kryminał.

Kiedy zginęła Lula Landry, powszechnie znana modelka przytłoczona licznymi problemami, policja nie miała wątpliwości, co do tego, że popełniła samobójstwo. Niemniej jednak, detektywi skrupulatnie przeprowadzili dochodzenie pod czujnym okiem mediów potwierdzając oczywisty fakt.
Trzy miesiące później brat Luli, John Bristow, wynajmuje znajdującego się w ciężkiej sytuacji finansowej prywatnego detektywa, Cormorana Strike'a – mężczyznę o posturze dorosłego niedźwiedzia, byłego żołnierza, który służąc w Afganistanie stracił nogę, nieślubnego syna celebryty, pechowca, który właśnie rozstał się ze swoją piękną narzeczoną. Choć niechętnie, Strike zgadza się poprowadzić karkołomne śledztwo, które może okazać się nie lada przełomem. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, nikt nie mówił, że będzie bezpiecznie. Nie odrzucając żadnej możliwości, nie ignorując niczyich zeznań, wchodząc w sam środek świata wyższych sfer i docierając do jego brudów, prywatny detektyw stara się dosięgnąć prawdy, odtworzyć ostatnie dni życia Luli, najlepiej jak to możliwe wywiązać się ze swojego zadania.

Wołanie Kukułki to naprawdę solidnie stworzona powieść, w której interesująca intryga rozwija się na wielu płaszczyznach. Spośród nich wątek kryminalny bez wątpienia stanowi serce całej historii, jednakże nie dominuje nad innymi, równie fascynującymi. Tak naprawdę czytelnikowi nie łatwo odgadnąć, co wydarzyło się w dniu śmierci Luli, gdyż wszystko przysłania gęsta mgła licznych tajemnic. W rzeczywistości niemal każda z otaczających modelkę osób mogła mieć powód, by ją zabić. Strike powoli i cierpliwie zbiera informacje, konsekwentnie przesłuchuje każdego, kto mógłby w jakikolwiek sposób pomóc w dochodzeniu, miesza fakty z domysłami, dowody z kłamstwami i jest wystarczająco przekonywujący by przedrzeć się przez grube zasłony ludzkiej dumy, arogancji, chłodu czy przebiegłości. Co więcej, choć czytelnik na bieżąco śledzi postępy śledztwa i towarzyszy detektywowi niemal bez przerwy, może tylko domyślać się ostatecznego rozwoju wypadków, jako że Strike ma przed nim tajemnice, których nie zdradza. Niemal do samego końca nie jesteśmy pewni, czy nasze domysły są słuszne, czy odkryliśmy tożsamość mordercy.

J.K. Rowling spisała się na medal również w kwestii sposobu przedstawienia głównego bohatera, który nie jest dla nas zwyczajnym prywatnym detektywem pracującym nad sprawą domniemanego morderstwa, ale człowiekiem z krwi i kości, człowiekiem z przeszłością. Autorka, bowiem bardzo wyraźnie nakreśla nam postać Strike'a dbając o każdy szczegół. Tutaj liczy się nie tylko wygląd fizyczny, który pozwala nam wyobrazić sobie mężczyznę, ale również szkic jego psychiki, który z kolei pozwala wniknąć w jego wspomnienia, wyraźnie zaznacza najistotniejsze wydarzenia z trudnej przeszłości. Mało tego, także inni bohaterowie przedstawieni zostają z wielką pieczołowitością. Poznawana podczas przesłuchań historia Luli bardzo silnie związana jest z każdą osobą, która zostaje wzięta pod lupę. Podejrzani czy potencjalni świadkowie nie są niewyraźnymi twarzami, które mają zbliżyć detektywa do celu, ale są indywidualnymi bytami, które krążą po orbicie zmarłej modelki mając do opowiedzenia część swojej własnej historii.

Na szczególną uwagę zasługuje fakt, iż już w tłumaczeniu czytelnik dostrzega wyraźne różnice w sposobie porozumiewania się poszczególnych osób. Nagromadzenie wulgaryzmów, powtórzenia, elementy slangu czy dialektu – wszystko to urozmaica obraz postaci, dodaje opowiadanej historii autentyczności, jak również naprawdę fascynuje. Wołanie Kukułki nie jest powieścią napisaną poprawną angielszczyzną (polszczyzną :)) z dbałością o wszystkie zasady pisowni, piękno języka i wyrazu. To prawdziwy Londyn zamknięty pośród słów – naznaczony zróżnicowaniem warstw społecznych, emocjami, ludzkim indywidualizmem.

A skoro o Londynie mowa, Wołanie Kukułki nie tylko zostało osadzone w angielskiej stolicy, ale również zamknęło Londyn wewnątrz siebie. Strike nie chodzi ulicami bez nazw, które prowadzą wszędzie i nigdzie, nie włóczy się po bezsensownej sieci skwerów, alejek, uliczek. Czytelnik z powodzeniem może śledzić jego przemyślane kroki, gdyż autorka nie szczędzi nam konkretnych informacji dotyczących miasta. Przyznam szczerze, że mam ogromną słabość do tego sposobu budowania prawdopodobieństwa w literaturze. Im więcej rzeczywistych szczegółów, tym bliższa staje mi się opowiadana przez autora historia i w tym wypadku Robert Galbraith/J.K. Rowling zasługuje na moje uznanie.

Podsumowując, bez względu na to, czy autora Wołania Kukułki wolimy postrzegać jako nieznanego nikomu Roberta Galbraitha czy też uwielbianą przez miliony J.K. Rowling, powieść zasługuje na uwagę i wiele ciepłych słów. Z powodzeniem można porównać ją do układu słonecznego, w którym Słońcem jest zagadka kryminalna, zaś planety stanowią historie ludzi przedstawionych w tym tomie. Bez wątpienia mamy więc do czynienia z naprawdę obiecującym i starannym początkiem serii, na której kontynuację już czekam z niecierpliwością, jako że Cormorana Strike'a łatwo pokochać, a obcowanie z nim uzależnia.

Do niedawna Robert Galbraith był nieznanym nikomu, debiutującym pisarzem, który odnalazł swoją drogę w powieści kryminalnej. O jego Wołaniu Kukułki zrobiło się naprawdę głośno, kiedy tylko ujawniony został największy sekret tej powieści – prawdziwe nazwisko autora. Jak się okazuje, J.K. Rowling nie spoczywa na laurach, ale nadal tworzy i udowadnia światu, że z powodzeniem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Life’s a game made for everyone
And love is the prize.”
[Avicii - Wake Me Up (ft. Aloe Blacc)]

Miliardy ludzi i zawsze te same, szczenięce marzenia – sława, miłość.
Miliardy istnień i ciągle ten sam, powtarzający się w nieskończoność, cykl życia – wzloty, upadki.
Miliardy mężczyzn, miliardy kobiet i żadnej gwarancji na odnalezienie tej drugiej, wyjątkowej osoby.
Jeden przypadek, dwa serca, setki problemów.
Jeden, jedyny cel – wspólna przyszłość.

Postrzelony podczas koncertu Bradin ląduje w szpitalu, gdzie lekarze walczą o jego życie. Chłopak stracił dużo krwi i chociaż operacja się udała, jest w ciężkim stanie i nie sposób oszacować, kiedy się obudzi. Siedząca przy nim bezustannie Ally zaczyna wątpić, czy powinna zostać u jego boku, czy to wyjdzie na dobre im obojgu. W tym czasie Tom walczy ze swoimi własnymi demonami, nie rozumiejąc zachowania brata podczas tego feralnego koncertu, uzmysławiając sobie, że nieświadomie oddał serce dziewczynie, której nie może mieć i której nie powinien pragnąć. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy Brade wraca do zdrowia, czując się zdradzonym przez ukochaną i brata, których podejrzewa o romans. Próbując uciec przed bólem miłości, odtrąca Ally i nie chce słuchać wyjaśnień Toma, uparcie wierząc w kłamstwa Sebastiana. Niemniej jednak, tym razem to Allison nie zamierza dać za wygraną – planuje ze wszystkich sił walczyć o Bradina. Teraz, kiedy pozwoliła na tę miłość, ryzykując dla niej całe dotychczasowe życie, nie potrafi już wypuścić z rąk szczęścia, które odnalazła. Niestety, los szykuje dla niej znacznie więcej niespodzianek – tych przykrych i tych wyjątkowo radosnych.

Drugi tom „Ostatniej spowiedzi” pod wieloma względami różni się od poprzedniego. Nie jest jednak ani gorszy, ani lepszy, jest po prostu inny. Przede wszystkim zmienia się Allison, która w żaden sposób nie przypomina już denerwującego psychicznego wraku, jaki znaliśmy. Teraz stara się żyć pełnią życia, pozwala sobie na ryzyko, jest silniejsza i bardziej zdecydowana. Nie próbuje już oszukać samej siebie, nie ucieka przed swoimi fobiami, ale stawia czoła przeciwnościom losu w imię miłości, którą w pełni zaakceptowała. Nie uwolniła się jednak od niepewności związanej z przyszłością, w dalszym ciągu nie może uwierzyć w ciągłość i ogrom uczucia, jakim obdarzył ją Brade. Jej metamorfoza nie jest jeszcze pełna, co sprawia, że dziewczyna bezustannie ulega drobnym zmianom, staje się doroślejsza z każdym nowym wyzwaniem rzuconym przez życie, uczy się samodzielności, powoli staje się samowystarczalna. To zupełnie inna dziewczyna, co niewątpliwie zawdzięcza szczerości względem siebie i niestrudzonemu uporowi Bardina.

Stałym, chociaż tym razem nakierowanym na inne tory, elementem powieści jest słodycz, którą teraz możemy dostrzec w uczuciach i wzajemnej relacji dwójki zakochanych bohaterów. Miłość Ally i Bradina jest typowo szczenięcym uczuciem, które zemdliłoby widza, ale niewątpliwie cieszy czytelnika. Ich bezustanne pieszczoty, czułe słówka, wymowne gesty, niedwuznaczne spojrzenia – wszystkiego mamy tu w nadmiarze, a jednak od razu cieplej robi się na sercu, kiedy wczytujemy się w kolejny romantyczny epizod. Także zazdrość odgrywa w tym wypadku ogromną rolę, jako że na każdym kroku Brade manifestuje swoją pasję i porywczość nie zamierzając dzielić się dziewczyną ze światem. Nie ma wątpliwości, że gdyby tylko mógł, zamknąłby ją w pokoju i nie wypuszczał z ciasnego, władczego więzienia swoich ramion. Jego zachowanie i jej pytania są dowodem na to, iż oboje czują się niepewnie w związku, który muszą ukrywać, a który bez przerwy przeżywa gwałtowne burze. Nie ma wątpienia, iż myśli o dziecku także dopełniają obrazu nieodpowiedzialnej, ale szalonej i gorącej namiętności, jaka trawi Ally i Bradina. Są dorośli, ale zachowują się jak niedopieszczeni nastolatkowie, co z całą pewnością rozczula czytelnika.

Ten tom „Ostatniej spowiedzi” to również spora dawka „łóżkowego” szaleństwa. O ile nie doczekaliśmy się tego w poprzedniej części, o tyle teraz wynagradza się to spragnionemu czytelnikowi z nawiązką. Wyrafinowane gry wstępne Allison, jawny flirt mający doprowadzić do szaleństwa Czarnego, namiętny seks niezależnie od miejsca, czy okoliczności – naprawdę jest tego sporo. Należy jednak wspomnieć, iż mimo niejednokrotnie naprawdę romantycznej atmosfery, autorka nie boi się przerwać bohaterom ich igraszek i zastąpić słodycz sytuacji odrobiną dramatu. Każdorazowa namiętność nie jest więc wyłącznie obrazem ogromnej chuci, ale niesie za sobą także zupełnie inne, głębsze znaczenie.

Największą zaletą drugiego tomu powieści jest jednak wgląd w psychikę Toma, któremu autorka poświęca zdecydowanie więcej uwagi. Stajemy się świadkami jego dramatu, kiedy z pozoru zimny i obojętny na głębsze uczucia chłopak zaczyna otwierać się na Ally. Niemniej jednak, Tom nie walczy o dziewczynę, od razu usuwa się w cień i chociaż cierpi, usiłuje nie stawać na drodze miłości, jaka łączy jego brata i Allison. W tym tomie Thomas Rothfeld jest więc od samego początku bohaterem tragicznym, który nie potrafi wyzbyć się uczuć, choć usilnie stara się to osiągnąć, jest zmuszony być powiernikiem dziewczyny, która nigdy nie odwzajemni jego uczuć, a choć tego nie chce, znajduje się w samym środku miłosnych westchnień i spięć najbliższych sobie ludzi. Czytelnik widzi, jak Tom szuka zapomnienia w alkoholu i przygodnym seksie, wydaje się staczać, choć takie zachowania nigdy nie były mu obce. Nie mam wątpliwości, że jego postawa buntownika o czułym sercu jest w stanie zjednać mu przychylność i względy wielu czytelników.

Reasumując, „Ostatnia spowiedź” – niczym miłość, o której traktuje – dostarcza czytelnikowi wielu skrajnych emocji – wywołuje dreszcze podniecenia, zmusza do łez, budzi niepokojące drżenie wewnątrz żołądka, pozwala unieść się nad ziemię i boleśnie uderzyć o jej powierzchnię podczas upadku. Czytelnik jest otoczony uczuciami, które wirują wokół niego, udzielają mu się, wypełniają każdą komórkę ciała, tak jak każdą stronę książki. Pierwszy tom spełniał marzenia każdej nastolatki, ten zaś wyznacza granice idealnego związku. I właśnie dlatego, kiedy myśli się o „Ostatniej spowiedzi”, naprawdę nie sposób nie westchnąć z rozmarzeniem.


Recenzja dla portalu Upadli.pl: http://upadli.pl/recenzja-ostatnia-spowiedz-tom-ii-nina-reichter/ od http://werewolf-rain.blogspot.com/

„Life’s a game made for everyone
And love is the prize.”
[Avicii - Wake Me Up (ft. Aloe Blacc)]

Miliardy ludzi i zawsze te same, szczenięce marzenia – sława, miłość.
Miliardy istnień i ciągle ten sam, powtarzający się w nieskończoność, cykl życia – wzloty, upadki.
Miliardy mężczyzn, miliardy kobiet i żadnej gwarancji na odnalezienie tej drugiej, wyjątkowej osoby.
Jeden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mieszkająca w Paryżu Allison Hanningan wraca do domu po spędzonych w Stanach wakacjach. Niestety, opóźnienie podczas lądowania jej samolotu sprawia, że jest zmuszona spędzić dobrych kilka godzin na opustoszałym lotnisku w Ostrawie. W podobnej sytuacji znajduje się Bradin Rothfeld, wokalista cieszącego się coraz większą popularnością niemieckiego zespołu rockowego. Ich drogi krzyżują się, kiedy to chłopak użycza potrzebującej dziewczynie ognia, a rozmowa toczy się powoli od słowa do słowa, by ostatecznie między dwójką młodych, obcych sobie ludzi nawiązała się nić porozumienia. Czas jaki spędzają na wspólnej zabawie i śmiechu mija zatrważająco szybko, a ostatecznie każde z nich musi ruszać w swoją stronę. Bradin nie zamierza jednak ot tak zakończyć tej obiecującej znajomości. Wykorzystując swoje znajomości i wpływy zdobywa numer telefonu dziewczyny, co prowadzi do narodzin przyjaźni na odległość, a z czasem do rozkwitu jeszcze gorętszych uczuć, których Ally nie potrafi zaakceptować. Jej życie komplikuje się, a wszystko z powodu tej przypadkowej znajomości z upartym jak osioł chłopakiem, który nie potrafi odpuścić.

Gdybym miała krótko scharakteryzować Ostatnią spowiedź określiłabym ją jako wytworny drink polskiej literatury – mieszankę przeznaczonego dla starszych alkoholu, widocznego w problemach i seksualności bohaterów, z idealną dla młodszych colą, w postaci niemal bajkowego romansu. Tak się, bowiem składa, iż Ostatnia spowiedź łączy w sobie niesamowitą, dziecięcą wręcz naiwność z potężnym ładunkiem psychicznych problemów. Nic więc dziwnego, że atmosfera powieści waha się między idylliczną, a dołującą. Niemal niemożliwa do zniesienia, w pozytywnym sensie, słodycz Bradina sprawia, że czytelnik rozpływa się w tej mlecznej czekoladzie, wzdycha tęsknie do ideałów młodzieńczych lat, wspomina z rozrzewnieniem czasy romantycznych fantazji o wielkiej miłości. Niestety, cała ta uzależniająca rozkosz okazuje się wyśmienitym lodem, który w momencie uniesienia spada prosto na syfiasty chodnik prawdziwego życia. To właśnie Ally jest tym zapiaszczonym brukiem, który sprowadza czytelnika na ziemię. Dziewczyna tkwi w świecie swoich zakorzenionych głęboko w psychice problemów, których nie potrafi odrzucić, jakby wrosły w jej egzystencję. To właśnie te dwa skrajnie różne bieguny powieści czynią ją wielowymiarową i tak nieodparcie pociągającą.

Mimo wewnętrznych dramatów Ally, pod względem fabuły, Ostatnia spowiedź pozostaje w znacznej części bajką, o której marzy każda mała dziewczynka. Niespodziewane spotkanie przy „karmieniu raczka”, determinacja prowadząca do zdobycia telefonu i adresu tej drugiej osoby, książę z bajki przemierzający wiele kilometrów w pogoni za ukochaną, wyznanie uczuć przed kamerami, dobra wróżka splatająca na nowo drogi kochanków, wspólne mieszkanie z zespołem, troskliwy dupek wyrywający księżniczkę z rąk bestii, vipowskie miejsce na koncercie, za który przeciętna nastolatka zapłaciła majątek. Naiwne? Może. Ale która dziewczyna nie marzyła o czymś podobnym? Która kobieta odmówiłaby sobie takiej romantycznej przygody, gdyby tylko mogła znaleźć się na miejscu Ally? I która z nas nie zaśliniłaby się mając pod ręką chłopca takiego, jak Bradin? Ta bajkowa naiwność to niezaprzeczalny plus powieści.

Prawdę powiedziawszy, najbardziej kontrowersyjnym elementem Ostatniej spowiedzi jest postać Ally. Tak, tu mnie boli – dziewczyna jest bardzo atrakcyjna, jej rodzinie powodzi się wcale nie najgorzej, dostaje się na studia prawnicze, bez najmniejszych problemów mogłaby znaleźć sobie wspaniałego chłopaka. A jednak, Ally pozostaje bezwolną marionetką w rękach matki i tak naprawdę nie ma szacunku do samej siebie, zaś miejscami zachowuje się jak hipokrytka. Zamiast ruszyć dalej i zacząć żyć, dziewczyna trzyma się kurczowo bolesnej przeszłości nie pozwalając jej odejść w zapomnienie. Dusi się w związku bez miłości, który narzucili jej rodzice, ignoruje gorące uczucie i czarującego chłopca, a wszystko usprawiedliwia zawodem miłosnym sprzed lat. Ally jest tak irytująca, że czasami ma się ochotę wrzasnąć na nią, bądź zwyczajnie jej przyłożyć by przejrzała na oczy. Zabawne, ale ta rozlazła, naiwna i denerwująca dziewczyna również świadczy o poziomie powieści, gdyż tylko dobra lektura może sprawić, że w czytelniku emocje kotłują się, a poziom adrenaliny gwałtownie się podnosi.

Walka wewnętrzna toczona przez dziewczynę jest także, zaraz po romansie, jednym z najistotniejszych komponentów powieści, gdyż to właśnie ona sprawia, że Ally w niewielkim, dobrze ukrytym, stopniu chce, ale i nie może poddać się uczuciu, które się w niej zakorzenia. To właśnie owa walka jest źródłem wszystkich kłopotów Ally, bólu jaki odczuwają obie strony, nieporozumień, które mnożą się z każdą chwilą. A jednak, odnosimy wrażenie, że dziewczyna nawet nie skupia się na starciu, do którego dochodzi między jej prawdziwymi uczuciami, a tym, co chciałaby czuć, ale desperacko trzyma się tego co znane, wiadome, bezpieczniejsze. Nie ulega jednak wątpliwości, iż troszcząc się tylko o siebie, samolubnie rani Bradina i to właśnie tę część jej psychiki poznajemy najdokładniej przez znaczną część powieści. Oto, co sprawia, że Allison Hanningan będąc niewyobrażalnie irytującą, jest także niezwykle interesującą bohaterką. Dzięki zdeterminowaniu i wytrwałości Bradina, dziewczyna pokonuje swoje opory, zmienia się i pragnie dać szansę miłości.

Jak więc oceniam Ostatnią spowiedź? Jak już wspomniałam, denerwuje mnie otaczająca Ally aura idealnej powierzchowności (nie oszukujmy się, to akurat zazdrość z mojej strony), jak również jej zachowanie, które jednak potrafię zrozumieć, jako że wypływa z głęboko zakorzenionych psychicznych barier, które nie łatwo pokonać. To co pozornie może wydawać się wadą powieści, jest również jej ogromną zaletą, gdyż naprawdę emocjonowałam się podczas lektury i z trudem mogłam usiedzieć spokojnie. Muszę więc przyznać, że książka naprawdę mi się podobała i czytałam ją z prawdziwą przyjemnością. Od początku do końca mamy do czynienia z interesującą historią, która porywa nas i wywołuje silne emocje, możemy z powodzeniem narkotyzować się obrazem głębokiej, zrodzonej niespodziewanie miłości, o której marzy każda dziewczyna. Bez dwóch zdań, Ostatnia spowiedź to kawał dobrej lektury, której warto poświęcić czas. Nic dziwnego, że internauci pokochali tę historię!

Mieszkająca w Paryżu Allison Hanningan wraca do domu po spędzonych w Stanach wakacjach. Niestety, opóźnienie podczas lądowania jej samolotu sprawia, że jest zmuszona spędzić dobrych kilka godzin na opustoszałym lotnisku w Ostrawie. W podobnej sytuacji znajduje się Bradin Rothfeld, wokalista cieszącego się coraz większą popularnością niemieckiego zespołu rockowego. Ich drogi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ainar Skald to niezwykle utalentowany pieśniarz biegły nie tylko we władaniu językiem, ale również bronią, co niejednokrotnie ma okazję udowodnić. Uciekając przed depczącym mu po piętach Haraldem Hakonssonem – chcącym zemścić się za śmierć synów i zbezczeszczenie czci córki – układa się z przeciętnie inteligentnym Erlingiem Eysteinssonem, którego postanawia wykorzystać dla osiągnięcia swoich celów. Za sprawą Ainara krew dzielnych wojowników leje się naprawdę obficie, co zmusza pieśniarza do ucieczki na Wsypę Lodów, gdzie spędza pewien czas na próżniactwie i pomaga w pozbyciu się żądnego zemsty drauga. Ucieczka mężczyzny przed mało chwalebną przeszłością nie kończy się jednak w tym miejscu, jako że Skald zaszywa się także na Wyspie Irów w pozornie spokojnym męskim klasztorze. Niestety, nieszczęścia zdają się kroczyć za nim krok w krok i także tutaj nie może zaznać odpoczynku, albowiem w klasztorze giną mnisi, zaś jemu ktoś podrzuca trzyletnią dziewczynkę nieubłaganie uważającą go za swojego ojca. Czy obecność dziecka może mieć coś wspólnego z Czarnowłosą zjawą nawiedzającą mężczyzn we śnie i na jawie? I czy to ta jakże ulotna nieznajoma kobieta zabija swoich kochanków?

Prawdę mówiąc, Skald. Karmiciel Kruków to powieść, której na samym początku trochę się przestraszyłam, jako że nie spodziewałam się takiego natłoku obcego słownictwa, które zawsze utrudnia czytanie i wprowadza pewne zamieszanie. Oczywiście, należy potraktować to jako cenną lekcję przybliżającą nam dawną Skandynawię, jej język i elementy kulturowe, jednakże czytelnik musi również uzbroić się w cierpliwość i dzielnie przebrnąć przez pierwsze kilkadziesiąt stron. Im dalej posuwamy się jednak w lekturze, tym płynniejszy wydaje się nam styl autora, z tym większą łatwością wczuwamy się w klimat powieści. Tak więc, w pewnym momencie możemy całkowicie poddać się fali przygody, kiedy pozbywamy się tego, co w mniejszym, bądź większym stopniu irytuje w pierwszym rozdziale.

Trochę bardziej rozwlekłym, chociaż nadal drobnym minusem powieści jest waga, jaką autor przykłada do pieśni tworzonych przez głównego bohatera. Od czasu do czasu mamy okazję poznać wzbogacone o fachowe nazewnictwo sposoby sklecania pieśni, na które niezainteresowany tematem czytelnik machnie ręką, a nad którymi z chęcią tu, czy tam rozwodzić się będzie Ainar. Nazwijcie mnie ignorantem, ale prawdę mówiąc nie wiem, czym tak naprawdę zachwyca się nasz ekscentryczny pieśniarz i wydaje mi się to trochę nazbyt pompatyczne. Nie mniej jednak, z powodzeniem można przymknąć na to oko, jako że taki już urok Ainara Skalda, a przecież każdy ma jakieś zboczenie, więc dlaczego on miałby być go pozbawiony?

Bardzo ciekawym, chociaż ryzykowanym posunięciem było odniesienie się w powieści do mało popularnego oblicza dawnej religii skandynawskiej. O ile znacznej większości osób wikingowie zawsze kojarzyć się będą z Odynem i Thorem, o tyle pan Łukasz Malinowski postanowił otworzyć nam oczy i pokazać, że nawet pogańskie wierzenia Skandynawów miały naprawdę wiele imion. Tym bardziej interesujący jest więc drobny dodatek na końcu książki, który odnosi się do wierzeń dawnych ludów skandynawskich. A skoro w temacie religii jesteśmy. Wbrew pozorom, zdecydowanie większa część powieści porusza temat chrześcijaństwa, z którym mamy do czynienia już od pierwszej strony, gdzie natykamy się na prawiącego kazanie mnicha. Do tej konkretnej religii powracamy także przy okazji obszernego epizodu rozgrywającego się w klasztorze, gdzie zauważamy zarówno niedorzeczne oblicze chrześcijaństwa, jak i jego świętobliwą twarz pokutującego męczennika. Jednym pogaństwo i chrześcijaństwo pasować będą do siebie jak pięść do oka, inni z pewnością uznają, iż nie sposób pisać o wikingach i nie poruszyć tematu coraz powszechniejszych wierzeń monoteistycznych. W tym temacie ocenę pozostawiam Wam.

I w końcu, największy plus książki, czyli fakt, iż autor uchylił delikatnie drzwi tajemnicy życia po śmierci. Otóż jesteśmy świadkami stosunkowo krótkiego wydarzenia z pośmiertnego życia Ainara Skalda, które okazuje się zdecydowanie szczęśliwsze, niż to ziemskie. Piwo, kobiety, walka i nieśmiertelność – czegóż chcieć więcej? Jak widać, chrześcijańskie piekło nie wyciągnęło swoich ognistych macek po duszę tego dzielnego wojownika. Równie interesujący okazał się motyw drauga będącego chodzącym trupem w zaawansowanym stadium rozkładu. Powiem szczerze, nie spodziewałam się tego, że naszemu bohaterowi przyjdzie walczyć z istotą, którą my nazwalibyśmy po prostu zombie, a jednak autor odważnie wchodzi na ścieżkę folkloru, który w jego powieści jest równie żywy, co nasz dzielny Skald. Także historia zatytułowana Wielość i Jedność stanowi nie lada gratkę dla czytelnika lubującego się w nutce paranormalnego klimatu oraz niebezpiecznych zagadkach z trupem w tle.

Podsumowując, Skald. Karmiciel Kruków to powieść, która mimo niepewnego początku naprawdę wciąga. Jej lektura sprawia przyjemność, niejednokrotnie wywołuje na twarzy uśmiech, a przede wszystkim zapewnia rozrywkę, której ulega się z rozkoszą. Wierzcie mi, warto przymknąć oko na początkowe niedociągnięcia pierwszej opowieści by później odczuć satysfakcję przy okazji kolejnych historii.

Ainar Skald to niezwykle utalentowany pieśniarz biegły nie tylko we władaniu językiem, ale również bronią, co niejednokrotnie ma okazję udowodnić. Uciekając przed depczącym mu po piętach Haraldem Hakonssonem – chcącym zemścić się za śmierć synów i zbezczeszczenie czci córki – układa się z przeciętnie inteligentnym Erlingiem Eysteinssonem, którego postanawia wykorzystać dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bolesław Nieczuja-Ostrowski wraz z rodziną przenosi się z Przeworska do Krakowa, gdzie dzięki swojej przenikliwości, kontaktom oraz talentowi kulinarnemu żony jest w stanie rozpocząć produkcję oraz naprawę broni.
Borys Borysewicz Awiłow i jego Dywizja Pancerna muszą poradzić sobie ze znajdującymi się w opłakanym stanie „tetkami”, które mają przecież przybliżyć ich do zwycięstwa nad Niemcami i pomóc im przeżyć piekło, które zbliża się wielkimi krokami. Mężczyzna nawet nie podejrzewa, jak pokręcona czeka go przyszłość.
Siergiej Iwanowicz Bars także nie ma łatwo. Jego doświadczenie wojenne z każdą chwilą wydaje się obracać przeciwko niemu, kiedy oczekiwania względem mężczyzny wzrastają, a misje okazują się czystym szaleństwem. Jak długo pożyje mając po swojej stronie niebywałe szczęście i niezaprzeczalny talent?
Otto Wending, Hilmar Schoepffer, Herbert Engbrecht pną się w górę, upadają by powstać i nadal dążą do celu, który chwilami tracą z oczu, gdy ogarnia ich zwątpienie. W czasie wojny żadna droga nie jest prosta i nikt nie może czuć się bezpiecznie.

Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot to książka, której zawiła fabuła opiera się przede wszystkim na prawdziwych losach naprawdę sporej grupy osób. Sama wspominałam wyłącznie niektórych bohaterów, jako że przedstawienie ich wszystkich byłoby karkołomnym zadaniem. W roku 1941 w życiu tych ludzi działo się naprawdę wiele, a ich drogi wiodły w różnych kierunkach, krzyżowały się, prowadziły w górę, bądź w dół, ciągnęły się w nieskończoność lub kończyły przerażająco szybko. Czytelnik musi wykazać się spokojem i wytrwałością by ogarnąć tę mnogość postaci, wydarzeń, w które ma wgląd, jak również powiązać je ze sobą, by mieć przed oczyma ogólny obraz przedstawionej przez autora historii. To na pewno nie jest łatwe zadanie, ale kiedy czytelnik wdroży się w narzucony z góry rytm, nie jest w stanie przerwać lektury, chce więcej i więcej, drży z niepewności i z troski o ludzi, których żywot poznaje.

Wspomnijmy, iż Kapitanowie 1941 to nie powieść, co zaznacza sam autor, ale biografia. Ba, biografia beletryzowana. Czego więc czytelnik powinien się po niej spodziewać? Przede wszystkim rzeczywistych bohaterów, których losy opisano w sposób przywodzący na myśl powieść historyczną. To prawdziwy strzał w dziesiątkę! Tomasz Stężała sprawił, że życie wszystkich tych ludzi nie jest tylko zbiorem suchych faktów, kolejnym podręcznikiem historii, ale czymś więcej. Postaci, jak również ich losy stają się żywe, bliskie czytelnikowi, docierają do serca i zapadają w pamięć. Wydaje się nam, że naprawdę znamy tych ludzi, możemy wyobrazić sobie to przez co przeszli, jak bardzo cierpieli. Ich przeszłość staje się elementem naszej teraźniejszości, częścią nas samych. Przeszłości nie sposób zmieni, ale można przeżywać ją na nowo.

W swojej przedmowie, autor wspomina, iż starał się podchodzić do bohaterów neutralnie i to czytelnikowi pozostawia ich ocenę. Cóż, mimo wszystko pan Tomasz Stężała stworzył demona, jako że sposób, w jaki ukazuje postaci ma w sobie coś niesamowitego. Mimo krwawych wydarzeń, bezlitosnych decyzji podejmowanych często przez wojskowych, a także wiedzy historycznej na temat krzywd wyrządzonych Polakom przez Niemców i Rosjan, po prostu nie sposób nie odczuwać sympatii względem ukazanych w książce bohaterów, niezależnie od ich narodowości. Naprawdę trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z prawdziwymi ludźmi, którzy tworzyli historię. Kiedy docieramy do ostatniej strony pierwszego tomu czujemy wyraźną chęć sięgnięcia po kolejną część, chcemy wiedzieć, co działo się dalej z bohaterami. Czy aby na pewno zginęli? Czy zdołają wyjść z opresji? Czy wrócą do rodzin?

Kapitanowie 1941. Pseudonim Grzmot to książka, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie i zmieniła mnie bezpowrotnie. Nudne i beznamiętne lekcje historii skutecznie zniechęciły mnie do zgłębiania tematyki II wojny światowej, która do niedawna była dla mnie wyłącznie zbiorem statystyk i faktów powiązanych z „ludźmi bez twarzy”. Porównałabym to do jedzenia plastikowych owoców, które nie mają ani smaku, ani zapachu. Tym czasem Kapitanowie 1941 sprawiają, że przeszłość nabiera kształtów, ukazują prawdziwe dramaty, wielkie zwycięstwa, bolesne upadki, nadają historii smaku i zapachu, pozwalają na wzruszenie, ból i tęsknotę za tymi, których nie znaliśmy osobiście, a którzy naprawdę istnieli.

Bolesław Nieczuja-Ostrowski wraz z rodziną przenosi się z Przeworska do Krakowa, gdzie dzięki swojej przenikliwości, kontaktom oraz talentowi kulinarnemu żony jest w stanie rozpocząć produkcję oraz naprawę broni.
Borys Borysewicz Awiłow i jego Dywizja Pancerna muszą poradzić sobie ze znajdującymi się w opłakanym stanie „tetkami”, które mają przecież przybliżyć ich do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Shima to grupa wysp rozdzielonych między cztery klany i znajdujących się pod panowaniem bezlitosnego szoguna Yoritomo. Cały ten niewielki świat napędzany jest przez krwawy lotos, który stanowi paliwo do budowanych przez Gildię maszyn, jest używany do narkotyzowania się, niszczy i zatruwa środowisko, jak również ludzi skazanych na ciągłe oddychanie jego śmiercionośnymi oparami. Jakby zanieczyszczenia niewystarczająco wyniszczały społeczeństwo, władca bezustannie toczy zaciekłą wojnę z gaijinami – cudzoziemcami – i w imię idei wielkiego zwycięstwa postanawia wznieść się ponad wszystkich poprzednich szogunów. By to osiągnąć pragnie zostać tancerzem burzy, bohaterem latającym na grzbiecie gryfa – istoty, której istnienie dawno już dobiegło końca. Nie mniej jednak, szogunowi się nie odmawia, toteż najlepszy z jego łowców wraz z córką, przyjaciółmi i załogą lotostatku wyrusza na poszukiwania legendarnej istoty, choć nikt do końca nie wierzy w powodzenie tej bezsensownej misji. Jakże wielkie jest zdziwienie ogółu, kiedy w samym środku nawałnicy dochodzi do spotkania z pięknym, chociaż zabójczo niebezpiecznym tygrysem burzy! Niestety, schwytanie bestii niesie ze sobą poważne konsekwencje i masę problemów, które nieubłaganie prowadzić będą do radykalnych zmian w państwie.

O Tancerzach Burzy można powiedzieć naprawdę wiele, jednakże na samym początku wypada wspomnieć o zawiłej konstrukcji świata przedstawionego, który nie łatwo poddać klasyfikacji, jako że wiąże ze sobą wiele różnych elementów, co skutkuje powstaniem prawdziwej literackiej mieszanki wybuchowej. Albowiem Jay Kristoff stworzył Shimę w oparciu o dawną, zamkniętą dla świata zewnętrznego Japonię, która nie szuka kontaktu z innymi krajami, ale jest w pełni samowystarczalna. Do swojej powieści dodał całą garść prawdziwej japońskiej mitologii, która obfituje w najróżniejsze dziwaczne stworzenia, paskudne demony i piękne istoty, których istnienie nigdy nie zostało potwierdzone. Dla pełnej wyrazistości smaku autor dorzucił elementy dostrzegalnego wyraźnie, chociażby w lotostatkach, steampunku, który miejscami wydaje się wręcz ekstremalny, co może prowadzić do wniosków, iż dla odrobiny ostrości Kristoff doprawił Tancerzy Burzy także cyberpunkiem. Przyznam się bez bicia, iż ten rodzaj koktajlu kosztowałam po raz pierwszy.

Jeśli zaś chodzi o samą historię, z którą mamy okazję zapoznać się w Tancerzach Burzy to muszę przyznać, iż już na samym początku skojarzyła mi się z człowiekiem. Tak, człowiekiem, a dokładniej z mroczną stroną jego duszy. Cały ten skomplikowany, fascynujący świat, jak również całkiem interesująca fabuła zbudowane zostały na zwielokrotnionym, drzemiącym w ludziach źle, zaś w ten mroczny klimat bezwzględności wrzucono drobniutką iskierkę dobra i niewinności, jaką na samym początku jest główna bohaterka – Yukiko.

Zacznijmy od tego, iż Shima jest krajem, który pod względem potwornych zanieczyszczeń kojarzyć się może ze współczesnymi nam Chinami, gdzie przeciętny europejczyk oddycha z trudem. A więc w realnym świecie, jak również w powieści, goniąc za bogactwem i nowoczesnością, ludzie byli w stanie zamienić czyste powietrze w truciznę, której nie mogą teraz uniknąć. To samo tyczy się zniszczonej ziemi, którą poświęca się w imię przynoszącej zysk uprawy krwawego lotosu, co w naszej rzeczywistości możemy odnieść chociażby do przesadnego wręcz śmiecenia i braku poszanowania dla ziemi.

Tancerze Burzy poruszają również temat honoru, który w rękach niewłaściwych ludzi staje się niemal niewyobrażalnym złem. Ile fikcji jest w fikcji? Czy nieustannie toczone przez nas wojny w imię pokoju, czy patriotyzmu nie są równie krwawe i niewłaściwe? Czy niewinni ludzie przestają ginąc tylko dlatego, że strona atakująca nagle staje się atakowaną, zaś ofiara urasta do rangi agresora? „Jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka.” - tymi słowami zdecydowanie można opisać nie tylko naszą aktualną sytuację, ale również to, co ma miejsce w powieści.

A prawda o krwawym lotosie i sposób, w jaki rozwija się jego przemysł? Przyznam, że byłam zaskoczona tym, w jaki sposób to paskudztwo nabiera swoich mocy, rośnie, dominuje nad wyspami Shimy, ale czy krwawy lotos różni się w jakiś szczególny sposób na przykład od ropy? Państwa pod byle pretekstem atakują te, które mają dostęp do tegoż surowca, zaś wszelkie wycieki na morzach doprowadzają do ruiny podmorski świat, wyniszczają żyjące tam stworzenia. Zakładam, że przykłady można mnożyć.

W tej ponurej rzeczywistości Yukiko jest klejnotem, który w realnym świecie możemy porównać do dziecka, bądź ludzi kierujących się górnolotnymi ideałami. Dziewczyna znosi liczne upokorzenia z winy narkotyzującego się ojca, nie potrafi wybaczyć mu odejścia matki, a jednak w dalszym ciągu jest czysta, zaś jej głowę wypełniają dziecięce marzenia o wielkiej miłości, przystojnym wybranku, który okaże się szlachetny, odważny i gotowy poświęcić dla niej wszystko. Niestety, rzeczywistość Shimy nie pozwala jej długo się łudzić i z chwilą, kiedy Yukiko urasta do rangi bohaterki, jej niewinność powoli zaczyna znikać, zaś fantazje rozpływają się w zawrotnym tempie. W świecie Tancerzy Burzy nie ma miejsca na baśniowe życie. Ale czy w naszym realu jest lepiej?

Podsumowując, mimo zdecydowanie nierealnego klimatu, fantastycznych umiejętności, techniki przewyższającej pod wieloma względami naszą, Jay Kristoff stworzył powieść, w której drzemie spore ziarenko naszej współczesności. Jego świat nie odbiega zbyt daleko od rzeczywistości, a jednocześnie zdecydowanie się od niej różni. Wnikliwy czytelnik na pewno zdoła dostrzec w tej historii odbicie naszych czasów, inni zaś mogą uznać Tancerzy Burzy za obraz możliwej, ale straconej przyszłości, by jeszcze inni uznali tę powieść za całkowitą fikcję, która zupełnie odbiega od naszych realiów. Książkę tą każdy z nas powinien więc ocenić sam, nie mniej jednak ja zdecydowanie ją polecam, gdyż stanowi naprawdę ciekawe połączenie wszystkiego, co możliwe.

Shima to grupa wysp rozdzielonych między cztery klany i znajdujących się pod panowaniem bezlitosnego szoguna Yoritomo. Cały ten niewielki świat napędzany jest przez krwawy lotos, który stanowi paliwo do budowanych przez Gildię maszyn, jest używany do narkotyzowania się, niszczy i zatruwa środowisko, jak również ludzi skazanych na ciągłe oddychanie jego śmiercionośnymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polscy czytelnicy bez wątpienia znają Lian Hearn dzięki jej cudownym i niebywale wzruszającym, pięciotomowym Opowieściom rodu Otori, które przenoszą nas w świat japońskiego fantasy. Tym razem autorka rozpieszcza nas czymś zupełnie innym – nie mniej emocjonującą powieścią historyczną, która przybliża czytelnikowi burzliwe dzieje Japonii sprzed restauracji Meiji. Możecie mi wierzyć, Kwiat śliwy, mroczy cień to najbardziej poruszająca lekcja historii, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia, a zarazem przepiękna opowieść o przyjaźni, miłości i wyniszczającej wojnie. W powieści historia i fikcja stanowią jedność, a jednak z łatwością pozwalają się oddzielić nie mącąc obrazu przeszłości. Tej książki nie zapomnicie już nigdy.

Japonia drugiej połowy XIX wieku – okres przełomowy w historii kraju, pełen niepokoju, chaosu, przelanej krwi młodych, dzielnych ludzi. Tsuru jest córką lekarza hanu Choshu, ambitną nastolatką, która marzy o karierze medycznej, chociaż jako kobieta nie może kształcić się w tej dziedzinie. Jej obowiązkiem jest wyjść za mąż i urodzić dzieci, jednakże w tej kwestii rodzice pozostawiają jej pewną swobodę. Dziewczyna ma możliwość w pewnym stopniu sama wybrać sobie kandydata na przyszłego małżonka, który, na przekór tradycji, zostanie adoptowany przez jej rodzinę. Niedługo po tragicznych wydarzeniach, Tsuru dokonuje wyboru, który nie podoba się jej młodemu stryjowi, a który pozwala dziewczynie rozwijać swoją pasję i umiejętności. Niestety, ambicja męża, niepokoje w kraju i bliska wojna sprawiają, że dziewczyna jest zmuszona opuścić rodzinny dom i pozwolić ponieść się fali historii, która ma zmienić oblicze Japonii, jaką znała. Rozbita między kobiecym ciałem, a duszą mężczyzny, rozsądnym, szczęśliwym związkiem, a wielką namiętnością i zakazaną miłością, Tsuru stara się odnaleźć samą siebie w czasach wojny domowej.

Powieść historyczna fascynuje mnie już od najmłodszych lat, ale jeszcze nigdy nie spotkałam się z książką, która ukazywałaby prawdziwe wydarzenia z przeszłości w sposób, w jaki robi to Kwiat śliwy, mroczy cień. Przede wszystkim, Lian Hearn z niezwykłą płynnością i delikatnością opisuje często krwawą i bezlitosną historię kraju nieustraszonych wojowników, którzy są gotowi oddać życie za swoje racje. Co więcej, autorkę cechuje niezwykła dokładność i szczegółowość opisów, która w żadnym razie nie nudzi, ale rozbudza zainteresowanie, sprawia, że serce bije szybciej, zaś czytelnik nie jest w stanie oderwać się od lektury. Niespotykanym i niesłychanie fascynującym zabiegiem było wplecenie w fikcyjną historię krótkich rozdziałów dotyczących przełomowych, często ostatnich, chwil z życia bohaterów historycznych. Dzięki nagromadzeniu w nich emocji i uczuć, czytelnik zakochuje się w ludziach, którzy przecież kiedyś żyli naprawdę, współczuje im, roni łzy myśląc o ich losie, zaś ich nazwiska zapadają w pamięć i nigdy nie będą mu obojętne.

To jednak nie koniec, jako że poza czystą historią, motywem przewodnim książki jest również medycyna. Dzięki pani Hearn mamy okazję poznać dzieje rozwoju tejże nauki na Wyspach Japońskich, dowiadujemy się o ogromnym wpływie Europy na kształcenie lekarzy, a także mamy okazję zapoznać się z niektórymi niezwykle popularnymi w tamtym okresie chorobami oraz sposobami ich leczenia. Nie ulega wątpliwości, że autorka dołożyła wszelkich starań, by uczynić swoją bohaterkę jak najbardziej prawdopodobną i tchnąć w nią prawdziwy duch zamiłowania do medycyny.

Mając do czynienia z powieścią osadzoną w japońskich realiach nie sposób zapomnieć o ogromnym znaczeniu kultury, która w przypadku książki Kwiat śliwy, mroczy cień stanowi integralny element życia wszystkich bohaterów. Tsuru i jej rodzina są wręcz kopalnią wiedzy o kulturalnych zawiłościach XIX wiecznej Japonii. Albowiem właśnie poprzez te postaci dostrzegamy wszelkie istotne aspekty etykiety, różnice w postrzeganiu i traktowaniu kobiet, czy też osób należących do różnych klas społecznych.

Kwiat śliwy, mroczy cień nie charakteryzuje się jednak samymi walorami praktycznymi. Powieść jest również cudowną rozrywką, jako że przedstawia w sposób niezwykle rozsądny różne oblicza miłości, podejmuje temat walki w imieniu ludzkich racji i praw. Główna bohaterka nie cierpi z powodu nieudanego związku z mężczyzną, którego nie kocha, ale odnajduje w małżeństwie szczęście i przyjaźń. W chwili zwątpienia nie zastanawia się zbyt długo nad swoją przyszłością, ale odważnie podejmuje ryzyko, pozwala porwać się namiętności, decyduje się na kontrowersyjny romans, który dodaje jej skrzydeł. A wszystko to wieńczą duże i małe tragedie, które chwytają za serce, zmuszają do płaczu. Albowiem w przypadku Lian Hearn dramatu nie da się uniknąć, zaś sposób w jaki nam go podaje zawsze porusza i zapada w pamięć. Książek tej autorki po prostu nie można czytać nie zaopatrzywszy się wcześniej w paczkę chusteczek, gdyż nikt tak jak ona nie przekazuje emocji towarzyszących wydarzeniom tragicznym.

Kwiat śliwy, mroczy cień jest więc powieścią, która naprawdę potrafi zdominować życie nie tylko na czas jej lektury, ale także na wiele dni później, kiedy to czytelnik w dalszym ciągu przeżywa wydarzenia, których był świadkiem. Bohaterowie zdobywają ludzkie serca z przerażającą łatwością i pozostają w pamięci na długi czas, zaś historia wzrusza do łez ilekroć się ją wspomina. Naprawdę ciężko uwierzyć, że w wielu przypadkach to prawdziwe wydarzenia wywołują w nas tak gwałtowne emocje. Wierzcie lub nie, ale nigdy wcześniej nie płakałam nad losem bohaterów historycznych. Lian Hearn zdołała to zmienić i tym samym udowodniła, że w pełni zasługuje na moje oddanie i miłość.

Polscy czytelnicy bez wątpienia znają Lian Hearn dzięki jej cudownym i niebywale wzruszającym, pięciotomowym Opowieściom rodu Otori, które przenoszą nas w świat japońskiego fantasy. Tym razem autorka rozpieszcza nas czymś zupełnie innym – nie mniej emocjonującą powieścią historyczną, która przybliża czytelnikowi burzliwe dzieje Japonii sprzed restauracji Meiji. Możecie mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tetsuhiro Morinaga studiuje na pierwszym roku Wydziału Rolnictwa, prowadzi badania pod czujnym okiem atrakcyjnego doktoranta, w którym jest beznadziejnie zakochany, i boryka się z nie lada problemem. Albowiem Souichi Tatsumi to zaciekły homofob, który uczynił z Morinagi swój worek treningowy ignorując całkowicie wyznanie miłosne z przeszłości. Tym samym Tatsumi wystawia swojego adoratora na ciężkie próby bez przerwy manifestując swoją nienawiść do gejów, jak również trzymając się blisko młodego mężczyzny, który od lat darzy go gorącym uczuciem. Nieodwzajemnione uczucie nie byłoby może takie złe, gdyby nie fakt, iż wszystko zaczyna się poważnie komplikować, gdy jeden z przyjaciół Morinagi ofiarowuje mu w prezencie cudowny specyfik mający pobudzić niedostępnego homofoba. Naturalnie student nie planuje w taki sposób podchodzić miłości swojego życia! Niestety, podczas alkoholowej libacji w ręce Tatsumiego wpada niesławna buteleczka...

Zakochany Tyran na pewno stanowi jeden z najbardziej znanych tytułów Hinako Takanagi, za sprawą dwuczęściowego OVA, które powstało w 2010 roku. Nie mniej jednak, nie jest to pierwsza manga, w której pojawia się postać Morinagi oraz Tatsumiego, albowiem Zakochany Tyran stanowi sequel do wcześniejszej mangi autorki zatytułowanej Challengers. Czytelnik nie musi się jednak martwić nieznajomością wcześniej wydanego tytułu, jako że autorka robi wszystko, co w jej mocy byśmy nie odczuli z tego powodu dyskomfortu i niewątpliwie spisała się znakomicie.

Historia opowiedziana w Zakochanym Tyranie stanowi kawałek naprawdę interesującej lektury, jako że nie często mamy okazję zapoznać się z tytułem, który w jakimkolwiek stopniu porusza temat homofobii. Oczywiście, w przypadku tej mangi problem został zaledwie liźnięty i potraktowany z przymrużeniem oka, dzięki czemu bawi i komplikuje życie Morinagi, nie mniej jednak, jest obecny i przybliża czytelnikowi postać Tatsumiego, który stanowi interesujący przedmiot badań psychologicznych. Co więcej, właśnie dzięki temu niecodziennemu elementowi, fabułę pierwszego tomu można porównać do fal rozbijających się o wysoki, piaszczysty klif, gdzie morzem jest uczucie Morinagi, zaś klifem – homofobia.

Należy zauważyć, iż bohaterowie tej mangi są budowani na wielu płaszczyznach, w szczególności zaś fizycznej oraz psychologicznej. W tym tomie zauważamy wyraźny zarys psychiki postaci, ich wewnętrzną walkę, zetknięcie się tego, co uzewnętrznione z tym, co ukryte w podświadomości. Najlepszym przykładem jest Tatsumi, który mimo swojej nienawiści względem homoseksualistów nie odsuwa od siebie Morinagi, ale co więcej, wydaje się do niego przywiązany. Jak widać ludzkie poglądy nie mogą zostać do końca sprecyzowane, póki nie zostaną wstawione na próbę. Albowiem nie możemy mieć pewności, jak zareagujemy w sytuacji ekstremalnej i właśnie ten fenomen uwidoczniony zostaje przez Hinako Takanagę w Zakochanym Tyranie. Co się zaś tyczy Morinagi, czytelnik może zaobserwować dwa oblicza jego natury – pozornie niewinny, naiwny chłopak okazuje się wulkanem seksualnej frustracji, jego cicha, spokojna miłość okazuje się o wiele gwałtowniejsza, niż się wydawało, zaś nad jego ciałem nie sposób całkowicie zapanować.

Pod względem kreski, w Zakochanym Tyranie Hinako Takanaga nie odbiega od stylu znanego z innych jej mang. Rysunki są delikatne, jasne, miłe dla oka i staranne. Nie mniej jednak, manga jest mocniejsza, niż znany polskiemu czytelnikowi Croquis, co przekłada się na sceny łóżkowe. Cóż, nie doświadczymy tu na pewno widoku wyraźnych męskich atrybutów, jednakże wymowność pojedynczych kadrów jest niezaprzeczalna, co w pewnym stopniu rekompensuje brak szczegółów.

Reasumując, Zakochany Tyran to naprawdę dobry tytuł, który plasuje się pomiędzy delikatnym, a ostrym yaoi i tym samym można polecić go większości czytelników. Manga ta zaspokoi zarówno poszukiwaczy wrażeń seksualnych, tych, dla których najistotniejsza jest kreska, jak również osoby zainteresowane bardziej psychologicznym aspektem tego rodzaju tytułów. Moim zdaniem Zakochany Tyran powinien stać się cennym elementem każdej yaoicowej biblioteczki. Moja już czeka na kolejne tomy.

Tetsuhiro Morinaga studiuje na pierwszym roku Wydziału Rolnictwa, prowadzi badania pod czujnym okiem atrakcyjnego doktoranta, w którym jest beznadziejnie zakochany, i boryka się z nie lada problemem. Albowiem Souichi Tatsumi to zaciekły homofob, który uczynił z Morinagi swój worek treningowy ignorując całkowicie wyznanie miłosne z przeszłości. Tym samym Tatsumi wystawia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Za każdym razem, kiedy Wydawnictwo Kotori wypuszcza na rynek nowy tytuł miękną mi kolana, a serce bije zdecydowanie szybciej. Tym razem w moje ręce trafiło kolejne dzieło sztuki, które, jak wyborne wino, cieszy wszystkie zmysły. "Lalkarz. Odrzucenie" kusi, bowiem czytelnika naprawdę hipnotyzującą grafiką Aleksandry Zapotocznej, obiecującą liczbą stron oraz wyjątkową historią Katarzyny „Eo” Lisowskiej. Panie, Panowie, polska fantastyka właśnie znalazła godnego reprezentanta! To, co oferuje swoim czytelnikom autorka jest po prostu niesamowite i uzależniające. Powieść łączy w sobie najlepsze cechy gatunku, zawiera nutę czegoś nowego, zaś pikanterii dodaje wątek yaoi. Ja jestem po prostu zachwycona!

Reza to dziecko zrodzone z nietypowego połączenia ludzkiej kobiety oraz samca reptilianów – Lordów Wody. Chociaż młody mieszaniec posiada cechy obu gatunków to jednak jego aparycja zbliżona jest przede wszystkim do pradawnych, potężnych istot zamieszkujących lasy. Chłopak wychowuje się pod czujnym okiem wiedźmowatej znachorki, która zastępuje mu całą rodzinę i na swój sposób troszczy się o swojego podopiecznego. Niestety, kobieta starzeje się jak każdy normalny człowiek, co ostatecznie zmusza Rezę do opuszczenia bezpiecznego domu i wyruszania w podróż mającą na celu zdobycie ziół niezbędnych do utrzymania staruszki przy życiu. Teoretycznie przedsięwzięcie to powinno się udać i zająć zaledwie kilka dni, lecz w praktyce wszystko poszło nie tak. Dzika część natury mieszańca poznała, czym jest wolność, zasmakowała w niej, zaś skutki tego okazały się opłakane.

W tym samym czasie Lord Ognia, Behaar ma swoje własne problemy, z którymi musi sobie radzić. Nad ifrytem ciąży, bowiem groźba dotkliwej kary za spółkowanie z kobietą Pierwszego, najważniejszej osobistości pośród Lordów Ognia, zaś samice należące do jego rasy są uprowadzane jedna po drugiej. Sytuacja komplikuje się z każdą chwilą i nic nie zapowiada szybkiej poprawy.

Tylko w przypadku Czarnego Dżina – Sagi – wszystko zdaje się układać całkiem dobrze. Jego armia marionetek rośnie, a on znalazł doskonały sposób by przejąć kontrolę nad innymi Lordami Ziemi. Niczym wielki pająk tka swoją sieć intryg wykorzystując każdy rodzaj przewagi nad przeciwnikiem. Czy naprawdę zdoła zrealizować swój plan? Czy zdobędzie wszystkie niezbędne pionki by pokierować nimi według swoich upodobań? Przekonamy się.

Już na samym początku powieści, "Lalkarz. Odrzucenie" charakteryzuje się naprawdę znakomitym stylem autorki oraz niebanalnym doborem bohaterów. Od pierwszych stron zostajemy wciągnięci do niezwykle intrygującego świata, który otacza nas ciasnym kokonem i nie pozwala na jego opuszczenie. Zahipnotyzowani starannie tworzonym uniwersum stajemy się od niego zależni, a ciekawość rośnie z każdą przeczytaną stroną. Katarzyna Lisowska stworzyła całą mitologię oraz historię swojego świata, powoli zapoznając czytelników z wydarzeniami, jakie miały miejsce w przeszłości, prezentując podstawowe filary, na których opiera się stworzona przez nią historia. Tu wszystko ma swoje miejsce, swój sens i wewnętrzną magię, która przenika karty powieści oddziałując na czytelnika. Co więcej, powieść jest niezwykle barwna i toczy się na wielu płaszczyznach, a każdy wątek jest nierozerwalnie związany z główną fabułą, dzięki czemu akcja staje się jeszcze ciekawsza, zaś rozwinięcie intrygi niełatwe do przewidzenia.

Równie istotnym elementem powieści są bohaterowie, których w "Lalkarzu" nie brakuje. Autorka tworzy ich bardzo starannie, dopieszcza, nadaje im głębi i charakteru. Każdy z nich zapada w pamięć, jak również jest w stanie dotrzeć do serca czytelnika. Nie ważne czy chodzi o naiwnego i na swój sposób niewinnego Rezę, czy o spaczonego intryganta, jakim jest Saga. Nawet postaci poboczne mają w sobie coś elektryzującego, co nie pozwala przejść obok obojętnie. Albowiem każdy pojawiający się w powieści bohater posiada duszę, którą można wyczuć podczas lektury, każdym kierują jakieś idee, uczucia, marzenia. Oni po prostu żyją.

Co więcej, autorka w bardzo rozległy sposób ukazuje mnogość uczuć potrafiących wypełniać żywą istotę. Miłość, żądza, zapomnienie, nienawiść, niepewność, strach… Chyba nie ma emocji, której nie moglibyśmy odnaleźć na kartach tej powieści. One unoszą się w powietrzu, kryją w ciemnych zakamarkach duszy, przychodzą i odchodzą, są w nieustannym ruchu niczym cząsteczki powietrza. To także one sprawiają, iż nie sposób odgadnąć, co czeka nas na samym końcu powieści, nie wspominając o kolejnym tomie.

W książce nie zabrakło także wewnętrznych konfliktów, które zdają się targać większością bohaterów. Czytelnik widzi nieustannie toczącą się wojnę między gwałtownością złych intencji, a delikatnością wypływającą z uczuciowości. Zew natury przyzywa krwiożerczą bestię drzemiącą gdzieś wewnątrz Rezy, a gdy ona się budzi ludzki pierwiastek chłopaka zostaje zamknięty gdzieś głęboko w jego podświadomości. Spaczone usposobienie Sagi dominuje nad sentymentami kryjącymi się w przeszłości, w dawnej miłości, a jednak między nim, a jego jeleniem istnieje swoisty rodzaj ciepłej, czystej przyjaźni. W przypadku Corta z jednej strony rozsądek i pożądanie toczą bezustanną walkę, zaś z drugiej pojawia się konflikt między chęcią odpokutowania dawnych przewin za wszelką cenę, a zwyczajnym człowieczeństwem i zdrowym rozsądkiem.

I w końcu, najistotniejsze chyba zagadnienie, jakie nasuwa się w przypadku tej powieści: W którym miejscu kończy się domena natury, a zaczyna spaczenie? Czy doszło do niego, gdy Ślepiec stworzył ludzi? A może to krzyżowanie się ras stanowi zachwianie równowagi? Czy wszelkie formy inności są sprzeczne z naturą? Pytania, pytania, pytania…

Reasumując, "Lalkarz. Odrzucenie" to książka fenomenalna, która naprawdę zasługuje na uznanie. Ja dla tej powieści straciłam głowę i z niecierpliwością wyczekuję kolejnego tomu. Nie oszukujmy się, Katarzyna Lisowska wykazała się nie lada umiejętnościami skoro zdołała owinąć sobie czytelnika wokół palca. Jej dziełu niczego nie brakuje, jest kompletne i naprawdę profesjonalne, a co najważniejsze, posiada „to coś”, którego zazwyczaj poszukuje się w książkach.

Eo, dla mnie jesteś królową polskiego fantasy!

Za każdym razem, kiedy Wydawnictwo Kotori wypuszcza na rynek nowy tytuł miękną mi kolana, a serce bije zdecydowanie szybciej. Tym razem w moje ręce trafiło kolejne dzieło sztuki, które, jak wyborne wino, cieszy wszystkie zmysły. "Lalkarz. Odrzucenie" kusi, bowiem czytelnika naprawdę hipnotyzującą grafiką Aleksandry Zapotocznej, obiecującą liczbą stron oraz wyjątkową...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od wydarzeń opisanych w „Panach Północy” minęły cztery spokojne lata, podczas których Anglia nabierała sił po niedawnych zaciekłych wojnach między Sasami, a Duńczykami. Sytuacja kraju zdaje się stabilizować, jednakże nie na długo, jako że tym razem to Norwegowie zacierają ręce spoglądając łapczywie na ziemie Wessexu. Uhtred, szczęśliwy ojciec dwójki dzieci, zakochany do szaleństwa w swojej duńskiej żonie, przyjmuje w swoich progach Aethelwolda, bratanka króla Alfreda, który utrzymuje, iż zmarły wojownik powstały z grobu zdradził mu tajemnicę przyszłości, która wydaje się niezwykle barwna zarówno dla niego, jak i dla Uhtreda. Obaj mają, bowiem zostać królami na Angielskiej ziemi – świetlna wizja przyszłości i tylko głupiec uwierzyłby w podobne zapewnienia wypływające z ust „moczymordy”. Co może się jednak stać, jeśli tego samego objawienia na własnej skórze doświadczy dzielny wojownik? Niestety, los bywa przewrotny, a jego sploty nie łatwo zerwać, gdy złączą się z innymi ludźmi. I tak oto, rozbity między ambicją, a danym słowem Uhtred zostaje zobowiązany do zdobycia Londynu i oddania go w prezencie ślubnym swojemu znienawidzonemu kuzynowi, który ma szczęście poślubić ukochaną córkę Alfreda. Czy może być coś gorszego niż odwalanie brudnej roboty za niedoświadczonego, krnąbrnego i zadufanego w sobie krewnego? Jak widać nie tylko Uhtred potrafi zagrać nieprzyjaciołom na nosie.

Przygoda trwa, historia toczy się dalej, niebezpieczeństwa nie sposób zażegnać, a wrogowie nigdy nie śpią. Przy okazji czwartego spotkania z Uhtredem z Bebbanburga bezsprzecznie widzimy, jak wiele wydarzeń może nakładać się na siebie jednocześnie i tym samym sprawiać, że ludzkie życie przypomina wody wzburzonego morza, które rozbijają się o skały, niszczą, zabijają, nigdy nie są bezczynne. W „Pieśni Miecza” bez trudu odnajdujemy ruch fal istnienia, zestawienie potężnych, przeciwstawnych sił, potęgę ambicji i czyste szaleństwo, którym kieruje serce. Ta część to nie tylko akcja, walka i rozlew krwi, ale także mnogość uczuć, które wypełniają bohaterów. Wszystko to sprawia, iż czwarty tom „Wojen Wikingów” łączy w sobie wiele wątków, zaś wydzielone przez autora trzy części fabuły dokładnie nakreślają zmiany następujące w opowiadanej historii.

Za bardzo istotny uważam fakt, iż już na samym początku powieści mamy do czynienia z licznymi uczuciami. Narrator nie od razu pozwala porwać się przeszłości, ale zdradza wiele szczegółów dotyczących swojego aktualnego życia, niejednokrotnie powraca myślami do sobie współczesnej teraźniejszości, która kreśli nam żywszy obraz starości Uhtreda, rozbudza ciekawość, a także zdaje się pozwalać na rozładowanie emocji samemu narratorowi. Także w snutym starannie opowiadaniu dostrzegamy mnogość uczuć. Główny bohater niejednokrotnie wspomina o odczuwanym przez siebie strachu wywołanym bliskim porodem żony, o niepewności przed walką, o sympatii, bądź antypatii względem innych. Nie jest on jednak jedyną postacią, której kreację kreślą uczucia. Czytelnik ma do czynienia z całą paletą przeróżnych emocji, które dominują nad dotąd przeważającą mocą charakteru. To, co do tej pory było bezbarwne nagle może okazać się białe, bądź czarne, jako że autor odkrywa przed nami zmienność ludzkiego oblicza.

W „Pieśni Miecza” niezwykle widoczny jest również motyw miłości, który mogliśmy zaobserwować już przy okazji poprzedniego tomu. Tym razem jest ona rozwiniętym, głębokim uczuciem, które łączy ludzi, zamienia świat w raj, oplata człowieka ciasnym kokonem słodyczy. Czytelnik zostaje wciągnięty przez bezkresny wir czułości kochanków, roztaczanej przez mężczyznę opieki, ale także natrafia na chorobliwą zazdrość, nad którą nie sposób zapanować, na tragedię i ból, które nieodłącznie towarzyszą prawdziwym, gorącym uczuciom. Wszystko to składa się na rozległy wachlarz miłosnych odcieni, który można analizować pod dowolnym kątem. Bernard Cornwell z prawdziwym wyczuciem pokierował wątkiem, który chwyta za serce, koi, złości, czy zasmuca. Czytelnik naprawdę czuje to, co czyta.

Emocje i miłość to jednak nie wszystko, z czym mamy do czynienia podczas lektury „Pieśni Miecza”, albowiem nadal towarzyszy nam wszechobecna epicka historia grabieżczych najazdów, walki w obronie swojego terytorium, poddawania się losowi i próby zajrzenia w przyszłość. Dane słowo przeciwstawione zostaje ogromnej ambicji, kłamstwa – prawdzie; religijne nakazy – zdrowemu rozsądkowi. Powieść niezmiennie pozostaje tytułem prezentującym historyczne wydarzenia w świetle niezwykle barwnym, zaostrzonym w mniejszym, bądź większym stopniu fikcją literacką. Czytelnikowi nie grozi więc nuda, gdyż może z coraz większą pasją śledzić losy Uhtreda i nękanej wojną Anglii.

Mając wszystko to na uwadze, trzeba przyznać, że „Pieśń Miecza” różni się w pewnym stopniu od poprzednich tomów, ale nic na tym nie traci idealnie wkomponowując się w świat przedstawiony. Lekkie pióro autora sprawia, że historia wciąga, a nawet uzależnia. Mało tego, „Wojny Wikingów” rozbudzają ciepłe uczucia względem kultury i religii walecznych korsarzy. Jest to więc pozycja obowiązkowa dla osób interesujących się tym klimatem, jak również godna polecenia każdemu miłośnikowi przygody, walki i historii. Bernard Cornwell naprawdę zasługuje na uwagę!

Od wydarzeń opisanych w „Panach Północy” minęły cztery spokojne lata, podczas których Anglia nabierała sił po niedawnych zaciekłych wojnach między Sasami, a Duńczykami. Sytuacja kraju zdaje się stabilizować, jednakże nie na długo, jako że tym razem to Norwegowie zacierają ręce spoglądając łapczywie na ziemie Wessexu. Uhtred, szczęśliwy ojciec dwójki dzieci, zakochany do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po latach wojaczki u boku Alfreda, po uwolnieniu Wessexu z rąk wikingów i odebraniu marnej zapłaty za swój niezastąpiony wkład w zwycięską batalię, Uhtred postanawia zająć się swoimi prywatnymi sprawami i zemstą za dawne krzywdy. W tym celu opuszcza Zachodnią Anglię i wyrusza do ukochanej Northumbrii, w której wcale nie dzieje się dobrze. Podburzeni przez duchownego Sasi porwali za broń i krwawo rozprawili się z poganami, którzy na swoje nieszczęście znajdowali się w pobliżu. Jeden z osiadłych w mieście Duńczyków, poczciwy Bolti, wynajmuje Uhtreda by wraz z rodziną uciec z Eoferwic. W ten właśnie sposób niepokonany Saski bohater zmuszony jest przejść przez niebezpieczne ziemie Kjartana Okrutnego, a tym samym natknąć się na jego syna. Swen Jednooki, nie mniej bezwzględny od ojca, okazuje się jednak nie posiadać lotnego umysłu, a co więcej jest okropnym tchórzem. Pokrętne prządki splatają nić życia Uhtreda z losem Guthreda, króla w niewolniczych kajdanach, którego niejako sam Bóg postanowił namaścić na władcę. Od tej pory młody Saski wojownik trwać będzie u boku Guthreda służąc mu radą i swoim mieczem. Czyżby Uhtred w końcu znalazł króla, który potrafi docenić jego liczne zalety?

„Panowie Północy” to trzecie spotkanie z wyjątkowymi bohaterami „Wojen Wikingów”, które niejako zamyka pewien etap w życiu Uhtreda i Ragnara. Jedna z intryg rozpoczętych w tomie pierwszym odnajduje swój kres na kartach tej części i pozwala odetchnąć z ulgą wszystkim, którzy wyczekiwali zemsty, a jednak powieść nadal trzyma w napięciu, gdyż nie wszystko zostało zrobione. Przed Sasem jeszcze długa droga by wszystkie krzywdy zostały pomszczone, a jego duch znalazł w końcu ukojenie. Wrogowie mnożą się, bowiem i każdy jeden pokonany wydaje się odpowiadać całej masie nowych. Jeśli więc ktokolwiek sądził, że tym razem historia nas zawiedzie i okaże się niewystarczająca by zaciekawić, to był w wielkim błędzie. Bernard Cornwell nie daje za wygraną, a jego opowieść nabiera coraz to szybszego tempa.

Jak wspominałam przy okazji poprzednich recenzji tej serii, każda książka wydaje się nieść ze sobą jakiś rodzaj konfliktu pomiędzy dwoma przeciwstawnymi obozami – Anglicy/Duńczycy, chrześcijaństwo/religia pogańska. Tym razem mamy jednak okazję znaleźć się w złotym środku tych wojen. Northumbria łączy w sobie obie strony sporu i chociaż podburzani ludzie często zakłócają wątły spokój, to współistnienie Sasów i Duńczyków nie jest wykluczone. Przykładem może być Guthred, który jest przecież Duńczykiem, a jednocześnie będąc wybranym przez Boga przyjmuje chrześcijaństwo, czym zaspokaja potrzeby zwaśnionych ludzi. Czytelnik widzi również jak wiele wysiłku kosztuje utrzymanie pokoju na tak niepewnym gruncie, jak wiele można zniszczyć jednym nierozsądnym posunięciem.

Nie mniej jednak, „Panowie Północy” to nie tylko powieść ukazująca chwiejną równowagę, ale przede wszystkim zemstę. Od samego początku, aż po koniec mamy do czynienia z przejmującymi emocjami, które dotyczą wzięcia odwetu za wyrządzone krzywdy. Kobiety mszczą się na swoich gwałcicielach, niewolnicy na swoich panach, dzieci na zabójcach swoich rodziców, inteligentny przeciwnik na głupcu, zaś zdradzony wojownik wymierza sprawiedliwość osobom, które przyczyniły się do jego zniewagi. To właśnie zemsta jest motywem przewodnim tego tomu i bezsprzecznie widzimy jej różne oblicza, które mogą fascynować, ekscytować, bądź wydawać się jawnym zaprzeczeniem zasad moralnych.

Nie można jednak zapomnieć o intrydze miłosnej, której świadkami jesteśmy przy okazji tego tomu. Naturalnie, Uhtred nigdy nie był święty, pokładał się z kobietami, kochał jak szaleniec, ale jego serce nadal pozostaje do wzięcia. Warto o tym wspomnieć, jako że tym razem autor poświęca o wiele więcej miejsca na miłosne perypetie bohatera. Nie można nazwać tego romansem, jednak na pewno czyta się o tym w wyraźną przyjemnością. Kim więc tym razem jest oblubienica Uhtreda? Do czego zdolny jest mężczyzna by zdobyć ukochaną kobietę i nie oddać jej innemu? Co więcej, wnikliwy czytelnik może zaobserwować zupełnie nowe i niespodziewanie rodzące się uczucie, które na pewno zaskakuje i cieszy. Nie zdradzę jednak czyje serce nagle zabije gwałtowniej, jako że nie chcę psuć niespodzianki rozkochanym w serii osobom.

Podsumowując, „Panowie Północy” to kolejna genialna lektura, która wyszła spod naprawdę znakomitego pióra Bernarda Cornwella. To także kolejna niezapomniana przygoda, odrobina czegoś nowego, świetnie stworzone postaci, drobna dawka historii, zaś w całości książka jest kolejnym powodem, dla którego warto zainteresować się nie tylko powieścią historyczną, ale także pozycjami, którymi raczy nas autor. Naprawdę polecam!

Po latach wojaczki u boku Alfreda, po uwolnieniu Wessexu z rąk wikingów i odebraniu marnej zapłaty za swój niezastąpiony wkład w zwycięską batalię, Uhtred postanawia zająć się swoimi prywatnymi sprawami i zemstą za dawne krzywdy. W tym celu opuszcza Zachodnią Anglię i wyrusza do ukochanej Northumbrii, w której wcale nie dzieje się dobrze. Podburzeni przez duchownego Sasi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bernard Cornwell kolejny raz udowadnia czytelnikowi, że historia w niczym nie ustępuje fantastyce i podobnie jak baśniowy świat potrafi wciągnąć w wir przygody, uzależnić, rodzić bohaterów i epickie konflikty, zaś „Zwiastun Burzy” w pełni oddaje prawdziwość tej teorii. Jak widać, nie trzeba tworzyć nowych ras, szukać coraz to wymyślniejszych wrogów i obdarzać bohaterów nadprzyrodzonymi zdolnościami by porwać czytelnika i zafundować mu niezapomnianą przygodę. Naszą rzeczywistość użyźniły całe hektolitry przelanej w walkach krwi, zaś Cornwell na tej jakże urodzajnej ziemi zasadził swój ogród „Wojen Wikingów”.
Po zwycięskiej bitwie pod wzgórzem Cynuit, nie zważając na dobre rady przyjaciela dwudziestoletni Uhtred wyrusza na poszukiwanie swojej żony i nowonarodzonego dziecka, by dopiero mając pewność, co do ich bezpieczeństwa dołączyć do króla, któremu przyrzekał wierność. Niestety, znienawidzony rywal zdecydowanie wcześniej znalazł się u boku Alfreda sącząc jad w podatne serce chrześcijańskiego władcy. Dumny, nieustraszony i nieokiełznany Uhtred nie potrafi znieść ignorancji, jaką odpłaca mu się za zwycięstwo nad wrogiem, toteż poniżony popada w niełaskę, a odesłany z królewskiego dworu osiada na ziemiach swojej żony, by tam wieść z pozoru spokojne życie, podsycać swoją nienawiść względem angielskiego władcy. Bezczynność bynajmniej nie wychodzi mu na dobre, gdyż powoli młody mężczyzna odsuwa się od swojej małżonki, szuka ucieczki od nudy i nowej, beznadziejnej egzystencji. Pomoc przychodzi z najmniej spodziewanej strony i wtedy niepokorny dziedzic Northumbrii rozpoczyna swoją piracką przygodę, zaś niedługo później powraca na drogę wojownika, gdy rozpoczyna się kolejna bitewna zawierucha.
Akcja drugiego tomu „Wojen Wikingów” rozpoczyna się tam, gdzie końca dobiegło Ostatnie Królestwo i chociaż pierwsza część serii była niewątpliwie genialna, to druga okazuje się jeszcze lepsza, jeszcze bardziej porywająca i bezsprzecznie hipnotyzująca. Albowiem fabuła posuwa się coraz bardziej do przodu, Duńczycy nie rezygnują ze swojego planu podbicia Anglii, pokój zostaje zawarty by niedługo później obietnice i przysięgi łamano, zaś główny bohater w dalszym ciągu tkwi pośrodku całego zamieszania próbując odnaleźć swoją drogę, swoje przeznaczenie. A przeznaczenie jest wszystkim - Wyrd bið ful aræd.
O ile w poprzednim tomie dominowało wewnętrzne wahanie Uhtreda, co do podejmowanych przez niego decyzji, o tyle teraz młody mężczyzna całkowicie poddaje się swojemu losowi wypatrując znaków od bogów, podążając za wewnętrznym głosem, który podpowiada mu, po której stronie konfliktu musi się opowiedzieć. Trzy przewrotne Prządki zdecydowanie bawią się losem głównego bohatera, który brata się ze znienawidzonym królem musząc zabijać ludzi, którzy są mu najbliżsi zarówno w stylu bycia, jak i wierzeniach. Los bywa nieobliczalny i tylko królowe cieni wiedzą, co może się wydarzyć w przyszłości.
Naturalnie, to bliski bohaterowi, pogański sposób patrzenia na świat. Czy jednak historia młodego Uhtreda nie jest dowodem na to, że przeznaczenie istnieje, zaś chrześcijanie złudnie pokładają nadzieję w swoim Bogu? „Zwiastun Burzy” jest powieścią, w której konflikt pomiędzy Duńczykami, a Anglikami przeplata się z wojną wierzeń. Chrześcijański Bóg, jego zastępy świętych i modlących się nieustannie księży stają naprzeciw pogańskich bogów i rzeszy dzielnych wojowników, którzy nie marnują czasu przelewając krew. Nie oszukujmy się, w tej części sagi chrześcijański Bóg śpi zaś stare wierzenia i pogańskie czary zbierają największe żniwo. Jak może zapatrywać się na to czytelnik? To zdecydowanie sprawa indywidualna. Ja osobiście stoję po stronie rozsądniejszych Duńczyków i z bólem obserwuję naiwność Alfreda i wręcz obsesyjne podejście jego żony.
Co się zaś tyczy samej historii, niewątpliwie ma wielki wpływ na czytelnika, który bez reszty oddaje się we władanie sił rządzących tą lekturą. Wściekłość, furia, bezsilność i beznadzieja towarzyszą nam przez cały czas, a wszystkie te uczucia, które pierwotnie należeć musiały do Uhtreda, zdecydowanie znajdują swoje ujście w czytelniku, który nie pozostaje biernym obserwatorem zdarzeń, ale przeżywa je wraz z bohaterami. Miejscami mamy ochotę porwać za topór i pozbawić bohatera dylematów, bądź przejmując pałeczkę samodzielnie poprowadzić wojska do walki. „Zwiastuna Burzy” się nie czyta, ale przeżywa.
Nie mniejszą moc uwodzenia posiada widoczny w powieści humor. Ironiczne komentarze Uhtreda, wręcz osłabiająca naiwność Alfreda i talent aktorski Aethelwolda sprawiają, że przy tej dosyć poważnej lekturze niejednokrotnie na naszej twarzy zagości uśmiech. Nic więc dziwnego, iż miłość do tego tytułu rodzi się samoistnie.
Reasumując, Bernard Cornwell pokazuje światu, jak wielka siła drzemie w przeszłości, jak skomplikowanym organizmem jest człowiek, jak bardzo się zmienia wbrew własnej woli. Co więcej, porywa czytelnika w świat pełen konfliktów i rozlewu krwi, a jednocześnie przedstawia wszystko z właściwą sobie subtelnością i dobrym smakiem. Możecie mi wierzyć, bądź nie, ale ta powieść jest zdecydowanie lepsza niż niejedna fantastyka.

Bernard Cornwell kolejny raz udowadnia czytelnikowi, że historia w niczym nie ustępuje fantastyce i podobnie jak baśniowy świat potrafi wciągnąć w wir przygody, uzależnić, rodzić bohaterów i epickie konflikty, zaś „Zwiastun Burzy” w pełni oddaje prawdziwość tej teorii. Jak widać, nie trzeba tworzyć nowych ras, szukać coraz to wymyślniejszych wrogów i obdarzać bohaterów...

więcej Pokaż mimo to