-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński41
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2024-03-16
2024-03-17
2024-02-18
Połączenie tego, co przyciąga czytelników do serii z nowym elementem powagi, której dotąd nie było. Co więcej, poznajemy lepiej przeszłość sekretarka. Dlaczego? Co knuje autorka?
Połączenie tego, co przyciąga czytelników do serii z nowym elementem powagi, której dotąd nie było. Co więcej, poznajemy lepiej przeszłość sekretarka. Dlaczego? Co knuje autorka?
Pokaż mimo to
Moje kolejne spotkanie z wiedźmami uważam za udane. Książka nie powala, ale jest przyjemna w odbiorze, czyta się ją szybko i przyjemnie. To, co denerwowało mnie najbardziej w poprzedniej części zniknęło, dzięki czemu mogłam zrelaksować się przy lekturze.
Na pewno sięgnę po kolejne tomy.
Moje kolejne spotkanie z wiedźmami uważam za udane. Książka nie powala, ale jest przyjemna w odbiorze, czyta się ją szybko i przyjemnie. To, co denerwowało mnie najbardziej w poprzedniej części zniknęło, dzięki czemu mogłam zrelaksować się przy lekturze.
Na pewno sięgnę po kolejne tomy.
2023-12-30
Kiedy sięgałam po tę książkę sądziłam, że będę miała do czynienia z połączeniem komedii, kryminału oraz urban fantasy. Naprawdę sądziłam, że skoro tak dużo o wiedźmach piszą w tej książce to naprawdę o wiedźmy chodzi (tak, tę władające magią). Szybko jednak do mnie dotarło, że się myliłam. I tak byłam tej powieści ciekawa, więc zabrałam się za lekturę.
No właśnie... Postaram się zrobić z tej recenzji tzw. "kanapkę", czyli dobre słowo-złe-dobre raz jeszcze na koniec.
Zacznę więc od tego, że nie żałuję czasu jaki tej książce poświęciłam. Może się to wydać dziwne, ale naprawdę nie żałuję.
Niestety język powieści czasami mnie denerwował. Powiedzieć, że jest w dużej mierze potoczny to mało. Da się to jednak przeżyć, chociaż nie jest łatwo. Dramatem był dla mnie fakt, że niemal wszystkie postacie odnosiły się do innych postaci mianem "zarazy". Nie każdy używa tego określenia na co dzień, a tu nagle około 5 osób jedzie z "zarazą", przez co nasuwa nam się myśl, że autorka ma słabość do tego określenia do tego stopnia, że mimowolnie wpycha je w usta swoich bohaterów. Kolejnym problem jest fakt, że przez 2/3 książki nic się nie dzieje, a całość jest raczej przegadana. Nie mówiąc już o tym, że skoro nasze "wiedźmy" nie lubią jakiegoś autora to naturalnie musi być on beznadziejny. Humor też mi jakoś tu umknął i chyba tylko w 3 momentach przez moją twarz przemknął cień uśmiechu.
Jak to więc możliwe, że przeczytałam tę powieść do końca? Nie mam pojęcia! Małgorzata J. Kursa musi być prawdziwą wiedźmą, która zaczarowała swoją książkę tak, że mimo braku polotu i licznych powodów do narzekań mam ochotę sięgnąć po kolejne części. Sama tego nie rozumiem, tym bardziej, że już teraz jestem pewna, że to nie było moje ostatnie spotkanie z "wiedźmami".
Kiedy sięgałam po tę książkę sądziłam, że będę miała do czynienia z połączeniem komedii, kryminału oraz urban fantasy. Naprawdę sądziłam, że skoro tak dużo o wiedźmach piszą w tej książce to naprawdę o wiedźmy chodzi (tak, tę władające magią). Szybko jednak do mnie dotarło, że się myliłam. I tak byłam tej powieści ciekawa, więc zabrałam się za lekturę.
No właśnie......
2018-09-18
Młody, ambitny pisarz, Christian Maxwell, postanawia napisać książkę, jakiej jeszcze nie było – biografię seryjnego mordercy, którego jak dotąd nie ujęto, a który sam opowie mu historię swojego życia. Mężczyzna zaczyna więc tropić swojego mordercę i chociaż jest bliski sukcesu, ostatecznie to on zostaje wytropiony. Gabriel Church, mający na swoim koncie więcej trupów, niż Chris może sobie wyobrazić, po prostu pojawia się przed nim pewnego dnia i jest jak najbardziej chętny wydania swojej biografii. Jego urok osobisty i niczym nieograniczona pewność siebie imponują Christianowi, który szybko pozwala zniewolić się spojrzeniu jasnych oczu mordercy, który doskonale wie, jak pociągać za sznurki swoich marionetek. W pewnym momencie obaj mężczyźni znajdują się jednak tak blisko przekroczenia granicy między relacją czysto zawodową, a prywatną, że każe im to postawić znak zapytania przy swojej uważanej dotąd za heteroseksualną orientacji. Prawdziwy problem stanowi jednak nie to, w jaki sposób ich ciała reagują na wzajemną bliskość, ale uczucia, które zaczynają się pojawiać, mimo świadomości, że Gabriel ma na rękach krew wielu niewinnych ludzi, a jego bliskość oraz prowadzone przez nich rozmowy mogą kosztować Chrisa wolność.
Intrygująca to prawdopodobnie pierwsze określenie, które przychodzi nam do głowy, jeszcze zanim w ogóle zaczniemy lekturę „Rubble and the Wreckage”. Wystarczy bowiem zapoznać się z opisem powieści z tyłu okładki, aby domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z historią pod wieloma względami fascynującą. I rzeczywiście tak jest. Rodd Clark porusza temat niewątpliwie trudny, który jednak od lat pociąga zarówno pisarzy, jak i czytelników. I chodzi nie tylko o postać seryjnego mordercy, ale także o motyw romansu między zwyczajnym, szarym człowiekiem, a przestępcą, „czarnym charakterem”. Nie ulega wątpliwości, że takie historie przyciągają ludzi jak magnes – zakazana miłość, dreszczyk emocji, połączenie ze sobą niebezpieczeństwa i podniecenia. Jakby na to nie patrzeć, zło od wieków fascynowało ludzi. Niemniej jednak, naprawdę należy zawrócić uwagę na fakt, iż w przeciwieństwie do wielu płytkich romansów wykorzystujących podobnym motyw, Rodd Clark podchodzi do swojej powieści niezwykle poważnie. Autor nie wybiela duszy Gabriela Churcha, nie robi z niego człowieka niebezpiecznego tylko z założenia, drapieżnika dobrowolnie decydującego się na dietę wegetariańską, męczennika. W tej powieści niebezpieczeństwo związane z tym, co czai się w człowieku jest jak najbardziej prawdziwe, a to sprawia, że mamy do czynienia z historią mroczną i naprawdę oryginalną. Co więcej, autor wydaje się podkreślać w niej przypadkowość rządzącą ludzkim losem. W naprawdę dobrym stylu pokazuje nam, że chociaż z reguły wychodzimy z założenia, iż Zło dosięga innych, ale nie nas, to jednak może czaić się za każdym rogiem. Nie różni się bowiem od nas samych, potrafi wmieszać się w tłum i zaatakować, kiedy najmniej się tego spodziewamy.
Poza przedstawioną tu niewątpliwie ambitną historią, ogromną zaletą „Rubble and the Wreckage” jest także kreacja bohaterów. Rodd Clark konstruuje ich bowiem „od wnętrza”, skupiając się przede wszystkim na ich psychice i uczuciach. Czytelnik ma niemal nieograniczony wgląd w ich myśli, co w dużej mierze cechuje oryginalność i wyjątkowość. Przyznaję, że jak dotąd chyba nie spotkałam się z powieścią, w której tak ogromny nacisk został położony właśnie na ten aspekt budowy bohaterów. Na pewno każdy z Was niejednokrotnie miał do czynienia z wyobrażeniem boskiej lub anielskiej istoty zstępującej z nieba na ziemię, gdzie ogrom jasnego, rażącego światła zaczyna się kurczyć i ciemnieć przybierając postać materialną, zbliżoną do ludzkiej. Właśnie w taki sposób autor ukazuje swoich bohaterów w „Rubble and the Wreckage”, z czego wspomnianym światłem jest tu skomplikowana, rozległa psychika głównych postaci powieści. Myślę, że jest to tym ważniejsze, iż właśnie za sprawą takiej a nie innej kreacji bohaterów, czytelnik jeszcze bardziej się do nich przywiązuje, jako że ma możliwość w pełni zrozumieć ich sposób myślenia i postępowania. W moim przypadku skończyło się to tym, że niesamowicie zżyłam się z Chrisem, który od pierwszej do ostatniej strony wydawał mi się postępować słusznie i przytakiwałam każdej jego decyzji, nawet tej kontrowersyjnej z końca powieści. Co się zaś tyczy Gabriela, naprawdę zaczynałam go lubić, nie jako bohatera powieści, ale jako osobę, aż tu nagle jego postępowanie sprawiło, że niemal go znienawidziłam. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak byłam na niego wściekła. Zupełnie jakby był żywą, realną osobą, a nie fikcyjną. Myślę, że to mówi samo za siebie, jeśli chodzi o to, jak autor zbudował i przedstawił swoich bohaterów.
Ponieważ w „Rubble and the Wreckage” ogromne znaczenie odgrywa temat miłości, myślę, że i o niej powinnam wspomnieć w tej recenzji. Albowiem autor także i pod tym względem wykazał się prawdziwym geniuszem. W sposób perfekcyjny przedstawił miłość, jako czynnik wpływający bezpośrednio na człowieka, zmieniający go. W tej powieści Chris i Gabe nie tylko się zakochują, ale wręcz odkrywają miłość, znajdują w niej to, czego nigdy dotąd nie znali, odczuwają rozkosz prostych, codziennych gestów, które dzieli się z drugą osobą, poznają tysiące emocji, których tak naprawdę dotąd nie doświadczyli. Wszystko to zostało dodatkowo silnie naznaczone przez zmiany zachodzące wewnątrz bohaterów, ich świadomość i podświadomość, dzięki czemu ładunek emocjonalny związany z uczuciami Chrisa i Gabriela jest ogromny. Jeśli o mnie chodzi, autor zdołał tym romansem dotrzeć prosto do mojego serca, o czym świadczy sposób, w jaki moje ciało reagowało na wydarzenia z końca powieści. Chodzi o to, że kiedy naprawdę wczuję się w jakąś historię miłosną, a na jej gładkiej, pięknej powierzchni pojawia się głęboka rana dramatu, niezgody, zdrady, itp., czuję swędzenie w kościach palców rąk. Brzmi dziwacznie, prawda? Nie potrafię jednak nad tym zapanować, a jest to tak przejmujące uczucie, że niemal bolesne. Wyobraźcie sobie niesamowite swędzenie wewnątrz ciała, gdzie nie jesteście w stanie w żaden sposób się podrapać. Dosłownie tak przeżywam doskonale skonstruowane miłosne dramaty. Wywierają one bowiem wpływ na mnie, jako na element świata rzeczywistego, a to niewątpliwie świadczy o artyzmie z jakim autor stworzył swoją historię.
Jest jednak jedna rzecz, która mimo całego mojego uwielbienia dla tej książki nie daje mi spokoju, a mianowicie sceny seksu. I nie chodzi do końca o czyste narzekanie na to, że są mało szczegółowe lub zbyt graficzne, ponieważ żadna z tych opcji nie stanowi dla mnie problemu. Zacznijmy od tego, że autor oszczędnie dawkuje nam opisy miłosnych uniesień bohaterów, co w przypadku książki „z duszą”, a taką bezsprzecznie jest „Rubble and the Wreckage”, działa na jej korzyść. Dzięki temu czytelnik skupia się na przesłaniu, emocjach, wydarzeniach, a nie na czystym akcie miłosnym. Co więc stanowi mój problem? Fakt, iż bardziej szczegółowo przedstawiony został seks heteroseksualny, niż ten między partnerami tej samej płci. Jasne, liczby aktów nawet nie ma co porównywać, jednak rozbieżność opisów pozostaje. Sprawia to, że czytelnik – a przynajmniej tak jest w moim wypadku – zastanawia się nad znaczeniem seksu dla bohaterów w obu tych przypadkach. W końcu kiedy coś wydaje się nam ważniejsze poświęcamy temu więcej czasu, miejsca, ubogacamy w szczegóły, zaś mniej istotne kwestie są raczej wspominane, ale z reguły nie rozbudowywane. Jak więc odnieść te różnice opisów do bohaterów, a w szczególności do Gabriela Churcha? I co to oznacza dla Chrisa? Przyznaję, że wyłam, jak zranione zwierzę, kiedy czytając powieść trafiłam na tak wyraźną różnicę w przedstawieniu aktu płciowego damsko-męskiego i męsko-męskiego i w dalszym ciągu nie mogę tego przeboleć.
Podsumowując, historia Chrisa i Gabriela przedstawiona w „Rubble and the Wreckage” jest jak ciemne burzowe chmury, które czasami rozwiewane przez wiatr, pozwalają przebić się jasnemu, ciepłemu słońcu. To ambitna, pełna psychologicznego ciężaru i mroku powieść, w której nie brakuje jednak pozytywnych emocji oraz miłości. To historia z duszą i o duszy. Tak naprawdę tej książki się nie czyta, ale przeżywa się ją całym sobą. Wierzcie mi, jest po prostu fantastyczna i musicie po nią sięgnąć!
Młody, ambitny pisarz, Christian Maxwell, postanawia napisać książkę, jakiej jeszcze nie było – biografię seryjnego mordercy, którego jak dotąd nie ujęto, a który sam opowie mu historię swojego życia. Mężczyzna zaczyna więc tropić swojego mordercę i chociaż jest bliski sukcesu, ostatecznie to on zostaje wytropiony. Gabriel Church, mający na swoim koncie więcej trupów, niż...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-06-12
Kończąc służbę wojskową i wracając w rodzinne strony, Seth Tanner spodziewał się rozpocząć życie na nowo, ale bez wątpienia nie w taki sposób. Niewinne uganianie się za miejską legendą w noc Halloween skończyło się tragicznie i całkowicie zachwiało światem Setha. Jego młodszy brat został brutalnie zamordowany przez siły, których istnienie do tej pory wydawało się czystą fikcją. Ponieważ to, czego doświadczył Seth dla zwykłych ludzi było niczym innym, jak dowodem szaleństwa, były żołnierz postanowił na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość.
Teraz, w dwa lata po tamtych wydarzeniach, Seth jest samotnym łowcą, którego cel stanowi dorwanie nieśmiertelnych uczniów powieszonego w 1900 roku czarownika, Rhyfela Gremory’ego. To właśnie on przed laty zapoczątkował długą serię rytualnych morderstw, których ofiarą padł Jesse Tanner. Idąc po sznurku do kłębka, Seth trafia do Richmond, gdzie musi zabawić się w ochroniarza, ocalić życie przyszłej ofiary jednego z uczniów czarownika i pozbyć się jego samego. Problem w tym, że Seth nie ma pojęcia jak wygląda ten, którego ma chronić, a na drodze do całkowitego oddania się zadaniu staje pod każdym względem kuszący Sonny.
Morgan Brice (pod tym pseudonimem kryje się nie kto inny jak Gail Z. Martin) talentu do tworzenia interesujących i sympatycznych postaci nigdy nie można było odmówić, dlatego bardzo cieszy mnie fakt, iż sprawdziło się to także w przypadku głównych postaci „Witchbane”. Nie jest tajemnicą, że jednym z najważniejszych elementów każdej powieści są właśnie bohaterowie, którzy na czas lektury stają się naszymi przyjaciółmi, rodziną lub wrogami. To oni potrafią umilić nam czas spędzony nad książką lub zamieniają go w istny koszmar, więc nie sposób pominąć ich w tej recenzji. Tym bardziej, że Seth i Sonny szybko podbijają serca czytelników, nie tylko jako idealnie dobrana para, ale także jako indywidualne jednostki o wyraźnie zarysowanych charakterach, zazębiających się niczym tryby wadach i zaletach, skonkretyzowanych oczekiwaniach względem życia i ludzi oraz odbijającej się na ich życiu teraźniejszym przeszłości. Widać więc od razu, że pisząc „Witchbane” autorka oddała tym młodym mężczyznom serce i postarała się wykreować ich od A do Z. Równie istotny wydaje mi się fakt, że Seth i Sonny są stuprocentowymi, prawdziwymi mężczyznami, nie tylko z charakteru, ale także aparycji – wysokimi, dobrze zbudowanymi. Przyznaję, że zwracam na to szczególną uwagę, ponieważ jako osobę interesującą się komiksem japońskim – mangą – otoczona jestem tytułami wypełnionymi stereotypowymi homoseksualnymi bohaterami – delikatnej budowy, nierzadko niemal kobiecymi chłopakami „na dole” oraz bardziej męskimi „na górze”. W pewnym momencie naprawdę ma się tego dosyć, więc tym bardziej pokochałam Setha i Sonny’ego za to, że są jacy są.
Co się zaś tyczy świata przedstawionego, jest on nie najgorzej zbudowany, chociaż nie miałabym nic przeciwko, gdyby autorka rozwinęła go jeszcze bardziej szczegółowo pod względem paranormalnym. W końcu wiemy, że Seth zmagał się już z niejedną kreaturą nie z tego świata i miło byłoby dowiedzieć się na ten temat trochę więcej. Na to jednak może przyjdzie jeszcze czas, jeśli pojawią się kolejne tomy serii. Na magię, będącą ogromną zaletą powieści, nie trzeba było na szczęście czekać. W swoim świecie Morgan Brice uczyniła magiczne zdolności dostępnymi nawet dla zwyczajnego człowieka. Magia jest tutaj porównywana do przyziemnych talentów, jak chociażby gra na instrumencie. Utalentowany człowiek może dać popis swoich umiejętności bez wysiłku, co od każdej przeciętnej osoby wymagałoby niesamowitego nakładu pracy. Ważne jest jednak to, że byłoby to możliwe, choć już nie z tym samym natężeniem, co u geniusza. I tak właśnie, ku mojemu niekłamanemu zachwytowi, jest z magią w powieści. Tym, czego jednak w „Witchbane” naprawdę mi brakowało, były wyjaśnienia niektórych sposobów stawiania czoła duchom. Chodzi mi mianowicie o zastosowanie soli i żelaza, jako że podczas lektury naprawdę odczuwało się sentyment autorki do serialu „Nie z tego świata”, w którym podobne starcia znajdowały się na porządku dziennym. Myślę, że tych kilka słów wyjaśnienia w tym temacie, mogłoby uczynić sposoby na trzymanie duchów w ryzach bardziej przynależnymi do tej książkowej serii, a mniej do serialu.
Recenzując „Witchbane” nie sposób pominąć tematu scen łóżkowych. W powieści ich nie brakuje, jednakże nie dominują całkowicie nad fabułą. Wprawdzie są momenty, kiedy to sercem rozgrywającej się akcji jest napięcie seksualne oraz dawanie mu upustu, jednak patrząc na powieść całościowo, sceny seksu są raczej obszerniejszym dodatkiem do treści, a nie esencją książki. Co więcej, nie każde zbliżenie dwójki głównych bohaterów kończy się zaliczeniem ostatniej bazy, co naprawdę przemawia na korzyść „Witchbane”. Pamiętacie „Czarodziejkę z Księżyca” lub „Power Rangers”, gdzie podczas walki czas jakby się zatrzymywał, aby bohaterowie mogli się przemienić? Teraz wyobraźcie sobie sytuację, gdzie czas musi stanąć w miejscu, aby bohaterowie mogli się kochać. Tak, to byłoby straszne. I na całe szczęście Morgan Brice oszczędza nam takich kwiatków. Co się zaś tyczy samego seksu, cechuje go płynność, wyczuwalne napięcie oraz świetna chemia między bohaterami, która sprawia, że sceny erotyczne są wystarczająco gorące, aby rozpalić nie tylko Setha i Sonny’ego, ale także czytelnika. Co tu dużo mówić, czyta się je z prawdziwą przyjemnością.
Skoro wspomniałam o fabule, myślę, że warto trochę ten temat rozwinąć. Przede wszystkim „Witchbane” jest powieścią, która nie obraca się całkowicie wokół związku homoseksualnego, ale po prostu się on w niej pojawia i zajmuje istotne miejsce. W pierwszej kolejności mamy więc do czynienia z urban fantasy, a dopiero później z romansem erotycznym. Główną oś fabuły stanowi bowiem polowanie na uczniów czarownika, a co za tym idzie zemsta oraz próba ocalenia życia – czyjegoś, w przypadku Setha, i własnego, w przypadku Sonny’ego. Jednocześnie bohaterowie zmagają się ze swoimi demonami, które ciągną się za nimi niczym nieodłączny cień. Romans zajmuje tu więc dopiero trzecie miejsce i pod wieloma względami zależny jest od dwóch pierwszych elementów fabuły. Dzięki temu powieść naprawdę wiele zyskuje i nie tylko emocjonuje nas romantycznymi uniesieniami, ale także rozbudza nasze zainteresowanie przedstawioną historią.
Podsumowując, „Witchbane” to całkiem dobre urban fantasy, które w moim prywatnym rankingu tego typu książek plasuje się na naprawdę niezłej pozycji. Akcja, uczucia, seksualne uniesienia, trochę magii oraz sporo duchów, a co najlepsze, bohaterowie, którzy szybko przypadają czytelnikowi do gustu i zachęcają do ponownego z nimi spotkania. Krótko mówiąc, uważam, że jest to tytuł wart polecenia.
Kończąc służbę wojskową i wracając w rodzinne strony, Seth Tanner spodziewał się rozpocząć życie na nowo, ale bez wątpienia nie w taki sposób. Niewinne uganianie się za miejską legendą w noc Halloween skończyło się tragicznie i całkowicie zachwiało światem Setha. Jego młodszy brat został brutalnie zamordowany przez siły, których istnienie do tej pory wydawało się czystą...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-28
2018-05-30
Oto jest! Pierwszy tom trylogii, na której wydanie w Polsce traciłam już nadzieję. Od bardzo dawna zastanawiałam się, czy któreś z naszych wydawnictw odważy się sięgnąć po „Captive Prince” i oto cudowna wiadomość przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Studio JG postanowiło wejść na rynek literacki w wielkim stylu, dając polskim czytelnikom to, co niełatwo znaleźć na naszych księgarnianych półkach – czysty romans homoseksualny.
Życie Damena zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy wraz ze śmiercią ojca oraz zdradą przyrodniego brata, z prawowitego następcy trony staje się zwykłym niewolnikiem. Aby całkowicie pozbawić go szans na odzyskanie należnego mu miejsca, Damen zostaje wysłany do Vere, gdzie ma dołączyć do książęcego haremu. W kraju, z którym po wielu latach zaciekłych wojen w końcu zawarto pokój, Damen nie może liczyć na żadną pomoc, zaś książę Laurent, jego nowy pan, zabiłby go bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko poznał jego tożsamość. Zresztą i bez tej wiedzy oziębły, wyrachowany książę najchętniej pozbyłby się niechcianego niewolnika. Otoczony nieprzyjaciółmi, na dworze, którym rządzą kłamstwa, intrygi i zachcianki możnych, Damen musi znaleźć sposób nie tylko na wyzwolenie się z kajdan, ale przede wszystkim na przeżycie.
Ponieważ język powieści oraz poziom tłumaczenia to dwie strony tej samej, niezwykle istotnej dla czytelnika monety, na wstępie warto spojrzeć na „Zniewolonego Księcia” pod tym właśnie kątem. Mając do czynienia z romansem, zazwyczaj nie stawiamy poprzeczki szczególnie wysoko, zaś kiedy w grę wchodzi relacja homoseksualna, spodziewamy się z reguły czegoś wulgarnego, jako że do tego właśnie przyzwyczaiły nas coraz liczniejsze na światowym rynku erotyki. Okazuje się jednak, że nie na darmo trylogia C.S. Pacat zdobyła światową popularność i podbiła serca naprawdę licznych czytelników. „Zniewolony Książę” to powieść mająca w sobie pewną językową delikatność i urodę, opisy są subtelne, pozbawione nadmiernej szczegółowości, ale jednocześnie na tyle obrazowe, że pozwalają na uruchomienie naszej wyobraźni. Warto dodać, że w tym tomie nie zaznamy pikantnych, bogatych w szczegóły scen erotycznych. Jeśli zaś chodzi o dialogi, są one płynne i w pełni naturalne. Dzięki temu wszystkiemu powieść czyta się szybko i z prawdziwą przyjemnością. Ponadto, tłumaczenie z czystym sercem można zaliczyć do naprawdę dobrych i starannych, co zdecydowanie przemawia na korzyść polskiego wydania.
Najsłabszą stroną „Zniewolonego Księcia” jest bez wątpienia ograniczony świat przedstawiony. Autorka jak na razie nie odmalowuje nam swojego uniwersum zbyt dokładnie, skupiając się w głównej mierze na miejscach, w których fizycznie przebywa Damen, a tych jest jak na lekarstwo. Nasza wiedza na temat Akielos oraz Vere jest znikoma, ponieważ opiera się na ukazanych w powieści relacjach zagranicznych, na politycznych przepychankach, intrygach, odrobinie historii oraz trochę lepiej przedstawionych aspektach kulturowych. Chyba nie przesadzę mówiąc, że wszystko, co wiemy o tych dwóch krajach moglibyśmy streścić w zaledwie kilku zdaniach. Pod tym względem czytelnik czuje wyraźny niedosyt, kiedy docierając do ostatniej strony, kończy swoją pierwszą przygodę ze „Zniewolonym Księciem”. Porównałabym to do gry, w której świat jest wielką czarną planszą, a my widzimy tylko te miejsca, w których był już nasz awatar.
Muszę jednak przyznać, że o ile świat powieści jest jak na razie rozmazany i pełen niewiadomych, to nie można tego samego powiedzieć o bohaterach. C.S. Pacat tworzy swoje postaci niezwykle skrupulatnie, pozwalając czytelnikowi odkrywać je krok po kroku. Dzięki temu, że nie dostajemy „biernej” charakterystyki podanej na tacy, z każdą stroną, z każdym nowym wydarzeniem dowiadujemy się czegoś nowego, co nierzadko umacnia lub całkowicie zmienia nasze podejście do danego bohatera. To bardzo istotne, ponieważ nasza sympatia lub niechęć opiera się na czynach, a nie pustych opisach. Autorka nie narzuca czytelnikowi sposobu, w jaki ten powinien odbierać wybrane postaci, ale pozwala aby same się nam one zaprezentowały. Inaczej mówiąc, nie opisuje nam bohatera jako prawego i honorowego lecz daje mu szansę pokazania, że taki właśnie jest. Warto zauważyć, że ten sposób kreacji dotyczy to nie tylko osób, z którymi ma do czynienia Damen, ale także jego samego. Bez wątpienia tę metodę tworzenia bohaterów można zaliczyć do najbardziej wartościowych, ponieważ przypominających poznawanie ludzi w prawdziwym życiu, co jest ogromną zaletą powieści.
Z podobną starannością autorka podeszła do tematu relacji międzyludzkich. Żywione przez bohaterów względem siebie nawzajem uczucia nie biorą się znikąd, ale są budowane na istniejących już lub powstających powoli, w miarę posuwania się historii do przodu, fundamentach. Tym samym w „Zniewolonym Księciu” nie ma mowy o czymś tak naiwnym i odrealnionym jak miłość od pierwszego wejrzenia. Pociąg fizyczny – jak najbardziej. Miłość – nie. Co więcej, czytelnik jest świadkiem nie tylko tego, jak powstają, ale także tego, jak zmieniają się relacje między niektórymi bohaterami, w szczególności między Damenem i Laurentem. Choć otaczający Damena świat poznajemy jego oczyma, to wyciągając wnioski z jego obserwacji, jesteśmy w stanie czytać między wierszami i dostrzec subtelne zmiany zachodzące w dwójce głównych bohaterów. C.S. Pacat nie zapomina jednak o przeszkodach, które utrudniają jej postaciom swobodne przeskoki między uczuciami, jak chociażby różnice kulturowe, uprzedzenia, wyrządzone krzywdy lub lata nienawiści między krajami. W ten właśnie sposób, autorka nadaje odmalowywanym w powieści relacjom międzyludzkim niezbędnego realizmu i pikanterii.
Podsumowując, „Zniewolony Książę” to tworzony z rozmysłem i niepozbawiony smaku romans homoseksualny, który swoim wyjątkowym klimatem z łatwością zdobywa serce czytelnika. Autorka nie spieszy się z niczym, powoli buduje swoją trylogię, bohaterów oraz relacje między nimi. I chociaż świat, w którym za sprawą lektury przyszło nam spędzić kilka cudownych godzin nie jest zbyt wyraźny, to jednak mamy do czynienia z całkiem dobrym początkiem romantycznej przygody, której kontynuację chce się poznać jak najszybciej.
Oto jest! Pierwszy tom trylogii, na której wydanie w Polsce traciłam już nadzieję. Od bardzo dawna zastanawiałam się, czy któreś z naszych wydawnictw odważy się sięgnąć po „Captive Prince” i oto cudowna wiadomość przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Studio JG postanowiło wejść na rynek literacki w wielkim stylu, dając polskim czytelnikom to, co niełatwo znaleźć na...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-04
2018-02
Naprawdę interesująca książka, która łączy w sobie wiele ciekawych wątków, które są nie tylko dopracowane i szczegółowe, ale także sprawiają, że czytelnik chce więcej i więcej. Solidnie zbudowany świat, chociaż nastolatkowie są moim zdaniem trochę zbyt dorośli jak na swój wiek. Miejscami zaczynamy się zastanawiać ile mają w końcu lat.
Tak czy inaczej, jest to seria, której ponowne wydanie byłoby błogosławieństwem.
Naprawdę interesująca książka, która łączy w sobie wiele ciekawych wątków, które są nie tylko dopracowane i szczegółowe, ale także sprawiają, że czytelnik chce więcej i więcej. Solidnie zbudowany świat, chociaż nastolatkowie są moim zdaniem trochę zbyt dorośli jak na swój wiek. Miejscami zaczynamy się zastanawiać ile mają w końcu lat.
więcej Pokaż mimo toTak czy inaczej, jest to seria, której...