Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Żeby była jasność - właściwie to wszystkie zostały zabite przez przypadek. Jedna nie doszła do siebie po źle przeprowadzonej aborcji. Dwie spadły z balkonu. Kolejna, ach kolejna, została wzięta za złodzieja i zastrzelona. Cóż, bywa. To wszystko nieważne. Ważne, że siostry Baladro są niewinne. Świetnie zorganizowane, przedsiębiorcze i samodzielne. Wzbudzające respekt wśród podwładnych i sympatię u klientów. To rzadkość w tamtych czasach. Rzadkość. Zwłaszcza w Meksyku.
W dzisiejszych czasach pewnie zostałyby coachami. Niestety miały pecha. Bo swoje świetnie prosperujące burdele prowadziły nielegalnie. Ale z drugiej strony: czy troskę o zwyczajne, zgodne z naturą, męskie potrzeby można nazwać czymś nielegalnym? Przecież to altruizm! Tylko, że odpłatny.
Trochę ironizuję, ale o dziwo, autor książki opisując dość poważne przecież przestępstwo, ironizuje jeszcze bardziej. Napisana przez niego historia przypomina nieco raport policyjny, ale z elementami humorystycznymi. Humor przejawia się na przykład w zestawieniach zeznań świadków wydarzeń. Podczas gdy jeden świadek mówi A, drugi mówi B, to trzeci nie mówi wcale. Słowa wielu z nich są po prostu kłamstwem. Początkowo kłamały tylko siostry Baldaro. Że nie więziły, nie znęcały się, że płaciły godnie i że nikogo nie zakopały w ogródku. Później kłamią również ofiary. Oczywiście, że te dwie nie spadły same z balkonu. Zostały zepchnięte przez swoje pracodawczynie.
Książka napisana jest konkretnym, surowym językiem i świetnie oddaje całą historię. Nie ma tu żadnych upiększeń i niepotrzebnych opisów przyrody :) To, co rzuca się w oczy to fakt, że bohaterowie też raczej nie mają swoich emocji. Ktoś płacze, ktoś się śmieje, jest też nienawiść i chęć zemsty, ale autor nie wnika w duszę, w serce i nie patrzy co tam komu leży na wątrobie. Ważne są fakty, wydarzenia. Cóż, że każdy zapamiętał je nieco inaczej. Przecież nie ma dwóch osób patrzących na świat tak samo. Dlatego z perspektywy prostytutki kara w postaci batów na plecy, była powodem do nienawiści, a dla właścicielek burdelu sposobem na zachowanie dyscypliny.
Sposób pisania Jorge Ibargüengoitia początkowo przypominał mi opowiadania Ferdinanda von Schiracha. Później przekonałam się, że ta ironia, o której wspomniałam wcześniej, robi różnicę. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na podobny styl, ale emocje całkiem na serio, polecam von Schiracha. Też pisze o zabitych. I o winie. I o przestępstwach.

Żeby była jasność - właściwie to wszystkie zostały zabite przez przypadek. Jedna nie doszła do siebie po źle przeprowadzonej aborcji. Dwie spadły z balkonu. Kolejna, ach kolejna, została wzięta za złodzieja i zastrzelona. Cóż, bywa. To wszystko nieważne. Ważne, że siostry Baladro są niewinne. Świetnie zorganizowane, przedsiębiorcze i samodzielne. Wzbudzające respekt wśród...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ach, wieś taka piękna, taka sielankowa. Ludzie żyją w zgodzie z naturą, oddychają świeżym powietrzem, są zdrowsi, szczęśliwsi, po prostu są. Taki obraz wsi mają w swoich głowach młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni z miast, miasteczek, pracujący w wielkich korporacjach i mniejszych korporacjach. Różni wzrostem, wiekiem, zamożnością, mają ze sobą jedną ważną cechę wspólną: są zmęczeni.
Prawda jest nieco inna. Wieś jest, owszem, piękna i, owszem, sielankowa. Ale jest też okrutna. W tym jednym nie różni się od miasta. Bo po prostu świat jest okrutny.
Wiedzą o tym bohaterowie "Sońki" Ignacego Karpowicza. Igor, młody, z sukcesami i wizjami. Sońka, stara, nawet bardzo,ze wspomnieniami i pudełkiem czekoladek w kredensie.
Karpowicz decyduje, że tych dwoje spotyka się na końcu świata, tu gdzie mieszka tytułowa bohaterka i tu, gdzie drugiemu bohaterowi psuje się samochód.
To tu znajduje się chata, w której wiele lat temu rozegrał się dramat dziewczyny zakochanej w Niemcu. Dramat dziecka, któremu nie dane było żyć. Dramat wiejskiego podrywacza, który kochał swoją żonę nad życie. Dramat ojca, który stracił synów. Dramat siostry, braci, matki... Mogłabym tak długo.
Sońka prowadzi załamanego Igora do domu, gdzie częstuje go opowieścią o swoim życiu. Igor, zafascynowany staruszką, oczami wyobraźni widzi jak jej historia przeradza się w jego zawodowy sukces.

Każdy z nas jest Igorem. Czasami zagubionym, któremu grunt uciekł spod nóg, który nie wie co dalej robić ze swoim życiem, zmęczonym. Z kolei Soniek wokół nas chyba jest niewiele. Takich pogodnych, zadowalających się minimum niezbędnym do życia. Powinno ich być więcej. Bo dzięki nim każdy Igor mógłby na nowo odnaleźć sens. Zresztą spotkanie które opisał Karpowicz pomogło nie tylko Igorowi. Igor pomógł również Sońce. To na niego czekała przez większość swojego życia. Pewnie od wojny. A kiedy już się doczekała mogła umrzeć.
Karpowicz w prostych słowach prostej kobiety opowiada o wydarzeniach, które w czytelniku wzbudzają wielkie emocje. Strach, smutek, przerażenie, niedowierzenie. A z Sońki emocje już chyba powoli uciekły. Wniosek? Czas leczy wszystko. Wszystkie rany. I wspomnienia też. Na szczęście tylko te złe. Bohaterka mówi zresztą „Kiepska pamięć; kto ma kiepską pamięć, ten dostaje długie życie.” Sońka snując swoją opowieść zastanawia się czy wojna, śmierć i, co chyba najbardziej poruszające, miłość wydarzyły się naprawdę. A może jej się wszystko to przyśniło? I nigdy nie kochała?

Ach, wieś taka piękna, taka sielankowa. Ludzie żyją w zgodzie z naturą, oddychają świeżym powietrzem, są zdrowsi, szczęśliwsi, po prostu są. Taki obraz wsi mają w swoich głowach młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni z miast, miasteczek, pracujący w wielkich korporacjach i mniejszych korporacjach. Różni wzrostem, wiekiem, zamożnością, mają ze sobą jedną ważną cechę wspólną: są...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak silny potrafi być człowiek? Sprawdzenie tego pod względem fizycznym nie jest problemem. Z psychiką już gorzej. Bo siłowanie się z życiem pozostawia długotrwałe skutki. Na przykład smutek, rozczarowanie, złość, bezsilność. Ała. Boli. I nie przestaje. Czasami nigdy nie przestaje.
Fabian Danubio nie jest osobą, która ma wszystko. Żyje w Argentynie, którą lada moment pożre kryzys. Mieszka z żoną, która co chwilę popada w depresję, oddala się od niego, rani i zamyka w sobie. Jest, a jakby jej nie było.
Pracuje w biurze architektonicznym, ale architektem przestał być już dawno temu. Na szczęście jest Moira. Córeczka, która kocha go nad życie. Tylko, że pewnego razu Moira znika. Razem z nią przepada też jej opiekunka - Cecilia. Chwilę po tym, jak znika Moira, znika również Lila, żona Fabiana.
Danubio zostaje sam. Zdany na łaskę, chociaż częściej na niełaskę, policji, prokuratury, mediów.
I wtedy pojawia się ktoś, kto sprawia, że Fabian odzyskuje wiarę w ludzi - detektyw Cesar Doberti. Pojawia się też inspektor Blanco. I przyjaciel z dzieciństwa. W końcu pojawia się też nadzieja. Jedna, później druga, trzecia, i kolejna, kolejna, kolejna.
"Ogród z brązu" to bardzo długa historia. Nie tylko objętościowo, ale również czasowo. Fabuła książki obejmuje kilkanaście lat. Kilkanaście lat podczas których Fabian szuka córki. Odnajduje ją. Ale czy po takim czasie można powiedzieć, że odnalazł tę samą osobę?
Rzadko zdarza się, żeby autor uczynił bohaterem opowieści ojca. To jeden plus debiutanckiej powieści Gustavo Majavovicha. A tych plusów jest kilkadziesiąt. Świetnie poprowadzona, logiczna historia. Wyraziści bohaterowie, którzy wzbudzają niejednoznaczne emocje. Tajemnica, która ze strony na stronę staje się coraz bardziej przerażająca. Uniwersalność całej historii. Bo choć fabuła toczy się w Argentynie, to równie dobrze Fabian mógłby być Niemcem, Amerykaninem, Rosjaninem. Na całym świecie ludzie cierpią przez tych, o których myśleli, że są im najbliżsi. Przez tych, którym najbardziej ufali, przez tych, których kochali nie za coś, ale mimo czegoś.
"Ogród z brązu", choć jego akcja toczy się w nie do końca nam współczesnych czasach, to opowiada o samotności, która na świecie istnieje od zawsze i na zawsze. To taka samotność, której doświadczają ludzie zdradzeni, ludzie, którzy tracą pracę, ludzie którzy przestają wierzyć w swoją przeszłość.
Jestem po wrażeniem tej książki. Nie jest łatwa, przez co od czasu do czasu trzeba od niej odpocząć. Odkładałam ją na dzień, dwa i wracałam do Fabiana i jego historii. Z pewnością nie jest to opowieść optymistyczna, mimo tego, że poniekąd jej zakończenie jest dla bohatera pomyślne. Z tym, że świat taki nie jest. Dobry, utulający, głaskający. Malajovich pokazał prawdę. Wisława Szymborska w jednym ze swoich wierszy napisała: "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". Fabian został sprawdzony bardzo dokładnie.

Jak silny potrafi być człowiek? Sprawdzenie tego pod względem fizycznym nie jest problemem. Z psychiką już gorzej. Bo siłowanie się z życiem pozostawia długotrwałe skutki. Na przykład smutek, rozczarowanie, złość, bezsilność. Ała. Boli. I nie przestaje. Czasami nigdy nie przestaje.
Fabian Danubio nie jest osobą, która ma wszystko. Żyje w Argentynie, którą lada moment pożre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, w których nieważna jest treść. Ważne są obrazki. I jedną z takich książek jest „Martynka i jej świat”. Pełne żywych barw, niezwykle szczegółowe są tak naprawdę opowieścią obok opowieści – nie trzeba czytać, można opowiedzieć swoją własną historię. To świetny sposób na naukę połączoną z zabawą!
Książka, choć z definicji przeznaczona dla dziewczynek, spotkała się swego czasu z zainteresowaniem moich małych sąsiadów. To cudowne uczucie, kiedy czytasz dzieciom książkę, która sama zachwycałaś się będąc małą dziewczynką.
Przygody Martynki są pełne ciepła. Dają małym czytelnikom swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Świat w książce jest piękny, kolorowy, pełen przyjaźni, miłości. Bardzo ważną rolę w życiu Martynki pełni rodzina – szczególnie rodzice i brat. Dziewczynka żyje blisko natury, spędza wakacje na wsi, ma psa, który nie tylko szczeka, ale też czasami mówi.
Autor stworzył rzeczywistość, w której powinno dorastać każde dziecko. Jeśli nie jest możliwe to w realnym świecie, to chociaż niech będzie to możliwe w literackiej fikcji.

Są takie książki, w których nieważna jest treść. Ważne są obrazki. I jedną z takich książek jest „Martynka i jej świat”. Pełne żywych barw, niezwykle szczegółowe są tak naprawdę opowieścią obok opowieści – nie trzeba czytać, można opowiedzieć swoją własną historię. To świetny sposób na naukę połączoną z zabawą!
Książka, choć z definicji przeznaczona dla dziewczynek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oczekiwanie smakuje najlepiej, kiedy jest się dzieckiem. Wtedy też motyle w brzuchu są największe. I najmocniej łaskoczą. Pamiętam, że ja takiego uczucia doświadczałam przynajmniej raz w ciągu miesiąca, kiedy mama wyciągała ze skrzynki awizo. Wtedy wiedziałam, że w najbliższą sobotę pójdziemy na pocztę, gdzie będzie na nas czekać paczka pełna książek wcześniej starannie wybranych spośród kilkudziesięciu znajdujących się w katalogu wysyłkowym. Jedną z takich paczek przyleciała do mnie Mary Poppins. Choć do pierwszej części przygód jej oraz jej podopiecznych szybko dołączyły kolejne, to ta pierwsza ma w sobie najwięcej magii. Magii pierwszego razu. To w tej części Pamela L. Travers przedstawia czytelnikom najbardziej tajemniczą nianię na świecie. Mary, niesiona wiatrem (dosłownie!), przybywa do domu numer 17 stojącego przy ul. Czereśniowej. To niezbyt przyjemne pogodowo popołudnie staje się początkiem przygód, które wraz ze swoją niezwykłą opiekunką, przeżyją Janeczka, Michaś oraz bliźniaki Basia i Jaś.
Mary zaczyna zadziwiać od pierwszego spotkania i nie przestaje aż do końca książki. Z torby, do której zagląda Michaś i która według chłopca jest pusta, Mary wyciąga stos koszul nocnych, pantofle, łóżko polowe i szachy. Dzieci częstuje syropem, który w ustach każdego z nich smakuje inaczej. Wiesza gwiazdy na niebie, rozmawia z ptakami i zna tańczące krowy. Mały, lekko zadarty nos, parasolka z papuzią główką oraz torba z dywanika – to atrybuty Mary. Rzeczy, które sprawiają, że nie można pomylić jej z nikim innym.
Mary otwiera przed dziećmi świat niesamowitości. Uczy je, a przez to przecież uczy i czytelnika, że rzeczywistość jest dużo bardziej kolorowa i ciekawa niż nam się wydaje. Wystarczy patrzeć dokładniej. Wejść tam, gdzie zazwyczaj wejść nie można albo już nie wypada. Patrzeć tam, gdzie teoretycznie nic nie ma.
Lubię Mary Poppins nie tylko dlatego, że kiedy byłam dzieckiem była moją ulubioną dorosłą postacią. Niby należała do świata rodziców, dziadków, do świata ludzi dojrzałych, chodzących do pracy, ale tak naprawdę jak nikt rozumiała potrzeby dzieci. Lubię ją także dlatego, że pokazała mi czym jest ciekawość ludzi. Tak, ludzi właśnie. Zakręconych, tajemniczych, pięknych i brzydkich. Świat to jedno, ale najważniejsi w tym wszystkim są ludzie. Mary odwiedza ze swoimi podopiecznymi różne postacie. Uczy dzieci tolerancji, pokazuje czym jest przyjaźń i szacunek.
Pamela L. Travers stworzyła ikonę literatury dziecięcej. Stworzyła fascynującą postać, która mimo swojego nieco ciężkawego charakteru, jest kochana przez każdego, kto po książkę sięga. To, co zawsze podziwiałam w tej książce to, oprócz fabuły i świetnie zarysowanych postaci, jest język. Travers nie pisze infantylnie. Pisze pięknie! Traktuje swoich małych czytelników jak osoby równe sobie, jak osoby mądre, które wiedzą jak jest świat skonstruowany.
Kiedyś obiecałam sobie, że Mary Poppins będzie miała honorowe miejsce na półce z książkami. I słowa dotrzymałam. Nie mogłabym zrobić inaczej – przecież Mary opiekowała się również mną.

Oczekiwanie smakuje najlepiej, kiedy jest się dzieckiem. Wtedy też motyle w brzuchu są największe. I najmocniej łaskoczą. Pamiętam, że ja takiego uczucia doświadczałam przynajmniej raz w ciągu miesiąca, kiedy mama wyciągała ze skrzynki awizo. Wtedy wiedziałam, że w najbliższą sobotę pójdziemy na pocztę, gdzie będzie na nas czekać paczka pełna książek wcześniej starannie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nuda czasem może być błogosławieństwem. Bo to podczas jednego z naznaczonych nią dni trafiłam na informację o Ransomie Riggsie i jego „Osobliwym domu Pani Peregrine”. „Miasto cieni” jest kontynuacją pierwszej książki tego pisarza. Godną, dodam.
W drugiej części przygód Jacoba, on i jego osobliwi znajomi próbują odczarować zaklętą w ptasiej postaci ymbrynkę – opiekunkę – panią Peregrine. Ratunku muszą szukać u innej ymbrynki. Wszelkie ślady prowadzą ich do owładniętego wojną Londynu. Tutaj muszą uważać nie tylko na zewsząd spadające bomby, ale przede wszystkim na upiory, które chcą przejąć władzę nad osobliwym światem i pozabijać wszystkie osobliwce.
Uff, streszczenie fabuły bez wdawania się w szczegóły jest w tym przypadku bardzo trudne. Autor, z pożytkiem dla czytelników, wykorzystuje najdalsze zakątki swojej wyobraźni. Tworzy postaci, światy, z którymi nigdy dotąd nie spotkałam się w literaturze.
Cóż takiego Riggs próbuje nam udowodnić? Że jest nową J.K. Rowling? Że Jacob to nowy Harry Potter? Bałabym się tak daleko idących porównań, chociażby ze względu na fakt, że Pottera czytało się jednak łatwiej. W tamten magiczny świat wchodziło się tak łatwo jak wbija się nóż w masło. Tutaj jest nieco inaczej. Przede wszystkim dlatego, że autor "Miasta cieni" postawił przed sobą trudniejsze zadanie. Harry Potter żył w świecie czarownic, czarodziejów, chodził do szkoły, miał nauczycieli - świat był nam niby daleki, ale jednak bliski, bo nie tylko całe życie o nim słyszeliśmy (baje, bajki, bajeczki), to jeszcze w nim żyliśmy (szkoła, rodzice, przyjaciele). Tymczasem postać, którą stworzył autor „Miasta cieni” rezygnuje ze świata dobrze czytelnikowi znanego (szkoła, praca, rodzice) i odchodzi do miejsca, w którym istnieją pętle pozwalające przemieszczać się w czasie. Do miejsca, w którym żyje dziewczynka lżejsza od powietrza, nastolatka z płonącymi dłońmi i chłopiec, w brzuchu którego żyje rój pszczół. Odchodzi do miejsca, w którym jego i grupę osobliwych dzieci ścigają głucholce i upiory. Do miejsca, w którym codziennie musi walczyć o życie.
Dodatkowej czytelniczej przyjemności, dodają książce zdjęcia, które obrazują przygody osobliwców. Riggs zilustrował przygody Jacoba i reszty fotografiami, znalezionymi w opuszczonych domach, kupionymi na targach staroci. Nie wiadomo co było pierwsze – czy zdjęcia, do których Riggs wymyślił historię, czy historia, która została kiedyś sfotografowana przez różnych ludzi, w różnych latach i miejscach, a później poskładana w całość przez młodego pisarza. Wolę wierzyć w tę drugą wersję. Czemu ta książka nie miałaby być jeszcze bardziej niezwykła niż jest?
Im jestem starsza, tym częściej sięgam po książki przeznaczone dla dzieci. „Miasto cieni” to jedna z nich. Nie jest to lektura mojego dzieciństwa, bo i nie mogłaby być. Kiedy ja byłam dzieckiem, to Riggs też nim był. Teraz jestem dorosła, ale dzięki tej książce mogę bez obaw na nowo stać się dzieckiem. Albo osobliwcem, który razem z Jacobem ratuje świat. Ale o tym – cicho sza!

Nuda czasem może być błogosławieństwem. Bo to podczas jednego z naznaczonych nią dni trafiłam na informację o Ransomie Riggsie i jego „Osobliwym domu Pani Peregrine”. „Miasto cieni” jest kontynuacją pierwszej książki tego pisarza. Godną, dodam.
W drugiej części przygód Jacoba, on i jego osobliwi znajomi próbują odczarować zaklętą w ptasiej postaci ymbrynkę – opiekunkę –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Miłość jest dla nastolatki bardzo ważnym uczuciem. Ba, można powiedzieć, że wręcz najważniejszym. Bo bez miłości nie ma chwil, w których spuszcza się oczy pod spojrzeniem ukochanej osoby. Bo bez miłości nie ma zaczerwionych z nieśmiałości policzków. Bo bez miłości nie ma bezsennych nocy pełnych myśli o długich rzęsach i uwodzicielskim uśmiechu.
„Opium w rosole” to książka nie tylko o miłości nastoletniej. To książka o miłości w ogóle. Książka, którą każde dziecko wchodzące w wiek nastoletni powinno przeczytać. I dowiedzieć się, jak to kiedyś było.
Zacznijmy jednak od początku. Oto Małgorzata Musierowicz we wczesnych latach 80-tych (o, rany! czyli blisko 35 lat temu!) tworzy opowieść o Janinie Krechowicz, która jest wnuczką profesora Dmuchawca, który to jest byłym polonistą w poznańskim liceum, nauczycielem i przyjacielem sióstr Borejko, które to mieszkają w tej samej kamienicy, w której mieszka również niejaki Maciek Ogorzałka, w którym podkochuje się Kreska (wspomniana wcześniej Janina Krechowicz), a który to pewnego zimowego popołudnia poznaje niejaką Genowefę vel Trombke lub Bombke, a naprawdę Aurelię Jedwabińską, lat sześć, a która to stanie się osią numer dwa, obok Janiny, wszystkich wydarzeń w książce. Tak właśnie, albo i dłużej, można jednym zdaniem wyjaśnić kto jest kim w „Opium w rosole”.
Małgorzata Musierowicz stworzyła całą sagę, która jak się okazuje, sagą wcale być nie miała. Do tej pory powstało dwadzieścia tomów. Na kartach każdego z nich autorka opisuje perypetie rodziny Borejków i ich przyjaciół. Jednak, to co urzeka mnie bardziej, a w „Opium w rosole” najbardziej, to atmosfera i przesłanie. Zacznę od tej pierwszej. Małgorzata Musierowicz potrafi przenosić czytelnika w czasie (przydaje się to zwłaszcza przy tych starszych częściach Jeżycjady) i przestrzeni. Doskonale zarysowuje realia ówczesnej rzeczywistości. Dzięki temu można poczuć ból nóg wszystkich osób stojących w kolejce po nie wiadomo jeszcze co. Dzięki temu można poczuć zapach niedzielnego rosołu. Tego, który tak samo pachniał przez sześć pozostałych dni tygodnia. Dzięki temu można zobaczyć świat pełen książek, gazet i telewizji tylko o wyznaczonej porze. Taka była Polska. I tutaj na scenę wkracza atmosfera. Mimo to – chciałoby się powiedzieć – ludzie potrafili cieszyć się rosołem, książkami zalegającymi w każdym pokoju, rozmowami w kolejce i tym, że ciekawsze jest siedzenie w kuchni przy stole niż przed telewizorem. A na koniec dodam: drogie dzieci. Takie miałam dzieciństwo. Pełne miłości. Tak, jak pełna miłości jest opowieść o Kresce i Aurelii.

Miłość jest dla nastolatki bardzo ważnym uczuciem. Ba, można powiedzieć, że wręcz najważniejszym. Bo bez miłości nie ma chwil, w których spuszcza się oczy pod spojrzeniem ukochanej osoby. Bo bez miłości nie ma zaczerwionych z nieśmiałości policzków. Bo bez miłości nie ma bezsennych nocy pełnych myśli o długich rzęsach i uwodzicielskim uśmiechu.
„Opium w rosole” to książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Głos” to książka o męskim świecie. Głównym bohaterem jest Erlendur – komisarz islandzkiej policji. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem w znanym reykjavickim hotelu zostaje odnaleziony martwy Święty Mikołaj. Ofiara okazuje się być jego wieloletnim pracownikiem pensjonatu. W toku śledztwa okazuje się, że człowiek, który mieszkał w piwnicy i na co dzień trudnił się naprawianiem hotelowych usterek i otwieraniem gościom drzwi, był znaną dziecięcą gwiazdą o niespotykanym głosie. Niestety, dopadła go klątwa wszystkich śpiewających gwiazd dziecięcych – głos wydoroślał i nie był już tak piękny.
Styl pisania Indridassona i pewien spokój, który odczuwa się przy czytaniu jego książek, sprawiają, że czytelnik łatwo zanurza się w świat stworzony przez pisarza. Czytając Indridassona czuje się gesty, smaki, zapachy. "Głos" sprawił, że opuściłam pokój i znalazłam się przystrojonym świątecznie hotelu, w którym pachnie mrozem i grzanym winem.
Bardzo ważnym wątkiem, wplecionym również w kwestię morderstwa, są stosunki między ojcami a dziećmi. Erlendur ma bardzo skomplikowaną relację z córką. Opuścił ją, jej matkę i jej brata, kiedy miała zaledwie kilka lat. Wychowana bez ojca, wzbudzająca w matce bolesne wspomnienia, skończyła jako narkomanka, uzależniona od seksu i wpadająca co chwilę w narkotyczne ciągi. Komisarz próbuje jej pomóc, rozmawiać z nią, poświęcać jej czas, jednak za każdym razem Eva Luna ucieka, szuka zapomnienia i ratunku w nałogu. To taki przypadek kiedy dorosły ojciec próbuje wychować dorosłą córkę. To taki przypadek kiedy dwie osoby, połączone bardzo bliskimi więzami krwi, przeżywają całe swoje życie osobno, a po latach spotykają się jako obcy sobie ludzie, którzy muszą zacząć wspólne życie. Muszą, bo chcą.

„Głos” to książka o męskim świecie. Głównym bohaterem jest Erlendur – komisarz islandzkiej policji. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem w znanym reykjavickim hotelu zostaje odnaleziony martwy Święty Mikołaj. Ofiara okazuje się być jego wieloletnim pracownikiem pensjonatu. W toku śledztwa okazuje się, że człowiek, który mieszkał w piwnicy i na co dzień trudnił się naprawianiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mario Vargas Llosa może wszystko. Przecież jest Noblistą. A tym wolno więcej. Ale kiedy pisał „Dyskretnego bohatera” pozwolił sobie na zbyt wiele. Pozwolił sobie na rozprężenie. Na literackie lenistwo. Jestem krytyczna? Na pewno. Czy mam do tego prawo? Śmiem twierdzić, że tak. Moje prawo wynika z umiłowania twórczości Vargasa Llosy. Kocham jego przekorną „Ciotkę Julię i skrybę”. Uwielbiam mrocznego „Litumę w Andach”. Z wypiekami na twarzy czytam „Pochwałę macochy”. Tak, ja i pan noblista znamy się całkiem nieźle. Znaczy ja go znam, on mnie widział raz w życiu na spotkaniu autorskim, ale prawie na pewno mnie nie pamięta. Powiem inaczej: ja i twórczość pana noblisty znamy się całkiem nieźle. To jest wyrażenie bliższe prawdy.
W „Dyskretnym bohaterze” spotykamy się z dwoma typami bohaterów. Z jednej strony mamy don Rigoberta, done Lukrecję, Fonsita oraz Litumę – postaci dobrze znane z poprzednich książek pisarza. Z drugiej pojawiają się Felicito Yanaque – zaradny przedsiębiorca nękany przez tajemniczego szantażystę, Ismael Carrera – bogacz, który u schyłku życia postanawia ożenić się ze swoją służącą Armidą oraz tajemniczy mężczyzna, który prześladuje Fonsita i zdaje się znać szczegóły życia jego ojca Rigoberta i macochy – Lukrecji.
Llosa przeskakuje w swojej opowieści z jednej części Peru do drugiej, udowadniając, że małe i wielkie tragedie dotykają wszystkich, bez względu na wiek, płeć, status społeczny. Wielkie i małe tragedie dotyczą, jak to u Llosy, miłości, seksu, zakochania i zemsty.
To, co mi najbardziej przeszkadzało w powieści, to wielowątkowość, dla której nie mogę znaleźć uzasadnienia. Lepiej byłoby gdyby zamiast jednej powieści, powstało kilka opowiadań. Co prawda wszyscy bohaterowie w pewnym momencie spotykają się, poznają i rozmawiają, ale mimo wszystko te sceny pozostawiły we mnie niemiłe uczucie zagubienia. Pozostawiły mnie również z pytaniem: „po co?”.
Czytelnik nie dowiaduje się kim jest tytułowy dyskretny bohater, a co za tym idzie jakie zadanie postawił przed nim autor. Może bohater jest na tyle dyskretny, że w ogóle nie chciał pojawić się na kartach powieści?
Moja recenzja może wydać się nieco negatywna. Jeśli mam negatywną opinię o książce, to tylko dlatego, że inne powieści Vargasa Llosy są bardziej spójne, bardziej ciekawe, bardziej intrygujące, bardziej wciągające. Są po prostu: bardziej. Tym, co przede wszystkim sprawia, że i tak uznaję tę książkę za godną polecenia, jest przesłanie. Życie powinno być pasją każdego człowieka. Prawda, że piękne?

Mario Vargas Llosa może wszystko. Przecież jest Noblistą. A tym wolno więcej. Ale kiedy pisał „Dyskretnego bohatera” pozwolił sobie na zbyt wiele. Pozwolił sobie na rozprężenie. Na literackie lenistwo. Jestem krytyczna? Na pewno. Czy mam do tego prawo? Śmiem twierdzić, że tak. Moje prawo wynika z umiłowania twórczości Vargasa Llosy. Kocham jego przekorną „Ciotkę Julię i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Więcej tutaj! http://goraksiazek.blogspot.com/2015/02/gniew.html

Jeśli ktoś chciałby scharakteryzować człowieka za pomocą koloru, to Teodor Szacki byłby szary. Nosi szare garnitury, krawaty, koszule. Oczywiście każda z tych rzeczy jest w innym odcieniu szarości. Żeby każda z nich była doskonale widoczna. Nie sposób nie wspomnieć, że szare są również włosy Szackiego. Przedwcześnie posiwiał. Zapewne dlatego, że martwił się zbytnio swoją pracą. Najpierw tą w Warszawie, później sprawą w Sandomierzu, a teraz tym całym zamieszaniem w Olsztynie. Teodor Szacki jest bowiem szeryfem. Lokalnym strażnikiem sprawiedliwości.
Fabuła książki toczy się wokół sprawy szkieletu znalezionego w podziemiach pomiędzy szpitalem a akademikiem. W toku śledztwa wychodzi na jaw, że niektóre kości należą do innych ofiar. W toku śledztwa okazuje się również, że ofiara za życia bynajmniej ofiarą nie była. W toku śledztwa ważne stają się wątki, które początkowo wydawały się być jedynie zbiegiem okoliczności.

Miłoszewski w swojej ostatniej książce opowiada o karze. I porusza bardzo ciekawą kwestię – czy sprawcy przemocy domowej zasługują na samosąd? Kiedy słyszy się o dzieciach pobitych do nieprzytomności. Żonach z podbitymi oczami. Żonach, którym codziennie wmawiana jest beznadzieja, lenistwo, brzydota i głupota. Sąd sądem, ale wiadomo gdzie powinna leżeć sprawiedliwość. A nie zawsze tak jest.

Czy komukolwiek będzie żal człowieka, który przez lata gnębił swoją żonę? Czy ktoś się zlituje nad katem, z którym robi się dokładnie to, co on robił swojej ofierze? Kiedy będą mu wybijali zęby, łamali palce, obijali brzuch i plecy?

Jestem ciekawa co teraz wymyśli Miłoszewski. Jaką postać stworzy, czym i kim zaskoczy. Ma chyba trudne do wykonania zadanie. Nie tylko dlatego, że znalazł się na świeczniku, zdobywa nagrody, słyszy o nim coraz więcej ludzi, nie tylko w Polsce. Przede wszystkim dlatego, że stworzył postać tak realistyczną, że kiedy siedziałam w kinie na „Ziarnie prawdy” nie widziałam na ekranie Teodora Szackiego, tylko Więckiewicza, który Szackiego zagrał. Tak, jak wcześniej zagrał Lecha Wałęsę. I jak tak patrzyłam, to w mojej głowie kłębiło się pytanie: „Co myślisz Teo? Więckiewicz daje radę?”. Szacki to postać literacka, która stała się osobą. Więc nie bardzo rozumiem dlaczego on nie mógł zagrać w filmie o sobie samym ;)

Więcej tutaj! http://goraksiazek.blogspot.com/2015/02/gniew.html

Jeśli ktoś chciałby scharakteryzować człowieka za pomocą koloru, to Teodor Szacki byłby szary. Nosi szare garnitury, krawaty, koszule. Oczywiście każda z tych rzeczy jest w innym odcieniu szarości. Żeby każda z nich była doskonale widoczna. Nie sposób nie wspomnieć, że szare są również włosy Szackiego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowanie najsłabsza z historii, w których głównym bohaterem jest Komisarz Montalbano.
Niby wszystko się zgadza - jest dom na plaży, smaczne jedzenie, genialne postacie drugoplanowe (mam na myśli tylko tych stałych bohaterów - Fazia, Catarellę, Mimiego, itd), jednak zabrakło w tym wszystkim... intrygi. Okazuje się, że nie wystarczą rutynowe zabiegi, które pojawiają się zawsze przy Komisarzu - ciekawa historia kryminalna jest niezbędna. Przyznam, że przeczytałam książkę w jeden wieczór, ale w ogóle tego nie zauważyłam. Przewracałam kolejne kartki i oczekiwałam, że za chwilę rozpocznie się akcja. W końcu przeczytałam połowę, później połowę tej połowt, która mi pozostała i... nic.
Poza tym muszę przyznać, że zaczynają mnie denerwować podboje Komisarza Montalbano. Są powierzchowne, mało w nich czy to emocji gwałtownych czy romantycznych. Są nijakie.
Zabierałam się do czytania "Śladu na piasku" z entuzjazmem, z uczuciem miłego oczekiwania, które towarzyszyło mi zawsze np. przed podróżą. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie była to miła podróż.
Nie zrozumcie mnie źle - to nie jest zła książka. Tylko brakuje w niej esencji, nastroju, atmosfery, nie czuć w niej zapachu morza, w którym pływa Montalbano, a porawy u Enza czy przysmaki gospodyni Montalbano mają mdły smak. Nie ma tego, co było w poprzednich powieściach. Nie wiem, może autor wyszedł z założenia, że skupianie się na środowisku Montalbana nie ma sensu, bo wszyscy poznali je w poprzednich częściach?
Ale po następną przygodę Komisarza Montalbano sięgnę na pewno. Teraz jednak nie tylko z sentymentu, ale też z nadzieją, że "Ślad na piasku" był tylko potknięciem, z którego Camilleri prędko się podniesie.

Zdecydowanie najsłabsza z historii, w których głównym bohaterem jest Komisarz Montalbano.
Niby wszystko się zgadza - jest dom na plaży, smaczne jedzenie, genialne postacie drugoplanowe (mam na myśli tylko tych stałych bohaterów - Fazia, Catarellę, Mimiego, itd), jednak zabrakło w tym wszystkim... intrygi. Okazuje się, że nie wystarczą rutynowe zabiegi, które pojawiają się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek Annie Barrows, Mary Ann Shaffer
Ocena 7,3
Stowarzyszenie... Annie Barrows, Mary...

Na półkach:

Absurdalny tytuł. Niby nie ocenia się ksiażki po okładce, ale nie mogę nie powiedzieć, że tytuł, no hm, odrzuca.
A niepotrzebnie. Bo książka przedstawia tak ciepłą, pozytywną historię, że żal nie poświęcić jej kilku krótkich godzin.
Opowieść ma kilku narratorów - autorów listów. Tak swoją drogą, szkoda, że dzisiaj już nikt listów nie wysyła.
Polecam tym, którzy mają zły humor albo chcą sobie popłakać ze wzruszenia.

Absurdalny tytuł. Niby nie ocenia się ksiażki po okładce, ale nie mogę nie powiedzieć, że tytuł, no hm, odrzuca.
A niepotrzebnie. Bo książka przedstawia tak ciepłą, pozytywną historię, że żal nie poświęcić jej kilku krótkich godzin.
Opowieść ma kilku narratorów - autorów listów. Tak swoją drogą, szkoda, że dzisiaj już nikt listów nie wysyła.
Polecam tym, którzy mają zły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kocham Barcelonę. To moje ulubione miasto. Dlatego czasami bezmyślnie sięgam po każdą książkę, która jest w jakiś sposób z Barceloną związana. Tak, jak "Diamentowy plac", którego akcja toczy się w Barcelonie.
Narratorką powieści jest Natalia. I od Natalii zacznę. Natalia jest dziewczyną prostą. Prostą aż do bólu, co widać w języku powieści. Jej życiowa naiwność, zgoda na wszystko, co ją spotyka, poddanie się losowi, sprawiają, że Natalii nie da się lubić. Tutaj jednak powinnam się zatrzymać. Nie należy zapominać, że akcja powieści toczy się w latach 30. Natalia nie ma wykształcenia (umie jedynie czytać i pisać), pracuje w sklepie z cukierkami, została wychowana przez ojca, więc jak sama mówi (myśli własciwie)brakowało jej matczynego wsparcia. Natalia jest sama. I nie walczy ze światem. Przyjmuje go takim, jakim jest.
Wychodzi za mąż, zgadza się na fanaberie męża (zwłaszcza te związane z gołębiami), nie buntuje się przeciwko jego zachowaniu, przeciwko temu, że zostawia rodzinę, przestaje pracować. Przyjmuje swoje życie takim, jakie jest. Ona jest kobietą, Quimet - mężczyzną. I to on decyduje.
Taka jednowymiarowość Natalii byłaby jednak niesprawiedliwa. Bo Natalia idzie do pracy, dba o dzieci, w końcu walczy o życie swoje, córki i syna. Tylko, że w chwili słabości chce popełnić morderstwo, a później i samobójstwo. I wtedy staje się cud. Pojawia się miłość.
Bo to w ogóle książka o miłości. O bezwarunkowym uczuciu, którego nie chcemy zmieniać, kształtować, ulepszać. Tylko czy taka miłość jest czymś dobrym?
Ja twierdzę,że nie, Natalia ma na ten temat inne zdanie.
Mam problem z tą książką. Nie jest taka, jaka się spodziewałam, że będzie. Nie ma w niej barcelońskiej magii, pięknych zdań, porywających historii. Jest życie dziewczyny, później żony, matki. Hiszpańskiej kobiety z początku XX wieku. I to jest największa wartość tej książki. Bo Natalia jest przeciętna. A tą przeciętnością właśnie należy się zachwycać. Należy się zachwycać też opisem społeczeństwa, opisami życia, jakie wiedli mieszkańcy Barcelony.
Historia nie musi być niezwykła, żeby można było ją docenić. Merce Rodoreda stworzyła realistyczną postać żyjącą realistycznym życiem w realistycznym społeczeństwie. A że wszystko jest w tej książce przedstawione w naiwny, czasami nawet prymitywny sposób? Cóż, w lepszy sposób prawd płynących z historii Natalii, nie można było przedstawić.

Kocham Barcelonę. To moje ulubione miasto. Dlatego czasami bezmyślnie sięgam po każdą książkę, która jest w jakiś sposób z Barceloną związana. Tak, jak "Diamentowy plac", którego akcja toczy się w Barcelonie.
Narratorką powieści jest Natalia. I od Natalii zacznę. Natalia jest dziewczyną prostą. Prostą aż do bólu, co widać w języku powieści. Jej życiowa naiwność, zgoda na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie będę obiektywna. Bo zachwyt wyklucza obiektywizm. Ja jestem tą historią wstrząśnięta. I jestem w tej historii zakochana. I nie sądziłam, że może istnieć coś tak kompletnego, pełnego, satysfakcjonującego.
Gdyby ktoś mnie zapytał o moją ulubioną książkę (a książek ulubionych z zasady nie miewam), to wskazałbym na "Smutek samuraja".
Victor del Arbol trochę poleżał na półce. Podchodziłam do niego jak pies do jeża. Bałam się, ponieważ ostatnio na niczym nie potrafiłam się skupić, a wiedziałam, że jeśli porzucę tę dość długą książkę, to nigdy już do niej nie wrócę.
Moje obawy były bezpodstawne. Kartka, za kartką, nie właściwie nie, wydarzenie za wydarzeniem, opis za opisem, słowo za słowem, wtopiłam się w świat pełen toksycznych uczuć, zemsty, historii tak strasznych i smutnych jednocześnie, że nie chciałam wracać do swojej pracy, domu, swojego miasta i ulic.
Gdybym jednym słowem miała określić nastrój książki, to powiedziałabym, że książka jest smutna. Smutek wychyla się z każdej strony opowieści. Jednak jest to smutek hipnotyzujący, bardziej poruszający umysł niż serce.
Nie będę opisywać fabuły tej książki. Napiszę tylko, że jest spójna, logiczna, inteligentna, zaskakująca. Ta książka uzależnia. Uzależnia cała historia i ciąg przyczynowo - skutkowy. Chociaż jest to pojęcie typowo szkolne, to pasuje tutaj jak mało co. Bo gdyby autor nie przemyślał do końca przyczyn wszystkiego co przydarzyło się bohaterom tej książki, to nie byłoby smutku, a rozczarowanie.
Historia trochę przypomina "Sekret jej oczu". Tam też okazuje się, że wszyscy są ze sobą powiązani, a przypadki nie istnieją.

Nie będę obiektywna. Bo zachwyt wyklucza obiektywizm. Ja jestem tą historią wstrząśnięta. I jestem w tej historii zakochana. I nie sądziłam, że może istnieć coś tak kompletnego, pełnego, satysfakcjonującego.
Gdyby ktoś mnie zapytał o moją ulubioną książkę (a książek ulubionych z zasady nie miewam), to wskazałbym na "Smutek samuraja".
Victor del Arbol trochę poleżał na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta książka jest dowodem na to, że nie można oceniać pisarza jednoznacznie, po jednym tytule bądź po całej ich serii poświęconej jednemu bohaterowi. Camillerego znam dzięki jego zmyślnym kryminałom o Komisarzu Montalbano. Czy miałam prawo spodziewać się podobnej ekspresji, historii w tym samym klimacie, nieco przesiąkniętej hedonistycznym podejściem do życia? Miałam. A tu niespodzianka. Nie do końca miła.
Tytułowa "Kryjówka" to miejsce na strychu, schowane za szafą, tam gdzie niewielu może się dostać. Jedynie Arianna, główna bohaterka książki, Stefania, jej przyjaciółka i szczur. Oraz jeszcze jedna przyjaciółka Arianny, która występuje tylko w jednej scenie i na dodatek w tej samej scenie ginie marnie.
Kryjówka jest miejscem bezpiecznym, ale tylko dla Arianny.
Bohaterka książki jest niestety chora psychicznie, zraniona emocjonalnie i niezwykle samotna. Żyje w swoim świecie ułudy z mężem, który chce ją chronić, opiekuje się nią i pozwala na kontrolowane skoki w bok od czasu do czasu. Niestety jeden z nich kończy się dłuższą znajomością, z którą Arianna radzi sobie tak, jak umie. Radzi sobie z nią tak, jak z innymi znajomościami, które były problematyczne.
Problematyczna jest również sama historia, bohaterka i ogólny zamysł autora. Fakt, że z każdą stroną coraz bardziej dziwiłam się rozwojowi akcji, a z każdym kolejnym zdaniem szerzej otwierałam oczy, nie do końca jest atutem. Camilleri chciał pokazać, do czego może doprowadzić miłość i pożądanie. Pożądanie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bo uczucia Arianny są czyste i uczciwe. W każdym związku, również w tych, do których czytelnik wraca dzięki retrospekcjom przedstawiającym życie Arianny przed związkiem z Giuliem.
Więc do czego może doprowadzić miłość i pożądanie, które tkwią w pięknej, prostej i nieco dziecinnej kobiecie, która nie chce nikomu złamać serca? Do tragedii. Jednak nie ma co winić biednej Arianny. To nie ona rozpoczęła tę tragedię.
Może i nie padłam na kolana przed elokwencją pisarza, jego znajomością ludzkiej psychiki, ale na pewno Camilleri sprawił, że po przeczytaniu tej historii, mam zadrę w okolicach serca. I chyba tylko dlatego nie przestałam go lubić. Wolę jednak pozostać przy Komisarzu Montalbano.

Ta książka jest dowodem na to, że nie można oceniać pisarza jednoznacznie, po jednym tytule bądź po całej ich serii poświęconej jednemu bohaterowi. Camillerego znam dzięki jego zmyślnym kryminałom o Komisarzu Montalbano. Czy miałam prawo spodziewać się podobnej ekspresji, historii w tym samym klimacie, nieco przesiąkniętej hedonistycznym podejściem do życia? Miałam. A tu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Polacy, a może ludzie ogólnie, mają tendencję do stereotypowego myślenia. Myślę tutaj o postrzeganiu innych narodów. Chociaż nie. Może to się zmienia. Jednak nadal. Niemiec wywołał wojnę. To prawda i z roku 1946 i z 2014. "Dobry Niemiec to martwy Niemiec". Ta prawda nie jest już taka oczywista. Ani w 1946, a tym bardziej w 2014.
W 1946 roku było już po wojnie. Hm, kolejna prawda nieoczywista. A szczególnie dla tych, którzy w tamtym roku musieli z Anglii przenieść się do Niemiec. Żeby ratować tych, którzy chcieli zagrabić całą Europę, a teraz nie radzą sobie z niczym. Z nakarmieniem swoich obywateli. Z łączeniem rodzin. Z zapewnieniem pracy. Ze smrodem. Z próchnicą. Tak, wtedy też trwała wojna. Między poszczególnymi ludźmi, ale też w środku każdej osoby. Bo jak pogodzić się z tym, że teraz trzeba lubić tych, którzy jeszcze tak niedawno pragnęli mojej krzywdy?
Nie potrafię patrzeć na tę książkę jako na całość. Jako na twór z początkiem, rozwinięciem i końcem. Przed oczami widzę obrazy. Widzę, jak małemu chłopcu, po tym jak ugryzł kostkę cukru, wypada ząb przeżarty przez próchnicę. Widzę, jak nastolatek rusza się w opętańczym tańcu. Jak spada wazon z fortepianu. Widzę też grupę mężczyzn i kobietę siedzących przy stole, pijących wódkę i opowiadających sobie co by było gdyby nie wojna. I ta scena, mimo że nie ma w niej tych najważniejszych bohaterów, zabolała mnie najbardziej. Bo jeden z mężczyzn mówi, że gdyby nie wojna, nie poznałby swojej żony. Spędziłby życie z kobietą, którą kochał, ale która musiała zginąć, bo była Źydówką.
Ta książka niesie ze sobą takie właśnie przesłanie. Wojna nie zabija ludzi. Ona zabija miłość. Miłość żony do męża, córki do ojca.
Oczywiście w opowieści Brooka jest więcej, dużo więcej. Jest przede wszystkim problem wzajemnych relacji i przechodzenia od ogółu - nienawiści Angielki do Niemca - do szczegółu - miłości tej samej Angielki, kobiety, która straciła dziecko i uczucia do męża do Niemca, mężczyzny, wdowca opłakującego swoją zabitą żonę i borykającego się z problemem nastoletniej, zbuntowanej córki.
Jest problem osierocenia, nieszczęścia całego narodu, jest problem całej tej powojennej rzeczywistości.
W tej książce jest jeszcze ktoś. Ma na imię Ozi i musi radzić sobie w życiu. Stracił mamę, ojca, stracił brata. I na koniec traci swojego przyjaciela - dobrego Angola.To on stracił też zęba. Ostatnie zdanie może brzmieć śmiesznie, ale wcale nie ma takie być. Bo scena z zębem zaskakuje i przeraża jednocześnie.
Wcale nie podoba mi się to, że ta książka jest taka filmowa, że ktoś już coś tam kręci.To jedna z tych historii, które powinny zostać w umyśle czytelnika, a do umysłu tego, który nawet zdania z książki nie przeczytał, żaden obraz z filmu nie powinien trafić. Bohaterowie książki, choć zmyśleni, powinni mieć prawo do intymności. Takiej intymności, która rodzi się między czytelnikiem, a bohaterem książki. Brook stworzył opowieść niezwykle delikatną, z historią, którą nie sposób jednoznacznie ocenić. Moja pamięć płata mi figle i choć czytam już inną książkę, to czasami staje mi przed oczami ten ząb, ten wazon, ten człowiek, który dzięki wojnie poznał swoją żonę.
To jest tak, że każdy z tej historii wybierze coś dla siebie. Coś, co przez miesiące będzie pojawiało się przed oczami. Tak niespodziewanie.

Polacy, a może ludzie ogólnie, mają tendencję do stereotypowego myślenia. Myślę tutaj o postrzeganiu innych narodów. Chociaż nie. Może to się zmienia. Jednak nadal. Niemiec wywołał wojnę. To prawda i z roku 1946 i z 2014. "Dobry Niemiec to martwy Niemiec". Ta prawda nie jest już taka oczywista. Ani w 1946, a tym bardziej w 2014.
W 1946 roku było już po wojnie. Hm, kolejna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo czekałam na tę książkę. Sama mam psa, podchodzę do niego bardzo emocjonalnie i wiem, że jeśli on zniknie, to duży, bardzo duży kawałek mnie zniknie razem z nim.
Dlatego spodziewałam się po tej książce czegoś hm, bardziej wzniosłego, wysublimowanego, osobistego. Spodziewałam się ciepła, które emanuje z przyjaźni ludzko - psiej.
Niestety, dostałam nieco suchy zapis tego, jak właściciel Tulipanki, swoją drogą ceniony profesor, postać autentyczna (zresztą autor książki), próbuje znaleźć jej partnera życiowego. Bo przecież najważniejsze jest to, żeby Tulipanka się rozmnożyła.
Pewnie tak nie było, ale tylko takie można odnieść wrażenie czytając tę książkę.
Zmęczyłam się czytając historię Tulipanki. A szkoda, bo temat przyjaźni człowieka z psem, jest u mnie pewniakiem. Nawet na Reksiu zdarzało mi się uronić łezkę. Już w dorosłym życiu. Hm, co jest chyba jeszcze bardziej kompromitujące ;)

Bardzo czekałam na tę książkę. Sama mam psa, podchodzę do niego bardzo emocjonalnie i wiem, że jeśli on zniknie, to duży, bardzo duży kawałek mnie zniknie razem z nim.
Dlatego spodziewałam się po tej książce czegoś hm, bardziej wzniosłego, wysublimowanego, osobistego. Spodziewałam się ciepła, które emanuje z przyjaźni ludzko - psiej.
Niestety, dostałam nieco suchy zapis...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Panie Schmitt, Panie Schmitt co się z Panem złego dzieje? Gdzie ten świat, gdzie ci ludzie, gdzie ten styl? Panie Schmitt, wróć proszę.

Mój "apel" do autora brzmi trochę jak: "Pani Halinko, pani siądzie na kasie, kolejka się robi".
Gdybym nie trafiła kilkanaście długich miesięcy temu nie na moją ukochaną "Trucicielkę" (mówię i o opowiadaniu jako takim i o całym ich zbiorze), a właśnie na "Tajemnicę Pani Ming", do Schmitta bym pewnie długo nie wróciła. Dlaczego? Bo ta książka to miejmy nadzieję taki przerywnik w twórczości autora. Przerywnik może nie najgorszy, ale hm, wzbudzający pewien niepokój. Co do kondycji autora. Kondycji twórczej oczywiście.
Pani Ming to chińska babcia klozetowa, która szczęśliwie wychowała dziesięcioro chińskich dzieci i w swoim życiu kieruje się chińskimi mądrościami. Oto na swojej drodze Pani Ming spotyka francuskiego biznesmena, który prowadzi interesy z innymi biznesmenami, najczęściej w Chinach. Zna języki, jest wykształcony, inteligentny, umiejętnie kieruje swoimi interesami. Bardzo dobrze porusza się w świecie biznesu. W świecie tak zwanego życia już się poruszać tak do końca nie potrafi.
Ów biznesmen dzieci ma, ale później ich nie ma. Dzieci nie były jego dziećmi, on jest tylko ich wujkiem.
Mniejsza z tym. Otóż, mimo że biznesmen jest niepokonany na arenie interesów, w życiu pokonuje go babcia klozetowa. Określenie, choć nacechowane ironią i lekceważeniem, jest bardzo prawdziwe.
O rany, pogubiłam się zupełnie jak Schmitt.
Może po prostu napiszę o co według mnie chodzi w tej książce. Otóż chodzi o iluzję. Bo to iluzja połączyła tych dwoje. Dzieci Pani Ming są iluzją, iluzją są dzieci biznesmena. Tylko, że różnica jest taka, że Pani Ming choć żyje w iluzji, to traktuje ją całkiem serio. A biznesmen chyba nie żyje wcale, bo nie ma, oprócz życia biznesowego, które przecież prawdziwym życiem nie jest, tego ostatniego właśnie.
Niemniej książka, mimo, że nie jest najlepsza, jest według mnie jedną z pozycji obowiązkowych, jeśli ktoś chce powiedzieć, że Schmitta czyta, czytuje, ceni, lubi. Dlaczego? Z powodu dzieci Pani Ming. Wszystkich dziesięciorga. One, w przeciwieństwie do biznesmena, mają piękne życie. Pełne pasji, przygód, radości. Te dzieci żyją naprawdę. Są prawdziwe. Wcześniej napisałam, że nie istnieją? Nie ma w tej historii Schmitta nic bardziej realnego od dzieci Pani Ming. I jej tajemnicy.

Panie Schmitt, Panie Schmitt co się z Panem złego dzieje? Gdzie ten świat, gdzie ci ludzie, gdzie ten styl? Panie Schmitt, wróć proszę.

Mój "apel" do autora brzmi trochę jak: "Pani Halinko, pani siądzie na kasie, kolejka się robi".
Gdybym nie trafiła kilkanaście długich miesięcy temu nie na moją ukochaną "Trucicielkę" (mówię i o opowiadaniu jako takim i o całym ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O, ja naiwna. Tak, to wyłącznie moja wina. Bo myślałam sobie: "Chcę coś lekkiego, coś polskiego, coś pachnącego morzem". No i dostałam. Tyle, że w twarz. Prawie dosłownie, bo czytając tę książkę czułam fizyczny ból. Ból rozczarowania.
Bo książka jest wyjątkowo... O rany. No głupia.
Denerwująca jest naiwna bohaterka, która najpierw grzebie na strychu, później grzebie w piwnicy, później mdleje, przeżywa, wyobraża. Sobie.
Już pomijam to, że nie wszystkie wątki zostały rozwiązane. Pomijam to, że to bardziej science fiction (biorąc pod uwagę PRAWDOPODOBIEŃSTWO całej historii) niż kryminał.
Ała. Boli mnie moja część umysłu odpowiedzialna za literacką estetykę i gust.
Bo czasem warto poświęcić czas książce, która nie jest najwyższych lotów. Dla samej przyjemności i napawania się uroczą, nieszkodliwą naiwnością i nieszkodliwym grafomaństwem. Tylko, że to nie ten typ. Nie-e.
Druga gwiazdka za to, że książka jest krótka. I owszem, czyta się ją szybko - po to, żeby jak najszybciej ją skończyć. Niestety, nie sposób zapomnieć. Jak wszystkich wstydliwych rzeczy, które się w życiu zrobiło.

O, ja naiwna. Tak, to wyłącznie moja wina. Bo myślałam sobie: "Chcę coś lekkiego, coś polskiego, coś pachnącego morzem". No i dostałam. Tyle, że w twarz. Prawie dosłownie, bo czytając tę książkę czułam fizyczny ból. Ból rozczarowania.
Bo książka jest wyjątkowo... O rany. No głupia.
Denerwująca jest naiwna bohaterka, która najpierw grzebie na strychu, później grzebie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy nie wiedziałam, jak recenzować zbiór opowiadań. Każdą historię z osobna? Bez sensu. Przecież umieszczenie ich obok siebie miało jakiś cel. W przypadku „Małżeństwa we troje” cel ów długo pozostawał przede mną ukryty. Nagle i niespodziewanie dotarł do mnie mój egoizm intelektualny. Do tej pory myślałam jak humanistka – o filozofii, sztuce, artyzmie języka. A odpowiedź jest prosta (tak prosta, że przecież zawarta w tytule) – Schmittowi chodziło o matematykę.
Troje to już tłok – to opinia powszechnie panująca. Jednak Schmitt przekonuje, że trzeci może spajać, może być natchnieniem i celem współistnienia tej dwójki. Matki i syna, ojca i córki, ale też (co najbardziej przecież oczywiste) partnerów. Tym trzecim może być pies (ten sam od kilkudziesięciu lat – ot, zagadka), były (martwy) mąż, nienarodzone dziecko czy piękny nieznajomy.
Schmitt to opowiadacz bardzo nierówny. Potrafi mnie zachwycić, ale też (co okazało się przy tym właśnie zbiorze opowiadań) zawieść. Bo jego opowiadanie o tak mocnym przywiązaniu do psa, że w chwili śmierci pupila, właściciel popełnia samobójstwo jest tajemnicze i wzruszające. Bo jego opowiadanie o porwaniu dziecka do chatki pod dymiącym islandzkim wulkanem jest nierzeczywiste i wydumane. Bo jego opowiadanie o parze gejów zafascynowanych losami pewnej kobiety, a później jej syna jest piękne. Bo zakończenie historii o nienarodzonym dziecku, wbija w fotel. I wreszcie to ostatnie – tytułowe, którego w ogóle mogłoby nie być.
Opowiadanie to ryzykowna forma literacka, bo zawsze zostawia po sobie niedosyt. Niedosytów są dwa rodzaje. Pozytywny pojawia się po dobrym i przemyślanym opowiadaniu, takim, które z góry miało założone konkretne rozwiązanie. Negatywny jest wtedy, kiedy autor kończy, bo nie wie, w którą stronę mógłby dalej poprowadzić historię. To ostatnie przydarzyło się Schmittowi w co najmniej dwóch z pięciu opowiadań z jego najnowszego zbioru. Język, jak zwykle, bez zarzutu. Jednak tym razem – rzeczywistość kuleje.

Nigdy nie wiedziałam, jak recenzować zbiór opowiadań. Każdą historię z osobna? Bez sensu. Przecież umieszczenie ich obok siebie miało jakiś cel. W przypadku „Małżeństwa we troje” cel ów długo pozostawał przede mną ukryty. Nagle i niespodziewanie dotarł do mnie mój egoizm intelektualny. Do tej pory myślałam jak humanistka – o filozofii, sztuce, artyzmie języka. A odpowiedź...

więcej Pokaż mimo to