Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

W „Dzielnicy” autor trochę odchodzi od głownego tematu serii, jakim jest apokalipsa zombie, nawiedzająca Wrocław. W tym tomie bohaterowie, chociaż nadal borykają się z problemem krwiożerczych nieumarłych i nieraz giną za ich sprawą, skupiają się już bardziej na walce między sobą.
W tej części postaci znów jest bardzo dużo, a choć powtarzają się sylwetki wojskowych, które występowały także w poprzednich tomach, trudno przywiązać się do któregokolwiek z nich, gdyż ich grupa na tle reszty nie wyróżnia się jako wiodąca w historii.
Autor łączy tu wątki humorystyczne, jak chociażby wyprawa po zestaw do destylacji wódki, z elementami wprost z powieści wojennych, dotyczących strategii podchodzenia przeciwnika i zastawiania na niego pułapek. Mi najbardziej podobał się wątek szaleńca religijnego, który pod pozorem pomocy bliźnim zamieniał ich w kolejne zombie, służąc, jak był przekonany, jako pomocnik Boga podczas Sądu Ostatecznego. Niestety wątek ten przewinął się jedynie w toku fabuły, a jego rozwiązanie mnie nie zadowoliło.
Głównym bowiem tematem, jak mam wrażenie, miała tu być konfrontacja z pozostałą na ziemiach polskich armią radziecką, z którą wrocławscy wojskowi będą musieli poradzić sobie jako dodatkowym zagrożeniem. Zombiaki stają się już wtedy jedynie elementem pobocznym, który żywi będą wykorzystywać przeciwko sobie. Nie ma tu już tak wiele opisów wpadania w łapska nieumarłych, nie ma tak dużo opisów rozrywanych flaków – Szmidt traktuje tabuny umarlaków bardziej pod kątem logistycznym, opowiadając, w jaki sposób postaci je omijają, łapią, składują, przeprowadzają w inne miejsca.
Nie ma w tym tomie już za bardzo grozy wynikającej z samego obcowania z krwiożerczymi zmartwychwstańcami, czemu się nie dziwię, bo autor wyeksplorował ten temat już w poprzednich częściach i musiał w końcu odejść od schematu opisywania jednej nocy, podczas której wszyscy giną masakrowani na różne sposoby, i dać historii jakiś ciąg dalszy. Mi jednak o wiele bardziej podobała się fabuła „Krat”, jako że tam Szmidt nakreślił klarowniej strony konfliktu, przybliżył charakterystyki członków więziennego gangu, którzy terroryzowali innych ocalonych – mogłam poczuć się zaangażowana w historię w sposób bardziej indywidualny, polubić postaci lub się do nich zniechęcić.
Tutaj, jako że znów bohaterowie są masą, w której jednostki mają jedynie imię i naziwsko oraz drobny opis, trudno mi było wciągnąć się mocniej w historię. Dodatkowo nie przepadam za tematami wojskowymi, takimi jak uzbrojenie i taktyka, a w „Dzielnicy” jest tego stosunkowo sporo, co tylko mnie dodatkowo nużyło podczas lektury.
Kończąc serię, cieszę się, że się z nią zapoznałam, aczkolwiek żałuję, że całość nie została stworzona bardziej na takiej kanwie jak „Kraty”.

W „Dzielnicy” autor trochę odchodzi od głownego tematu serii, jakim jest apokalipsa zombie, nawiedzająca Wrocław. W tym tomie bohaterowie, chociaż nadal borykają się z problemem krwiożerczych nieumarłych i nieraz giną za ich sprawą, skupiają się już bardziej na walce między sobą.
W tej części postaci znów jest bardzo dużo, a choć powtarzają się sylwetki wojskowych, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dolinę szpiegów” czytało mi się jak krew z nosa. Jestem na ogół upartym czytelnikiem i nie lubię porzucać książek przed ich skończeniem, a ta książka nie posiada aż tak złej narracji, jeśli chodzi o sam język, aby stała się absolutnie nieznośna – niemniej przeprawa przez nią była wyjątkowo nudna i bolesna.
Sam pomysł na fabułę nie był zły, bo zasadza się na akcji, jaką wywiad polski ma przeprowadzić w celu kradzieży archiwum z danymi nazistowskich agentów, a autor przejawia tu pewne przygotowanie warsztatowe, potrafi w sposób logiczny, a nieraz zajmujący prowadzić historię. Niestety mimo to treść ma pewne poważne wady.
Tym, co mnie męczyło podczas lektury, jest tendencja Michniewicza to składania tekstu z bardzo dużej ilości krótkich, pojednyczych zdań – w moim odczuciu odbiera to fabule płynności, odziera ją z dynamizmu czysto literackiego. Ponadto w książce występuje ogromna ilość powtórzeń: raz jest to na przykład niepotrzebne wyjaśnienie wypowiedzi bohatera, która sama w sobie jest wystarczająco klarowna, nieraz jest to opisanie tego samego zdarzenia z różnych perspektyw, które zamiast dodawać wydarzeniom wielowymairowości, tylko je dublują.
Książka ma ponad 600 stron i niestety bardzo duża jej część to zbędne opisy, rozwlekające w nieskończoność akcję i całe mnóstwo powtórzeń, które powodują, że w powieści nie ma żadnego napięcia, a losy bohaterów nie intrygują.
„Dolina szpiegów” okrutnie mnie wymęczyła i na pewno jej nie polecam.

„Dolinę szpiegów” czytało mi się jak krew z nosa. Jestem na ogół upartym czytelnikiem i nie lubię porzucać książek przed ich skończeniem, a ta książka nie posiada aż tak złej narracji, jeśli chodzi o sam język, aby stała się absolutnie nieznośna – niemniej przeprawa przez nią była wyjątkowo nudna i bolesna.
Sam pomysł na fabułę nie był zły, bo zasadza się na akcji, jaką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ostatnia tajemnica” to powieść obyczajowa, którą można uznać za ciepłą i lekką – jest napisana tak pogodnym, delikatnym tonem, że czyta się ją bardzo łatwo i szybko.
Fabuła opiera się na spleceniu historii kilkorga bohaterów, których połączył zbieg okoliczności: z jednej strony mamy do czynienia z losami staruszki Sabiny, której młodość poznajemy, oraz rodziny Elizy, która przeżywa swoje kryzysy.
Zdarzenia przedstawione w książce dotyczą bardzo przyziemnych rzeczy, dziejących się na co dzień, takich jak niesnaski w małżeństwie, bunt nastolatki, naturalna śmierć i choroby, toteż nie ma tu nic, co by szczególnie emocjonowało. Fabuła w dodatku toczy się dość wolno, skupiając czasami na opisach robienia zakupów czy usterkach w wymagającym remontu domu.
Tytułowa tajemnica wiąże się z powodem, dla którego Sabina chce przed śmiercią skontaktować się z nigdy niewidzianą wnuczką, natomiast samo rozwikłanie tego sekretu wydawało mi się zbyt wydumane – skrywana tajemnica, tak naprawdę niedotycząca niczego szczególnie ważnego, spowodowała nieproporcjonalnie wiele zamieszania i stanowiła błahy przyczynek do jakiegoś rozdmuchanego konfliktu.
Sama zresztą Sabina ma skłonność do dramatyzowania: absolutnie nie polubiłam jej jako bohaterki – jest niestety typową Grażyną. Otóż wyszła za mąż za faceta, który miał naukowe zainteresowania i przede wszystkim chciał realizować swoją życiową pasję, co oczywiście wzbudzało w niej wyłącznie złość, że małżonek, zamiast siedzieć w nią w domu, zajmuje się czymś, co go fascynuje. Sabina rzecz jasna nie miała za bardzo własnego życia i uważała, że związek musi kręcić się wokół niej i zamiast zająć się sobą podczas nieobecności męża, skupiała jedynie na hodowaniu egoistycznego żalu do niego. Druga z bohaterek, Eliza, jest niestety dokładnie taka sama – np. kiedy jej nastoletnia córka złości się, bo matka zapomniała o czymś dla niej ważnym, o czym mówiła jej od tygodnia, Eliza absolutnie jej nie rozumie i bagatelizuje potrzeby dziecka, uważając, że jej własne sprawy są o wiele ważniejsze: w tej konkretnej sytuacji chciała z córką upiec ciasto i jest niezadowolona, że z powodu jej własnego zapominalstwa nie spędzą razem w taki sposób czasu, samolubnie zwalając winę na nastolatkę, że ta jej o czymś nie przypomniała.
Moja niechęć do bohaterek wiąże się z tym, że nienawidzę takiego „grażyństwa”, natomiast jestem pewna, że czytelniczki, które tylko siedzą w domu z dziećmi i lubują się w takich tematach jak gotowanie i rośliny doniczkowe, będą lekturą zachwycone. Dodatkowo wątki śmierci ze starości czy w wyniku choroby nowotworowej będą dla nich pewnie bardzo wzruszające – ja mam do tego całkowicie stoickie podejście i nie widzę w tym żadnego dramatu.
Ogólnie rzecz biorąc, książka jest bardzo dobrze napisana, natomiast jak dla mnie jej tematyka jest zbyt mdła, powszednia, przewidywalna i dotycząca życia takiego pokroju ludzi, którego w rzeczywistości nie znoszę.

„Ostatnia tajemnica” to powieść obyczajowa, którą można uznać za ciepłą i lekką – jest napisana tak pogodnym, delikatnym tonem, że czyta się ją bardzo łatwo i szybko.
Fabuła opiera się na spleceniu historii kilkorga bohaterów, których połączył zbieg okoliczności: z jednej strony mamy do czynienia z losami staruszki Sabiny, której młodość poznajemy, oraz rodziny Elizy, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kraty” to kolejna część „Szczurów Wrocławia” – wprawdzie pierwsza niezbyt mi się podobała, za to druga była znacznie lepsza, więc do lektury kolejnej podeszłam już z lepszym nastawieniem. „Kraty” okazały się mieć wiele plusów, ale też trochę drobnych minusów.
Tym, co nie podobało mi się w „Chaosie”, była zbyt duża liczba postaci i bardzo przekrojowy zakres akcji, opowiadający losy mieszkańców w rozmaitych zakątkach miasta. Takie nagromadzenie różnych wątków zakłócało przejrzystość treści, było wręcz męczące. W „Szpitalu” natomiast autor ograniczył już ilość postaci i przestrzeń, w jakiej odbywają się ich perypetie, dzięki czemu powieść zyskała na klarowności, a odbiorca mógł poczuć się zachęcony do większego zaangażowania w historię.
W „Kratach” Szmidt powrócił do grupy bohaterów, znanych już pobieżnie czytelnikowi z części pierwszej, czyli wojskowych, którzy zakładają bazę w miejskim zoo. Dodał do tego również dwa inne ciągi narracji: wątek strażników więzienia, którzy wyrzucili stamtąd skazańców, aby zyskać w ten sposób schronienie dla swoich rodzin, oraz wątek samych więźniów, pozostawionych za murami na pastwę losu.
Ograniczenie fabuły do trzech równoległych historii było bardzo dobrym zabiegiem – urozmaicającym treść, a jednocześnie na tyle ustrukturyzowanym, że odbiorca nie pogubi się w wydarzeniach. Jako że wojskowi występowali w tomie pierwszym, ich wątek nie był dla mnie interesujący, ponieważ kojarzył mi się z tą nużącą sieczką z „Chaosu”. Zaciekawiła mnie za to bardzo część poświęcona perypetiom uwolnionych przestępców, którzy zakładają gang i walczą o przetrwanie, terroryzując okolicznych niedobitków. Dodawało to książce grozy – wizja tłumów zombie nie jest dla mnie tak przerażająca, jak idea ludzkiego okrucieństwa, bo stanowi coś abstrakcyjnego, zaś istnienie potworów takich jak opisani skazańcy to iście mrożąca krew w żyłach rzeczywistość.
Mogę zatem powiedzieć, że tę jedną trzecią książki czytało mi się naprawdę dobrze, zaś dwie pozostałe z mniejszym już trochę zaciekawieniem. Tym, co ponadto stanowiło plus, było odejście fabuły od schematyczności dwóch poprzednich tomów, w których wydarzenia rozgrywały się wedle zasady: pozorny spokój – nagły atak zombie – panika – zgony. Tutaj autor skupił się już na rozbudowaniu intrygi o konflikt między przestępcami, próbującymi przejąć kontrolę, a strażnikami i wojskowymi.
Uważam, że „Kraty” mogą dostarczyć odbiorcy przyzwoitej rozrywki w klimacie post-apo; ja na pewno przeczytam jeszcze następną część.

„Kraty” to kolejna część „Szczurów Wrocławia” – wprawdzie pierwsza niezbyt mi się podobała, za to druga była znacznie lepsza, więc do lektury kolejnej podeszłam już z lepszym nastawieniem. „Kraty” okazały się mieć wiele plusów, ale też trochę drobnych minusów.
Tym, co nie podobało mi się w „Chaosie”, była zbyt duża liczba postaci i bardzo przekrojowy zakres akcji,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Autor „Ostatniego azylu” miał niezły pomysł na fabułę i potrafi też poprawnie prowadzić narrację, natomiast powieść mimo tego i tak nie jest zbyt dobra, a wina tkwi tu w samej budowie treści.
Przez pierwsze 50 stron czytelnik przechodzi przez mnóstwo „migawek”, które mają stanowić wprowadzenie do historii, natomiast ich ilość jest po prostu zbyt duża – co kolejny rozdział, to jakiś nowy wątek. Zanim zaczną one jakoś do siebie pasować, mija zbyt wiele czasu i na tym etapie czytelnik może poczuć się już sfrustrowany. Ja sama, po przeczytaniu 1/3 książki, nadal miałam wrażenie, że „właściwa” narracja nadal się nie zaczęła.
Kiedy jednak już ruszyła, przyszło kolejne rozczarowanie: historia niemalże pozbawiona jest akcji i większość zdarzeń dzieje się na łamach statycznych, niekończących się dialogów. Owszem, autor stosuje tu pauzy na przedstawienie ruchu bohaterów czy opis otoczenia, jednak i tak stosunek dialogów do reszty tekstu jest nieproporcjonalnie duży – przez to podczas lektury miałam wrażenie, jakbym oglądała bardzo nudną operę mydlaną: niby postaci opowiadają o tym, co powinno ekscytować, czyli wyścig pomiędzy wywiadami kilku państw mający na celu znalezienie rozwiązania zagadki związanej z jakimiś historycznymi artefaktami, ale przez formę, w jakiej to jest przedstawione, całkiem traci w wymiarze emocjonalnym. Historia w ogóle mnie nie zaintrygowała, nie wciągnęła, nie byłam ciekawa, co zdarzy się dalej – trudno bowiem się zaangażować, kiedy jedyne, z czym ma się do czynienia, to rozmowy siedzących czy stojących postaci, w dodatku pozbawione takich przerywników jak opis chociażby mimiki bohaterów, brzmienia głosu, mowy ciała, które wprowadzałyby trochę dynamiki i dramatyzmu.
Postaci tutaj w ogóle wydają się okrutnie płaskie, bo brak nawet opisu ich wyglądu – autor owszem, czasem wtrąci fragment o tym, w co są ubrane, ale zgadnijcie, w jaki sposób to czasem podaje? Oczywiście w dialogu! Zdarza się, że bohaterowie po prostu w toku rozmowy opisują nawzajem swoje odzienie, co brzmi dość kuriozalnie.
Jako że treść opiera się na dialogach, sam główny wątek, czyli akcje wywiadowcze, nie jest moim zdaniem wystarczająco klarowny i odbiorca może pogubić się w tych wszystkich koligacjach, nazwach, powiązaniach, jakie bohaterowie wymieniają w trakcie rozmów. Był to kolejny minus, który zniechęcał mnie podczas lektury, bo nie znoszę chaotyczności w fabule.
Dodatkowo wszystkie zwroty akcji, które mogłyby przyciągać uwagę czytelnika i budować napięcie, także znikają w ciągu tych niekończących się dialogów – gdyby były chociaż plastyczne, być może ogólny wydźwięk historii byłby inny. Jednak jako że stanowią nic innego jak masę „mechanicznego” tekstu bez głębi, nie ma tu według mnie nic, co by wzbudziło w odbiorcy jakiekolwiek emocje.
Lektura „Ostatniego azylu” dosyć mnie znużyła i oprócz wrażenia, że była nudna, pewnie nie zapamiętam z niej nic więcej.
Moim zdaniem, jeśli ktoś ma ochotę na literaturę sensacyjną, lepiej zrobi, jeśli sięgnie po książkę Vincenta V. Severskiego albo Roberta Ludluma.
Nie polecam.

Autor „Ostatniego azylu” miał niezły pomysł na fabułę i potrafi też poprawnie prowadzić narrację, natomiast powieść mimo tego i tak nie jest zbyt dobra, a wina tkwi tu w samej budowie treści.
Przez pierwsze 50 stron czytelnik przechodzi przez mnóstwo „migawek”, które mają stanowić wprowadzenie do historii, natomiast ich ilość jest po prostu zbyt duża – co kolejny rozdział,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Polowanie na Hitlera” to bezpośrednia kontynuacja „W służbie Hitlera” - moim zdaniem jej znajomość jest esencjonalna, jako że w tym tomie poznajemy dalsze losy jednej z głównych bohaterek poprzedniej części.
Książka przedstawia fikcję historyczną, opisującą urywek dalszego życia Hitlera po zakończeniu II Wojny Światowej. Wedle badaczy popełnił on samobójstwo, natomiast Matthews w swej powieści pozwala mu pożyć trochę dłużej, prezentując sytuację, w której zostałby najbardziej poszukiwanym w owym czasie zbrodniarzem w Europie, i opisując próby odnalezienia go przez różne służby.
Autor nagina tu fakty i stosuje je wybiórczo, aby dopasować do wymyślonej przez siebie fabuły, sięga też po niewyjaśnione, sensacyjne teorie, jak np. ta o „złotym pociągu”, niemniej można się z lektury dowiedzieć również różnych prawdziwych ciekawostek, np. na temat udziału kościoła katolickiego w ukrywaniu nazistów po wojnie.
Matthews, jak przekonałam się za sprawą jego „Sekretnego pokoju w Auschwitz”, nie ma zbyt wielkiego talentu do snucia narracji obyczajowej – gdy historia schodzi do kwestii prywatnych bohaterów, staje się trochę „kanciasta”, czasami sztuczna i niewiarygodna. Na szczęście w „Polowaniu na Hitlera” tego typu wątków nie ma zbyt wiele: zamiast prowadzić dialogi i budować relacje między postaciami, autor woli skoncentrować się na beletryzacji swojej wiedzy historycznej i snuciu jej wybranej przez siebie wersji. Miesza bohaterów fikcyjnych z rzeczywistymi osobami – w posłowiu napisał, że wcześniej zapoznał się z różnymi opracowaniami na ich temat i na tej podstawie wyrobił sobie o nich określone wyobrażenia, którym starał się dać wyraz na stronach „Polowania…”.
Mi taka forma zapoznawania się z rozmaitymi informacjami bardzo odpowiada, tym bardziej, że książkę czyta się łatwo i szybko – ukazanie historii przez pryzmat powieści powoduje, że odbiorca może w bardzo przystępny sposób przyswoić wiedzę, a przy tym zaznać nieco rozrywki czytelniczej.
Polecam.

„Polowanie na Hitlera” to bezpośrednia kontynuacja „W służbie Hitlera” - moim zdaniem jej znajomość jest esencjonalna, jako że w tym tomie poznajemy dalsze losy jednej z głównych bohaterek poprzedniej części.
Książka przedstawia fikcję historyczną, opisującą urywek dalszego życia Hitlera po zakończeniu II Wojny Światowej. Wedle badaczy popełnił on samobójstwo, natomiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„A na imię jej będzie Aniela” to trzecia część serii kryminałów retro z komisarzem Maciejewskim w roli głównej. Pierwsza część niezbyt mi się podobała, za to druga znacznie bardziej przypadła mi do gustu, więc miałam nadzieję, że kolejna także będzie całkiem niezła. Niestety w tym tomie autor powrócił do wad z „Morderstwa pod cenzurą”, co sprawiło, że lektura książki mnie dosyć zmęczyła.
W obu tych częściach bowiem Wroński drastycznie ograniczył opisy – fabuła „A na imię…” rozgrywa się podczas drugiej wojny światowej, ale czytelnik właściwie musi polegać tylko na filmach czy ilustracjach, które widział gdzieś indziej, by wyobrazić sobie otoczenie bohaterów, jak i same postaci. W zamęcie wojennym komisarz uparcie prowadzi swe mozolne śledztwo w sprawie morderstw, a choć jest to ciekawy punkt widzenia prezentujący realia wojenne, bo dotąd spotykałam się głównie z opowieściami o powstańcach, więźniach obozów, etc., a tutaj odbiorca ma do czynienia z historią mieszkańców Lublina próbujących mimo wszystko wieść w miarę normalną egzystencję w trudnych czasach, to jednak tok dochodzenia w ogóle mnie nie wciągnął.
Niedostateczne opisy skutkują bowiem brakiem odpowiedniego klimatu opowieści, nie dają czytelnikowi czasu, aby należycie przyjrzał się miejscom i wydarzeniom, zaangażował w losy bohaterów. Odbiorca bombardowany jest mnóstwem dialogów, a choć są one klarowne, oprócz ciągnięcia akcji do przodu nie tworzą żadnej atmosfery ani nie nakreślają wystarczająco charakterystyki postaci. Wątek morderstwa przepleciony jest z panującą zawieruchą wojenną – w tekście występują fragmenty odnoszące się do ówczesnej polityki, ale jeśli ktoś nie ma wiedzy w tym zakresie ani go to specjalnie nie interesuje, prawdopodobnie poczuje się tym znużony.
Mi książkę czytało się opornie niczym przysłowiowa „krew z nosa” – byłam bardzo zniechęcona chaotycznością treści (mam tu na myśli brak opisów, które nadawałyby tekstowi przejrzystości) i męczyłam się, aby dobrnąć do końca, bo z uwagi na wymienione tu wady historia w ogóle mnie nie zaintrygowała.
Szkoda, bo jak Wroński udowodnił w „Kinie Venus”, potrafi napisać dobrą powieść. Ta część jednak nie zachęciła mnie do zapoznania się z kolejnymi tomami serii i nawet jeśli dam jej jeszcze kiedyś szansę, to z pewnością bardzo nieprędko.

„A na imię jej będzie Aniela” to trzecia część serii kryminałów retro z komisarzem Maciejewskim w roli głównej. Pierwsza część niezbyt mi się podobała, za to druga znacznie bardziej przypadła mi do gustu, więc miałam nadzieję, że kolejna także będzie całkiem niezła. Niestety w tym tomie autor powrócił do wad z „Morderstwa pod cenzurą”, co sprawiło, że lektura książki mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Niewolnica” to niezwykle przejmujący, poruszający reportaż o szokującym zjawisku niewolnictwa w XXI wieku. Mende Nazer była zwykłą „dziewczynką z buszu”, dzieckiem z afrykańskiego plemienia, porwaną i sprzedaną do niewoli jako pomoc domowa w arabskim domu.
Książka przedstawia dzieciństwo bohaterki, przybliżając czytelnikowi zwyczaje ludu Nuba z górskich obszarów Sudanu. Z perspektywy kultury europejskiej niektóre są oczywiście absolutnie nie do przyjęcia, jak obrzezanie kobiet, czy wykorzystywanie dzieci do pracy, i budzą myśl o brutalności i prymitywności tych zacofanych ludzi, ale jednocześnie podkreślają, jak trudne jest życie w tak niecywilizowanych warunkach, a tamtejsi mieszkańcy prości i skupieni przede wszystkim na podstawowym przetrwaniu.
W Sudanie, przynajmniej w czasach, które przedstawia reportaż, czyli początek lat dwutysięcznych, panował arabski reżim, postulujący wyższość Arabów nad czarnoskórymi mieszkańcami kraju. Takie przekonanie niejako uprawomocniało traktowanie „buszmenów” jak zwierząt, które można złapać i zaprząc do pracy. Bohaterka przeżyła ogromną traumę, gdy w wieku 12 lat podczas napadu na swoją wioskę została uprowadzona i wywieziona z dala od domu, wyrwana z bezpiecznego świata plemiennego i wbrew swej woli umieszczona w roli czyjegoś popychadła. Została ofiarą wieloletniej przemocy psychicznej i fizycznej, aż w końcu, już jako młoda kobieta, w ciężkiej depresji i pełna desperacji, powzięła decyzję o ucieczce.
„Niewolnica” to kolejne studium przypadku tego, jak okropnymi potworami są ludzie – niezależnie, czy do okrutnych czynów zachęca ich bezsensowna ideologia, czy bzdurne przekonania religijne, ludziom naprawdę niewiele potrzeba, aby przestać w drugim człowieku widzieć istotę, która tak jak oni myśli i czuje. Mende Nazer była muzułmanką zupełnie tak jak jej oprawcy, a mimo to, choć islam głosi równość wszystkich jego wyznawców, była przez nich upokarzana i wykorzystywana z uwagi na kolor skóry. Pokazuje to nie tylko bezmyślność rasizmu, ale również fałsz religii jako takiej: przecież i u nas, w Polsce, choć tak dużo ludzi uważa się za katolików, którzy teoretycznie powinni odznaczać się miłosiernością wobec bliźnich, są w większości zawistni i podli dla innych, nie mówiąc już u samym Kościele, w którym dominują pedofilia i chciwość.
„Niewolnica” to lektura, która na pewno zapadnie mi w pamięć. Obok cierpienia bohaterki po prostu nie można przejść obojętnie, a cały aspekt społeczno-kulturowy na pewno daje odbiorcy do myślenia. „Niewolnica” wzbudza współczucie, angażuje emocjonalnie, wywołuje słuszny gniew wobec niesprawiedliwości i przede wszystkim przypomina, że potwory nie czają się nocą pod łóżkiem – chodzą po ulicach i mijamy je w autobusie, na klatce schodowej, we własnym domu każdego dnia.

„Niewolnica” to niezwykle przejmujący, poruszający reportaż o szokującym zjawisku niewolnictwa w XXI wieku. Mende Nazer była zwykłą „dziewczynką z buszu”, dzieckiem z afrykańskiego plemienia, porwaną i sprzedaną do niewoli jako pomoc domowa w arabskim domu.
Książka przedstawia dzieciństwo bohaterki, przybliżając czytelnikowi zwyczaje ludu Nuba z górskich obszarów Sudanu. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dintojra” to zbiór opowiadań, których bohaterowie każde na swój sposób walczą z życiem, borykając się z takimi problemami jak samotność, alkoholizm, ciężkie doświadczenia, nierówności płciowe. Każdy z nich stara się wygrać mimo wszystko, choć nie zawsze zwycięstwo oznacza osiągnięcie szczęścia.
Mimo że tematyka opowiadań jest klarowna, a ich przesłanie mniej więcej zrozumiałe, z uwagi na sposób narracji, jaki obiera autorka, lektura nie zawsze jest łatwa i przyjemna. Chutnik bowiem w większości stosuje groteskowe opisy, przypominające coś na kształt strumienia świadomości. Nie zawsze też używa ciągłej prozy w tekście, np. jedno opowiadanie ma formę jakby wiersza-wywiadu.
Ogólnie całość czyta się szybko, bo mimo nieoczywistego języka sam przekaz pozostaje całkiem jasny, a książka jest dość cienka.
Mi osobiście niezbyt jednak podoba się taka forma - przypomina mi ona sztukę współczesną, która jest czasami dziwaczna, opiera się na mglistych skojarzeniach albo używa zbyt daleko idącej przesady jako środka wyrazu. „Dintojra” to z pewnością taka właśnie literatura awangardowa, nieprzeznaczona dla przeciętnego czytelnika.
Po skończonej lekturze myślę, że zapamiętam być może tylko jedno opowiadanie – to, które było napisane w najbardziej „standardowy” sposób. Reszta niestety jest zbyt abstrakcyjna jak na mój gust.

„Dintojra” to zbiór opowiadań, których bohaterowie każde na swój sposób walczą z życiem, borykając się z takimi problemami jak samotność, alkoholizm, ciężkie doświadczenia, nierówności płciowe. Każdy z nich stara się wygrać mimo wszystko, choć nie zawsze zwycięstwo oznacza osiągnięcie szczęścia.
Mimo że tematyka opowiadań jest klarowna, a ich przesłanie mniej więcej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pamięci mordercy Pascal Engman, Johannes Selåker
Ocena 7,8
Pamięci mordercy Pascal Engman, Joha...

Na półkach:

„Pamięci mordercy” to jedna z tych książek, które są właściwie całkiem dobrze napisane i mają sensowną fabułę, ale mimo to brakuje im tego „czegoś”.
Choć powieść liczy prawie 700 stron, czyta się ją bardzo szybko dzięki dość prostej narracji – są tu dwa główne wątki, policjanta i dziennikarki, którzy próbują odnaleźć sprawcę zabójstw. Każde z nich ma swoje indywidualne problemy i własne sposoby na to, jak popchnąć śledztwo do przodu. Historia jest odpowiednio łatwa do prześledzenia, tak że mimo podziału na dwa równoległe ciągi fabularne, czytelnik może bez problemu zapamiętać i zrozumieć wydarzenia.
Tym, czego tu brakuje, jest moim zdaniem głębszy portret psychologiczny bohaterów. Niby wiemy, że dziennikarka znalazła się w trudnej sytuacji osobistej, a policjant przeżywa rozterki małżeńskie, ale jednak opisy ich uczuć zdają się dość płytkie i mechaniczne. Odbiorca nie dowiaduje się nawet, jak właściwie wyglądają (oprócz ich płci i ewentualnie wzmianek o ubiorze nie ma nic więcej.) Oczywiście zazwyczaj nie jest to aż tak ważne, ale stanowi kolejny brakujący element w obrazie bohaterów. Ani razu nie poczułam się głębiej zaangażowana emocjonalnie w ich perypetie.
Samo dochodzenie w sprawie mordercy zaś, choć jest logiczne i bogate w rozmaite poszlaki, również nie ekscytuje – jak dla mnie nie było w nim żadnego napięcia ani też specjalnie zaskakujących zwrotów akcji.
Tym, co również sprawiało, że powieść mnie jakoś szczególnie nie wciągnęła, były słabe opisy świata przedstawionego. Być może bohaterowie i śledztwo nabraliby trochę kolorów, gdyby zaprezentować ich w wyraźniejszym kontekście otoczenia, scharakteryzować świat wokół nich. Niestety jedyne, co w tym obszarze się wyróżniało, to tylko duża ilość nic niemówiących, czasami skomplikowanych nazw ulic Sztokholmu, właściwie bardziej przeszkadzających podczas czytania, niż urozmaicających tekst.
Mimo tych wad, tak jak napisałam na początku, nie mogę uznać „Pamięci mordercy” za książkę złą – myślę, że nadaje się jako chwila rozrywki w wolnym czasie: generalnie nieźle się ją czyta, tyle że nie wywrze raczej na odbiorcy zbyt mocnego wrażenia, ani też nie zapadnie na długo w pamięć.

„Pamięci mordercy” to jedna z tych książek, które są właściwie całkiem dobrze napisane i mają sensowną fabułę, ale mimo to brakuje im tego „czegoś”.
Choć powieść liczy prawie 700 stron, czyta się ją bardzo szybko dzięki dość prostej narracji – są tu dwa główne wątki, policjanta i dziennikarki, którzy próbują odnaleźć sprawcę zabójstw. Każde z nich ma swoje indywidualne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po przeczytaniu „Chaosu”, który nie bardzo mi się spodobał, obawiałam się, że i lektura „Szpitala” niezbyt przypadnie mi do gustu. Postanowiłam jednak się za nią wziąć, pocieszona, że jest znacznie cieńsza niż tom pierwszy, a do tego wydana większym drukiem.
„Szpital” to kontynuacja poprzedniej części, skonstruowana dokładnie na tej samej zasadzie: czytelnik ponownie ma tu do czynienia z opisem nocy, podczas której we Wrocławiu wybuchła apokalipsa zombie, a zdarzenia zbudowane są wedle tego samego schematu, czyli pierwsze zarażenia – próby opanowania sytuacji – panika – nieuniknione zgony.
Tym razem jednak fabuła jest o wiele bardziej klarowna dzięki temu, że całość dzieje się głównie w jednym miejscu, czyli tytułowym szpitalu, a bohaterów, choć nadal sporo, jest jednak mniej niż w „Chaosie”. Jest tu po prostu więcej czasu i przestrzeni na to, aby zdarzenia miały szansę się rozwinąć, postaci pokazać swoją odrębność, a całość fabuły ułożyć w prostszy do prześledzenia ciąg. Także określone usytuowanie akcji i ograniczona liczba postaci powodują, że odbiorcy łatwiej jest zorientować się w historii. W pierwszym tomie autor zasypywał czytelnika gradem nazwisk, przez co trudno było odróżniać od siebie poszczególnych bohaterów. Tutaj jest już więcej miejsca na indywidualne charakterystyki, co zachęca odbiorcę do większego zaangażowania w losy poszczególnych postaci.
Humor występował już w poprzedniej części, ale z uwagi na jej chaotyczność ginął w gąszczu zdarzeń i natłoku bohaterów. W „Szpitalu” wreszcie widać go wyraźniej – mi szczególnie spodobał się pomysł na pacjenta przekonanego, że przeniósł się w czasie. Szmidt nie szczędzi bowiem ironii, a historia opowiadana jest z pewnym dystansem – było tak już wprawdzie w „Chaosie”, ale z uwagi na zbyt małą klarowność treści humor nie był tak przekonujący. Tutaj na szczęście jest już miejsce na to, aby wątki satyryczne „miały swoje pięć minut”.
Mimo więc niezbyt dobrego odbioru pierwszego tomu muszę stwierdzić, że lektura „Szpitala” była dla mnie całkiem satysfakcjonująca i miałabym ochotę na sięgnięcie po kolejne tomy – z nadzieją, że również będą już bardziej przejrzyste w treści.

Po przeczytaniu „Chaosu”, który nie bardzo mi się spodobał, obawiałam się, że i lektura „Szpitala” niezbyt przypadnie mi do gustu. Postanowiłam jednak się za nią wziąć, pocieszona, że jest znacznie cieńsza niż tom pierwszy, a do tego wydana większym drukiem.
„Szpital” to kontynuacja poprzedniej części, skonstruowana dokładnie na tej samej zasadzie: czytelnik ponownie ma tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Sześć powodów, by umrzeć” prezentuje bardzo dobre umiejętności warsztatowe autorki, natomiast nie zachwyca pod kątem fabuły.
Na początku nie wiedziałam za bardzo, z jakim typem historii będę miała do czynienia – autorka wybrała dla bohaterów tak niespotykane imiona, że sądziłam, że opowieść toczy się gdzieś zagranicą, może w Stanach. Styl narracji zresztą był bardzo „amerykański”, przypominający mi prozę tamtejszych autorów.
Historia jednak osadzona jest we współczesnej Polsce, choć przedstawione tu realia niezbyt wiarygodnie oddają polską codzienność. Oczywiście, nie o świat wokół bohaterów tu chodzi, a o intrygę dotyczącą zaginięcia żony jednego z nich.
Zaborowska postanowiła ukazać historię z punktu widzenia różnych postaci, które stopniowo odkrywają przed czytelnikiem kolejne tajemnice. Niestety jednego z sekretów, który ma być wśród tych kulminacyjnych, bardzo łatwo i szybko się domyśliłam, więc gdy wreszcie wyszedł na jaw, byłam trochę zawiedziona jego przewidywalnością.
Poza tym jednak książkę czytało mi się ogólnie dobrze, autorka ma talent do tworzenia portretów bohaterów, nadawania im zauważalnej indywidualności, budowania ich historii i motywów. Sądziłam zatem, że mimo tego przewidywalnego wątku, książka dostarczy mi jakichś innych niespodzianek, zwłaszcza dotyczących ostatecznego rozwiązania.
Niestety Zaborowska tak uwikłała i skomplikowała różne wątki, żeby spleść z nich jak najbardziej zaskakujące zakończenie, że popadła w zdecydowaną przesadę. Pod koniec bowiem zdarzenia robią się wręcz kuriozalne, brakuje w nich dotychczasowej logiki i klarowności, postępowanie postaci może wydawać się wręcz niedorzeczne.
Czasem tak się przytrafia, że pisarz, chcąc zabłysnąć oryginalnością, stara się wymyślić coś absolutnie niespodziewanego, ale w swoich staraniach idzie za daleko i finalnie wychodzi mu coś groteskowego. Taka sytuacja ewidentnie przydarzyła się Zaborowskiej, czego bardzo żałuję, bo gdy już wciągnęłam się w całą intrygę i zaangażowałam w odkrycie losów zaginionej Miriam, zamiast otrzymać zakończenie na poziomie wcześniejszej treści, doznałam rozczarowania nagłą absurdalnością.
„Sześć powodów…” ogólnie czytało mi się dobrze, ale szkoda, że końcówka nie jest inna.

„Sześć powodów, by umrzeć” prezentuje bardzo dobre umiejętności warsztatowe autorki, natomiast nie zachwyca pod kątem fabuły.
Na początku nie wiedziałam za bardzo, z jakim typem historii będę miała do czynienia – autorka wybrała dla bohaterów tak niespotykane imiona, że sądziłam, że opowieść toczy się gdzieś zagranicą, może w Stanach. Styl narracji zresztą był bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku „Katharsis” zaintrygowało mnie bardzo tajemniczą, nieoczywistą fabułą, osnutą wokół wynajmu całego hotelu dla kilku gości przez niespodziewanego klienta.
Zaciekawiła mnie przedstawiona zagadka, bo od początku nic nie wskazywało na to, jak może się zakończyć – właściwie to nie wiedziałam nawet, czy trzymam w rękach thriller, horror, a może jakiś dramat obyczajowy.
Narracja była prowadzona całkiem poprawnie, chociaż już na początku zauważyłam tendencję autora do stosowania skrótów przy opisach. Nie było to jednak jakoś bardzo zniechęcające, historia toczyła się logicznie, toteż czytałam dalej, nadal zainteresowana rozwiązaniem tajemnicy.
Niestety im więcej stron było za mną, tym coraz wyraźniej pogarszała się jakość tekstu. Skąpe opisy były coraz uboższe, aż całość zaczęła przypominać rozbudowany plan wydarzeń z elementami dialogowymi. Tekst stał się czymś, czego można by się spodziewać po niezbyt udanych próbach literackich nastolatka.
Nie wiem, ile lat miał Ostrowski, gdy tworzył tę historię, i czy należała ona do jego początków pisarskich. Dla mnie treść wyglądała tak, jakby autor wziął swoje dawne wypociny, uznając, że coś z tego jeszcze może wyrzeźbić, więc nieco poprawił tekst, skupiając się zwłaszcza na jego pierwszej połowie, ale drugą chyba zostawił tak, jak była, stąd ten dysonans w jakości.
Coś, co zapowiadało się na nawet ciekawą historię, zamieniło się w niedopracowaną opowieść – pod koniec już tak złą, że czułam się nią absolutnie zmęczona i zniecierpliwiona. Druga połowa książki ociera się o grafomanię i dotarłam do ostatniej strony tylko dzięki mojemu uporowi czytelniczemu.
Być może „Katharsis” nie byłoby słabą książką, gdyby autor poświęcił jej więcej pracy – moim zdaniem jej objętość powinna była być ze dwa razy większa i bogatsza w opisy. Ostatecznie jednak wyszła z tego płaska, irytująca historyjka, moim zdaniem nienadająca się jeszcze do druku.
Zdecydowanie odradzam, szkoda czasu.

Na początku „Katharsis” zaintrygowało mnie bardzo tajemniczą, nieoczywistą fabułą, osnutą wokół wynajmu całego hotelu dla kilku gości przez niespodziewanego klienta.
Zaciekawiła mnie przedstawiona zagadka, bo od początku nic nie wskazywało na to, jak może się zakończyć – właściwie to nie wiedziałam nawet, czy trzymam w rękach thriller, horror, a może jakiś dramat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Chaos” to rzeczywiście książka chaotyczna. Nie ma tu bowiem głównego bohatera czy określonej grupy, którego/której losy czytelnik mógłby śledzić, a jedynie opowieść o jednej długiej, ale to bardzo długiej nocy latem we Wrocławiu lat 60-tych, podczas której mieszkańcy nagle zaczynają zamieniać się w zombie.
Już na początku zauważyłam, że opisy świata przedstawionego nie są szczególnie konkretne, co utrudniało mi śledzenie bieżących wydarzeń, gdyż nie bardzo mogłam wyobrazić sobie otoczenie postaci. Ich ilość ponadto zwiększała się nieustannie z każdym rozdziałem, aż ich nazwiska zaczęły mi się ze sobą mieszać – niczym bowiem innym się od siebie właściwie nie odróżniały. Ich zapamiętywanie utrudniał dodatkowo fakt, że każda z nich i tak w końcu ginęła, więc próby spamiętania każdej z osobna stały się w sumie bezcelowe.
Chociaż fabuła ma pewien nadrzędny tok, tj. opanowanie wybuchu tytułowego chaosu, to przedstawienie tego za pomocą mnóstwa pomniejszych historii sprawia, że czytelnik niebawem traci zainteresowanie i ma wrażenie, że czyta książkę o niczym. Ile bowiem można ekscytować się przemianą ludzi w krwiożercze zombie i odbywającą się co kilka stron masakrą? W „Chaosie” jest tego zdecydowany przesyt, tym bardziej, że każdy z tych podrzędnych wątków jest zbudowany w dokładnie taki sam sposób: skrótowe wprowadzenie w nowe nazwiska i miejsce, atak zombie, panika i ucieczka okupiona nieuniknionymi zgonami.
Całe 500 stron to opis jednej tylko nocy, która wlecze się jak przysłowiowa krew z nosa. Na początku owszem, opisy wyrwanych szczęk i wypływających wnętrzności robią jeszcze jakieś wrażenie, ale szybko „powszednieją”, kiedy odbiorca ma z nimi do czynienia co chwilę. Postaci – nijakie, niewarte zapamiętania, stanowiące gmatwaninę nazwisk wzbudzają w końcu tylko obojętność, a świat wokół nich, stanowczo zbyt mało sprecyzowany, staje się niejako bohomazem w tle.
Miałam nadzieję, że autor, po przedstawieniu faktu wybuchu pandemii zombie przejdzie wreszcie do jakiejś „właściwej” historii, która stanie się angażująca, ale gdzieś w połowie powieści ją porzuciłam i od tej pory czytałam książkę już tylko ze znużeniem, niecierpliwie czekając na dotarcie do ostatniej strony.
Ostatecznie powieść nie dostarczyła mi żadnych wrażeń oprócz lekkiej frustracji swoją powtarzalnością i brakiem większej klarowności. Zmęczyła mnie.
Nie polecam.

"Chaos” to rzeczywiście książka chaotyczna. Nie ma tu bowiem głównego bohatera czy określonej grupy, którego/której losy czytelnik mógłby śledzić, a jedynie opowieść o jednej długiej, ale to bardzo długiej nocy latem we Wrocławiu lat 60-tych, podczas której mieszkańcy nagle zaczynają zamieniać się w zombie.
Już na początku zauważyłam, że opisy świata przedstawionego nie są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej pory przeczytałam tylko „Szymka” Kościelnego, która to powieść zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, więc do lektury „Nielata” podeszłam z entuzjazmem. Niestety entuzjazm mój został dość szybko przez książkę zgaszony.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to powtarzalność budowy fabuły i postaci – „Nielat” to po prostu kolejny „Szymek”, tyle że niektóre wątki autor trochę pozmieniał, ale generalnie historia jest niemal taka sama: biedny, wykorzystany homoseksualnie nastolatek, losy śledczych, prowadzących śledztwo (nawet wątek ciężarnej partnerki policjanta się tu powtarza), dokładnie taka sama atmosfera brudu i beznadziei Wrocławia z ubiegłego wieku. Już na samym początku więc doznałam pewnego rozczarowania książką, bo miałam wrażenie, jakby autor jedynie nadał inne imiona postaciom. Co więcej, podobieństwo było tak sugestywne, że chociaż fabuła „Nielata” dzieje się latem (i postaci nawet sporadycznie narzekają na upał), to tak bardzo przypomina „Szymka”, że przez większość powieści moja wyobraźnia uporczywie podsuwała mi obrazy zimy i mrozu z tej drugiej książki.
Opisów świata przedstawionego zresztą jest tu tyle, co kot napłakał, więc nic dziwnego, że nie mogłam się odnaleźć w otoczeniu bohaterów.
Co do samej narracji zaś, jest bardzo dobrze prowadzona: akcja dzieje się wartko, a całość czyta się łatwo i szybko. Nie ma tu bowiem żadnych zwrotów czy zagwozdek, które wytrącałyby czytelnika z rytmu: historia leci prosto do przewidywalnego zakończenia. Ja sama domyśliłam się rozwiązania podczas któregoś z ostatnich rozdziałów i choć miałam nadzieję, że autor mnie jednak zaskoczy, tak się wcale nie stało. Ponadto samo śledztwo jest dosyć niewiarygodne: główny wątek odkrycia sprawcy morderstwa jest umotywowany postanowieniem komisarza, aby zabójcy szukać wśród danej grupy osób, choć w tekście nie ma ku temu żadnych logicznych przesłanek; tok śledztwa ukierunkowany jest po prostu „bo tak”.
Nie ma tu również żadnych niespodzianek w fabule, no może oprócz fragmentu, który występuje na ostatnich stronach – nie polepsza on jednak odbioru całości, która, tak jak wspomniałam, jest okropnie przewidywalna. Zbliżając się do końca tekstu, byłam już nawet zwyczajnie znudzona.
Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że początkowo „Szymek” i „Nielat” miały być jedną książką, ale autorowi uzbierało się tyle materiału, że podjęto decyzję, aby je rozdzielić na dwie osobne (obie zresztą ukazały się w stosunkowo krótkim odstępie czasu).
Nie mogę odmówić Kościelnemu talentu i umiejętności warsztatowych, natomiast moim zdaniem na produkcji tak powtarzalnych powieści daleko nie zajedzie: czytelnicy w końcu się tym znudzą. Ktoś, kto nie zna jeszcze „Szymka”, może i będzie zachwycony „Nielatem”, ale gdy sięgnie po tę pierwszą powieść, być może nie będzie już miał tak dobrych wrażeń, bo ile można się zachwycać tym samym?
Do „Nielata” mam także jeszcze parę zastrzeżeń natury prywatnej: nie podobało mi się przedstawianie religii katolickiej jako czegoś dobrego (rozmowa Michała z zakonnicą) na tle wcześniejszego ukazania sekty jako sposobu zarabiania na naiwniakach – owszem, sekty na tym właśnie polegają, za to religia TAK SAMO! Uważam także, w świetle zbyt dużego podobieństwa do „Szymka”, że być może autor i/lub wydawca zorientował się, że krzywda dzieci to dobre źródło dochodu, jako że większość czytelników to kobiety, którym takie historie „łamią serca”, i dlatego nie zdziwię się, jeśli kolejna książka autora ponownie będzie taka sama.
W takim przypadku jednak mam nadzieję, że autor umiejscowi ją już w innych czasach, np. współczesnych, gdy palenie nie jest już tak popularne, bo gdyby wyciąć z „Nielata” wszystkie opisy, gdy postaci zapalają papierosa, zaciągają się nim albo gaszą niedopałek, książka byłaby cieńsza pewnie o jakąś 1/5 objętości.
Generalnie „Nielat” to przyzwoita książka, ale jestem nią zawiedziona. W moich oczach Kościelnego zdecydowanie stać na coś więcej – i na coś innego!

Do tej pory przeczytałam tylko „Szymka” Kościelnego, która to powieść zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, więc do lektury „Nielata” podeszłam z entuzjazmem. Niestety entuzjazm mój został dość szybko przez książkę zgaszony.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to powtarzalność budowy fabuły i postaci – „Nielat” to po prostu kolejny „Szymek”, tyle że niektóre wątki autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stoicyzmem interesuję się od dłuższego czasu i myślę, że na jego temat wiem już całkiem sporo, toteż mogę powiedzieć, że „Wyzwanie stoika” relewantnie przedstawia jego niektóre zasady.
Dla mnie lektura była bardzo jasna i zrozumiała, jako że w wywodzie autora zauważałam odniesienia do różnych tez i postulatów, jakie stworzyli starożytni stoicy. Nie wiem jednak, czy ktoś, kto nie ma o tej filozofii pojęcia, mógłby równie klarownie zrozumieć sens treści, jaki chciał przekazać Irvine. Tym bardziej, że według mnie w kilku miejscach tekstu zabrakło wystarczających objaśnień, np. odnosząc się do poszerzania strefy komfortu czy odbywania stoickich przygód, autor nie nadmienił o innym ważnym elemencie stoicyzmu, mianowicie rozsądku i kierowaniu się racjonalnymi przesłankami. W moim odczuciu czytelnik mógłby poczuć się zachęcany przez niego do podejmowania ryzykownych działań, podczas gdy stoicy przestrzegali stanowczo przed brawurą i bezmyślnym narażaniem się na zostanie skrzywdzonym. Ponadto nie zalecali skupiania się za bardzo na osiągnięciu celu swojego działania, a raczej kontemplacji samych starań – Irvine zdecydowanie mógł zawrzeć taki wątek, opowiadając o strategii stoickich prób. Mam bowiem wrażenie, że dla stoickich „żółtodziobów” tekst w innym razie pozostawiał zbyt wiele dla własnej interpretacji, a co za tym idzie, jego przesłanie mogło zostać niepoprawnie zrozumiane. Z drugiej strony myślę, że Irvine starał się także za wszelką cenę uniknąć „przynudzania” i dlatego nie zawarł w tekście zbyt wielu rozbudowanych wyjaśnień ani nawet żadnych przykładów stoickiej „nomenklatury”.
Najbardziej za to podobała mi się część poświęcona śmierci – myślę, że była stosunkowo obszerna, jako że autor zdawał sobie sprawę, że wielu ludzi uważa śmierć za najbardziej „ekstremalny” powód do niepokoju, więc należy tę kwestię zaprezentować bardziej szczegółowo. Rzetelnie przedstawił tu wszelkie stoickie porady dotyczące nielękania się kresu życia. Oczywiście ja znałam już je wszystkie, ale i tak przyjemnie dla mnie było zapoznać się z nimi ponownie, wyrażonymi jego własnymi słowami.
Teoretycznie książka jest napisana tak, aby była przystępna także dla tych, którzy nie znają jeszcze stoicyzmu, sądzę jednak, że „Wyzwanie stoika” to dobra pozycja dla tych, którzy już interesują się tą filozofią i mogą potraktować ją jako poszerzenie swojej wiedzy albo chociaż przypomnienie.

Stoicyzmem interesuję się od dłuższego czasu i myślę, że na jego temat wiem już całkiem sporo, toteż mogę powiedzieć, że „Wyzwanie stoika” relewantnie przedstawia jego niektóre zasady.
Dla mnie lektura była bardzo jasna i zrozumiała, jako że w wywodzie autora zauważałam odniesienia do różnych tez i postulatów, jakie stworzyli starożytni stoicy. Nie wiem jednak, czy ktoś,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiedziałam, że „1984” jest dystopią o inwigilacji totalnej, natomiast po skończonej lekturze mam wrażenie, że zamiast stworzyć w miarę realistyczną wizję świata kierowanego przez jakąś organizację, autor popłynął w tym staraniu nieco za daleko, zwłaszcza w ostatniej części powieści.
Okazuje się bowiem, że jego celem było chyba przedstawienie systemu, który całkowicie człowieka zniszczy i zmieni na swoją modłę. Metody, używane w tym celu przez Partię, są oczywiście zatrważające, a jej cała ideologia to czysty horror, natomiast mnie nie przekonała argumentacja do jej dążenia do władzy dla samej władzy. W prawdziwym życiu jednostka mniej czy bardziej jest jednak skupiona na sobie, no chyba że mówimy o religii: wszelkiego typu ruchy wyznaniowe są naturalnie szkodliwe i w dużym stopniu działają dokładnie tak jak Partia. Orwell jednak stawiał duży nacisk na polityczność organizacji, co z mojego punktu widzenia nie było już tak przekonujące.
Muszę przyznać, że książka jakoś szczególnie mnie nie wciągnęła – być może zabrakło tu większej głębi w portrecie psychologicznym bohatera, tak, abym mogła mocniej zaangażować się w jego losy. Pomysł na wszechwładność Partii także mnie nie przekonał – obecnie przypomina to trochę sytuację w Rosji, ale nawet w tym kuriozalnie fałszywym kraju zdarzają się przypadki jeśli nie buntu, to chociaż zdrowego rozsądku, nawet jeśli liczone tylko w pojedynczych osobach. Oczywiście, trudno powiedzieć, czy i one również nie byłyby stłamszone, gdyby używano takich środków jak Partia. Niemniej wizja Orwella pozostaje dla mnie zbyt ekstremalna i przerysowana, aby wywoływać jakieś silniejsze wrażenie czy skłaniać do intensywnej refleksji: jej przesłanie jest zbyt wydumane i abstrakcyjne, aby brać je pod poważną, szczerą rozwagę.
Pod kątem literackim zaś jest to powieść napisana poprawnie, której nie czyta się źle, ale jak dla mnie szału nie ma.

Wiedziałam, że „1984” jest dystopią o inwigilacji totalnej, natomiast po skończonej lekturze mam wrażenie, że zamiast stworzyć w miarę realistyczną wizję świata kierowanego przez jakąś organizację, autor popłynął w tym staraniu nieco za daleko, zwłaszcza w ostatniej części powieści.
Okazuje się bowiem, że jego celem było chyba przedstawienie systemu, który całkowicie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W ramach nadrabiania mojego braku znajomości klasyki literatury postanowiłam wziąć się za „Mistrza i Małgorzatę”. O tej książce nie wiedziałam właściwie nic oprócz tego, że dotyczy romansu tytułowych bohaterów, i że występuje w niej jakiś kot Behemot.
Przez pierwsze sto stron zatem byłam dosyć skonfundowana treścią, nie rozumiejąc za bardzo, co za powieść właściwie trzymam w rękach: jakaś dziwaczna komedia fantastyczna o mieszkańcach Moskwy, przepleciona z wariacją na temat historii biblijnych.
Na szczęście niebawem fabuła się skrystalizowała, opierając na przedstawieniu perypetii diabła Wolanda i jego świty, czyniących chaos w rosyjskiej stolicy. Postaci mistrza i Małgorzaty były tu marginalne, dopiero w drugiej części powieść się na nich skoncentrowała – zupełnie tak, jakby autor miał pomysły na dwie różne książki, ale uznał, że je ze sobą połączy.
Całości nie czytało się źle, narracja zachowuje współczesny styl i widać tu nawet pewne oznaki humoru. Myślę jednak, że tę historię najlepiej będzie czytało się tym, którzy będą potrafili odnaleźć w niej satyrę na ówczesne realia rosyjskie oraz rozszyfrować jej znaczenie metaforyczne – sądzę bowiem, że taki właśnie jest jej cel.
Dla czytelnika takiego jak ja, który nie zna zaplecza kulturowego autora ani nie posiada wiedzy o innych przesłankach, jakie mógł zawrzeć w książce, „Mistrz i Małgorzata” to po prostu groteskowa komedia fantasy z zeszłego wieku, którą czyta się całkiem dobrze, choć niekiedy chaotycznie.

W ramach nadrabiania mojego braku znajomości klasyki literatury postanowiłam wziąć się za „Mistrza i Małgorzatę”. O tej książce nie wiedziałam właściwie nic oprócz tego, że dotyczy romansu tytułowych bohaterów, i że występuje w niej jakiś kot Behemot.
Przez pierwsze sto stron zatem byłam dosyć skonfundowana treścią, nie rozumiejąc za bardzo, co za powieść właściwie trzymam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim zabrałam się za lekturę „Papillona”, obejrzałam ekranizację z 2017 roku. Film wywarł na mnie mocne wrażenie jako dramat o człowieku skazanym na walkę z przeciwnościami losu, które ostatecznie udaje mu się pokonać jedynie dzięki swojej niezłomności. Sądziłam zatem, że i książka będzie dosyć „ciężka” pod kątem treści. Charriere jednak opowiada o swoim trwającym 13 lat zniewoleniu raczej jak o historii pełnej przygód i przestrzega odbiorcę przed nadmiernym litowaniem się nad nim, nawet w sytuacji, gdy został parokrotnie „pochowany za życia” w tzw. katowni.
Odebrałam postać Papillona jako człowieka bardzo inteligentnego i sprytnego, potrafiącego manipulować innymi, przedsiębiorczego tak dalece, że w sytuacjach, gdy innych ogarniałby strach, on za wszelką cenę próbował przekuwać je na swoją korzyść. Charriere już po usłyszeniu wyroku zdecydował, że nigdy się nie podda w swych usiłowaniach ucieczki – sam przyznaje, że być może udało mu się znieść wiele lat więzienia dzięki temu, że po prostu nigdy nie zaakceptował takiego losu.
Na łamach książki odbiorca poznaje jego perypetie w Ameryce Południowej, zawsze opowiadane z pewnym dystansem: Charriere po prostu relacjonuje tu fakty, nigdy nie ubolewając nad sobą, np. gdy opowiada o morskiej tułaczce, podczas której słońce spiekło go do żywego mięsa, a oczy zaczęły mu ropieć, ani też szczególnie nie rozpaczając nad krzywdą innych, np. kiedy zastrzelona zostaje striptizerka, pracująca w jego kabarecie w środku dżungli.
Warunki, w jakich znajdował się Papi, były niezaprzeczalnie ciężkie – Charriere’owi pomógł przetrwać je silny instynkt przystosowawczy: nigdy na nic nie narzekał, tylko dostosowywał do okoliczności.
Papillon był mordercą, zastraszał ludzi i oszukiwał ich, ale jednocześnie potrafił wzbudzić w nich przyjaźń i lojalność wobec swojej osoby. Jego historia to nauka o tym, jak ważny jest stoicki spokój i zimne wyrachowanie; jak ważne jest, nawet w obliczu najgorszych sytuacji, niezważanie na dziejące się niedogodności, tylko skupianie na swoim celu.
Trudno stwierdzić, na ile Charriere starał się tu wybielić nieco swój obraz, ale jedno jest moim zdaniem pewne: był to człowiek o niezwykle silnym charakterze, odznaczający się wyjątkowo mocną wolą przetrwania.
Mimo iż „gawędziarski” ton narracji sprawiał, że książki nie czytało mi się nazbyt łatwo ani szybko z uwagi na mnóstwo pobocznych historii w jednej opowieści, to jednak uważam, że „Papillon” zostanie ze mną na dłużej jako źródło życiowej motywacji i przypomnienie, że niemal z każdych tarapatów można się uratować, o ile dąży się do tego wystarczająco długo i wytrwale.

Zanim zabrałam się za lekturę „Papillona”, obejrzałam ekranizację z 2017 roku. Film wywarł na mnie mocne wrażenie jako dramat o człowieku skazanym na walkę z przeciwnościami losu, które ostatecznie udaje mu się pokonać jedynie dzięki swojej niezłomności. Sądziłam zatem, że i książka będzie dosyć „ciężka” pod kątem treści. Charriere jednak opowiada o swoim trwającym 13 lat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chciałam nadrobić klasykę literatury pod postacią „Portretu Doriana Graya”, ciekawa, jakie wrażenie wywrze na mnie ta popularna powieść.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to nieco przestarzałe słownictwo, którego wprawdzie można się było spodziewać, ale i tak mnie rozczarowało – nie dodawało bowiem w moich oczach książce powabu w stylu vintage, a po prostu brzmiało dla mnie męcząco. Wyraźnie inny był także sposób prowadzenia narracji – znacznie bardziej poetycki niż współcześnie, co z kolei ujmowało fabule konkretności.
Biorąc pod uwagę powyższe, „Portret…” od pierwszych stron nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia i nie czułam się szczególnie zachęcona do jego ukończenia, ale z uwagi na jego niewielkie rozmiary postanowiłam jednak zapoznać się z całością.
Dalej było już tylko gorzej. Poetycki język nużył mnie nieznośnie emfatycznymi metaforami i quasi-filozoficznymi wywodami nad różnymi aspektami kultury i społeczeństwa XIX wieku. Sama fabuła także pozostawiała wiele do życzenia – pośród tych lirycznych wynurzeń (tak nieraz skondensowanych, że tekst brzmiał jak zbiór złotych myśli i aforyzmów umieszczonych razem zdanie po zdaniu) czytelnik wprawdzie mógł prześledzić historię dokonania się pierwszej zmiany na tytułowym portrecie, natomiast dalsze losy jego szpetnienia zostały ujęte skrótowo, co powodowało spłycenie postaci samego Doriana. Odbiorca nie miał szansy zapoznać się „na bieżąco” z jego dziejami i dzięki temu zrozumieć zachodzące w nim przemiany w coraz bardziej podłego i upadłego moralnie człowieka – został niejako postawiony w sytuacji, gdy narrator jedynie oświadcza pewne fakty, ale właściwie brak na nie dowodów w treści.
Wilde umieścił tutaj także długie ustępy np. na temat zainteresowania Greya kamieniami szlachetnymi czy luksusowymi materiałami, które dosłownie nic nie wnoszą do historii.
Zakończenie zaś jest absolutnie niewspółmierne do poprzedzającej je zawartości książki – autor jakby po prostu ucina fabułę bez żadnego podsumowania, wyjaśnienia, refleksji.
Lektura „Portretu…” nie spełniła moich oczekiwań, bo liczyłam jednak na więcej. Nużące.

Chciałam nadrobić klasykę literatury pod postacią „Portretu Doriana Graya”, ciekawa, jakie wrażenie wywrze na mnie ta popularna powieść.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to nieco przestarzałe słownictwo, którego wprawdzie można się było spodziewać, ale i tak mnie rozczarowało – nie dodawało bowiem w moich oczach książce powabu w stylu vintage, a po prostu brzmiało dla mnie...

więcej Pokaż mimo to