Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mikołaj Konkiewicz zdobył nagrodę Grand Prix w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Złotą Pszczołę”, czego efektem jest tom „Podloty”.

Podmiot Konkiewicza wita nas bardzo intymnymi wyznaniami. Wyczytujemy z nich ojcowską miłość i czułość – te dwa uczucia zdominują całą książkę. Właściwie to domyślamy się, o czym opowiada autor, ale jego wiersze są na tyle metaforyczne, że z powodzeniem pozwalają rozszerzać pole interpretacyjne. Czytelnik ma tu zatem naprawdę dużą przestrzeń dla siebie – dla własnych przemyśleń, podobnych doświadczeń, a nawet i dla wyobraźni.

Bardzo podoba mi się pewnego rodzaju wieloznaczność tej lirycznej opowieść. Bo z jednej strony mamy historię rodziny – opowiadaną przez tatę swojemu dziecku. Podmiot zbiera wszystkie ważne momenty i odtwarza synowi początki jego istnienia – „o tutaj zacząłeś kopać”. Jednocześnie tę puentę wiersza „Mapa ciała” możemy potraktować i bardzo dosłownie, bo dlaczego nie. A autor zezwala i na odczytywanie wiersza poprzez świat przyrody i procesy w nim zachodzące.

Fascynująca jest ta podróż poprzez te wersy, poetycką niejednoznaczność i ogromną łagodność podmiotu. Czasem jesteśmy pewni, że oto głowa rodziny odtwarza swojemu potomkowi jego pierwsze chwile, momenty tworzenia się tej familii i towarzyszące temu emocje. Niekiedy jednak zastanawiamy się, czy to aby na pewno jest ludzki podmiot? A może to głos (z) natury nas prowadzi przez te wiersze (przynajmniej w części zbioru)?

[tekst wiersza na blogu]

Przenikanie się świata człowieka i przyrody odbywa się tu na wszystkich polach. I do końca trudno będzie odpowiedzieć sobie na pytanie czy to jest książka o ludziach i ich relacjach, czy jednak bardziej o naturze oraz wszystkich zależnościach, jakie dzieją się w jej obrębie (także interakcje z człowiekiem).

[tekst wiersza na blogu]

Ciekawa jest postać tego podmiotu. On nie zdradza zbyt wiele o sobie. Dowiadujemy się o nim właściwie tylko dzięki temu, co widzimy. Daje się poznać jako byt wrażliwy i opiekuńczy. Być może to ten głos prosto z serca świata, jakaś postać Natury. Pochyla się bowiem nad losem ptaków, żurawi, much i innych żyjątek. Ale potem przychodzi komentarz, który znów sugeruje nam, jakoby to tata swoim czułym słowem objaśniał świat swojemu dziecku.

Ale podmiot pragnie opowiedzieć także swoją historię. I robi to. Poprzez krajobrazy natury, przez portrety dziadka, przez uwiecznianie pierwszych chwil ojcostwa. Kolekcjonuje zatem wszystkie te mikroopowieści, które złożą się na jego osobiste losy i powiedzą o nim zdecydowanie więcej niż może przypuszczać. I może to tak naprawdę jest najbardziej pasujący trop do odczytania „Podlotów” – samopoznanie własnej tożsamości, odnalezienie siebie, pozbycia się tego, co zatruwało i celebrowanie narodzin nowego.

Piękne są wiersze Konkiewicza. Podczas lektury można naprawdę sporo tu przeżyć. Zachwyty, wzruszenia, ale autor także prowadzi nas w rejony metafizycznych rozmyślań, jak choćby w świetnym wierszu „Klepsydra”:

[tekst wiersza na blogu]

Z wielką radością powracam do tych przyrodniczych wierszy. I rozumiem podmiot, który odnajduje tak wiele przyjemności we współistnieniu ze światem roślin i zwierząt. Dostrzegam wskazywane przez niego zależności, podobieństwa. Jestem wdzięczna za tę liryczną naukę uważności oraz empatii

Mikołaj Konkiewicz zdobył nagrodę Grand Prix w VI Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Złotą Pszczołę”, czego efektem jest tom „Podloty”.

Podmiot Konkiewicza wita nas bardzo intymnymi wyznaniami. Wyczytujemy z nich ojcowską miłość i czułość – te dwa uczucia zdominują całą książkę. Właściwie to domyślamy się, o czym opowiada autor, ale jego wiersze są na tyle metaforyczne,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Tyle razy nie wiem” to, co zapowiada tytuł, poetyckie poszukiwanie. Każdy wiersz to próba zbliżenia się do celu, a więc do poznania. Co tak uparcie pragnie odnaleźć podmiot Zbigniewa Chojnowskiego?

Może potwierdzenia tego, co przeczuwa, w co wierzy, co (kogo) kocha? Może chce zagłuszyć rodzące się wątpliwości, albo wręcz odwrotnie wejść z nimi w polemikę?

[tekst wiersza na blogu]

Takich podpowiedzi mamy zdecydowanie za mało, dlatego między słowami to czytelnik musi wyczytać sobie kolejne cele tej poetyckiej wędrówki podmiotu. Te wiersze są jak literackie impresje. Poeta utrwala pewne widoczki, sytuacje codzienne, poszczególne myśli i wrażenia. Myślę, że to wszystko może skłaniać do teorii, że podmiot potrzebuje odnaleźć po pierwsze siebie samego i po drugie – swoje miejsce w świecie (w tym ogólnym, globalnym planie, ale też i w osobistej przestrzeni, w relacji z innymi).

A zatem to w życiu codziennym podmiot poszukuje odpowiedzi na swoje pytania. Wnikliwie obserwuje naturę, skrupulatnie wnika w teksty kultury. Śmiało przegląda się też w przeszłości, szukając śladów, wskazówek, a może tylko chwilowego wytchnienia w swoich poszukiwaniach. Ta gromadzona wiedza ma też w pewien sposób pomóc mu uporać się z tym, co dopiero nadejdzie – ze śmiercią. Ona już teraz jest częstym gościem w jego myślach, podsyca niepokój, wlewa niepewność.

Można pomyśleć, że ta poezja to rozmowa z Bogiem, wszak podmiot zwraca się do kogoś osobiście i jeszcze rangę swojego rozmówcy podkreśla dużą literą. I wiele wierszy z pewnością jest taką próbą nawiązania dialogu. Ale są i teksty, jak „Potrafisz wierzyć?”, gdzie podmiot zwraca się już do zupełnie kogoś innego:

[tekst wiersza na blogu]

Zatem skłaniamy się ku adresatowi (adresatce?) z krwi i kości. Wiersze skierowane do tej konkretnej osoby to, w moim odbiorze, zapis oddania i miłości. To daje wsparcie w jego niestrudzonych poszukiwaniach, podnoszą na duchu w chwilach zwątpienia („w zagłębieniach opróżnionych z nadziei”).

„Tyle razy nie wiem” to również poezja dnia codziennego. Podmiot Chojnowskiego, jak liryczny kronikarz, notuje sprawy bieżące, rozmawia właściwie ze wszystkim, co go otacza i wypełnia, choćby nawet i ze… zdrowiem! Częstuje nas rozmaitymi inspiracjami, komentuje, żartuje sobie. Jego wiersze to właściwie jak rozmowa z kimś bliskim, z kim dzielimy podobne troski.

„Tyle razy nie wiem” to, co zapowiada tytuł, poetyckie poszukiwanie. Każdy wiersz to próba zbliżenia się do celu, a więc do poznania. Co tak uparcie pragnie odnaleźć podmiot Zbigniewa Chojnowskiego?

Może potwierdzenia tego, co przeczuwa, w co wierzy, co (kogo) kocha? Może chce zagłuszyć rodzące się wątpliwości, albo wręcz odwrotnie wejść z nimi w polemikę?

[tekst wiersza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Opowiadania z Vukovaru” to jedyna zachowana próba literacka redaktora radiowego i korespondenta wojennego, który nigdy nie musiał jeździć na żadne misje, bo wojna (Chorwacja, 1991-1995) przyszła do niego... Siniša Glavašević był głosem, który rzetelnie informował i dodawał otuchy mieszkańcom Vukovaru przez 87 dni oblężenia miasta. Chorwackie miasto zostało obrócone w ruinę, ale głos i słowa poety niosą się po świecie do dziś.


W tych dwudziestu czterech opowiadaniach odbija się prawdziwe życie. I mam na myśli tu to naprawdę głębokie przeżywanie, odnajdywanie się w tej (często piekielnie trudnej) rzeczywistości.

Widać tu charakterystyczny dla dziennikarza styl. Glavašević relacjonuje, obserwuje, ale i analizuje. Rozkłada na czynniki sytuację, w jakiej uczestniczy, którą bada. I jego przemyślenia nie opierają się wyłącznie na konkretnym zagadnieniu. Autor stara się ująć temat w ramy uniwersalne. I to mu świetnie wychodzi.

„Dzieciństwo trzeba skonsumować na raz, nie zatrzymywać się, trzeba od razu zużyć te wszystkie magiczne krople życie, nie zostawiać nic na później, nic na >>kto wie kiedy<<, bo i sami widzicie, moi drodzy przyjaciele, co się może stać. Może się zdarzyć wojna”.

O wojnie pisze tak: „Proszę mi wierzyć, że wojna jest największą podłością człowieka, który ją w swojej rozpuście wymyślił chyba po to, żeby po wszystkim mógł znowu prawdę zhańbić”.

Autor bierze pod lupę właściwie wszystko, co ważne. Przygląda się dzisiejszemu człowiekowi, który tylko gromadzi i ciągle chce więcej. Zauważa, jak bardzo spada jakość życia, jak bardzo nie docenia się spraw najprostszych. Pochyla się także m.in. nad kategorią czasu,

Interesuje go każdy człowiek, a najbardziej ten zagubiony, poszukujący, np. ten „pijany i nieogolony”, który przechodzi obok. Dla wszystkich jedna ma dobre słowo.

„Życie to nie spojrzenia, życie to dzieła, życie to światy, które przechowujecie dla siebie, a jednak musicie się nimi dzielić (…). Życie to wszystkie nasze nieregularnie poukładane marzenia, to wasze myśli, które bezczelnie wchodzą w cudze życia i do cudzych domów”.


Siniša Glavašević może stać się pewnego rodzaju przewodnikiem w tym okrutnym świecie. Ma dla współczesnego człowieka szereg wskazówek, a każda z nich wydaje się trafiona w sedno, jak np.:

„Zatrzymajcie świat, zatrzymajcie świat, jeżeli nie zdążycie dać dzieciom wszystkiego, co jest im potrzebne, aby dorastały w czystym pięknie, bo dzieci nie są winne temu, co się teraz dzieje”.

Vukovar staje się symbolem. Tam, gdzie trwa wojna, tam jest Vukovar. Miasto, które musi się bronić. A w nim ludzie tacy jak Siniša Glavašević. On walczy, a jego orężem jest słowo. „Słowo prawdy i miłości”.

Vukovar jest zatem i symbolem piękna. Nie tylko tego w słowach. Znakomita książka, wypełniająca wszystkie te puste miejsca, które w sobie nosimy. To książka, jakiej wszyscy potrzebujemy, choć do czasu lektury nie mamy o tym pojęcia. Polecam wszystkim.

„Opowiadania z Vukovaru” to jedyna zachowana próba literacka redaktora radiowego i korespondenta wojennego, który nigdy nie musiał jeździć na żadne misje, bo wojna (Chorwacja, 1991-1995) przyszła do niego... Siniša Glavašević był głosem, który rzetelnie informował i dodawał otuchy mieszkańcom Vukovaru przez 87 dni oblężenia miasta. Chorwackie miasto zostało obrócone w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

autorka mówi, że trzeba unikać soków, smoothe i koktajli, po czym takie posiłki odnajdziemy w jej przepisach... To tylko przykład ;)

autorka mówi, że trzeba unikać soków, smoothe i koktajli, po czym takie posiłki odnajdziemy w jej przepisach... To tylko przykład ;)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem kto bardziej czekał na dalsze losy Gai – ja czy moje dzieci? Zakochałam się w tej „chatce w sercu lasu” (to też tytuł pierwszego tomu klik), w rodzinie Wicherków i ich cudnym współistnieniu ze światem przyrody.


Anna Włodarkiewicz stworzyła postaci, do których się mocno przywiązujemy. Miewają drobne wady czy słabości, co tylko dodaje im autentyczności i wzmacnia więź z czytelnikiem. Uwielbiamy spędzać czas w Gajówce, bo jesteśmy przekonani, że będzie tu ciekawie. A na koniec wyczerpujących przygód czeka nas otulające ciepło rodzinnego ogniska Wicherków.

„Zagadka opuszczonej wsi” kontynuuje dobre tradycje pierwszego tomu. Znajdziemy tu interesujące historie, opowieści z dreszczykiem, zabawne anegdotki, porady i ciekawe sztuczki, związane nie tylko z ekologią czy szeroko pojętą przyrodą, choć ten temat tu dominuje!

Gaja opowiada co słychać w Gajówce w nowym roku. Podobno zimą dzieci nudzą się najbardziej. No i tu dziewczynka znów jest wbrew schematom, bo u niej nawet w styczniu dzieje się sporo! Rodzina Wicherków potrafi sobie znaleźć zajęcie naprawdę zawsze i wszędzie. Ale, ale – najważniejsze święto roku odbędzie się 29 lutego – w ten nietypowy dzień urodziny świętuje nasza ulubiona bohaterka!

Osią główną tomu staje się tytułowa zagadka. Będziemy więc, razem z Gają, tropić sekret dawnej wsi Kawki! Pakujemy „ekwipunek detektywa” i w drogę! Będzie ciekawie!

Uwielbiam całą familię Wicherków i ich przyjaciół. Tu każdy wnosi wiele dobrego! A i jak pięknie i delikatnie przemycają ultraważne treści! Bo to choćby takie hasła: „szkoda czasu na złość, kiedy wokół tyle się dzieje” – mobilizuje mama, a tata dodaje: „trzeba sobie pozwolić na to, że czasem coś się nie uda”.

„Zagadka opuszczonej wsi”, podobnie jak pierwsza część, to kopalnia wiedzy! Miłośnicy ciekawostek będą wniebowzięci! Włodarkiewicz dba o każdego czytelnika – i tego najmłodszego, który dopiero rozpoczyna eksplorację świata, ale też i o tego, który już co nieco wie o swoim otoczeniu.

Dzieciaki (i dorośli też!) dowiedzą się z tej książki naprawdę sporo! Począwszy od tego, jak rozpoznawać nadchodzące pory roku, czym są kąpiele leśne, jak czytać wróżby bociana, aż po tajniki upraw czy inne sekrety lasu.

Gaja w naturalny sposób opowiada o zwyczajach zwierząt, np. o mrówkach, żabach czy żurawiach, o darach natury, np. wodzie z brzozy, o odnowieniu lasu itd. „Zagadka…” to także wspaniała lekcja cierpliwości, empatii, życzliwości oraz tolerancji. Bo pośród wszystkich opowieści nie brakuje też tej o człowieku i jego różnorodnych relacjach.

Oczywiście, w tej części także znajdą się nowe numery „Głosu lasu” – mojej ulubionej gazetki, quizy, przepisy, „porady leśnej zielarki” i o wiele więcej!

Jestem zauroczona wydaniem cyklu. Kasia Piątek jest niesamowita! Widać, że obie z autorką nadają na tych samych falach i świetnie się rozumieją, czego efektem jest wspaniała publikacja! Muszę przyznać, że „Gaja z Gajówki” to jedna z naszych ukochanych serii książkowych!

Nie wiem kto bardziej czekał na dalsze losy Gai – ja czy moje dzieci? Zakochałam się w tej „chatce w sercu lasu” (to też tytuł pierwszego tomu klik), w rodzinie Wicherków i ich cudnym współistnieniu ze światem przyrody.


Anna Włodarkiewicz stworzyła postaci, do których się mocno przywiązujemy. Miewają drobne wady czy słabości, co tylko dodaje im autentyczności i wzmacnia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:



Na półkach: ,

I to się nazywa mocne uderzenie! Myślałam, że „Pokój do płaczu”, którego współautorką (odpowiedzialną za obraz) jest Ka Klakla, będzie tym tomem wywołującym najwięcej emocji, generującym złość. A jednak pojawia się „Zdrowaś”, które wali między oczami i nie ogląda się na nic.


Po pierwsze to wiersze pisane emocjami, w których to gniew oraz ironia kreślą wersy. Nie oznacza to jednak niedbałości o styl czy o tzw. poetyckość. Przeciwnie. Przy czym u Ka Klakli liryzm zastępuje naturalizm. Te wiersze są literackie, nie zawsze wyrażają wszystko wprost, choć tropy autorki powinny być czytelne dla każdego odbiorcy. Teksty ze „Zdrowaś” mówią raczej przede wszystkim obrazem. Proszę nie spodziewać się tu liryzmu kojarzonego z subtelnością, efemerycznością. To zupełnie inny rodzaj twórczości.

Autorka metaforyzuje to, co przytrafia się jej bohaterom. A zdarza im się bardzo dużo. Za dużo! „Zdrowaś” to swego rodzaju poetycki materiał dowodowy w sprawie przeciw okrucieństwu, jakie dotyka nas w XXI w. Ale od razu uprzedzam – winnym nie jest świat, współczesność czy jeszcze jakiś inny niewidzialny byt. Klakla nie ma problemu ze wskazaniem odpowiedzialnych. To zatrważające, że na tej czarnej liście widniejemy wszyscy.

Brak sprzeciwu jest przyzwoleniem. A zatem godzimy się na wojny, na bestialstwo, na cierpienie, gwałty, okaleczanie, odbieranie praw i godności, na upodlanie, dokuczanie i tłamszenie. Wśród winnych są ci, którzy zgrzeszyli brakiem odwagi w głośnym wyrażaniu buntu, ale są też ci, co ochoczo dopuszczają się zła.

Ka Klakla snuje opowieści. To przerażające baśnie dla dorosłych, choć wśród ich bohaterów nie brakuje dzieci. Co tylko potęguje grozę. Znajdziemy tu także m.in. portret „męskości hodowanej na mięsie” czy krajobrazy bitewne, mroczne spektakle wojenne. Duże wrażenie robi dyskretne manewrowanie wśród konwencji, szukanie odpowiedniego sposobu wyrazu, wplatanie w te budzące trwogę obrazy (znakomitego) języka. Języka, który z jednej strony jest bardzo blisko ludzi (wszak to ich powiedzonka, to znajomo brzmiące cytaty, to te zapisane w tradycji określenia), a z drugiej – otwiera na nowe, raz obnaża, a raz ukrywa.

Najwięcej czasu w „Zdrowaś” spędzimy bodaj na Ukrainie, podczas działań zbrojnych i masakry tamtejszej ludności cywilnej. Podmiot Ka Klakli nie rozumie świata, w którym sprawy rozwiązuje się strzelając do drugiego człowieka. Nie pojmuje jak można się temu biernie przyglądać, błogosławić spod białego kukola czy przymykać oczy lub ostentacyjnie odwracać głowę.

Wśród tych opisów zwraca uwagę komentowanie reakcji ludzi spoza głównego kręgu zainteresowania. A zatem autorka obserwuje... obserwatorów. I tu pogłębia się jej niemoc, niechęć i złość. Wykpiwa wszelkie głosy mówiące o „prowokacjach”, „inscenizacjach”. Sporo uwagi poświęca najeźdźcy. I w tych obrazach także dominuje sarkazm i ośmieszanie rozprzestrzeniających się jak zaraza absurdów. Poetka nie pomija także tych kwestii złożonych, które do dziś budzą kontrowersję, jak choćby wykluczanie czy dopuszczanie sportowców rosyjskich do zawodów.

Wśród tych okołowojennych tematów Ka Klakla podnosi sprawę kobiet. Oddaje głos rozmaitym postaciom, a to, co mają do powiedzenia, niechaj stanie się przestrogą. I tak, Zofia zauważa, że „ciało kobiety należy do państwa i do mężczyzn”. Bardzo celnie autorka porównuje kobietę do żołnierza: „od pierwszej miesiączki jest powołana do czynnej służby przygotowana polec w imię dobra wyższego”.

Z każdym wierszem na wierzch wypływają kolejne ścieki. Także i te, co płyną spod plebanii, gdzie to w tym najbardziej męskim z męskich światów ważą się losy… kobiet. To bodaj najbardziej drażliwy temat dla podmiotu „Zdrowaś”, wszak sama jest przedstawicielką płci „przeznaczonej do donoszenia noszenia krzyża”. Bardzo bolą wiersze o przemocy, wszelkiego rodzaju, nie tylko tej domowej.

Przewija się też motyw świętoszków, którzy swoje niecne czyny tłumaczą siłą wyższą. Obłuda obrzydza. Podmiot ma dość, być może czuje nawet pewne zagubienie, że tylko ona dostrzega te zakłamane machiny, masowo produkując hipokrytów, ignorantów i morderców.

Świetnie została odmalowana także nasza codzienność. O, jak wspaniale, z przekąsem i politowaniem, Ka Klakla pisze o dzisiejszych tendencjach, które zjadamy jako papka, podawana przez (social) media, m.in. przez pseudodziennikarzy oraz te wszystkie portale, co to tylko wytykają błędy i straszną. Oj, dostanie się tu każdemu według zasług!

Mimo tak ogromnego ładunku emocjonalnego i wielkiego ciężaru tych wierszy, „Zdrowaś” czyta się zaskakująco płynnie. Poetka potrafi zachwycać swoimi językowymi figlami, ostrą jak brzytwa ironią oraz aluzją. Odniesień jest tu mnóstwo, a także różnych szpileczek wbijanych w nadmuchane ego panów z tekami czy innymi walizeczkami, w berety z moheru i inne niemodne już dawno nakrycia głów itd. A zatem poezja kontra system(y), schemat(y), stereotyp(y).

Te wiersze są tak bardzo w punkt, zostały do nich tak inteligentnie wplecione pewne zamysły, odwołania, skojarzenia, którymi można podsumować niektóre działania, że składam głębokie ukłony autorce. Ma niebywały instynkt i umiejętność dopowiadania, a przy tym nie odmawia sobie odrobiny humoru i tej piekielnej ironii, którą zachwycała już we wcześniejszych książkach.

[tekst wiersza na blogu]

Poruszające u Ka Klakli jest także to, że obok całego tego brudu rzeczywistości, rynsztoka, w jaki chcąc nie chcąc, na co dzień wdeptuje się nawet lakierkiem, nie zabrakło też tego, co jest prawdziwe, rozczulające i piękne. Troska autorki o losy drugiego człowieka jest wzruszająca. To przecież ona zauważa te biedne ukraińskie dzieci, te wykrwawiające się kobiety, te ofiary nierówności i bezwzględności rozmaitych paragrafów czy procedur.

Wyobrażam sobie, że „Zdrowaś” nie pozostawi nikogo obojętnym. To książka o dużym kalibrze. Zapewne większość odbiorców podziela troskę i obawy autorki, rozumie jej zarzuty oraz współodczuwa wszystkie te tętniące – dudniące! – emocje. To po prostu książka, przy której puszczają nerwy. To się czyta i się płacze. I wyje z rozpaczy.

I to się nazywa mocne uderzenie! Myślałam, że „Pokój do płaczu”, którego współautorką (odpowiedzialną za obraz) jest Ka Klakla, będzie tym tomem wywołującym najwięcej emocji, generującym złość. A jednak pojawia się „Zdrowaś”, które wali między oczami i nie ogląda się na nic.


Po pierwsze to wiersze pisane emocjami, w których to gniew oraz ironia kreślą wersy. Nie oznacza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

https://www.instagram.com/p/C5sEsKXNf0I/?img_index=1

https://www.instagram.com/p/C5sEsKXNf0I/?img_index=1

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Och, co to za magiczna książka! Piękna okładka sugeruje, że odbiorcami jest raczej młodszy czytelnik (nastolatek), ale zapewniam, że im starszy – tym więcej przyjemności z lektury!

Oto spełnia się wielkie marzenie Penny! Po pozytywnej weryfikacji i śpiewająco zaliczonej rozmowie kwalifikacyjnej, kobieta dostaje upragnioną pracę w słynnej Galerii Snów DallerGuta! W trakcie swojej pracy jest świadkiem niezwykłych wydarzeń. Otóż do Galerii przybywają klienci, którzy nie mogą zasnąć. Proszą o sny, które rozwiążą ich problemy albo chociaż podpowiedzą co nieco. Zdarza się też incydent z kradzieżą drogocennej butelki oraz budzący najwięcej zainteresowania coroczny plebiscyt.

Dzieje się tu sporo, najwięcej w warstwie pwychologicznej. Obserwujemy bohaterów i relacje między nimi, a przede wszystkim wchodzimy głęboko w ich senne marzenia!

A jakież postacie przemykają w „Galerii Snów DallerGuta”! Są m.in. futrzaste noctilucasy, dbające, by ludzie nie zdejmowali swoich piżam czy przedsiębiorcze leprechauny. Choć najważniejsi są ci, co sny rozdają, projektują oraz – rzecz jasna, wszyscy śniący!

Lee Miye świetnie portretuje ludzi, dzieląc ich na kilka kategorii. To m.in. kierownicy pięter w Galerii oraz klienci – m.in. typ perfekcjonisty, miłego zrzędy, nerwowego egoisty, zadufanego naciągacza, to ktoś potrzebujący atencji, pochwał, zrozumienia, akceptacji, podziwu.

Klienci, którzy nie potrafią zasnąć reprezentują nas wszystkich – tu autorka pokazała najbardziej bodaj palące problemy współczesnych. Ludzie są nieszczęśliwi, samotni, zagubieni itp. Przydarzają im się mniejsze lub większe tragedie, jak rozpad związku, utrata bliskiej osoby, niespełnione ambicje, niezaspokojone potrzeby itd. Borykają się ze świeżymi ranami, ale też od dawna nieprzepracowanymi traumami.

Niesamowity świat stworzyła koreańska autorka! Lee Miye zadbała o każdy detal swojego baśniowego uniwersum. Jest m.in. książka, budząca sentyment, bo wychowali się na niej chyba wszyscy mieszkańcy – „Opowieść o Bogu Czasu i Trzech Uczniach”, jest coroczna ceremonia „Sen Roku”, którego zwycięzca zapisuje się w annałach, no i sama Galeria DallerGuta! Och, to dopiero sklep ze snami, co się zowie. Wszystko działa tu jak w zegarku, sny są dopieszczone, wpisujące się w potrzeby i kaprysy najbardziej wymagającego klienta! Wszak to najbardziej pożądany towar, za który płaci się… emocjami!

Ale czym w ogóle są sny, po co śpimy, śnimy i komu sny są w ogóle potrzebne? To kwestie, które mocno zajmują DallerGuta, wszak prowadzi senny biznes, oraz Penny, która po podjęciu pracy w Galerii zyskuje nieco szerszy ogląd na te kwestie. Czy potrzebujemy tylko dobrych snów, czy senne koszmary może też mają jakieś terapeutyczne działanie?

Motyw książki i opowieści jako takiej jest tu niezwykle ważny, „Opowieść o Bogu Czasu i Trzech Uczniach” zawiera bowiem historię powstania miasta i genezę Galerii Snów! Mamy też możliwość podczytać fragment tej wszechpotężnej historii. Bardzo żałuję, że ta poetyckość i baśniowość tak szybko opuściły tę historię. Powieść miała naprawdę cudne otwarcie, a potem ten nastrój się ulotnił na rzecz rozmaitych gierek międzyludzkich.

Autorka ustami swoich bohaterów porusza całkiem ciekawe zagadnienia. Poza snem, jego sensem, funkcjami i tajemnicami, są to m.in. pytania o przyszłość. Dobrze jest wiedzieć, co nam się przytrafi, czy lepiej pozwolić życiu na swój bieg i jedynie oczekiwać efektów? A gdybyś miał kontrolę nad tym, co ci się śni, to w jakie krainy byś się zapuszczał?

Jednak sny to przecież tylko pretekst, by po raz kolejny, choć nieco inaczej i na własnych warunkach, opowiedzieć o człowieku i jego skomplikowanym wnętrzu, wszelkich bolączkach oraz radościach. I o świecie, który ma mnóstwo do zaoferowania, ale też wiele tajemnic do odkrycia!

Pozwolicie sobie na odrobinę koreańskich, literackich snów?

Och, co to za magiczna książka! Piękna okładka sugeruje, że odbiorcami jest raczej młodszy czytelnik (nastolatek), ale zapewniam, że im starszy – tym więcej przyjemności z lektury!

Oto spełnia się wielkie marzenie Penny! Po pozytywnej weryfikacji i śpiewająco zaliczonej rozmowie kwalifikacyjnej, kobieta dostaje upragnioną pracę w słynnej Galerii Snów DallerGuta! W trakcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ojcze mój” to dramat, w którym mamy właściwie tylko czwórkę bohaterów. Każda scena to pewien wycinek ich rzeczywistości. I tak, widzimy m.in. chłopca, z którym mama gra w piłkę. To budzi sensację kogoś wokół, bo przecież stereotyp podpowiada, że jednak ojciec trenuje syna. Ale ojca nie ma.


Ten brak wzorca nakłada się na problemy tożsamościowe Łukasza, z których wyrasta też trauma (uzależnienia, terapie) oraz jakiegoś rodzaju kryzys męskości. Dlatego jako dorosły już człowiek postanawia poszukać ojca, by zrozumieć to, z czym zmagał się przez lata. Odnajduje człowieka chorego na Alzheimera („choruję na niepamięć” – definiuje pan Norbert). To swego rodzaju ironia tragiczna, bo w tym stanie mężczyzna nie pamięta już kim sam jest. Choroba sprawia, że i jemu zostaje konsekwentnie odbierana tożsamość.

Ta historia – spotkania ojca i syna, jak to w utworach dramatycznych, dzieje się w dialogu. Grzegorz Górny kreśli ciekawe rozmowy. Tu kryje się mnóstwo emocji. Bohaterowie ścierają się słownie, dokuczają sobie, może nawet na swój sposób się mszczą. Łukasz nieustannie „oskarża” – np. „o ten konkretny dzień, kiedy koledzy pytali, czy mam mamę z chujem, czy ojca z cyckami”, „o ten nieukojony ból”, o brak męskości. W tym kontekście bardzo ciekawa jest wypowiedź matki, która sprawy widzi po swojemu.

Nie ma tu jednak porozumienia, jakiego się spodziewamy. Czy finał zbliży ich na tyle, że pojawi się czułość? Czy ona jest w nas i czeka na uwolnienie, czy jednak jej trzeba uczyć się od małego? I skoro żaden z nich wcześniej jej w sobie nie miał, to czy teraz może się wykrystalizować?

Ta książka pokazuje, jak ważne są relacje między ludźmi, szczególni najbliższymi. Bohaterowie Górnego są pozbawieni tego pierwiastka, a my obserwujemy jak sobie radzą z tą kwestią. Każdy z nich usiłuje jakoś okiełznąć swoje tu i teraz. Jednak nie przyglądają się życiu głęboko, szukając w nich siebie i swojego miejsca. Raczej karmią się tymi brakami oraz szukają winnych, przerzucają się odpowiedzialnością. Są nastawieni raczej na walkę i udowadnianie kto bardziej zawiódł niż na zrozumienie i/lub przepracowanie swoich traum.

„Dramatem istoty ludzkiej jest pustka, którą trzeba wypełnić” – zwierza się Łukasz. Ale czy na pewno trzeba? Może właśnie wyzwoleniem będzie zaakceptować pewne luki. Bohater odnalazł ojca, ale czy to sprawiło, że poczuł spełnienie, szczęście, odzyskał harmonię? Lepiej tworzyć więzi, które ranią czy żyć bez nich?

Znajdziemy tu wiele ciekawych refleksji, m.in. dość oryginalna kwestia wstydu, jaki bywa przekazywany z pokolenia na pokolenie i zazwyczaj są nimi obciążane dziewczynki. Jest wtedy elementem „wychowania”. U Górnego ten wstyd jest też dość widoczny, już od pierwszej sceny. I co najbardziej interesując – najpierw Łukasz wstydzi się braku ojca, a potem – jego obecności. Znamienne też wydaje się mówienie do Norberta „pan” niemal przez cały czas.

Warto jeszcze wspomnieć tu właśnie o tych pokoleniowych schematach. Tworzymy relacje bez głębi, od wieków ugruntowując stereotypy i pewne (często bardzo krzywdzące i szkodliwe) wzorce zachowań. Górny, może w nieco przerysowany (a może właśnie wcale nie) sposób pokazuje je w przywoływanych z pamięci bohaterów sytuacjach, ale i w monologach, np. pana Norberta w scenie 9:

[fragm. na blogu]

„Ojcze mój” to książka skrywające w sobie ludzkie dramaty i traumy. Górny prowokuje do zajęcia stanowiska, do refleksji i wiwisekcji własnych relacji z bliskimi. Ale najbardziej chyba zależy mu na wysłuchaniu bohaterów, których historia może stać się swoistą przestrogą. A włączanie między rozmowę mężczyzn pewnych wyimków „ze świata” każe pomyśleć także i o tym, co tak naprawdę kształtuje naszą osobowość. Szczególnie w sytuacjach takich jak z książki – gdy nie robi tego rodzic?

Grzegorz Górny potrafi zaskoczyć czytelnika. Ale o tym przekonacie się sami, w ostatniej scenie, gdzie wszystko, co sobie dotąd pomyśleliście, rozwieje się niczym stos liści przy silnych podmuchach wiatru…



Autor za projekt tej książki zdobył pierwsze miejsce (w kategorii dramat) w V Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką -– Nowy Dokument Tekstowy/

„Ojcze mój” to dramat, w którym mamy właściwie tylko czwórkę bohaterów. Każda scena to pewien wycinek ich rzeczywistości. I tak, widzimy m.in. chłopca, z którym mama gra w piłkę. To budzi sensację kogoś wokół, bo przecież stereotyp podpowiada, że jednak ojciec trenuje syna. Ale ojca nie ma.


Ten brak wzorca nakłada się na problemy tożsamościowe Łukasza, z których wyrasta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za tą zaskakującą i budzącą konsternację okładką kryje się prawdziwa poetycka uczta! Już sam tytuł zbioru Tomasza Lorenca zapowiada, że będziemy tu kroczyć po ścieżkach nieoczywistych, zwodniczych, nieustannie się rozwidlających. „Gładzenie zwierząt” – to tytułowe wyrażenie, jeszcze przed lekturą, daje szerokie pole do interpretacji. Jednak po przeczytaniu – tych możliwości raz będzie przybywać, to znów będą się kurczyć! Taka to poezja!

Męski podmiot oprowadza nas po świecie zwyczajnym, prozaicznym. A jednak wiedzie nas wcale nie głównym szlakiem, a raczej zbacza na manowce. Wciela się w rolę swoistego przewodnika, który pokazuje, że można żyć inaczej – pełniej, głębiej! Mało tego, podmiot – dzięki kuglarskim sztuczkom lirycznym, pokazuje także, jak to jest być „żytym”! Zmienia perspektywy, umożliwia patrzenie jednocześnie z zewnątrz i (do) wewnątrz – na to, co nas otacza, ale i do (od) środka – na to, co wypełnia.

Urzekają mnie te gierki poetyckie Lorenca. Przestrzeń wiersza jest u niego polem eksperymentu (także formalnego). Dzięki językowym zabiegom autor jest w stanie tworzyć wielowymiarowe opowieści – o człowieku, o naturze i wzajemnych interakcjach, o świecie i jego potrzebach.

[tekst wiersza na blogu]

Niezwykłe są metafory i porównania autora. One prowadzą w kolejne rejony refleksji. Lorenc buduje te opowiastki za pomocą serii obrazów, impresjonistycznych kadrów, jakie pogłębia poprzez niejednoznaczność, aluzje, skojarzenia.

Mamy zatem człowieka uwikłanego w relacje z naturą. To byt zdający się ulegać przeobrażeniom – potrafi bowiem przybierać postać istot, o jakich rozmyśla, z którymi współistnieje. Opowiada o niełatwych rzeczach. Czasem bywa delikatny, bo przecież nie mówi wprost, zwodzi nas trochę, dystansuje, by w finale utworu nie mieć nad nami litości. A niekiedy właśnie nie oszczędza nas ani trochę, a puentą tylko potęguje emocje.

Są w tym zbiorze wielkie cierpienie i piękno, bezduszność i czułość, obcość i empatia. Jest człowiek i jest przyroda. I mogłoby się wydawać, że to połącznie naturalne, ale nic bardziej mylnego. I wiersze Tomasza Lorenca pokazują, że nie bez powodu ludzi umieszczamy obok natury, bo przecież instynktownie oddzielamy świat ludzi i świat zwierząt (niczym mięso od kości). Bo wcale nie jesteśmy jednością, nie jesteśmy równi. Ciągle nam jeszcze wiele brakuje, nadal atakujemy z pozycji intruza.

Człowiek bywa antybohaterem lirycznej przestrzeni u Lorenca. To ten, co burzy porządek, wkłada ręce w czystą taflę wody, octem „rozpuszcza skrzep w [kaczej – K.M.] głowie” czy „używa narzędzi”.

Ten tom wobec tego można potraktować jako swoisty hołd oddany zwierzętom. Przy czym poetycka „zoolatria” Lorenca nie tyle wynosi je do roli bóstwa, co raczej człowieka sprowadza do roli oprawcy. W „Gładzeniu zwierząt” poeta pokazuje kontrast między spokojną egzystencją kaczki, świni, czy pszczoły a bestialskim budzeniem tego porządku przez ludzką ingerencję. Człowiek-kat jest drapieżnikiem, który zniewala, zabija i (najczęściej) zjada swoje ofiary.

A jednak i to tylko część prawdy. Bo w wierszach tego zbioru jest też dużo czułości, kierowanej w stronę człowieka. Podmiot Lorenca jest wnikliwym obserwatorem, skupia swoją uwagę na nawet najdrobniejszych aspektach. Naprawdę wiele widzi, nic mu nie umknie. I pochyla się nad tym, co go porusza. Kreśli przed nami portrety niezwykłe, bardzo ciekawe – w ujęciu i wymowie, jak choćby „trucicielkę”. Autor daje tym czytelnikowi różnorodne zagwozdki, także moralnej natury.

Znajdzie się tu też kilka prztyczków danych współczesności, tej szeroko pojętej. Ale i w tym temacie Lorenc jest dość wszechstronny, a jego wiersze wnikają bardzo głęboko pod powierzchnię tematu. Można pomyśleć, że w tekstach „o ludziach” autor traktuje nas jako po prostu gatunek zwierząt, który także jest „gładzony” i to w wymiarze najbardziej smutnym i bolesnym – bo poprzez autodestrukcję. Poeta wszak nie przechodzi obojętnie wobec takich kwestii jak choćby wojna w Ukrainie.

Wielkim walorem poezji Lorenca jest niejednoznaczność. Autor tworzy konkretne sceny i właściwie nie ma problemu ze zwizualizowaniem sobie opisywanej sytuacji. A jednak nie dopowiada wszystkiego, urywa pewne wątki, żongluje frazami, sprawnie operuje przerzutnią. To sprawia, że wkrada się nieoczywistość, droga interpretacyjna rozwidla się, sensy się namnażają. I dzięki temu także te wiersze stają się opowieściami uniwersalnymi.

Dość gęsta jest atmosfera wierszy z „Gładzenia”. Właściwie to można czuć się tu jak pod wodą, zresztą w te rejony także nas podmiot zabiera. To porównanie ma na celu ukazać, że z jednej strony wszystko w tej poezji płynie swoim naturalnym nurtem, choć niekiedy wpada do niego coś, co burzy stałą strukturę. Najczęściej zaś zachłystujemy się tymi wersami – najpierw wrażenie na nas robią pomysły autora, a potem jego przesłania…

[tekst wiersza na blogu]

Genialny jest Lorenc w lawirowaniu między sensami, w płynnych (i czasem łatwych do przeoczenia) zmianach perspektywy, w tych wszystkich (bardziej lub mniej) subtelnych nieoczywistościach oraz celowym zwodzeniu czytelnika. Jestem pod wielkim wrażeniem, ile możliwości odczytania tworzy autor, jak bardzo pozwala odbiorcy wnikać w te konstrukcje. No i jak dużo nam oferuje!

Z ogromną przyjemnością oraz satysfakcją łamiemy poetyckie szyfry Lorenca, obserwujemy jego niewiarygodny zmysł językowy, który pozwala na precyzję wypowiedzi i równocześnie otwiera kolejne wymiary. Z uwagą śledzę te gry napięć, jakie dzieją się tu w warstwie języka. Zachwycam się tymi labiryntami, gdzie autor tak znakomicie przechodzi ze sfery słów w obręb obrazu. I odwrotnie.

Odbieram ten tom także trochę jak poszukiwanie jeszcze swojego optymalnego sposobu wyrazu. Bo widać, że Tomasz Lorenc ma sporo do powiedzenia, jego refleksje są niezwykłe, często wskazuje on bardzo nietypowe kierunki, prowokuje do myślenia abstrakcyjnego. Autor testuje, bada możliwości, pojawia się sporo eksperymentów oraz zabawy, także formą. Jestem bardzo ciekawa, w jakiej odsłonie zaprezentuje się w następnej książce.

Mnóstwo uczuć kiełkuje podczas czytania. To wielka zasługa Tomasza Lorenca, który potrafi tak sprytnie manewrować między słowami, zaganiać nas w kozi róg i znienacka podrażnić czułe miejsca. I robi to znakomicie. Poprzez humor, obraz (czasem ocierając się o poetykę szoku poprzez makabrę, naturalistyczny opis), ironię, groteskę. Lorenc lubi rozmaite zabawy słowne – one zawsze służą mu do czegoś więcej niż tylko do funkcji ludycznej. Bo nie w głowie mu nas rozweselać lub poklepywać po plecach, gdy obok „pióra chlapią po oczach i ścianach”, gry trwa „obcinanie skrzydeł żyletką brzytwą”, „zdychają świnie”. Często zahaczamy tu również o kwestie uniwersalne, moralne, metafizyczne.

Te wiersze silnie tętnią. Pulsują jeszcze długo po lekturze. Obrazy powracają pod powieki, każą się nieustannie oglądać. A potem jeszcze oczekują emocji, a one nadchodzą, a jakże! I nad tym już nikt nie ma kontroli…

Za tą zaskakującą i budzącą konsternację okładką kryje się prawdziwa poetycka uczta! Już sam tytuł zbioru Tomasza Lorenca zapowiada, że będziemy tu kroczyć po ścieżkach nieoczywistych, zwodniczych, nieustannie się rozwidlających. „Gładzenie zwierząt” – to tytułowe wyrażenie, jeszcze przed lekturą, daje szerokie pole do interpretacji. Jednak po przeczytaniu – tych możliwości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ewa Elżbieta Nowakowska złożyła tom, który można czytać o każdej porze dnia i nocy. „Nareszcie” składa się bowiem z kilku cząstek, których tytuły odpowiadają poszczególnym cząstkom doby, a tom wieńczy część pt. „O trudnej do ustalenia porze”, gdzie wyjaśnia się, kto tak naprawdę zarządza czasem!

Autorka „Gwiazdy drapieżnika” złożyła kolejny fantastyczny tom, pełen wzruszeń i wielkich emocji, gdzie natura jest tym bytem nadrzędnym, z którym nie tylko się współistnieje, ale po prostu nim otula. To rośliny są powiernikami poetyckich modlitw oraz wszelkich intymnych sekretów żeńskiego podmiotu.

„Późnym wieczorem” rozpoczyna się ta poetycka opowieść. Wkraczamy w świat lirycznej baśni, gdzie drzewo odzyskuje swój pradawny majestat, gdzie rozsadzanie kwiatów jest głównym punktem w rozkładzie dnia. „W nocy” zaś jest czas na podglądanie „życia gwiazd” i na „skreślanie” z wierszy „słów powszechnie uznanych za przeraźliwe”.

„Wcześnie rano” dzieją się same magiczne rzeczy! Zmienia się czas, spada śnieg, a wszystko to skrzętnie notuje podmiot w poetyckim notesie. „Deserem / ze świateł / w waniliowej polewie” delektujemy się „Przed południem”. Natomiast „W [samo – K.M.] południe” to czas „słonecznego nieba”. Wiele obserwacji podmiot czyni „Po południu” – wtedy prowadzi rozmowy, podpatruje ludzi w „ogrodzie botanicznym”. „O zmierzchu” wysiewają się buki, „drzewa wydychają tlen”.

To zdumiewające, jak bardzo naturalne jest bycie podmiotu w świecie przyrody, właściwie jej współbycie. Zwracają uwagę choćby takie detale jak jedzenie „bułki z masłem” przy rozsadzaniu (co skądinąd też jest dla niej „bułką z masłem”) gwiazdy betlejemskiej – dwie zupełnie naturalne dla kobiety czynności.

Albo jaki piękny fragment o oglądaniu „zatłoczonego albumu rodzinnego”:

[tekst wiersza na blogu]

Gdzie indziej znów kobieta ze zbioru przyznaje, że „rusałka żałobnik” jest dla niej jak „bliska krewna”. E. E. Nowakowska rozczula takimi pięknymi scenkami, wplecionymi w codzienność swojego wrażliwego podmiotu.

Zupełnie nie budzi zaskoczenia przeglądanie się kobiety w przyrodzie. Szukanie w niej zrozumienia dla siebie, prób ugruntowania własnej pozycji w świecie. Podmiot Nowakowskiej usiłuje głębiej zrozumieć siebie poprzez świat flory. Toteż swoje stany emocjonalne oraz różnorakie uczucia (także te dotyczące aktu twórczego, wszak „ja” liryczne to też poetka) porównuje do tego, co tak dobrze jej znajome, jak np.:

[tekst wiersza na blogu]

Przemiany w człowieku, szczególnie zachodzące z racji upływu czasu, kobieta również porównuje do przyrodniczych widoków, np. „moją twarz / skuł pofalowany lód”.

Podmiot kroczy przez ten świat natury, „inwentaryzuje jesień”, sprawdzając ile liści pozostało drzewach, „prowadzi rejestr pokrzyw”, tworzy „opis ogrodu”. Usiłuje „zapamiętać / kolejność chmur” i „Jak alchemik / zbiera rosę z liści”.

„Nareszcie” to tom pachnący igliwiem, tu „Słońce wytrawny farmaceuta / wlewa mikstury / przez otwory źrenic”. W słowach Nowakowskiej „przybywa chlorofilu”, a „przestrzeń nabiera / właściwego wymiaru”.

To poezja, na jaką się czeka i jakiej wypatruje się między promieniami słońca, w gąszczu szumiących liści i w blasku gwiazd. Ale już jest. Nareszcie.

Ewa Elżbieta Nowakowska złożyła tom, który można czytać o każdej porze dnia i nocy. „Nareszcie” składa się bowiem z kilku cząstek, których tytuły odpowiadają poszczególnym cząstkom doby, a tom wieńczy część pt. „O trudnej do ustalenia porze”, gdzie wyjaśnia się, kto tak naprawdę zarządza czasem!

Autorka „Gwiazdy drapieżnika” złożyła kolejny fantastyczny tom, pełen wzruszeń...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po świetnym, trzymającym w napięciu, „Pograniczniku”, Joanna Bagrij powraca z równie udanym „Nadbrzeżnikiem”!


Lena Dobrowicz już w „Pograniczniku” dała się poznać jako rasowa policjantka, z dużym doświadczeniem, szanowana przez kolegów. Najbardziej, co może być zaskakujące, ceni się ja za szczerość: „Klnie jak szewc i mówi to, co myśli. Niczego nie ukrywa”. (Choć mnie osobiście takie nagromadzenie przekleństw nieco odstrasza).

W poprzedniej powieści również autorka wymienia liczne zalety swojej bohaterki, choć nie tworzy z niej herosa, wykazując też drobne minusy: „miała doskonałą pamięć do wrażeń, odczuć i emocji, które jej towarzyszyły. Dzięki temu zapamiętywała różne detale, ale poskładanie ich w całość zajmowało jej nieco czasu. Zdarzało jej się wyciągać pochopne wnioski”. To właśnie sprawiło, że została oddelegowana z „jednej z najlepszych w Polsce jednostek do walki z przestępczością zorganizowaną” do komisariatu w Orlicy.

Po trzech rozwiązanych sprawach z „Archiwum X”, Lena Dobrowicz marzy o pracy przy bieżących śledztwach. W dodatku z dala od wielkich jednostek. Regalice wydają się właśnie tym, czego obecnie szuka. Nawet nie przeczuwa, że jej obecność w tej mieścince wcale nie musi być dziełem przypadku… Czy i tym razem kobieta, która jest zdecydowanie kimś więcej niż tylko funkcjonariuszką (to „mścicielka”!), rozwikła morderczą zagadkę? Czy jednak wpadnie w podstępną pułapkę?

Podoba mi się, że główną bohaterką jest kobieta. Lena to silna babka z charakterem. Mocno stąpa po ziemi, jest profesjonalistką, a w dodatku ma ten legendarny zmysł policyjny. A to nie wszystkim się podoba. Lena ma też słabe strony, wszak autorka nie idealizuje swojej postaci. I to jest wielka zaleta tego cyklu – spotkamy tu ludzi z krwi i kości, zmagających się ze swoimi skomplikowanymi historiami. To z pewnością będzie jeden z wyróżników prozy Bagrij.

Pisarka wypracowała sobie też charakterystyczny styl. W obrębie tego cyklu kryminalnego także jest konsekwentna, co świetnie wpływa na spójność serii. Jako tytuły rozdziałów mamy pewne hasztagi, które nieco podpowiadają. Początki rozdziałów to naprzemiennie zapis myśli Leny oraz wpisy z pamiętników (i to jedyny zgrzyt, jaki wyłapałam – w początkowej partii, gdy ewidentnie mamy do czynienia z zapiskami dziecka, nie wszystko brzmi naturalnie, choć należy dopuścić możliwość, że dzieci z traumą bywają o wiele bardziej dojrzalsze niż rówieśnicy). Wiele się z nich dowiadujemy o tej postaci, o jej wrażliwości lub jej braku, o inteligencji, szukamy jakichś wskazówek, motywów, czegoś, czymś zdradzi się przed czasem…

Ten bohater przyznaje się do zdolności „dostrzegania pieprzonego zła” w ludziach (i w samym sobie). Czy zatem swoją misją ustanowił wymierzenie ukaranie grzeszników? Być może. Choć niekoniecznie. Na pewno dowie się tego Lena Dobrowicz. Widzimy w jej refleksjach, skierowanych prosto do zabójcy, jakimi ścieżkami myślenia się kieruje, jak bardzo wyprzedza w rozumowaniu swoich kolegów po fachu. Jest zawsze te dwie myśli dalej i doskonale czyta umysł mordercy. Spodziewa się pewnych zachowań, zna także własne ograniczenia, co czyni ją jeszcze bardziej skuteczną.

Te wprowadzenia do rozdziałów są także pretekstem do dyskusji o tematach ważnych społecznie, o istocie dobra i zła. Dobrowicz ma arcyciekawe spostrzeżenia, m.in. o demonizowaniu morderców, przy jednoczesnym niezauważaniu, że to najczęściej ludzie tacy jak my, niewyróżniający się z tłumu. Bo zło płynie we krwi, a zatem nie zawsze można na podstawie zewnętrznych cech stwierdzić, kto okaże się psychopatą…

No i oczywiście jest też tu kilka ciekawych i ważnych tematów w tle, choćby wychowanie się w domu dziecka, problemy małżeńskie, trudne relacje, traumy itp. Bagrij pozwala nam pozaglądać w intymne życie bohaterów i poprzyglądać się, z czym na co dzień muszą się zmagać.

Naprawdę, „Nadbrzeżnik” to świetna proza, którą można chwalić za niemal każdy aspekt. Czytelnicy będą zachwyceni nawiązaniami do lokalnych legend. To wprowadza pewien pierwiastek tajemnicy, czegoś surrealistycznego, stale umykającego. To po prostu „ożywia” śledztwo, wzbudza dodatkowe emocje. Jest też lawirowanie między przeszłością a tu i teraz.

Po świetnym, trzymającym w napięciu, „Pograniczniku”, Joanna Bagrij powraca z równie udanym „Nadbrzeżnikiem”!


Lena Dobrowicz już w „Pograniczniku” dała się poznać jako rasowa policjantka, z dużym doświadczeniem, szanowana przez kolegów. Najbardziej, co może być zaskakujące, ceni się ja za szczerość: „Klnie jak szewc i mówi to, co myśli. Niczego nie ukrywa”. (Choć mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

te niskie oceny to przesada i wynikają raczej z czegoś innego (może kogoś uwierają podróże autorki?) niż rzetelnego spojrzenia na książkę. Może i nie jest to zbiór a la naukowe kompendium, ale naprawdę porządnie przygotowana publikacja i sporo informacji na temat.

ja oceniam na 8, ale dla równowagi tych dziwnych ocen, zakreślam nieco więcej gwiazdek. I trzymam kciuki za kolejny ciekawy temat!

te niskie oceny to przesada i wynikają raczej z czegoś innego (może kogoś uwierają podróże autorki?) niż rzetelnego spojrzenia na książkę. Może i nie jest to zbiór a la naukowe kompendium, ale naprawdę porządnie przygotowana publikacja i sporo informacji na temat.

ja oceniam na 8, ale dla równowagi tych dziwnych ocen, zakreślam nieco więcej gwiazdek. I trzymam kciuki za...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 1001 porad dla rodziców i terapeutów dzieci z autyzmem i zespołem Aspergera Ellen Notbohm, Veronica Zysk
Ocena 8,0
1001 porad dla... Ellen Notbohm, Vero...

Na półkach:

bardzo pomocne treści dla rodziców małego dziecka (przedszkole, ed. wczesnoszkolna)

bardzo pomocne treści dla rodziców małego dziecka (przedszkole, ed. wczesnoszkolna)

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

nuuuuda

nuuuuda

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy na półce z nowościami mojej ulubionej księgarni jest książka, pozwalająca odkryć magię czytania na nowo? Taka, która sprawia rozkosz czytelniczą i nie chce jej się odkładać za nic w świecie? Tak, tak, tak!


Zupełnym objawieniem była dla mnie debiutancka powieść Meg Shaffer! Dobrze wiem, że „Gra w życzenia” nie jest literaturą na miarę Nagrody Nobla, ale sprawia tak wiele przyjemności, że po prostu trzeba ją przeczytać!

W zasadzie mamy tu dwie opowieści w jednej. Bo oto wielki pisarz bestsellerowej serii dla dzieci przestaje tworzyć. To istna katastrofa! Żyje ukryty na swojej „Wsypie Zegarowej” i od dawna niczego nie pisze. Sprawia tym ogromny zawód całej rzeszy swoich mniejszych i większych fanów.

Jakież to zaskoczenie, dla niemal całego świata, gdy pewnego dnia Jack Masterson organizuje konkurs, w którym do wygrania będzie jego najnowsza powieść! Sprawa jest warta zachodu, bo istnieje tylko jeden egzemplarz! Ale i to nie wszystko! By móc wystartować w zabawie, trzeba otrzymać specjalne zaproszenie. Tylko czworo osób może na nie liczyć – to są ludzie, którzy w dzieciństwie odwiedzili Jacka na jego legendarnej wysepce. Najczęściej po prostu uciekli z domu, by móc spędzić ze swoim ukochanym autorem wspaniały czas.

Bo należy wspomnieć, że Jack jest niesamowity. Starannie odpisuje na listy młodych czytelników, ale tylko te, które mocno go poruszają. Wyczulony jest na dziecięcą krzywdę, ale i na odwagę młodych. Wydaje się, że to nie tylko literacki zabieg, ale że naprawdę słucha życzeń i je spełnia! Tak jak Mistrz Mistrzowski w jego książkach!

Opowieścią w opowieści są natomiast fragmenty ze wspaniałej serii Mastersona. Tymi książkami zaczytują się już kolejne pokolenia! Uczestnicy „gry w życzenia” także zaszczepiają miłość do serii „Wyspy Zegarowej” wśród swoich bliskich. A podczas pobytu w gościnie u Mastersona będą niejako odgrywać sceny z książek!

Najbardziej o wygranej marzy Lucy, pomoc przedszkolna, która chce adoptować Christophera, by stworzyć mu dom, na jaki chłopiec zasługuje. Jednak Jack ustalił surowe reguły, a jego zagadki są dość wymagające! Łatwo nie będzie, a i po drodze wydarzą się naprawdę skomplikowane rzeczy, które będą wymagały trudnych wyborów.

Mogę zapewnić, że cokolwiek czytelnik nie pomyśli przed lekturą lub w trakcie, Meg Shaffer potrafi jednak zaskoczyć! Więc śmiało dajcie się porwać tej pięknej opowieści!

Uprzedzam jednak, że obok cudownych, pełnych magii oraz tajemnicy historii z Wyspy Zegarowej, znajdziemy tu też wyznania bardzo smutne, rozrywające dusze i łamiące serce. Głównie Shaffer opisuje człowieka w jego dojmującej samotności. Każdy z bohaterów jest właściwie sam ze swoim bagażem. Jako dzieci uciekali w świat fascynujących książek, marząc, by zjawić się w tym uroczym i niesamowitym miejscu, o jakim czytali.

Dopiero u Mastersona wyjawiali swój ból. I najbardziej poruszające jest bodaj to, że każda z tych historii dotyczy relacji z bliskimi. Dzieci czują się niekochane, porzucone, ignorowane. Szukają więc tej czułości u obcych, niejednokrotnie wiele ryzykując. Bo przecież nie wszystkie opowieści kończą się happy endem…

„Gra w życzenia” to powieść cudowna, utrzymana w nieco baśniowej konwencji, z mnóstwem atrakcji czekających co krok na czytelnika. Czytanie tej książki to jak „wkroczenie do świątyni swoich dziecięcych snów”!


PS „Musimy być wystarczająco odważni, aby nie rezygnować z życzeń i się nie poddawać”!

Czy na półce z nowościami mojej ulubionej księgarni jest książka, pozwalająca odkryć magię czytania na nowo? Taka, która sprawia rozkosz czytelniczą i nie chce jej się odkładać za nic w świecie? Tak, tak, tak!


Zupełnym objawieniem była dla mnie debiutancka powieść Meg Shaffer! Dobrze wiem, że „Gra w życzenia” nie jest literaturą na miarę Nagrody Nobla, ale sprawia tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieustannie zadziwia mnie jak wiele poeci są w stanie przekazać w miniaturach poetyckich. Tomasz Majzel jest niesamowity w tak krótkiej formie. Jego wiersze to czasem zaledwie kilka słów, ale tak świetnie zestawionych, że tworzą wielką opowieść o uniwersalnym charakterze.

Z wielką radością i dreszczem podekscytowania odkrywa się te wiersze, mimo że to przecież „treny, echa, tropy”, sugerujące raczej treści o sporym ciężarze.

I właściwie tak jest, bo świat poetycki tego zbioru jest trudny. Bo przecież trzeba zdążyć „zostawić ślad / anonimowo”, bo „nikt nie wie / jak tam być”, wszędzie (pozostawiamy) „niepotrzebnie / niepotrzebne / rupiecie”.

Wisi nad podmiotem widmo „pajęczyn”, które niedługo pewnie się już pojawią. Jego postrzeganie świata świetnie podsumowuje wyznanie: „trzymam jabłko ale myślę o pestkach”. Podmiot nie chce czy nie potrafi cieszyć się życiem? Czy świadomość nieuchronności swojego losu aż tak bardzo mu ciąży, że niestrudzonym oczekiwaniem końca naznaczył własną egzystencję?

Nawet jeśli pojawią się jakieś „Małe radości”, to jedynie pozorne:

[tekst wiersza na blogu]

To zwątpienie jest obezwładniające, jeszcze donośniej wybrzmiewa w wierszu bez tytułu:

[tekst wiersza na blogu]

Poza zmartwieniami odnośnie do własnego losu, podmiot niepokoi się też o to, co wokół, np.:

[tekst wiersza na blogu]

Podmiot to niezwykle wrażliwy i uważny obserwator, mimo wszelkich obciążeń, które widać powyżej, nie zatracił swojego bodaj najbardziej wartościowego zmysłu:

[tekst wiersza na blogu]

Poza znakomitym stylem, ta książka jest też ciekawie złożona. A to daje kolejne możliwości odczytania zarówno pojedynczych utworów, jak i całości! Krótka forma wymusza biegłość językową. Tu już trzeba ważyć słowa i odpowiednie je zestawiać, bo – tak jak w tym tomie – czasem to zaledwie kilka wyrazów organizuje wiersz i wynikającą z niego opowieść.

Jak choćby w miniaturze „Ona”, gdzie autor bawi się w zasadzie jednym słowem, tworząc liryczną scenkę sytuacyjną:

[tekst wiersza na blogu]

Czasem zaś poeta łączy kilka chwytów, z dominującą wieloznacznością, która stanowi podstawowy koncept, widać to m.in. w wierszu:

[tekst wiersza na blogu]

A znakomitym połączeniem tego, o czym wspominam wyżej jest bodaj najkrótszy utwór tomu – „Jutro”:

[tekst wiersza na blogu]

Dla miłośników poezji szczególnie fascynująca będzie część IV – „Opis”, gdzie wszystkie teksty w mniej lub bardziej bezpośredni sposób odnoszą nas do sfery pisania, czytania, rozumienia świata poprzez język.

Załączone przykłady świetnie obrazują tę poezję. „Treny, echa, tropy” to poważna w wymowie, ale swobodna w formie liryka. Te minorowe nastroje Tomasz Majzel nieco równoważy wszelkimi żonglerkami słownymi, aluzjami i niedopowiedzeniami. Zostawia sporo miejsca czytelnikowi w każdym wierszu. Autor jest naprawdę niesamowity w opisywaniu naszego tu i teraz – codziennych zdarzeń, ale i głęboko skrywanych refleksji, lęków czy wątpliwości. Jestem pewna, że wszyscy odnajdziemy się w tym zbiorze. A niektórzy zostaną tu na dłużej.

Nieustannie zadziwia mnie jak wiele poeci są w stanie przekazać w miniaturach poetyckich. Tomasz Majzel jest niesamowity w tak krótkiej formie. Jego wiersze to czasem zaledwie kilka słów, ale tak świetnie zestawionych, że tworzą wielką opowieść o uniwersalnym charakterze.

Z wielką radością i dreszczem podekscytowania odkrywa się te wiersze, mimo że to przecież „treny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Och, co też tym razem Autor Nieznany. wyprawia z językiem, z semantyką! Po dwóch niezwykłych powieściach („Nawiść” oraz „Dotyka…”) może się wydawać, że już pisarz nas niczym nie zaskoczy. To zupełnie błędne przekonanie.


Niebanalny pomysł, znów – coś, czego jeszcze w literaturze nie było! Dla mnie „TrójJednia” to korporacyjna baśń grozy! To swoista „fantasmalegoria” dzisiejszych czasów.

Generalizując, można powiedzieć, że styl Autora Nieznanego. pozostaje niezmienny. A więc to nadal ten charakterystyczny język – badawczy, nastawiony na znaczenia, na sensy, na zabawę (choć nie w sensie wyłącznie rozrywki, ale i fantazji, eksperymentów, poszerzania granic!). Ale to nie byłoby do końca prawdą. Bo styl autora zmienia się w każdej odsłonie – wszystkie książki mają wspólny mianownik, ale też swój unikatowy licznik (że tak to ułamkowo ujmę – coś niecoś się udziela po lekturze he, he).

Wierny czytelnik zauważy, że każda powieść Autora Nieznanego. jest w zasadzie zupełnie inna, choć sprawiają wrażenie, że wiele je łączy. I to jest ogromna zaleta autora. Bo jakąż to trzeba mieć umiejętność, żeby pozostawić wrażenie spójności swoich tekstów, przy jednoczesnym zaznaczaniu ich osobności!

„TrójJednię” wyróżnia więc ciekawy pomysł oraz niebanalne podejście do opisywania świata. To tu pisarz pokazał, jak wiele mamy możliwości obserwacji tego, co nas otacza. Jak mało jesteśmy uważni, jak zamknięci na pewne sprawy. I podpowiedział też, że to nie my jesteśmy centrum wszechświata, że nasz punkt widzenia to zaledwie jeden ze sposobów odbioru rzeczywistości. Dlatego po lekturze większość z nas z pewnością pokusi się o próbę patrzenia z innej perspektywy (np. co widzi droga w momencie wypadku samochodowego?).

Zdumiewa mnie niesamowita wnikliwość Autora Nieznanego. Mam wrażenie, jakby nad każdym wyrazem spędzał mnóstwo czasu, obracając go we wszystkie strony, wywracając na nice, nieustannie szukając, ile z jednego słowa można jeszcze wycisnąć. A okazuje się, że naprawdę dużo. I autor to robi. A nawet sporo też dokłada od siebie. Parafrazując go: Autor Nieznany. „szasta sobie bon motami, jakby czytał z promptera”.

Jestem przekonana, o czym już kiedyś wspominałam, że jego neologizmy prędzej czy później wejdą do powszechnego użycia, bo są znakomite, idealnie oddające sedno tego, na co wskazują. Możemy z „TrójJedni” dowiedzieć się, jak bardzo pojemna jest polszczyzna, jak fascynująca, ale też jak wiele jeszcze można na tym polu zdziałać. Polska leksyka nie jest zamknięta w sztywnych ramach, ona aż prosi się o nowe!

Bardzo ciekawy jest chwyt z przesunięciem lub nawet odwróceniem znaczeń! Autor Nieznany. rozbebesza związki frazeologiczne oraz inne spetryfikowane wyrażenia i trzema zgrabnymi szwami łączy je na powrót, już w nowej konfiguracji, albo zupełnie część materiału wywlekając na nice.

Ale język to jedno. On, jest oczywiście drugą skórą autora, ale zwróćmy uwagę też na to, co słowa znaczą. Na obrazy, jakie malują. Każda opisana w powieści scena jest skonstruowana tak, jakby była tą najważniejszą w powieści. A więc autor poświęca jej wiele atencji, zwraca na nią też naszą uwagę, jak choćby taki opis: „Dzieciaki wyciągają oczy, chęci, radości. Też ręce, też buzie. Patrzą rozdziawioną niecierpliwością”. Można to napisać po prostu, ale można właśnie tak. W ten sposób tworzy Autor Nieznany. Dotyka sedna, rozbiera poszczególne kwestie na czynniki pierwsze. Potrafię spędzać długie minuty na takich fragmentach i rozkoszować się nimi na okrągło.

W „TrójJedni” zauważam jeszcze większą pewność siebie autora. W sposobie opowieści, w pozwalaniu swojemu narratorowi na coraz więcej. I to się doskonale sprawdza. Bo raz spuszczony narrator ze smyczy, już nie da się przykuć łańcuchem. Mamy tu zatem soczystość, naturalność, mamy opisy bardzo zaskakujące, przerażające, po których musimy odwrócić wzrok od tych liter, od słów i tego co znaczą. Autor Nieznany. przetestuje tu naszą wrażliwość, a my powtórzymy za narratorem: „Niech to łzy zaleją”!

Do egzemplarza tej powieści powinno się dołączać notatnik na spisywanie ciekawych cytatów, intrygujących myśli, jak np. „skok to krok wyrwany z kontekstu biegu”, „pępek to dziur brzuszny” („c-dur brzuszny”), „każda wada ma swoja zaletę” czy „woda jest kobietą”. To zdumiewające ile widzi i słyszy Autor Nieznany. I jak oryginalnie potrafi to potem skonkretyzować! Tworzy wspaniałe definicje, symbole, związki wyrazowe, nominalizuje pojęcia!

Cytując autora napiszę, że „ten tekst jest bez zbędnej tkanki tłuszczowej” – mamy tylko to, co potrzebne. Autor Nieznany. to bodaj najbardziej poetycki prozaik. To poeta, pisarz, ale i filozof, a może nawet i mistyk! U niego wszystko (podkreślam – WSZYSTKO) mamy w dwóch skalach – mikro oraz makro – jednocześnie. To jest naprawdę coś wyjątkowego! U niego coś tak powszedniego jak kąpiel staje się niemal opisem rodem z powieści przygodowej. Autor Nieznany. personifikuje zjawiska, uposaża je w emocje, lęki i pragnienia, a potem czyni z nich bohaterów. Posiada niebywały instynkt językowy!

Zachwycam się też humorem autora, kryjącym się – a jakże – w języku! No i te wszystkie odwołania. One nie są w żaden sposób sygnalizowane, to już od czytelnika zależy, czy je sobie wyłapie czy nie. Bo trzeba też zaznaczyć, że one nie poszerzają kontekstu, nie służą temu, by nas odsyłać do innych tekstów, ale mają sprawić frajdę, mają cos uwypuklić oraz podkreślić ich leksykalną stronę.

W „TrójJedni” mamy odwrócony porządek świata. W zasadzie to taki jakby świat od wewnątrz. Autor Nieznany. przenicował go i pokazał znów coś z zupełnie innej perspektywy. I powraca wspaniały motyw natury. „Matka Natura jest najwyższą przełożoną Pana. Jego najszefą” Czy zatem to żywioły nieustannie mają nas we władaniu? Bez litości wszak sięgają po swoje, lubując się w ludzkich ofiarach. Czy taki jest porządek rzeczy, a może to zemsta, a może obrona przez atak?

„Człowiek porzucił swoja naturę i stworzył własną” – to wspaniałe, wielowymiarowe stwierdzenie możemy odczytywać m.in. w kontekście przyrody. „Ludzka natura ciągle walczy z naturalną naturą”. Tu pojawia się „korponatura” – „wynatura”. Kolejne niesamowite, określenie, wiele w sobie mieszczące i odpowiednio nacechowane. Przyroda toczy tu bój, „próbuje zdobyć przyczółki. Do obrony. Do ataku” (i tu kolejne zachwyty! bo czujecie to zawołanie na końcu, prawda? To nie tylko dalsza część myśli, lawirowanie wokół militarystycznej leksyki, ale i hasło bojowe).

„Ciekawe to skomplikowanie”. Gdzieś, niby w tle, a jednak na głównej scenie rozgrywa się rola życia współczesności. Z jej wszystkimi dziwnymi relacjami, układami, zależnościami i tendencjami. Oglądamy tu naszą codzienność w krzywym (ale czy aby na pewno?) zwierciadle. Autor po kolei rozprawia się ze wszystkimi słabymi punktami dzisiejszego świata. Jest więc słówko o kryzysie ekologicznym, śladach węglowych, konsumpcjonizmie, sprawach „cielesno-płciowych”, o naturze, o tej nieustannej wojnie zieleni z betonem. Jest także odwieczna walka o pozycję i władanie między dobrem a złem oraz życiem a śmiercią. Ale pojawiają się tez kwestie tak niezwykłe, jak choćby „płeć duchowa”. Jest też precyzyjna i ostra szpileczka wbita w samo sedno naszego poczucia narodowościowego, tej „polskości”, którą tak epatujemy oraz np. przereklamowany patriarchat. I nie zabraknie bieżących spraw, które rozpalają opinie publiczną do czerwoności (np. pedofilia).

Oj, dużo tu dobrego w tym całym poplątaniu. Polecam szczególną uwagę zwrócić na detale, m.in. na symboliczną cyfrę 3, na wspaniały ukłon w stronę Stanisława Lema. Na te wszystkie smaczki dookoła, które podczas lektury mogą umknąć, gdy zbyt mocno zaangażujemy się intensywność wyczytywanych „roboczogodzin”.

Chciałoby się też powiedzieć, że w „TrójJedni” odbija się „samo życie, jak w każdej telenoweli”, ale to będzie tylko odrobina prawdy. Wszak tu nieustannie ściera się życie ze śmiercią. Ba, nawet bez problemu można wskazać kto ma przewagę. Funkcjonujemy przecież w specyficznej korporacji. Nie wiemy o tym, dopóki nie umrzemy… „W tym świecie nawet umarli muszą pracować”. Pytamy więc: kto rządzi światem? Po tej i po tamtej stronie. Czy śmierć jest końcem czy może dopiero początkiem? „Żadne życie, nawet po śmierci, nie może być bezużyteczne”.

Przez ten labirynt korporacyjny prowadzą nas Ona, On i Ono. To Fundacyjny Wydział Słowa. On jest „pomocnikiem Ziemi”, Ona to „snowidzka”, a Ono „wciska się między słowa i powietrze”. Są „pracownikami sensacji”, obrabiają „pornoniusy” (a „pornoniusy to zło gorsze niż wynoszenie śmieci (…) Ohydniejsze niż podcieranie się mokrym papierem toaletowym”). I naprawdę nieźle się przykładają do swojej roboty!

Czy tacy jesteśmy, jak nas pisarze widzą? Czy człowiek współczesny jest wyzuty z emocji, wrażliwości i empatii? Czy wszystkie działania da się zaprogramować, a uczucia – odgrywać? W co jesteśmy uwikłani? Kto nami steruje i po co? „TrójJednia” to również pewnego rodzaju satyra. Ale właściwie na co? Kogo wykpiwa autor? Czy korporację i jej mechanizmy, a może tylko nasze wyobrażenia o niej?

A może ten nasz świat jest właśnie taką wielką korporacją, w której każdy jest tylko trybikiem? A może siecią korporacji? Autor Nieznany. krok po kroku obnaża przed nami te współczesne (przeszłe i przyszłe) mechanizmy, całą tę upierdliwość technologii – to bat, jaki człowiek sam na siebie ukręcił.

„TrójJednia” to powieść o tym, co nas zalewa, wypełnia, blokuje. Wszak wszyscy mamy „niski próg odporności na świat”, a on to bezwzględnie wykorzystuje.

Och, co też tym razem Autor Nieznany. wyprawia z językiem, z semantyką! Po dwóch niezwykłych powieściach („Nawiść” oraz „Dotyka…”) może się wydawać, że już pisarz nas niczym nie zaskoczy. To zupełnie błędne przekonanie.


Niebanalny pomysł, znów – coś, czego jeszcze w literaturze nie było! Dla mnie „TrójJednia” to korporacyjna baśń grozy! To swoista „fantasmalegoria”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Karawadżje” to zwieńczenie tryptyku „mniemania”, w skład którego wchodzą jeszcze „Bazgroły dla składacza modeli latających” oraz „Cię-mność”. Trzecia część kontynuuje motyw badania swojego ja przez „Tentamtego”. W podtytule tomu stoi – „inklinacje i konfabulacje” i jest to świetne podsumowanie tego, co znajdziemy w tych zapiskach.


I znów Tentamten zabiera nas w niesamowite podróże wokół sztuki (już tytuł przywołuje nam tu Caravaggia) czy kultury w ogóle, filozofii i historii, a także w głąb własnej duszy. Co tam w nim gra? A co obciąża jego sumienie? Co go fascynuje, a czego nie cierpi? Wszystko tu jest!

Jak we wszystkich książkach Bogusława Kierca, tak i tu pojawiają się charakterystyczne dla twórczości autora motywy, m.in. erotyka i samorozpoznanie poprzez ciało, nagość oraz cielesność w różnych jego (nieoczywistych) wymiarach, homoseksualizm, duchowość, łączenie swego rodzaju sacrum z profanum, sztuka, literatura.

Wszystkie zapiski to refleksje mocno wchodzące w kontekst filozoficzno-kulturowy, skupione wokół postaci Tentamtego. Narrator Kierca „bada się” poprzez to, co utrwaliło się już w historii, sztuce, głównie malarstwie czy poezji. To w dorobku kultury szuka odpowiedzi na swoje intrygujące pytania. Wypatruje jakichś wskazówek u swoich mistrzów.

Przedmiotem szczególnego zainteresowania Tentamtego wydaje się jego odmienność. I to właśnie stąd, jak mi się wydaje, rozgałęziają się wszelkie inne kwestie dla refleksji, analizy i poszukiwań. Arcyciekawe jest przeglądanie się w sztuce i rozważania na ten temat. Co daje człowiekowi obcowanie ze sztuką i jak to wpływa na postrzeganie samego siebie?

Są w „Karawadżjach” szkice, zapiski jak z dziennika czy pamiętnika, gdzie autor notuje sprawy aktualnie go zaprzątające, ale i różne wspomnienia czy fakty warte odnotowania lub utrwalenia. Są też wiersze, które także przyjmują charakter pamiętnikarskich notatek – są to relacje, liryczny analizy czy m.in. modlitwy. Co ciekawe, pojawiają się też autointerpretacje swoich tekstów przez ich autora. Są też rozmaite anegdotki z życia narratora, np. inspirujących spotkań z artystami.

Większość tych eseistycznych tekstów ma charakter swoistego dialogu, przy czym tu intelektualnie „spierają się” Ten z Tamtym. Nieustannie podrzucają sobie pod rozwagę coraz to inne tropy, aluzje, sięgają do pokładów pamięci, do swojej (bo przecież to wciąż ten sam „ja”) wrażliwości. Ciągle wynajdują jakieś wątpliwości, więc rozmowa toczy się nieprzerwanie.

Lubię książki Bogusława Kierca – to takie niespieszne, wymagające lektury do ciągłego odkrywania. Autor pochyla się nad zagadnieniami kluczowymi (m.in. egzystencjalnymi), ale bywa, że zwraca uwagę też na drobiazgi, których znaczenie na ogół się bagatelizuje. U Kierca zyskują jakby drugie życie, a już na pewno zostaje im przywrócona należna uwaga.

„Karawadżje” to zwieńczenie tryptyku „mniemania”, w skład którego wchodzą jeszcze „Bazgroły dla składacza modeli latających” oraz „Cię-mność”. Trzecia część kontynuuje motyw badania swojego ja przez „Tentamtego”. W podtytule tomu stoi – „inklinacje i konfabulacje” i jest to świetne podsumowanie tego, co znajdziemy w tych zapiskach.


I znów Tentamten zabiera nas w...

więcej Pokaż mimo to