Zbieranie kości Jesmyn Ward 6,9
ocenił(a) na 748 tyg. temu Upalne lato 2005 roku. Mała mieścina w stanie Missisipi. Czwórka rodzeństwa i wiecznie pijany ojciec. Dwanaście dni, w których zamknięta jest historia narodzin i utraty, radości i rozpaczy, miłości i nienawiści. A wszystko to w obliczu zbliżającego się huraganu Katrina, który niemal doszczętnie zniszczy świat znany bohaterom tej książki.
Powieść Jesmyn Ward nie oszczędza czytelnika. Jest brutalna, miejscami do bólu wręcz naturalistyczna. Piękne, poetyckie opisy dotyczą spraw brzydkich i brudnych, rzeczy, na które często nie chcemy patrzeć, od których z chęcią odwrócilibyśmy wzrok. Autorka nie daje nam na to szansy. Z fotoreporterską dokładnością przedstawia szczeniącą się sukę, wściekle walczące psy, które ranią się do krwi, rozrywając sobie wzajemnie grzbiety, nastolatków uprawiających seks, czy w końcu grozę huraganu, który zmiata z powierzchni ziemi drzewa i domy. Język tej powieści jest piękny, choć słownictwo, którym posługuje się Ward często bardziej pasowałoby do przysłowiowego rynsztoka, niż do literatury wysokiej. Autorce nie da się jednak odmówić tego, że fantastycznie obrazuje rzeczywistość, skupiając się zarówno na jej najpiękniejszych, jak i na najbrzydszych stronach. Mnóstwo tu zachwycających opisów przyrody, które dosłownie tętnią życiem, ale tyle samo, a może nawet więcej znajdziemy w tej książce wulgaryzmów czy odrzucających, a momentami wręcz obrzydliwych scen. Najmocniej uderza w czytelnika moim zdaniem właśnie ten nieoczywisty sposób pisania, który łapie i nie chce wypuścić, choć rzeczy, o których czytamy sprawiają, że niejednokrotnie przewraca się nam w żołądku.
Doskonale udało się autorce zobrazować Missisipi jako zacofane, odcięte od świata miejsce. Miasteczko, w którym rozgrywa się akcja i zamieszkujący je bohaterowie oraz ich sposób życia wpłynęły na to, że przez dłuższy czas przy czytaniu zastanawiałam się, czy to na pewno XXI wiek. Czy może doszło do jakiejś pomyłki i nie czytam wcale książki o huraganie Katrina, a o jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie na końcu świata w początkach XX wieku. Nie, bo bohaterowie mają telefony komórkowe, telewizory, jeżdżą do supermarketu. A jednak ich świat jest niesamowicie czarno-biały i zacofany, na głębokim południu Stanów Zjednoczonych w 2005 roku wciąż doskonale ma się rasizm, a ludzie są jakby żywcem wyrwani z wcześniejszej epoki.
Ward snuje historię czternastoletniej Esch i trójki jej braci oraz ojca alkoholika. Zafascynowana literaturą, niezwykle inteligentna dziewczynka, która po śmierci matki właściwie przejęła w domu jej funkcję mierzy się z problemami ponad swój wiek. Zachodzi w ciążę z chłopakiem, który wykorzystuje jej ślepe oddanie, a w swej naiwności przez długi czas nie dostrzega tego, że dla niego jest nikim. Poznajemy też losy jej braci i ich kolegów, a wszystko to z toczącymi się w tle przygotowaniami do nadciągającego huraganu. Pojawia się on dopiero w końcówce książki, ale obecność Katriny czuć od samego początku - powietrze jest ciężkie, wilgotne, skwarne lato nie daje ludziom wytchnienia. Niezwykle podobała mi się swoista metaforyczność tej opowieści - połączenie losów psiej matki z losami Esch, cisza przed burzą i oczekiwanie na nieuchronną katastrofę, bezwarunkowa miłość chłopca do psa, wplecenie w to wszystko opowieści o mitologicznej Medei.
Nie jest to książka, której czytanie jest komfortowe, wręcz przeciwnie. Ale takie lektury zwykle zapamiętuje się na długo. Duże brawa również dla tłumacza, bo naprawdę zrobił kawał dobrej roboty.
"Niebo wisiało tak nisko, że mogłabym schować w nim do połowy rękę."