Nominowany do Nagrody Eisnera pracuje w branży komiksowej jako kolorysta już od ponad dekady. Zaczynał w wydawnictwie Crossgen, nakładając kolor na serie "Scion" i "Sojourn". Jego pierwszą pracą dla Marvela był autorski komiks Franka Cho "Shanna, the She-Devil". Od tego czasu kolorował m.in. "X-Men", "New Avengers", newuniversal, czy "Savage Wolverine".
Wraz ze zbliżająca się w 2016 r. premierą filmu „Legion samobójców” polski wydawca postanowił opublikować komiks z udziałem tej drużyny. Jednakże na pierwszy ogień poszedł… czwarty tom serii w ramach Nowego DC Comics. Czy publikowanie czwartego tomu i opatrzenie go numerem jeden to dobry pomysł i czy da się go czytać bez znajomości poprzednich tomów?
Cztery pierwsze rozdziały przedstawiają formowanie się nowej wersji zespołu, a także ich dwie pierwsze wspólne misje. Nie ma tu żadnego wstępu przybliżającego wcześniejsze przygody tej drużyny, więc czytelnik nieznający tomów niewydanych w Polsce może się łatwo pogubić. Pozornie wydaje się, że wykorzystanie paru bardzo ciekawych postaci powinno zaowocować żywymi relacjami między bohaterami, a także ich interesującym rozwojem. Niestety postacie wypadają tu bardzo blado i w porównaniu ze swoimi wersjami z innych komiksów zupełnie nie mają charakteru. W trakcie misji mógłbym zamienić ich na dowolne inne postacie i nie poczułbym różnicy, bo tak nie wykorzystują swoich zdolności. Na początku tomu jest wprawdzie parę obiecujących scen obyczajowych, ale zostają one sprowadzone do słabego żartu. Także sceny akcji są zaskakująco pozbawione pomysłu albo są raczej głupkowate.
W tej części komiksu rysują Patrick Zircher i Rick Leonardi. Pierwszy artysta moim zdaniem trochę nadużywa czarnego tuszu, przez co wiele scen jest nienaturalnie zacienionych. Poza tym jego rysunkom brakuje trochę dynamiki. Z kolei drugi artysta rysuje bardzo niedokładnie. Zniekształca twarze i sylwetki bohaterów. Postacie wyglądają jakby ktoś ulepił je z ciasta.
Poza tym w tomie znajdują się dwa zeszyty pochodzące z dwóch innych serii – „Detective Comics” #23.2 i „Justice League of America” #7.1 wydane w ramach tzw. „Villain month” czyli miesiąca, kiedy wydano komiksy poświęcone superzłoczyńcom. Było to powiązane z publikowaną wówczas miniserią „Wieczne zło”. Pierwszy z nich przedstawia genezę Harley Quinn. Niestety nie wnosi to niczego nowego do samej postaci, a jedynie grzeszy straszną naiwnością. Zupełnie też niepotrzebne jest poświecenie wielu scen na wyjaśnienie skąd wzięły się poszczególne elementy garderoby tej bohaterki. Rysunki Neila Googe’a nie przemawiały tutaj do mnie. Postacie wyglądają bardzo podobnie do siebie, a wiele twarzy jest pozbawionych szczegółów. Z kolei druga opowieść to głównie geneza Deadshota. Uderzyło mnie jak przypadkowa była tragedia jak spotkała go w młodości, ale później fabuła idzie bardzo schematycznie. Na dodatek połowa opowieści to pojedynek Deadshota z bardzo stereotypowym przeciwnikiem. Tutaj za rysunki odpowiadają Sam Basri i Keih Champagne. Niestety za często rezygnują ze szczegółów na rzecz utrzymania dynamiki historii.
Ogólnie tom wydaje się wyrwany z większego kontekstu. Być może wcześniej relacje między postaciami były lepiej zarysowane, bo tutaj zupełnie nie czuć, że cokolwiek ich łączy. Ten tom mogę polecić jedynie najbardziej zagorzałym miłośnikom tego zespołu.
Co do obrazków - niektóre zapierają dech w piersiach, bo są tak dobrze narysowane, a kolejne są tak brzydkie, że odechciewa się nam patrzeć na nie.
Fabuła, no o oddziale samobójców, nic tu dodać nie można.
Lecz dialogi lub jakiekolwiek przemyślenia wypadły fatalnie. Nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy niestety tak denny jest oryginał. Niektóre teksty są niezmiernie żenujące i trudno się je czyta przez to.