-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant2
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2014-03-30
Stephena Kinga nie trzeba przedstawiać. Nie po raz pierwszy się tu pojawia i nie po raz pierwszy pozostawił mnie w tym przyjemnym zaskoczeniu po dreszczyku emocji związanym z lekturą książki jego autorstwa. Stanął na wysokości zadania i niech nie zmyli Was to, że wielkim straszydłem w tym horrorze jest samochód. I choć ten pomysł możecie uznać za… mało straszny?, to wcale, a wcale tak nie było. King po raz kolejny uraczył mnie historią o życiu, a także miłości i obsesji, której skutki były opłakane.
Christine. Kim jest Christine? Christine to Plymouth fury rocznik ’58, który na nieszczęście Dennisa i Arniego pojawił się w ich życiu pod koniec wakacji. Z początku może nie wydawało się to tak straszne. Ot, stary samochód do naprawy. Ciężko powiedzieć kto kogo wybrał, ale sądzę, że Christine Arniego. Ten stracił dla niej głowę, zakochał się od pierwszego wejrzenia. Niezdrowa fascynacja, a wręcz obsesja pochłonęła siedemnastolatka, który głuchy na ostrzeżenia przyjaciela, rodziców i dziewczyny spędzał z nią dnie i noce, cały wolny czas poświęcał właśnie jej. Ale może to nie było jeszcze tak złe. Najgorzej zrobiło się, gdy zaczęli ginąć ludzie, a sam Arnie przestał być sobą. Dosłownie.
Arnie Cunningham to typowy nieudacznik. Pryszczaty siedemnastolatek, który w szkole średniej jest kozłem ofiarnym dla tych, którzy potrzebują się na kimś wyżyć. Zwykły, niski i niczym niewyróżniający się chłopak, który utalentowany jest jedynie w jednym kierunku. Mechanika samochodowa to coś, co go fascynuje. Inteligentny młody mechanik ze stabilną przyszłością. Co mogło pójść nie tak? Wszystko wciąż toczyłoby się swoim tempem, gdyby Dennis i Arnie nie pojechali tamtego pamiętnego lata drogą w pobliżu domu LeBaya.
Zakup rozpadającego się samochodu rozpoczyna falę zmian w życiu obu chłopców. Poświęcając więcej czasu Christine Arnie opuszcza się w nauce, staje się bardziej uparty i pewny siebie oraz nieco zgryźliwy. Jego pryszcze w magiczny sposób znikają i zaczyna umawiać się z najpiękniejszą dziewczyną w szkole, o której marzy większa część męskiej szkolnej społeczności. Związek Leigh i Arniego jest tak piękny i niewinny jak tylko może być pierwsza miłość. Do czasu, gdy Christine staje się zazdrosna i nie może znieść konkurencji.
Cała historia opowiadana jest po raz kolejny przez Dennisa, przyjaciela Arniego i uczestnika większości zdarzeń w życiu swojego kumpla, który przeszedł chyba przez największe piekło w całej książce. Jest bystry, dociekliwy, wiarygodny i ludzki, bo nie raz przyznaje, że się boi. To na jego barkach spoczywają losy przyjaciela, rodziny czy dziewczyny oraz całego Libertyville, na którym ciąży samochód widmo.
King znów powoli i spokojnie dawkuje napięcie, które punkt kulminacyjny osiąga w ostatnich rozdziałach. Akcja nie jest porywająca, gromy nie są nieustannie ciskane w mieszkańców Libertyville, a krew nie leje się hektolitrami, bo nie o to chodzi. Stephen niespiesznie kreuje opowieść co jakiś czas uchylając rąbka tajemnicy, której sekretu i tak nie poznamy dokładnie. Przewracając ostatnią kartkę powieści pozostawia nas z wieloma pytaniami, na które odpowiedzi możemy się jedynie domyślać tworząc najróżniejsze teorie spiskowe. I w tym właśnie tkwi sekret.
Stephena Kinga nie trzeba przedstawiać. Nie po raz pierwszy się tu pojawia i nie po raz pierwszy pozostawił mnie w tym przyjemnym zaskoczeniu po dreszczyku emocji związanym z lekturą książki jego autorstwa. Stanął na wysokości zadania i niech nie zmyli Was to, że wielkim straszydłem w tym horrorze jest samochód. I choć ten pomysł możecie uznać za… mało straszny?, to wcale,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest rok 2059. Absolutnie nie z własnej woli przebywasz w kolonii, gdzie rasa Reifatów, których historia jest owiana tajemnicą, poddaje cię szkoleniu, czyhając jedynie, by wykorzystać twój dar, gdy tylko ten rozwinie się zgodnie z ich planem. Jesteś jasnowidzem, a przynajmniej w tym świecie to przestępstwo. Wybija dzwon. Spieszysz się, by wrócić na czas, nie chcesz, żeby twój Pan ukarał cię za spóźnienie. Na ulicach mijasz chałturników i cyrkowców, którzy wybrali życie zgodne z ich sumieniem, lecz w warunkach, które można określić jako gorsze niż fatalne. Czy taka będzie i twoja przyszłość? Dasz się poddać presji? Powiedz mi… zabiłbyś, by ocalić własne życie?
Paige Mahoney to dziewiętnastolatka, która posiada pewien ciekawy, ale i niebezpieczny dar. Dziewczyna jest jasnowidzem i potrafi włamywać się w umysły innych. Posiadanie takich zdolności nie jest powszechnie akceptowane w jej świecie, więc nasza bohaterka ukrywa się pracując dla Jaxona Halla, który zapewnia jej bezpieczeństwo w nieprzyjaznej rzeczywistości tyranii. Względna stabilizacja kończy się jednak, gdy zostaje uprowadzona do Oksfordu, gdzie mieści się kolonia karna, by przebywała z ludźmi jej podobnymi. W miejscu, gdzie panują surowe zasady ustanowione przez władczynię Nashirę, Paige zostaje wybrana na podopieczną przez Naczelnika, Małżonka krwi. Od tego momentu członek rasy Reifatów staje się jej władcą oraz sprawuje pieczę nad jej treningami. Dziewczyna musi się dostosować lub zginąć. W Szeolu I litość jest obca.
„Czas żniw” to dystopijna powieść, która jako debiut Samanthy wzbudziła we mnie z początku niepewność, ale później pochłonęła bez reszty i sprawiła, że będę wyczekiwać kolejnych tomów. Shannon wykreowała niesamowicie szczegółowy obraz bliskiej przyszłości. Już od samego początku jesteśmy rzuceni na głęboką wodę wkraczając w środek akcji oraz zostajemy zasypani nowymi terminami i specyficznymi nazwami. Na ratunek przybywają nam jednak mapka, słowniczek i jasna rozpiska typów jasnowidzenia, więc po krótkim czasie jesteśmy w stanie załapać o co chodzi w świecie Paige. Zaledwie dwudziestodwuletnia autorka lekko i niebanalnie konstruuje akcję od pierwszej do ostatniej strony, co chwila zaskakując czytelnika i nie podając wszystkiego na tacy, co jeszcze bardziej pobudza naszą ciekawość.
Wyobraźnia brytyjskiej autorki jest nieprawdopodobna, dlatego też wśród wielu krytyków porównywana jest do J.K. Rowling, autorki bestselleru i cyklu dzieciństwa mojego pokolenia. Czy porównanie to jest słuszne? Myślę, że to naprawdę śmiałe stwierdzenie, ale podchodzę do niego entuzjastycznie, bo niewykluczone jest to, że dziewczyna ma talent. Dodatkowo czekamy na zapowiedziane już następne tomy cyklu „Czasu żniw”, który planowany jest w sumie na siedem części.
Świat, który wykreowała Samantha jest bardzo barwny i szczegółowy. Począwszy od miejsc, przez postacie i po strukturę społeczeństwa Szeolu I wszystko jest przemyślane i nieprzypadkowe. Miejsce, w którym zmuszona jest przebywać bohaterka jest ukrywane przez dwieście lat. To tam odbywają się tytułowe Żniwa, które polegają na dostarczeniu pewnej grupy osób o nadnaturalnych zdolnościach. Są oni wybierani na podopiecznych przez przedstawicieli rasy rządzącej, czyli Reifatów. Pod ich okiem rozwijają swoje zdolności, ale są także głodzeni, traktowani niczym worki treningowe czy przetrzymywani w nieludzkich warunkach. Główna bohaterka nie jest jednak kolejnym jasnowidzem, który dostosuje się do panujących zasad i z pokorą przyjmie kolejną karę. Paige obiera sobie jako cel zniesienie reżimu i rewolucję, która będzie szansą na ucieczkę nie tylko dla niej.
Ogromnym plusem jest tu oczywiście kreacja głównej bohaterki. Paige Mahoney początkowo jako jedna z wielu, cicha i zdystansowana przeradza się w tę najodważniejszą, hardą i co najważniejsze na tyle śmiałą, by starać się zaburzyć funkcjonujący od wieków system Szeolu I. Przez co oczywiście często pada porównanie do Katniss Everdeen z „Igrzysk śmierci”. W moim odczuciu nie jest to nic złego. Obie bohaterki mają silne charaktery, są sprytne i potrafią sobie radzić w kryzysowych sytuacjach. Nie są zagubionymi dziewczynami, które czekają na ratunek, a same zabierają się do roboty i to sobie w nich cenię. Kolejną postacią z czołówki najlepszych bohaterów jest tu Naczelnik, wysoko postawiony w hierarchii trener Paige. Z początku wróg numer jeden, nieludzki współlokator dziewczyny, który wzbudza niepokój i czujność. Z każdym następnym rozdziałem powoli odkrywamy jego prawdziwą twarz; wciąż jednak znamy jedynie szczegóły i przypadkowe fakty, jego historia nie jest całkowicie odkryta, co fascynowało mnie jeszcze bardziej w jego postaci. Jego relacja z Paige zmienia się z biegiem akcji, by w końcu nienatarczywie wprowadzić wątek przynależności (miłosny nie odzwierciedla tego, co się tu dzieje, a i nie jest na pierwszym planie).
Emocje. Niepewność, strach, napięcie, zwątpienie, irytacja, aż w końcu finałowa scena tworzą mieszankę, która sprawia, że nie sposób cierpliwie czekać na kolejny tom. Losy bohaterów nie stają się mi obojętne, a cała fabuła mocno zmusza do refleksji. Jak mylne może być pierwsze wrażenie? Przez ile trudów trzeba przejść, by obdarzyć zaufaniem drugą osobę? Czy warto się poświęcać, nawet jeśli naraża to nas samych? Aż w końcu… do czego zmierza nasz świat? Czy dążymy do tego, by każdy w społeczeństwie miał określoną wartość? Cóż, oby nie. W przeciwnym razie każdy straciłby swoją indywidualność…
Jest rok 2059. Absolutnie nie z własnej woli przebywasz w kolonii, gdzie rasa Reifatów, których historia jest owiana tajemnicą, poddaje cię szkoleniu, czyhając jedynie, by wykorzystać twój dar, gdy tylko ten rozwinie się zgodnie z ich planem. Jesteś jasnowidzem, a przynajmniej w tym świecie to przestępstwo. Wybija dzwon. Spieszysz się, by wrócić na czas, nie chcesz, żeby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-18
2014-07-27
2014-02-02
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej cenionych autorów fantastyki w ostatnich czasach. Jego książki sprzedają się w ogromnych nakładach, serial na ich postawie jest nieustannie kręcony, a sam pisarz natomiast wciąż nie zwalnia tempa jakie sobie narzucił. „Gra o tron”, która rozpoczyna cykl „Pieśni lodu i ognia” jest powieścią wielowątkową i pomimo, że została wydana w 1996 roku, wciąż, a nawet szczególnie w ciągu trzech ostatnich lat, cieszy się ogromną popularnością również dzięki serialowi, który powoli staje się jednym z moich ulubionych tak samo jak powieść Martina.
A więc o co w tym wszystkim chodzi? Cała akcja toczy się w Siedmiu Królestwach, w których panuje król Robert Baratheon zasiadając na Żelaznym Tronie, który wierzę, że wielu z Was miało okazję choć raz zobaczyć, gdyż jest dość popularny, a i znajduje się na serialowej okładce powieści. Tron ten zaś pożądany jest przez wielu, a ci nie cofną się przed niczym, byleby tylko zdobyć władzę. Robert natomiast nie jest królem z krwi i kości, nie jest ani odpowiedzialny, ani sprawiedliwy, ani nie myśli także nadto o dobru swoich poddanych, a wszystko to oddaje w ręce swojego namiestnika… do czasu, gdy ten umiera w okolicznościach, które intrygują i wzbudzają u wielu pewne spekulacje. Król Robert prosi, a nawet narzuca sprawowanie urzędu namiestnika swojemu dawnemu przyjacielowi, który swego czasu był mu jak brat, władcy północy, Eddardowi Starkowi. Lord Stark nie mogąc odmówić samemu królowi, niechętnie podejmuje się tej posady przenosząc się na południe z lodowej krainy Winterfell. Tym samym dzieli swoją rodzinę, a także pozostawia bez dachu nad głową swojego bękarta Jona Snowa. Ten zaś udaje się na Mur, by wstąpić do Nocnej Straży, by bronić królestwa przed grozą, która czeka po drugiej stronie barykady. Lecz czy sama straż wie z czym ma do czynienia?
Akcja „Gry o tron” opisywana jest z punktu widzenia kilku postaci, które wszystkie w mniejszym lub większym stopniu są ze sobą połączone. Każdy z rozdziałów skupia się na jednej z postaci, więc jeśli jakiś charakter nie należy do naszych ulubionych, to możemy być spokojni, bo nie musimy czytać tylko i wyłącznie o tej osobie. Jeślibyśmy chcieli postawić główny problem tej powieści, to sądzę, że najbliżej prawdy byłoby zadanie sobie pytania: jak umarł były królewski namiestnik, Jon Arryn? Jego śmierć niczym w domino powoduje masę pytań bez odpowiedzi, brutalnej walki o względy, a także ogrom intryg, które z biegiem akcji jedynie się mnożą, a samego ich końca nawet nie widać. W tej alternatywnej rzeczywistości możemy natknąć się na prawdziwie mityczne stworzenia takie jak smoki, magię, zamki, turnieje rycerskie, wielkie uczty czy bitwy. Nie jest to wesoła opowiastka, roi się tu od brutalności i morderstw, są to czasy, gdzie każdy dzieciak przechodzi szybki kurs dojrzewania chwytając za miecz i zabijając swoją pierwszą ofiarę, bo to zostało uznane za słuszne.
George R. R. Martin poza niezwykle złożonym światem przedstawionym stworzył postacie, które są naprawdę ludzkie, a sam autor wyciąga na światło dzienne zarówno najlepsze jak i najgorsze cechy naszego człowieczeństwa. Ilość charakterów jest ogromna, a notatki z drzewem genealogicznym rodów niezbędne, więc gdybym miała wymieniać tutaj je wszystkie, zapewne siedziałabym tu do jutra i byłabym dopiero w połowie drogi. Każdy z nich jest na swój sposób ciekawy i niesie własny krzyż. Zamierzałam napisać jedynie o dwóch moich ulubionych postaciach, lecz im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej budziła się we mnie sympatia do reszty bohaterów. Na szczególną uwagę zasługuje jednak Arya, która jako najmłodsza córka lorda Starka ani myśli o ślubie, łączeniu rodów czy wydawaniu na świat synów, którzy w przyszłości będą wielkimi władcami, jest kompletnym przeciwieństwem swojej siostry, która ślepo podąża za przyszłym księciem w nadziei poślubienia go. Ta buntownicza natura dodaje jej charakteru, a ja bardzo lubię osoby twardo stąpające po ziemi, takie jak mała Arya.
Pozostałymi ulubieńcami zostali Jon Snow i Tyrion Lannister. Jon jako bękart Eddara nie miał łatwego dzieciństwa i ze względu na swoje pochodzenie był często odsuwany od lordowskiej rodziny, zwykle ignorowany i osamotniony jako niegodny przebywania w ich towarzystwie. Na murze przekonuje się jednak, że życie w Winterfell nie było najgorszym co mogło mu się przytrafić, a życie było niesprawiedliwe nie tylko wobec niego.
Tyrion Lannister jest natomiast bratem królowej Cersei Lannister, której przebiegła, dumna i wiecznie walcząca o władzę rodzina nie akceptuje w pełni karła jakim jest Tyrion. On sam też nie jest idealny, a jego wypowiedzi aż ociekają ironią i pogardą. Jakoś sobie jednak radzi, a nie uczestnicząc czynnie we wszystkich wydarzeniach dostrzega więcej niż pozostali.
Osiemset stron opasłego tomu zapewnia jednak niemałą rozrywkę, powieść ta jest niesamowicie rozmaita w wątkach, a pomimo skomplikowanej akcji wciąga od pierwszych stron. Cenię autora choćby za umiejętność stworzenia tak rozbudowanej powieści i złożeniu jej w logiczną, płynną całość, z której udało mi się tutaj przedstawić może niecałą jedną czwartą tej fabuły. George Martin ma przyjemny dar opowiadania, dzięki któremu łatwo wprowadza nas w świat zawiłych intryg i zemst, w które wplątuje swoich bohaterów. Nie sposób także nie wspomnieć o wielu zgonach, o których czytamy, także jednych z tych kluczowych postaci. Jeśli więc macie ochotę na nieco inny świat niż ten nasz, to „Gra o tron” będzie dobrym wyborem, jeśli szukacie czegoś nieprzewidywalnego.
George R. R. Martin jest jednym z najbardziej cenionych autorów fantastyki w ostatnich czasach. Jego książki sprzedają się w ogromnych nakładach, serial na ich postawie jest nieustannie kręcony, a sam pisarz natomiast wciąż nie zwalnia tempa jakie sobie narzucił. „Gra o tron”, która rozpoczyna cykl „Pieśni lodu i ognia” jest powieścią wielowątkową i pomimo, że została...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-08-14
Wspomnienia są po to, żeby je pielęgnować. Żeby w postaci zdjęcia, małej karteczki czy chociażby rysunku, przechowywać w bezpiecznym miejscu. Do miejsca tego sięgamy po latach, gdy chwile te już zatrą się w naszym umyśle i będą niewyraźną plamą przeszłości. Gdy jest już ciemno, a gwiazdy dalece nieosiągalne błyskają w mroku, pozwalamy sobie na chwilę zatrzymać rzeczywistość i wracamy do tamtych lat, miesięcy czy niepozornego dnia, który dał nam radość. Ta mała, intymna chwila z własną przeszłością jest wtedy warta więcej niż cokolwiek inne. Życie to jednak nie sielanka i zabieramy ze sobą nie tylko te ładne i przyjemne momenty. Ślady równie trwałe pozostawiają te przykre wspomnienia, o których zapomnieć nie jesteśmy w stanie. Możemy je wyprzeć, i choćbyśmy się starali z całych sił, to nie powstrzymamy ich powrotu w przyszłości.
Sky mieszka wraz z matką, której sposób wychowywania córki nie przewiduje zbędnych urządzeń elektrycznych w jej domu. Siedemnastoletnia dziewczyna jest więc odcięta od telewizji, komórki, Internetu itp., ba!, nigdy udogodnienia ich nawet nie zaznała, nie licząc okazjonalnego korzystania z pewnych rzeczy u jej najlepszej przyjaciółki, Six. Sky przez całe swoje życie odbywała edukację w domu, nad czym pieczę objęła jej matka, Karen. W ostatniej klasie liceum dziewczyna pragnie doświadczyć wszystkiego, co może jej zaoferować szkoła, wliczając w to zajęcia pozalekcyjne i bandę bezlitosnych dzieciaków, które żywią się strachem i plotkami. Decyzja ta sprawi, że Sky dostanie to czego chciała nawet z nadwyżką, pozna tajemniczego Deana Holdera i dowie się o sobie rzeczy, o których niewiedza była wygodniejsza.
„Hopeless” to powieść z nurtu new adult, która na pierwszy rzut oka jest boleśnie typowa. W pewien sposób wiedziałam czego powinnam się spodziewać. Młoda dziewczyna poznaje chłopaka, a jej życie diametralnie się zmienia. Okay. „Hopeless” wciągnęła mnie jednak kompletnie i nim się spostrzegłam, przewracałam ostatnią kartę powieści, która lekko zwilżyła moje oczy i dała mi znać, że są jeszcze takie historie, które potrafią rozbić mnie na milion małych kawałeczków. Westchnęłam nieco dłużej niż zwykle po lekturze dobrej książki i rozpoczęłam ponowne przeżywanie smutku, frustracji i nadziei, by wybrzmiały w mojej głowie jeszcze jeden, ostatni raz.
Colleen Hoover zabrała mnie na emocjonalny roller coaster i pozwoliła mi poczuć na zmianę pozytywne i negatywne doznania nie dając chwili wytchnienia. „Hopeless” przyprawiła mnie o szybsze bicie serca oraz w pewien specyficzny sposób grając na moich uczuciach odnalazła we mnie nową wrażliwość. Rozterki Sky Hoover przedstawia nie tylko w formie przemyśleń dziewczyny, ale także kreśli jej historię niesamowicie fizycznie. Pierwsza połowa książki była dla mnie niesamowicie urocza, słodka i rozgrzewająca moje zlodowaciałe serce. Ot, nastoletni romans w przyjemnym wydaniu. Dopiero potem autorka pokazała mi o co jej dokładnie chodzi. I wtedy ciężar doświadczeń oraz skrywanej krzywdy Sky przygniótł mnie i pozostawił (nie)przyjemnym odrętwieniu. Poczułam tą historię na wiele różnych sposobów dzięki emocjom perfekcyjnie ubranym w piękne słowa.
„Hopeless” to niewiarygodnie gorący i fizyczny romans, który napędzany jest nadzieją, desperacją i cierpieniem. Colleen Hoover bardzo estetycznie opisała dramaty, które zostaną ze mną jeszcze na długo. Powieść ta jest dojrzała, naznaczona bólem i tęsknotą, zawodem i wiarą w lepsze jutro. Bo kiedy to, co mamy nie wystarcza, a wszystko wokół się wali, oczekujemy tego jednego, małego światełka w tunelu. Kiedyś może wreszcie je dostrzeżemy, a wtedy ciężar na naszych barkach będzie trochę lżejszy.
Wspomnienia są po to, żeby je pielęgnować. Żeby w postaci zdjęcia, małej karteczki czy chociażby rysunku, przechowywać w bezpiecznym miejscu. Do miejsca tego sięgamy po latach, gdy chwile te już zatrą się w naszym umyśle i będą niewyraźną plamą przeszłości. Gdy jest już ciemno, a gwiazdy dalece nieosiągalne błyskają w mroku, pozwalamy sobie na chwilę zatrzymać rzeczywistość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Niewinna, wyśmiewana i dręczona, a przecież taka sama jak cała reszta. Wychowana przez fanatyczkę religijną, trzymana na niewiarygodnie krótkiej smyczy, dorastająca pod kopułą niewiedzy stworzonej przez matkę. Dziewczyna będąca codziennie obiektem żartów, wyzwisk czy pełnych obrzydzenia spojrzeń. Los podstawia jej nogę niemal na każdym kroku, czyhając na upadek przy salwach śmiechu. Ta znosi ze spokojem upokorzenia i chichoty nieświadomie rosnąc w siłę. Z dnia na dzień kumuluje w sobie złość, której kiedyś już nie będzie potrafiła trzymać na wodzy. A wtedy wszyscy jej oprawcy pożałują, wszyscy zobaczą jej prawdziwą naturę.
Carrie to zwyczajna dziewczyna. Nie jest uderzająco piękna, ale nie jest też brzydka. Nie jest głupia, nie zrobiła nic, czym mogłaby podpaść swoim rówieśnikom. A pomimo to, została popychadłem i obiektem drwin ze strony znajomych ze szkoły. Carrie jest w oczach innych dziwadłem, które nie ma prawa bytu, jest powodem do śmiechu i wytykania palcami. Nie różniłaby się tak bardzo od swoich kolegów, gdyby nie moc, którą posiada. Moc, która apogeum osiąga na wiosennym balu w Chamberlain w stanie Maine w roku 1979.
Cała powieść jest mieszanką narracji, artykułów z gazet, zeznań świadków i ocalałych oraz fragmentami książek naukowych czy psychologicznych. Oprócz głównego biegu wydarzeń, autor podrzuca nam przerywniki w postaci wyżej wymienionych form, które pozwalają nam już z samego początku zorientować się jak potoczy się akcja i czego możemy spodziewać się w finale powieści. King serwuje nam różnego rodzaju teorie i przypuszczalne zbiegi wydarzeń, które mogły mieć miejsce w rodzinie Carrie. Chociaż nauka wyklucza zjawisko telekinezy, niektóre fragmenty zakładają, że powodem zaistnienia tej nadnaturalnej sytuacji były niefortunne powiązania genetyczne, podobne do dziedziczenia hemofilii.
Moja przygoda ze Stephenem Kingiem rozpoczęła się stosunkowo niedawno. Wciąż dziwię się sama sobie, że jeszcze te cztery czy pięć lat temu pochłaniając stosy książek nie trafiłam na żaden horror jego autorstwa. Aż wreszcie podsunięto mi „Miasteczko Salem” i tak wpadłam po uszy. Pamiętam, że nieco ciężko było mi przebrnąć przez początki Salem, opisy niemiłosiernie mnie nudziły, ale czytałam, czytałam, czytałam aż ostatnie 200 stron przemknęło mi przed oczami w ciągu kilku krótkich godzin. Zamknąwszy oprawę książki wpatrywałam się w las, którego widok miałam wtedy przed oczami i kontemplowałam tak, jak tylko mogłam w wieku 15 lat. Z kontemplacji tych wynikło, że jest to naprawdę dobra książka. Naprawdę dobra książka, z której pokroju niczym wcześniej nie udało mi się spotkać. Teraz mając już za sobą te pierwsze, ciężkie zmagania z tego typu literaturą, z ogromnym zaciekawieniem zabrałam się za lekturę "Carrie".
Powieść ta jest, jak wszyscy zainteresowani wiedzą, debiutem Kinga. Mogę nawet powiedzieć, że debiutem nie byle jakim. Wyraźnie widać, że to jego początki, styl jakim teraz operuje nie różni się zupełnie od "Carrie", ale jest o wiele bardziej wyraźny niż w powyższym horrorze, w którym elementy grozy są nie tyle co straszne, a przykre. O tak, mamy momenty, to oczywiste. Ale nie tyle powieść mnie przeraziła, a raczej zasmuciła. Potworem wychodzącym z szafy nie jest tu sama Carrie, która zrobiła to, co zrobiła, ale jej matka. Religijna aż do przesady Margareth White. Margareth wyrządzała Carrie krzywdę od jej najmłodszych lat, od wyzwisk, po zrażanie do najmniejszych rozrywek, aż po zamykanie na długie godziny w komórce. Matka Carrie nie była świadoma swojej ciąży prawie do samego jej końca. Uważała natomiast, że powiększający się brzuch jest powodem raka, na którego cierpi, i który będzie powodem jej śmierci, po czym będzie mogła dołączyć do swojego męża po drugiej stronie. Uważam, że to właśnie Margareth poprzez motywy, które nią kierowały jest grozą tej książki.
King w większość akcji swojej powieści umieścił w murach liceum Carrie. Szkoła średnia potrafi być naprawdę parszywym miejscem dla niektórych nastolatków. Nie zawsze wiąże się z najlepszym czasem w życiu człowieka, często jest to właśnie najgorszy czas, który trzeba przetrwać. Carrie jest dość przykrym przykładem torturowanej nastolatki, która mierzy się ze strachem, niebezpieczeństwami i agresją ze strony tych wyżej postawionych w szkolnej hierarchii. Tym samym przedstawione postacie wydawały się tak realne jak tylko mogłyby być.
"Carrie" nie jest typowym horrorem, który mógłby sprawić, że będziemy się bać szmerów za oknem, nie zmusi nas do schowania głowy pod kołdrę, ale zmusi nas do myślenia. Do przemyślenia tego, że największym potworem w tym świecie może być człowiek. King wybrał temat stosunkowo nieskomplikowany, ale dobitnie uświadomił nam jak niesprawiedliwy potrafi być los i jaką krzywdę może wyrządzić głupota ludzka. "Carrie" jest powieścią ponadczasową, a dla fanów Kinga pozycją obowiązkową.
Niewinna, wyśmiewana i dręczona, a przecież taka sama jak cała reszta. Wychowana przez fanatyczkę religijną, trzymana na niewiarygodnie krótkiej smyczy, dorastająca pod kopułą niewiedzy stworzonej przez matkę. Dziewczyna będąca codziennie obiektem żartów, wyzwisk czy pełnych obrzydzenia spojrzeń. Los podstawia jej nogę niemal na każdym kroku, czyhając na upadek przy salwach...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to