Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie wiem, skąd taka wysoka ocena tej książki. Postacie, emocje, zwroty akcji a nawet seryjny morderca są jak z kiepskiej telenoweli. Szkoda czasu.

Nie wiem, skąd taka wysoka ocena tej książki. Postacie, emocje, zwroty akcji a nawet seryjny morderca są jak z kiepskiej telenoweli. Szkoda czasu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiut razi momentami szkolnym stylem, ale nadrabia dość wciągającą historią.

Debiut razi momentami szkolnym stylem, ale nadrabia dość wciągającą historią.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Coś się zacieło: najgorsza książka Cobena, nudna przewidywalna.

Coś się zacieło: najgorsza książka Cobena, nudna przewidywalna.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Mój 10-letni syn lubi pisać. Wymyśla sobie różne historyjki, pojawiają się rozmaite postacie, przeżywają różne przygody czasami bardziej, czasami mniej realne. Nie chcąc go zniechęcać, ale jednocześnie pragnąc, by jego pisanie stawało się coraz lepsze, udzieliłem mu pierwszej warsztatowej rady: czytelnik musi rozumieć motywację postaci. Nie musi jej lubić, ale powinien rozumieć. Dlaczego ktoś robi właśnie to, co robi, dlaczego podejmuje takie, a nie inne decyzje, dlaczego zachowuje się w określony sposób? Nie musimy tego wiedzieć od początku, przeciwnie – pisarz może specjalnie zaskakiwać, intrygować, ale ostatecznie musi w toku opowieści znaleźć się jakieś wyjaśnienie. Ponadto, jeśli piszący wyposaża swoją postać w jakiś zestaw cech, nadaje jej jakąś osobowość – jej zachowanie powinno być spójne, zgodne z tą konstrukcją.

Remigiusz Mróz, który najwyraźniej uważa się już za tak sprawnego pisarza, że niedawno napisał nawet poradnik dla młodych adeptów tej niełatwej sztuki, nie przyswoił jeszcze podstawowych zasad dobrego opowiadania historii, co niestety dobitnie udowadnia „Nieodgadnioną”. Okazuje się, że można pisać bardzo dużo, za to niekoniecznie dobrze. Potwierdza się zarzut, że Mróz pisze za szybko, że brakuje dobrego redaktora, że brakuje kontroli jakości. Radę, którą usłyszał mój syn, można spokojnie skierować również do niego.

„Nieodgadniona” to druga (po „Nieodnalezionej”) część historii Damiana Wernera i jego zaginionej narzeczonej – Ewy. Pierwszy tom kończył się tak irytującym spiętrzeniem nonsensów, że faktycznie drugi był konieczny. Sam pisarz przedstawiał kontynuację jako wyjaśnienie wszelkich niejasności. Ach, jakie to przewrotne! Wiem, zdawał się mówić Mróz, w „Nieodnalezionej” nic się kupy nie trzyma, ale przeczytajcie drugą część – tam wszystko się wyjaśnia.

No i jak z tym jest? Może trudno w to uwierzyć, ale Mróz przeszarżował jeszcze bardziej! Niby na początku dostajemy jakieś tam wyjaśnienie podstawowych nieścisłości z pierwszej części, ale co z tego, skoro później wszystko znów goni na łeb na szyję bez jakiegokolwiek sensu. Wraca schemat gry komputerowej, tym razem Werner dostaje wskazówki w formie… kaset VHS, co daje pretekst do swoistej „nostalgii technologicznej”. Nowe postacie wyskakują jak diabeł z pudełka, zachowanie bohaterów jest zupełnie nielogiczne. Kompletnym kuriozum jest postać dziecka, które po niewyjaśnionym urazie głowy jest w stanie wegetatywnym. Pomijam już fakt, że dzieckiem i jego stanem nikt się specjalnie w książce nie interesuje, ale w pewnym momencie jeden z bohaterów sadza to dziecko (w tym stanie!) na ławce w parku! Po co? Dla efektu? Takich idiotyzmów jest w tej książce cała masa, to tylko pierwszy z brzegu przykład.

Czyta się to szybko, podobał mi się zabieg kompozycyjny, w którym te same wydarzenia obserwujemy z perspektyw różnych postaci. Do końca też liczymy na to, że pisarz zmierza do inteligentnego zakończenia, że nas zaskoczy, że powiemy na koniec: to ma sens! Niestety… zakończenie jest bardzo słabe; wyjaśnienie, które dostajemy tylko potęguje poczucie całkowitego nonsensu. Znowu zostaliśmy przez pisarza oszukani.

Jeśli kończyliście „Nieodnalezioną” z poczuciem rozczarowania, mieliście wrażenie, że zostaliście, jako czytelnicy, potraktowani przez pisarza jak idioci, nie łudźcie się – tu jest jeszcze gorzej. Cała historia jest po prostu jeszcze głupsza.

Mój 10-letni syn lubi pisać. Wymyśla sobie różne historyjki, pojawiają się rozmaite postacie, przeżywają różne przygody czasami bardziej, czasami mniej realne. Nie chcąc go zniechęcać, ale jednocześnie pragnąc, by jego pisanie stawało się coraz lepsze, udzieliłem mu pierwszej warsztatowej rady: czytelnik musi rozumieć motywację postaci. Nie musi jej lubić, ale powinien...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Remigiusz Mróz tym razem próbuje trochę podrobić Cobena. Zaginiona narzeczona objawia sie po 10 latach na zdjęciu w mediach społecznościowych, brzmi znajomo, prawda?

Damian Werner wpada w sieć intryg próbując odnaleźć zaginioną; Mróz przyjął bardzo popularną ostatnio w thrillerach/kryminałach poetykę gry komputerowej: bohater zmierza od wskazówki do wskazówki (w tym przypadku bardzo dosłownie), próbując rozwiązać zagadkę. Oczywiście zabawa wciąga również czytelnika. Od stylistyki niektórych zdań zgrzytają zęby ("Werner milczał. Na firmamencie jego życia też przesuwały się dokładnie te same ciemne chmury." uhhh...), ale nie bądźmy drobiazgowi - to literatura popularna, tu chodzi o "page turning", a to jak najbardziej się udało.

Do tego wszystkiego autor wplata jednak bardzo ciężki wątek przemocy domowej, a to już nie jest zabawa. Rozdźwięk między tymi dwoma wątkami (gra komputerowa w szukanie dawnej dziewczyny vs postać bestialskiego domowego kata) trochę mi przeszkadzał, ale niech tam... Sprawa ważna, uwrażliwiać społeczeństwo trzeba - dobrze, że pojawiła się u popularnego pisarza.

Jedna rzecz mnie wyjątkowo zniesmaczyła. Wiadomo: bohaterowie używają różnych sprzętów; wcale nie musimy wiedzieć, że laptop to akurat asus, ale niech tam, to jeszcze tak nie raziło. Posłuchajcie jednak tego: "Jedzenie było już gotowe. Korzystaliśmy z aplikacji Amica IN, która pozwalała zdalnie sterować większością sprzętu AGD. Robert wstawił jedzenie do piekarnika przed wyjazdem, a po drodze do domu włączył podgrzewanie." Auć... Pierwszy raz miałem do czynienia z tak żenującym "product placement" w powieści (polskie "lokowanie produktu" to koszmarek językowy, wolę wersję angielską).

Jak już wspomniałem książkę czyta się szybko, niestety w pogoni za fabularnymi zwrotami akcji gubią się kompletnie sens i logika całej intrygi. Nawet przymykając oko na konwencję, trudno przejść do porządku dziennego nad wieloma, delikatnie mówiąc, nieścisłościami.

Co ciekawe, autor postanowił rozwiązać czytelnicze wątpliwości przy pomocy drugiej części opowieści o Wernerze. Twierdzi, że od początku takie było założenie. Hmmm... wcale bym się nie zdziwił, gdyby uznał, że ostatecznie przesadził z natłokiem idiotyzmów i trzeba coś z tym zrobić. Oby tylko nie okazało się, że Ewą jest Blitz po zmianie płci, który wcale nie zginął w pierwszej części, tylko w sekrecie, w supertajnej kryjówce polskich służb wszelakich "chroni" na odległość Damiana Wernera...

Remigiusz Mróz tym razem próbuje trochę podrobić Cobena. Zaginiona narzeczona objawia sie po 10 latach na zdjęciu w mediach społecznościowych, brzmi znajomo, prawda?

Damian Werner wpada w sieć intryg próbując odnaleźć zaginioną; Mróz przyjął bardzo popularną ostatnio w thrillerach/kryminałach poetykę gry komputerowej: bohater zmierza od wskazówki do wskazówki (w tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po absolutnie fenomenalnych dwóch cyklach, czyli 10-tomowej Drużynie A i 4-tomowym Opcopie Arne Dahl robi nowe otwarcie. Jestem jego wielbicielem od pierwszej przeczytanej książki i nie ukrywam, że "Pustkowia" odebrałem z lekkim rozczarowaniem...

Dahl uprościł swój styl, jest bardziej sztampowo, nie ma tych fajnych erudycyjnych zabaw z czytelnikiem. Wydaje się, że nowy cykl wpisuje się bardziej w stylistykę filmowo-serialową. To wciąż Dahl, to wciąż jest świetne, ale... jednak w porównaniu z poprzednimi książkami mnie przekonuje mniej. Niedługo premiera "Bezdroży" - drugiego tomu nowego cyklu. Czekam z niecierpliwością, zobaczymy...

Po absolutnie fenomenalnych dwóch cyklach, czyli 10-tomowej Drużynie A i 4-tomowym Opcopie Arne Dahl robi nowe otwarcie. Jestem jego wielbicielem od pierwszej przeczytanej książki i nie ukrywam, że "Pustkowia" odebrałem z lekkim rozczarowaniem...

Dahl uprościł swój styl, jest bardziej sztampowo, nie ma tych fajnych erudycyjnych zabaw z czytelnikiem. Wydaje się, że nowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na LC.

No i przeczytałem po kolei wszystkie dotychczas napisane i wydane po polsku części tej opowieści. Zajęło mi to dosłownie kilka miesięcy. Opinię wklejam wszędzie tę samą, bo mimo wszystko uważam, że jest to jedna długaśna powieść; podział na tomy jest w zasadzie umowny (zresztą na różnych rynkach ten podział jest różny, na przykład we Francji ukazało się bodaj 15 (!) części).

Najpierw o tym, co imponuje. Martin rzeczywiście pieczołowicie stworzył swój świat. Wydaje się, że każdy aspekt tej rzeczywistości jest starannie przemyślany. Mamy mitologię, historię, różne narody, różne kultury, różne religie, zwyczaje, wartości. Zwykło się uważać, że ten cykl to taka trochę średniowieczna Europa plus smoki. Jest to zdecydowane uproszczenie; o ile do etosu rycerskiego Martin nawiązuje bardzo często, to już kultura miast Zatoki Niewolniczej bardziej się kojarzy z kulturami starożytnymi (szczególnie z Rzymem). Z kolei jeśli chodzi o całą otoczkę „fantasy”: ja akurat za tym nie przepadam, ale u Martina mi to nie przeszkadza. Są smoki, jakieś czary, ale nie ma przegięcia.

Więc co? Arcydzieło? No właśnie nie… Trudno w to uwierzyć, jeśli ktoś zna tylko serial, ale powieść Martina jest nużąca. Wynika to głównie z tego, że wspaniały, imponujący, alternatywny świat jest zapełniony, moim zdaniem, kiepskimi postaciami. To są wycięci z kartonu, sztampowi bohaterowie: niezłomny/honorowy rycerz, sadystyczny/zdradziecki lord, obłąkany król… Najciekawszy jest Tyrion, później może Jon Snow, a reszta?

Ponadto autor za mało moim zdaniem antagonizuje poszczególnych bohaterów. Przy okazji jest ich po prostu za dużo: Martin zatraca się w tworzeniu nowych rodów i zależności między nimi, jego długaśne i zwyczajnie nudne opisy herbów poszczególnych rodów to jakaś niezdrowa anglosaska ekscytacja arystokratyczną hierarchią. Niby fajnym pomysłem jest to, że każdy rozdział jest opowiedziany z perspektywy innej postaci. No ale co z tego, skoro poszczególne ciągi fabularne mają różne tempo, różną „temperaturę” opowieści, a niektóre są zwyczajnie nudne? Jest tych ciągów też za dużo, narracja i chronologia się rozłazi. Brakuje też jakiegokolwiek stopniowania napięcia; wszystko jest opowiedziane w nieśpiesznym tempie, dość powiedzieć, że bitwy, konfrontacje między bohaterami… też są nudne. W którymś momencie złapałem się na tym, że właściwie los którejkolwiek z postaci mało mnie, jako czytelnika, obchodzi. Mało tego: jest mi w zasadzie wszystko jedno, kto ostatecznie zasiądzie na Żelaznym Tronie. To chyba nie najlepiej świadczy o zdolności Martina do wywołania głębszych emocji i do wciągnięcia czytelnika w swoją opowieść?

Co ciekawe rozłażąca się narracja zbyt licznych ciągów fabularnych musiała w końcu zacząć przeszkadzać samemu autorowi, bo na wysokości „Uczty dla wron”… uprościł sobie opowieść i skoncentrował się tylko na kilku wybranych wątkach. Był to zdecydowanie korzystny zabieg – „Ucztę dla wron” oceniam najwyżej z całej serii. Na marginesie: po sukcesie serialu książki zostały wydane z „telewizyjnymi” okładkami. „Uczta dla wron” ma na okładce Tyriona stojącego na dziobie statku, patrzącego na cień ogromnego smoka. Wszystko fajnie, ale akurat w „Uczcie dla wron” w ogóle nie ma ani Tyriona, ani smoków. Ot, paradoks.

Jaki jest zatem ten cykl? Jako przygodowa książka dla dzieci/młodzieży się nie sprawdza: jest zbyt nudna, za dużo też tu przemocy i seksu (choć tego ostatniego jest dużo mniej, niż w serialu; no ale wiadomo: „it’s not porn, it’s HBO”). Jako powieść dla dorosłych? Hmm, niczego odkrywczego o kondycji ludzkiej Martin nam przecież nie funduje. Jako czysty eskapizm? Być może, choć skoro po tych kilkunastu tygodniach nie mogłem się już doczekać, by zacząć czytać coś innego, to też nie bardzo.
Koniec końców „Uczta dla wron” – 7 gwiazdek, pozostałe tomy – 6.

I co ja mam zrobić z tą „Pieśnią lodu i ognia”?

Udany serial HBO sprawił, że „Gra o tron” stała się fenomenem popkulturowym ostatnich lat. Ja serial obejrzałem stosunkowo późno, bo dopiero w tym roku. A skoro serial jest dobry, to przecież literacki pierwowzór musi być wybitny, czyż nie? Do takiego wniosku nastrajają też niezwykle wysokie oceny poszczególnych tomów na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubię Roberta Harrisa, pierwszą jego powieścią jaką przeczytałem dawno temu był „Vaterland” (podobała mi się), niedawno przeczytałem „Autora widmo” (podobał mi się) no i „Trylogię rzymską”, którą uważam za jego opus magnum.

„Archangielsk” jest znów czymś na kształt „political fiction” i dotyczy w jakimś stopniu uśpionych demonów XX wieku, przede wszystkim stalinizmu, ale też w jakimś aspekcie nacjonalizmu i faszyzmu. Ta „fiction” nie jest tak daleko posunięta, jak w „Vaterland” (gdzie, przypomnę, mieliśmy wizję Europy, w której III Rzesza wygrywa wojnę), ale jednak.

Angielski historyk Fluke Kelso przyjeżdża na konferencję do Moskwy. Niespodziewanie zgłasza się do niego stary Rosjanin, który, jak się okazuje, był w latach 50-tych ochroniarzem Berii; był też świadkiem ostatnich godzin życia Stalina. Głównym elementem jego opowieści jest stary zeszyt należący do Stalina, z którym dyktator nie rozstawał się w ostatnich miesiącach życia. Co w nim zapisywał? Co się z nim stało? Czy jego zawartość może mieć jakieś znaczenie (poza historycznym) 50 lat po śmierci generalissimusa i po rozpadzie ZSRR?

Historyk stopniowo wplątuje się w intrygę ze wspomnianym zeszytem w tle. Intrygę, w której, jak szybko się okazuje, nie uczestniczy tylko on – naiwny historyk z Zachodu, ale też współczesne rosyjskie służby, i dawni funkcjonariusze KGB.

Powieść czyta się szybko, jest napisana sprawnie warsztatowo, intryga jest wciągająca. Jest w niej kilka ciekawych uwag na temat „homo sovieticus”, sentymentu dla stalinizmu, rosyjskiej mentalności. Wszystko jest pisane z perspektywy Zachodu, można się czepiać pewnych uproszczeń, choć autor stara się w jakimś stopniu zrozumieć „rosyjską duszę”. Samo rozwiązanie jest według mnie nieco rozczarowujące, ale całościowo powieść się broni.

Lubię Roberta Harrisa, pierwszą jego powieścią jaką przeczytałem dawno temu był „Vaterland” (podobała mi się), niedawno przeczytałem „Autora widmo” (podobał mi się) no i „Trylogię rzymską”, którą uważam za jego opus magnum.

„Archangielsk” jest znów czymś na kształt „political fiction” i dotyczy w jakimś stopniu uśpionych demonów XX wieku, przede wszystkim stalinizmu, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie lubię fantastyki, mam zwykle trudności, żeby doczytać jakąkolwiek książkę z tego gatunku. Raz na jakiś czas sięgam po jakąś wybitną pozycję z myślą "może tym razem się przekonam".
Z Hyperionem też tak było i... skończyło się jak zwykle.
Mam problemy, by traktować serio opowieści o latających drzewnych statkach, transportalach, latających dywanach... tak to już ze mną jest i nic na to nie poradzę. Trudno mi też traktować "Hyperiona" w kategoriach powieści; to raczej zbiór opowiadań, bowiem każdy z grupy bohaterów (pielgrzymów do Grobowców Czasu - nawet nie chce mi się tego tłumaczyć) ma swoją własną mniej lub bardziej ciekawą historię do opowiedzenia.
Mnie najbardziej podobała się opowieść z wątkiem Rachel - najbardziej "ludzka", przepełniona ludzkimi emocjami i ludzkim (przede wszystkim rodzicielskim) dramatem.
Poza tym... cóż, po następną część cyklu raczej nie sięgnę, fantastyka zwyczajnie nie jest dla mnie - chyba czas się z tym pogodzić.

Nie lubię fantastyki, mam zwykle trudności, żeby doczytać jakąkolwiek książkę z tego gatunku. Raz na jakiś czas sięgam po jakąś wybitną pozycję z myślą "może tym razem się przekonam".
Z Hyperionem też tak było i... skończyło się jak zwykle.
Mam problemy, by traktować serio opowieści o latających drzewnych statkach, transportalach, latających dywanach... tak to już ze mną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arne Dahl nie traci formy. Wszystkim, którzy znają jego poprzednie książki właściwie to jedno zdanie powinno wystarczyć za rekomendację. „Gorące krzesła” to drugi tom nowego cyklu z przegrupowaną „Drużyną A” uzupełnioną o nowych (młodych) bohaterów i tworzącą nową tajną jednostkę operacyjną policji w ramach Europolu - Opcop.

Tym razem zaczyna się bardzo mocno. Anonimowy dziesięciolatek trafia na jakąś wyspę: nie ma tam nic do jedzenia oprócz zrzuconych pospiesznie kopców mąki; jest za to tysiące zdesperowanych, głodnych ludzi. Tak głodnych, że zaczynają zjadać siebie nawzajem. Gdzie jesteśmy? Czy to Europa? Co to za przerażające miejsce? Dahl miesza plany czasowe i narracyjne – wszystko oczywiście wyjaśnia się w trakcie powieści, ale makabryczny obrazek ludzkiego zezwierzęcenia zostaje na długo w głowie.

Jak to wszystko ma się do podejrzanego samobójstwa i tajemniczych raportów na temat życia pewnego chłopca? Znając Dahla pomyślałem sobie: jasna sprawa – pewnie okaże się, że wszystko się ze sobą łączy i przenika w jakimś piramidalnym przestępczym spisku. Nie chcę nic zdradzać, dość powiedzieć, że Dahl jest w „Gorących krzesłach” wyjątkowo przewrotny i… potrafi zaskoczyć nawet swoich stałych wielbicieli.

Co poza tym? Dahlowska norma: świetne postacie i dialogi, wciągająca i nieschematyczna fabuła, no i zwyczajowo odwołania do kultury europejskiej – tym razem do Aleksandra Dumasa i jego „Hrabiego Monte-Christo”. Podsumowując: Dahl umościł się na tronie króla europejskiej powieści kryminalnej, innych pretendentów na razie nie widać.

Arne Dahl nie traci formy. Wszystkim, którzy znają jego poprzednie książki właściwie to jedno zdanie powinno wystarczyć za rekomendację. „Gorące krzesła” to drugi tom nowego cyklu z przegrupowaną „Drużyną A” uzupełnioną o nowych (młodych) bohaterów i tworzącą nową tajną jednostkę operacyjną policji w ramach Europolu - Opcop.

Tym razem zaczyna się bardzo mocno. Anonimowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arne Dahl to prawdziwy mistrz. Z ogromną przyjemnością przeczytałem całą jego serię poświęconą Drużynie A, teraz przyszła pora na drugą odsłonę i w jakimś sensie kontynuację tamtej serii, czyli Opcop.

Drużyna A w wymiarze międzynarodowym – tak to chyba należałoby nazwać. Rzeczywiście w poprzedniej serii autor doszedł do fabularnej ściany; potrzeba nowego początku była ewidentna. To nowe rozdanie polega w gruncie rzeczy na… stworzeniu nowej drużyny :-) tym razem w ramach Europolu, który ma się przekształcić w coś na kształt europejskiego FBI. Szefem nowej jednostki zostaje Paul Hjelm, pojawia się cała plejada nowych współpracowników. Czytając na początku listę członków jednostki „Opcop” uznałem, że jednoczesne wprowadzenie tylu nowych postaci nie może się udać. Sądziłem, że co chwila będę musiał wracać do tej nieszczęsnej listy, żeby przypomnieć sobie kto jest kim. Niepotrzebnie: Dahl wplata nowe postacie w fabułę bardzo umiejętnie, umie tworzyć bohaterów szybko i wyraziście. Nie powoduje to żadnego zamieszania, każda z nowych osób ma jakiś swój indywidualny rys.

Autor tka fabułę w typowy dla siebie sposób. Punktem wyjścia jest szczyt G-20 w Londynie. Dwójka demonstrantów, kobieta i mężczyzna, niezależnie od siebie szukają sposobu dotarcia do Baracka Obamy. Kim są? Zamachowcami? Ekstremistami? Mamy same niewiadome. I stopniowo wypełniamy ten obraz małymi fragmencikami, jak puzzle, budując obraz przewrotny i przerażający. W tym obrazie autor umieścił bardzo wielu graczy, no ale w końcu miało być międzynarodowo i bez wątpienia jest. Siatka międzynarodowych powiązań, celów i sposobów na ich osiągnięcie jest doprawdy zatrważająca. Rzeczywiście: z takim typem przestępczości nie mieliśmy wcześniej do czynienia. Lubię sobie wmawiać „spokojnie, to tylko fikcja”, jednak gdzieś w tyle głowy kiełkuje myśl „a co, jeśli Realpolitik wygląda właśnie tak?”

Podobnie, jak w Drużynie A, grupa Opcopu dzieli się na mniejsze podzespoły równolegle pracujące nad pozornie niezwiązanymi ze sobą wątkami. Bardzo mi się to podoba: używając analogii z puzzle – fragmencik tu, fragmencik tam, widzimy coraz więcej, obraz sam pojawia się przed naszymi oczami, a przy okazji… poznajemy nowych bohaterów. Autor znów wplótł w historię trochę erudycji (na szczęście bez zadęcia i pretensjonalności), tym razem odnosząc się do mitu o Minotaurze, Tezeuszu i Ariadnie. Jego styl, pomysły na rozwój fabuły, te wszystkie drobne smaczki w budowie i tworzeniu charakterów i wzajemnych relacji to klasa sama w sobie. Strasznie blado, bezbarwnie i płasko wyglądają przy tym książki innych autorów, szczególnie amerykańskich, którzy jak spod sztancy piszą schematyczne, pozbawione oryginalności telewizyjno-filmowe historyjki, mieszając w kółko te same składniki.

Arne Dahl nawet w swych słabszych powieściach „o głowę i ramiona” przewyższa kolegów i koleżanki po fachu, a przy słabszej ostatnio formie Nesbø pozostaje w moich oczach po prostu najlepszym współczesnym autorem kryminałów. „Głuchy telefon” to kolejny dowód.

Arne Dahl to prawdziwy mistrz. Z ogromną przyjemnością przeczytałem całą jego serię poświęconą Drużynie A, teraz przyszła pora na drugą odsłonę i w jakimś sensie kontynuację tamtej serii, czyli Opcop.

Drużyna A w wymiarze międzynarodowym – tak to chyba należałoby nazwać. Rzeczywiście w poprzedniej serii autor doszedł do fabularnej ściany; potrzeba nowego początku była...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki Chrisa Cartera mają bardzo wysokie noty na LC; zachęciło mnie to do sięgnięcia po serię z Robertem Hunterem w roli głównej. Po przeczytaniu „Krucyfiksu” (oceniłem na 6) nie bardzo rozumiałem skąd te oceny. Po „Egzekutorze”… właściwie wciąż nie wiem, choć książkę oceniłem oczko wyżej.

To wciąż powieści, które kategoryzuję jako zbeletryzowane filmy. Oj, Chris Carter bardzo chyba by chciał, żeby jakieś studio filmowe upomniało się o jego Huntera. W końcu pisze wręcz gotowe scenariusze. Autor operuje językiem filmowym, rozdziały są krótkie, niczym filmowe klapsy. Mało tego, Carter potrafi skończyć rozdział… w środku dialogu; następny zaczyna się od kolejnej repliki/pytania i scena jest kontynuowana. Z czym się to kojarzy? Tak, tak – to zabiegi rodem z telenoweli…

Brakuje „literackiej substancji” – lepszych, głębszych bohaterów, lepszych relacji między nimi, lepszych dialogów, trochę więcej wątków osobistych. Brakuje mi tego, bo jednak bardziej bliska jest mi „szkoła europejska” – gdzie pisze się bardziej „powieści kryminalne”, a nie literackie odpowiedniki widzianych setki razy filmów. Tutaj jest po amerykańsku: efekciarskie (ale w gruncie rzeczy durne i mało wiarygodne) zbrodnie, obowiązkowy seryjny morderca (tutaj nawet dwóch! równocześnie!), który, gdy go już poznamy, oczywiście okazuje się do bólu „kliszowaty” z dość naiwną, infantylną motywacją. Można by spytać, dlaczego filmowcy nie chcą (na razie?) robić filmów na podstawie gotowców Cartera? Może dlatego, że brakuje im oryginalności?

Wylałem swoje zastrzeżenia, teraz plusy. Jeśli tylko przyjmiemy konwencję książki czerpiącej garściami z języka filmowego, dostajemy wartką, dobrze napisaną, trzymającą w napięciu historię z dwójką sympatycznych bohaterów-policjantów.

Książki Chrisa Cartera mają bardzo wysokie noty na LC; zachęciło mnie to do sięgnięcia po serię z Robertem Hunterem w roli głównej. Po przeczytaniu „Krucyfiksu” (oceniłem na 6) nie bardzo rozumiałem skąd te oceny. Po „Egzekutorze”… właściwie wciąż nie wiem, choć książkę oceniłem oczko wyżej.

To wciąż powieści, które kategoryzuję jako zbeletryzowane filmy. Oj, Chris Carter...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Coś lekkiego na szybko? No dobra, niech będzie druga opowieść o Chyłce i Zordonie. No i nie było ani specjalnie lekko, ani specjalnie szybko. Po pierwszej części, „Kasacji”, byłem nastawiony umiarkowanie pozytywnie – Mróz sprawnie opowiedział historię prawno-kryminalną i udało mu się wykreować parę wyróżniających się bohaterów.

„Zaginięcie” podobało mi się znacznie mniej. Zacznijmy od wątku kryminalnego, niby zaczyna się nieźle: z zamkniętego na 4 spusty domu (z włączonym alarmem) znika w nocy 3-letnia dziewczynka. Nie ma śladów włamania, nie ma śladów porwania, więc prosty wniosek: to rodzice pozbyli się córki (zabili? sprzedali?), schowali gdzieś ciało, a teraz nie chcą się przyznać. Myślę sobie, dobra, jest prosty wniosek, teraz się pewnie będzie gmatwać, akcja będzie skręcać na wszystkie strony, pojawią się nowe fakty, jakieś trupy w szafie i zrobi się nie lada łamigłówka. Nic z tych rzeczy – ten pierwszy, roboczy wniosek jest od razu punktem wyjścia do prawniczej batalii między oskarżycielem i obrońcami. A że nie ma w tym za grosz logiki, i nic się kupy nie trzyma? W pewnym momencie się przeraziłem – czy można w Polsce skazać człowieka na podstawie tego, co się komuś wydaje? Bez żadnych dowodów?

Do końca liczyłem, że wreszcie pojawi się jakiś zwrot; Mróz koncentruje się jednak wyłącznie na pracy tytułowej pary: jak ośmieszyć oskarżyciela? Jak pościemniać w sądzie? Jak napuścić media na jakiś trop? Smutne to i męczące. Rozumiem wymogi gatunku, ale mnie jako czytelnika nie interesują aż tak bardzo prawnicze wybiegi i rozprawy w kolejnych instancjach. Autor wymyślił historię ze zniknięciem 3-letniej dziewczynki, tak jakby to był chomik-przytulak: nikt się losem dziecka nie przejmuje, nikt jej nie szuka, nikt nie szuka zwłok i tak naprawdę nikt nie chce się dowiedzieć, co się stało.

No dobra, w końcu się dowiadujemy: na jakiejś przedostatniej stronie, w jednym akapicie. Całe wyjaśnienie jest jednak strasznie idiotyczne. Jeśli dołączymy do tego nieudolność i indolencję całego polskiego wymiaru sprawiedliwości, jakie wyzierają z tej książki, pozostaje jedynie mieć nadzieję, że samemu nigdy się nie wpadnie w jego tryby.

No i bohaterowie… Nie lubię ich: Chyłka to chamska prostaczka, polaczkowo w czystej formie, a jej przyboczny, cóż, jakoś tam łagodzi ten obraz, ale żeby zaraz do niego pałać jakąś sympatią, to też nie bardzo. I, na litość boską, czy każdy dialog tej pary musi polegać na dosrywaniu sobie, złośliwościach i „błyskotliwych” żarcikach, byleby było „cool”? Mnie to zmęczyło.

Coś lekkiego na szybko? No dobra, niech będzie druga opowieść o Chyłce i Zordonie. No i nie było ani specjalnie lekko, ani specjalnie szybko. Po pierwszej części, „Kasacji”, byłem nastawiony umiarkowanie pozytywnie – Mróz sprawnie opowiedział historię prawno-kryminalną i udało mu się wykreować parę wyróżniających się bohaterów.

„Zaginięcie” podobało mi się znacznie mniej....

więcej Pokaż mimo to