Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sztuka demagogii. Moim zdaniem już nieco przestarzała w dobie internetu, najlepiej odnosić niektóre z metod Schopenhauera do debat telewizyjnych, bo erystyka w formie najbardziej prostackiej z możliwych hula tam w najlepsze, górowanie ogółu nad szczegółem. Jest tu parę fajnych myśli, ale chyba lepiej poczytać platońskie dialogi (Schopenhauer sam to przyznał lol). Polubiłem zaś podsumowanie wszystkiego.

Sztuka demagogii. Moim zdaniem już nieco przestarzała w dobie internetu, najlepiej odnosić niektóre z metod Schopenhauera do debat telewizyjnych, bo erystyka w formie najbardziej prostackiej z możliwych hula tam w najlepsze, górowanie ogółu nad szczegółem. Jest tu parę fajnych myśli, ale chyba lepiej poczytać platońskie dialogi (Schopenhauer sam to przyznał lol). Polubiłem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lecą cegły, dom murują.

Jak wielu oczekiwałem jakichś popłuczyn na poziomie polskiego jutuba, ale bardzo miło się zaskoczyłem, chociaż trochę po czasie. Pewne treści może i można było ominąć, ale sam język bywał trochę zbyt rozkochany w sobie, ślamazarny, zapychalski (szczególnie te poetyckie porównania na każdej stronie; myślałem, że się potnę tłuczkiem do ziemniaków). Jest tutaj też dużo "nowego" Radka, czyli pewnych siebie sucharów, co jako fana starej reżyserii Polimatów (gdzie te suchary były również suche, ale takie "szukające" odbiorcy; miało to swój urok), potrafiło mnie odtrącić. Pomarudziłem, przejdźmy już do plusów.

Książka napisana co prawda topornie, ale w słusznym celu! Po przyzwyczajeniu się do języka autora, dostrzegasz tu piękną myśl, pochwalny traktat filozoficzny o uczeniu się i rozwijaniu przez całe życie, ale bez, całe szczęście, kołczingowej otoczki. Robi sokratejską robotę. Sama książka wydaje się być nawet samoświadoma, żyje, ponieważ wielokrotnie wykorzystuje metody, które opisuje. Ostatecznie dostrzegłem to, kiedy zrozumiałem, że przemieszanie rozdziałów jest celowe i że zgodnie z metodą papugi w każdym rozdziale Radek szuka przykładu z nacechowaniem emocjonalnym.

Zaskoczyło mnie, że sporo z tych technik wykorzystywałem, kiedy musiałem się naprawdę spiąć i zawsze mam tutaj na myśli maturę z matematyki. Tłumaczyłem to szczerością wobec siebie samego i swoich umiejętności, a co warto również wspomnieć, ta szczerość podbiła mi wynik z oscylującego poniżej 30% na prawie 70%. Nie rozumiałem, że przypadkiem wykorzystuję sprawdzone metody, więc ciężko było mi je powtórzyć bez ich zrozumienia, czy wiedzy, że takowe istnieją. Cóż, ale jakby nie patrzeć, te metody też wymagają uczciwości wobec siebie! Liczy się skuteczność naszych sesji powtórkowych, a nie to, czy czujemy się po nich pewnie.

Teraz, kiedy uzmysłowiłem sobie sposób działania mnemotechnik, czuję się pewniej. Sesja przeraża mniej, nawet zastanawiam się, czy z tą książką osiągałbym podczas edukacji podstawowej lata temu lepsze wyniki i zaoszczędziłbym czasu, którego polskie szkolnictwo jakoś dużo nie rozdaje. Na pewno efektywność metod kodowania będę mógł niedługo zweryfikować, bo już za tydzień witamy rok akademicki :)

Lecą cegły, dom murują.

Jak wielu oczekiwałem jakichś popłuczyn na poziomie polskiego jutuba, ale bardzo miło się zaskoczyłem, chociaż trochę po czasie. Pewne treści może i można było ominąć, ale sam język bywał trochę zbyt rozkochany w sobie, ślamazarny, zapychalski (szczególnie te poetyckie porównania na każdej stronie; myślałem, że się potnę tłuczkiem do ziemniaków)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słowem wstępu trzeba podziękować wydawnictwu MG za usuwanie ważnego rozdziału dla Biesów (U Tichona); w Braciach Karamazow podobno to samo.

Chyba nigdy tak bardzo nie wiedziałem, od czego zacząć swoją opinię, bo tak wiele rozgałęzień myśli się pojawiło. To jest książka totalna, po której to zakończeniu trzęsły mi się nogi. Zawsze, kiedy nie wiem o czym pisać, po prostu wyśmiewam inne opinie, ale tym razem nie ma czego. Wysokie noty mają trafne komentarze, te niskie zaś świadczą o braku gustu. Rozbawiła mnie notka studentki filologii rosyjskiej, że "Biesy" są zbyt ciężkie, bo za dużo filozofii. Na "Braci Karamazow" polecam zaopatrzenie się w pieluchy, a tak poza tym to zmianę kierunku na Zarządzanie.

Gdzieś spotykałem opinie, że Biesy to utwór pochwalny na cześć wiary w Boga. Oczywiście to kompletna bzdura, bo Biesy traktują religię jako pewien system, cel, może nawet trwalszy niż państwo. To religie kształtowały człowieka, nie państwo. Mówiąc o porządności niemieckim ornungu, mówimy właściwie o luterańskim. A katolicyzm wszystko sobie racjonalizuje, Dostojewski za to czerpie dużo z prawosławnego mistycyzmu. Państwo objawia się tylko w drobnych różnicach religijnych, dlatego np. u nas wyjątkowo się wszystko racjonalizuje, aż do refluksu.
Bardzo dużo tu religii. Zaczyna się od fragmentu z demonami wchodzącymi w wieprze. I ten fragment będzie nam towarzyszył aż do końca lektury, dosłownie lub w przenośni. Wszystkie te wieprze nawet tarzają się wiecznie w błocie. Według Biesów, każdy naród ma swojego Boga, bo Bóg to cel, ideologia. Religia to nie tylko Chrystus, ale również wiara w utopijne systemy, manipulacja (ta książka to jeden wielki poradnik, jak przejąć władzę i manipulować ludźmi). Nawet te "piątki" kojarzą mi się z początkami chrześcijaństwa. Państwo potrzebuje Boga, a człowiek potrzebuje pojęcia nieskończoności (przez to nawet w morzu, do którego rzucają się wieprze, zacząłem dostrzegać coś nieskończonego). Poza tym dużo tu pojęć po prostu z religii typu epitymia (zamiast pokuty akceptujesz swoje grzechy i i zmieniasz życie na takie, w którym grzech cię nie kusi), gubernantka ma się właściwie za Mesjasza itd. Gdzieś tam w indeksie padła treść, że rosyjska wieś to ludzie głęboko ateistyczni, ale wierząca w zabobony. Wydaje mi się, że też jest tak z nihilistami w tej książce.

Poglądy, z którymi się identyfikuje są raczej obiektem żartów Dostojewskiego. Spora część zarzutów ma słuszność, innym razem czułem się tym kpiarstwem zażenowany. Jest to pamflet na liberalnych frazesowiczów. Tak silny, że Cat-Mackiewicz się w nim rozkochał i nienawiść do frazesowiczów aktualnił. Ale Bóg to też frazes (jak i Cat-Mackiewicz). Z drugiej strony fakt, jak szigalewszczyzna spełniła się w Rosji wielokrotnie, czy w przypadku czystek stalinowskich, czy w przypadku rodziny cara Mikołaja II nie daje mi spokoju. W tej sytuacji ciężko tak naprawdę coś zarzucić Dostojewskiemu, kiedy staje w obronie prostego, wierzącego człowieka.
Wydaje mi się, że jednym z etapów rozwoju człowieka jest odrzucenie wiary, ograniczeń społecznych i przyjęcie nihilizmu jako części z nas. Jest dużo wypaczeń takiego nihilizmu, miesza się on często z jakimś mieszczańskim snobizmem (o tym później), co jak widać było obecne również w XIX wiecznej Rosji. Ale te spaczenia mają tu ciekawe odnogi.
Pierwsza z nich to Piotr Stiepanowicz, największy intrygant. Nihilizm i chaos z nim związany kieruje na zewnątrz. Wydaje mi się być najpustszym z bohaterów, jego cynizm jest miałki, do tego mało realistycznym bohaterem, ale po głębszym zastanowieniu zmieniłem zdanie co do jego realistyczności. Może jest nawet najbardziej! Bardzo przypomina ojca (o tym również później) i wszelkie decyzje polityczne kieruje osobistymi utargami.
Bez większego namysłu Stawrogin wydaje się być głębszy. Również jest znużony brakiem jakichkolwiek zmian (nieważne, czy dobrych czy złych), ale wewnątrz niego. Tak naprawdę wiecznie testuje swoją siłę psychiczną, jest w niej rozkochany, cieszy go poniżanie siebie i następująca nienawiść. To taka masochistyczna forma pokuty, tylko że nie potrafi pogodzić się z tym, że można żyć dalej. Zawsze znajdzie się większa ryba, ale Stawrogin nie może jej znaleźć. Jest nim tylko on sam (albo los, Bóg?), nie potrafi zwyciężyć siebie. Ostatnim jego testem siły jest samobójstwo. A zmian nie będzie, bo nie odróżnia dobra od zła. Sprawiają mu taką samą przyjemność.
Ciężko go utożsamiać z liberałami i nihilistami, jest po prostu zagubiony i wiecznie rozdarty między dwoma siłami: liberałami właśnie i nieliberałami, eros i tanatos, wiarą i niewiarą (ale ten rozdział został wywalony przez wydawnictwo MG <3). Jest jedynym bohaterem, który dokonuje skandalów wśród nihilistów, kpi sobie z nich jak oni z całego świata. Z szarych ludzi rzadziej (ale o tym również zaraz!). Fascynująco niejednoznaczna postać.
Dostojewski lituje się nad Kiriłowem i jemu podobnymi. Mówię "lituje", bo nie staje w jego obronie, ale nie przedstawia go jako złego człowieka. Jest najbardziej ludzkim nihilistą, bo chyba najbardziej zbliżonym do poglądów nihilistycznych. Co zabawne, do jego dylematu dotyczącego samobójstwa bardziej wpasował się Stawrogin (Stawrogin to nihilista bez idei nihilizmu, w przeciwieństwie do Kiriłowa). Dużo osób jednak utożsamiało to wszystko z usuniętym rozdziałem. Swoją drogą, Kiriłow kojarzył mi się z protagonistą Małej apokalipsy.

Co może zmienić naturę człowieka? Każdy tekst kultury odpowiada na to pytanie inaczej. Czasami to większa ryba, czasami to czasy nas zmieniają z "damy o wyższym polocie", w "najzwyklejszą, lekkomyślną, światową osobę". Albo to nie czasy, tylko miasto. Wydaje mi się, że cały biesowy nihilizm jest synonimem miasta. Demoralizacja bohaterów nie nastąpiła na prowincji, oni się spaczyli w Szwajcarii, w Petersburgu; tam się też przecież wychowali. Stiepan jest małym człowiekiem jak wszyscy "główni źli", ale nie na tyle małym, żeby zabłysnąć w pierwszych stronach na scenie petersburgskiej. Jego syn, z którym nie miał praktycznie kontaktu, już tak (nie zdążył mu wpoić pojęcia szlachetności, nawet spaczonej). Wszystkie cechy Piotra to wyszlifowane do perfekcji wady Stiepana. Obaj rozwlekają wypowiedzi na całą stronę, ale Stiepan robi to zazwyczaj bez większego zamiaru, pod wpływem emocji. Piotr nienawidzi ojca i emocji, jego wypowiedzi to syczenie węża, paciorki. To samo tyczy się Stawrogina, wszystkie jego okropieństwa zostały dokonane daleko poza okiem matki. Sama jego pogarda wobec ludzi otoczenia bardzo kojarzy się z matką, która ustawia wszystkich wokół. Wychodzi na to, że jesteśmy zbiorem wad naszych rodziców, zbiorem wchodzącym w kolejny poziom zepsucia. Swoją drogą to ciekawe, że Piotr tak samo kaja się przed Stawroginem, jak jego ojciec przed matką Stawrogina.
Dużo w Biesach mówi się o "wpływie na młodzież" i każdy z bohaterów, który miał te słowa w ustach, mówiąc w przerwach o swoich utopijnych wizjach świata, nie ma realnego wpływu na wychowanie. Młodzież została wychowana przez miasto na patrzolubów, pre-konsumpcyjną młodzież.
O czym warto też pamiętać, to że na podatny grunt do niepokojów trafili w domu. Właśnie na prowincji, gdzie dobro jest proste, naiwne; ale gdzie też plotki bardzo szybko się rozprzestrzeniają.

Z religii jest tutaj też dużo walki dobra ze złem. Dobro jest bardzo naiwne, a zło pięknie niewinne, ale zgodnie z przypowieścią, samo skończy do morza. Tylko, że morze kojarzy się z czymś nieskończonym, więc właściwie to wieprze będą tam wpadać po wsze czasy.
Bawił mnie fakt, jak Julia Michajłowna postrzegała w sobie Mesjasza, który zbawi młodzież. To jest właśnie ta naiwność, pozwoliła panoszyć się złu i rozprzestrzenić jak dżuma. Dobro nadstawia policzek nie będąc tego świadome, przez co zmiany zła często stają się nieodwracalne. Możemy tylko, zgodnie z epitymią, pogodzić się z ranami i zacząć nowe życie. I tak historia Adama i Ewy zatacza błędne koło.
Zło z kolei nie wydaje się być duże, jak często się mówi. Zaczyna się od małych rozmiarów, często nawet nie zdajemy sobie sprawę, że zło to zło, bagatelizujemy sprawę i patrzymy na inne czynniki. Tak postępowała Julia Michajłowna.
Mimo, że u Dostojewskiego dobro jest bardzo proste, to wygląda jak Homer z Simsonów, któy na klipsach spiął cały tłuszcz z tyłu. Prezentuje się prosto, ale za tym stoi masa kłamstw. Czy w takim razie na pewno jest dobre?

Dużo też napięć erotycznych iście freudowskich, ale Freud w momencie wydania książki miał 15 lat. To ten wieprz w każdym z nas. Zgorszenie nieletniej, związki czysto polityczne, w których coś zakwita w momencie kryzysu. Najciekawsza z nich imo to miłość, w połowie platoniczna? Stiepana do Barbary Pietrownej oraz jej ustawianie wszystkich mężczyzn wokół siebie. Same postacie kobiece fascynują pod tym względem, bo nigdy się nie kajają przed mężczyznami, albo robią to w bardzo pośredni, symboliczny sposób.

Okej, to teraz o języku Dostojewskiego. Na sam początek rozprawy o jego języku muszę się rozpłynąć nad jego mieszaniem biblijnych motywów. Pomijając fakt, jak wybitnie je wplata w psychopatów (psychopaci i socjopaci to wieprze), schizofreników (motyw Jurodiwyja) to rozkochałem się w ich zmieszaniu. Jego połączenie nadstawianie drugiego policzka z rozkoszą (poza oczywiście kobietami), upokarzaniem się, słowem masochizmem, no zajebiste jest! No i symbole narodowe, odwoływanie się do historii uważam za wzorowe.
Uczy pisarstwa w sposób inny niż wszystkie. Widać, że psychologia postaci jest oparta na przemyśleniach, ale przede wszystkim obserwacjach Dostojewskiego, tak samo z samą fabułą, która jest komentarzem do wydarzeń ówczesnych. Oczywiście są tu też ostre jak brzytwa komentarze. Można rzec, że takie są u każdego pisarza, którego styl do ciebie przemówi. Tutaj jednak ma to wszystko jakby charakter felietonowy. Podsumowawszy mój bełkot, złośliwy powiedziałby, że to taki Patryk Vega XIX wieku. Właściwie to zgodziłbym się, tylko trzeba pamiętać o paru rzeczach. Obserwacje Dostojewskiego do dzisiaj są świeże i bezkompromisowe (wielokrotnie obrywa się Polakom, czy Niemcom, ale to nie z nienawiści do nich, tylko wielokulturowości Rosji); wszystkim klasom wypomina wady, ale jednocześnie miłuje poczciwego człowieka, a poczciwości nie uzależnia od opcji politycznej czy sentymentalizmu. No i poza felietonowym wymiarem jest oczywiście między słowami język kultury. Rozumiem przez to napięcia erotyczne, sny, teatralna symbolika i odwołania biblijne jak i antyczne (głównie w sprawach losu). Jest dużo puszczania oka do czytelnika, ale czytelnika ciekawskiego i uważnego. Najbardziej mi się spodobało, jak jednym z opisów Stawrogina był fakt, że "został gdzieś tam odznaczony w 1863", heh. Można byłoby uznać, że felietonowy styl miał być komentarzem do zdarzenia sprzed akcji książki, ale to nie te zdarzenia są tu ważne tylko człowiek, zdarzenia są tylko pretekstem do zadumy nad banalnością zła, a jeszcze większą banalnością dobra. Po tym w ogóle chyba się rozpoznaje dobry tekst kultury.
Co warto nadmienić, felietonowy styl Dostojewskiego znajduje oparcie również w tym, że narratorem jest jeden z bohaterów, choć mało o nim wiadomo. Bardziej się w to wszystko wierzy, szczególnie kiedy poddaje się emocjom i nad poczciwym się lituje, a podłego atakuje.
Powiedzieć "psychologia postaci", to takie brzydkie słycenie. Psychologia postaci to może być na jakiejś szkolnej charakterystyce bohatera. Tutaj opisy motywacji bohaterów, ich słabości, co nimi szarga, podświadome traktowanie otoczenia zastępują opisy przyrody. Właściwie już w to jest wpisany też wymiar filozoficzny, bo to nie są rozterki związane z chemią w naszym mózgu. Właściwie każda scena ma w sobie coś z biblijnej przedmowy. W mordę! Nawet to jest paskudnym uogólnieniem.
Wiadomo, Dostojewski kocha psychopatów, ale ta książka to jeden wielki pejzaż jednego psychopaty i masy malusieńkich socjopatów, sparaliżowanych swoją maleńkością. Kiedy sporo tekstów kultury raczej konfrontuje socjopatę z psychopatą, tutaj jest zupełnie inaczej. Właściwie mógłbym powiedzieć, że dobro jest socjopatyczne, a zło psychopatyczne w Biesach.
Ano, i kocham ten moment u Dostojewskiego, kiedy najidealniejszy plan rozsypuje się później przez pochopność, emocje, podejrzliwość. Żaden twórca filmowy nie jest przy tym tak wiarygodny, chyba że imituje narracje Dostojewskiego.
A jest co naśladować. W serialach i filmach są sceny, które po prostu nic nie dodają do fabuły, a dają poznać bohaterów, bo zajmują się swoimi sprawami. Narracja się wtedy zatrzymuje i kocham takie sceny, ale u Dostojewskiego dodatkowo w jakiś sposób te sceny są proroctwem w myśl "charakter człowieka jest jego przeznaczeniem".

Najbardziej utożsamiałem się z ojcem Piotra, Stiepanem. Był uroczy w tych przemowach pełnych patosu, swojej żałosności i ckliwości. To chyba najciekawsza postać w książce. Jest naiwny w wierze człowieka, ale potrafi usłyszeć syczenie węża.

Gdzieś na koniec z Biesów pomyślałem, że lepiej mieć własne poglądy, nawet kiełkujące. Bo jeśli mamy czyjeś, to nie żyjemy swoim życiem. Przypomnia to trochę zaprzedanie duszy diabłu: właściciel tych poglądów upomni się o naszą duszę. Ale czy na pewno istnieje coś takiego jak nasz pogląd? Może to są zwykłe maski, bo wszyscy jesteśmy słabymi ludźmi?

Słowem wstępu trzeba podziękować wydawnictwu MG za usuwanie ważnego rozdziału dla Biesów (U Tichona); w Braciach Karamazow podobno to samo.

Chyba nigdy tak bardzo nie wiedziałem, od czego zacząć swoją opinię, bo tak wiele rozgałęzień myśli się pojawiło. To jest książka totalna, po której to zakończeniu trzęsły mi się nogi. Zawsze, kiedy nie wiem o czym pisać, po prostu...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie zapominajmy o Przemianie siostry Gregora, bo to ona tak naprawdę definiuje cały utwór. Gregor cały czas – mimo swojej bezsilności – w gruncie rzeczy pozostał tą samą osobą, a koniec końców sam siebie skazuje na śmierć głodówką.
Poza oczywistą krytyką mentalności mieszczańskiej i obnażaniem natury ludzkiej, która walczy o przetrwanie, co najważniejsze, najmniejszym kosztem (wyzysk syna, następnie córki), jest to też historia o braku tolerancji dla inności, a przede wszystkim zmiany totalnej w osobie, którą znamy niezmierzony czas. Można byłoby w tym miejscu powiedzieć chociażby o depresji, ale jak już mówiłem – Samsara psychicznie niewiele się zmienił. Dzisiaj to również może być alegorią piwnicznego życia xD
Moim zdaniem, co najciekawsze w "Przemianie" to fakt, że jeden jej aspekt kompletnie nie uległ przedawnieniu. Dzisiaj w polskich familiach dostrzeżemy to samo. Kiepska sytuacja finansowa motywuje najmłodszych z klanu do pracy i są dumą rodziców tak długo, jak długo przynoszą im dumę. Farsa zacznie się, gdy tej dumy już nie będzie przynosić.
Mile zaskoczyło mnie zakończenie. Myślałem, że będzie tak durnie budować kompleks ojca jak "Wyrok". Otóż nie (ale ludzie i tak doszukują się tutaj tylko kompleksu ojca lol).
Może Greta po prostu wyniuchała okazję do bycia w centrum uwagi? Cholera, dużo z tego opowiadania jeszcze zostanie ze mną.

Nie zapominajmy o Przemianie siostry Gregora, bo to ona tak naprawdę definiuje cały utwór. Gregor cały czas – mimo swojej bezsilności – w gruncie rzeczy pozostał tą samą osobą, a koniec końców sam siebie skazuje na śmierć głodówką.
Poza oczywistą krytyką mentalności mieszczańskiej i obnażaniem natury ludzkiej, która walczy o przetrwanie, co najważniejsze, najmniejszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kafka znów gada jakieś bzdury o wszechobecnym bezsensie, co jest równie bezsensowne, do tego takie gadanie ma naleciałości ignorancji. O poziomie literatury nie wspomnę, bo Kafka jest bardziej myślicielem, niż pisarzem (toteż parę ciekawych spostrzeżeń znalazło się w opowiadaniu). Opowiadanie o nas jak o psach stwarza duże możliwości.

Kafka znów gada jakieś bzdury o wszechobecnym bezsensie, co jest równie bezsensowne, do tego takie gadanie ma naleciałości ignorancji. O poziomie literatury nie wspomnę, bo Kafka jest bardziej myślicielem, niż pisarzem (toteż parę ciekawych spostrzeżeń znalazło się w opowiadaniu). Opowiadanie o nas jak o psach stwarza duże możliwości.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zabierając się za Kafkę trzeba pamiętać o tym, że większość jego zawartości nie zdążyła zostać solidnie doszlifowana przez autora (o największe mdłości przyprawiają szczegółowe opisy bez rzeczywistego zastosowania), więc chwytamy za coś w fazie pre-alpha. Warto też mieć na względzie, że prawie wszystkie stare polskie wydania książek ssą pałę w typografii i cholernie męczą oczy, co jeszcze bardziej przeszkadza w odbiorze. Moja ocena w przypadku tego zbioru jest dość mocno subiektywna, bo wartość moich ulubionych opowiadań kompletnie przysłania mi nowele bełkotliwe bez kompletnego polotu, no i po prostu lubię parabole.

Do kanonu moich ulubionych opowiadań z Nowel i miniatur zaliczam: Opis walki i Głodomór. Rzeczywiście, dużo tego nie ma, ale warto jeszcze zwrócić uwagę na: Schron i Budowa chińskiego muru.
Z kompletnie krótkich form na pewno Kupiec (przy okazji wydaje się być najlepiej przemyślany), Sęp, Nocą, Uderzenie w bramę (mam wrażenie, że akurat ta pozycja to kwintesencja sformułowania, że Kafka jest creepypastą dla molów książkowych), Droga do domu, Niedola kawalera, Posejdon.
Sam rozdział z miniaturami wydaje się być dość ciekawy, ponieważ przemyślenia Czecha najbardziej wysuwają się na pierwszy plan w krótkich formach (szczególnie, że autorowi nawet czasem się nie chce swoich przemyśleń fabularyzować), co też daje mniejsze pole do interpretacji, tym samym często widzę powtarzającą się treść (właściwie jest kilka wersji wymienionego Posejdona). Pomimo miłości do Kupca to refleksje na temat prawa wryły mi się w pamięć. Według nich naszym jedynym prawem jest prawo do posiadania Oligarchii, bo oni stanowią prawo, a jeśli nie będzie ich, nie będzie też prawa. Iście patowa, żeby nie powiedzieć kafkowa, sytuacja. No bo to co jest najpiękniejsze w parabolach to ich uniwersalność. Mogą być archaiczne, ale będą długo żyć i jeszcze nas przeżyją, bo natura którą opisują jest stara jak ludzkość.

Opis walki to jak na razie najlepsza rzecz jaką przeczytałem od Kafki przez przyprawę w postaci dzikiego surrealizmu i dość czytelnej paraboli. Poza tym to szantadarowy Kafka w najlepszym wydaniu: bohater niczym Józef K., nad którym krąży nie-wiadomo-czy-istniejące widmo swoistego Dzikiego Gonu, pręży się i puszy jak paw. Siłę do walki daje mu przemoc, którą stosuje i sam się nią otacza. A walczy z marazmem, mimo tego, że jest kruchy i targa nim introwertyczny strach. To co wyróżnia to opowiadanie najbardziej, to że nihilizm jest zbudowany na mroku i cyniźmie, a nie grotesce (jak w innych bohomazach Kafki).
To opowiadanie pozwoliło mi zrozumieć konotację kina Tarra z Kafką. Dużo osób stosuje wolną narrację, ale to dopiero Tarr sprawia, że ona zatrzymuje się, a właśnie to dzieje się z czasem u Kafki. Czas musi stanąć w miejscu i zostać wypełniony refleksjami zbrukanymi wątpliwościami. A jedną z ważniejszych przyczyn skrzywionej moralności jest moment wahania.

Głodomór składa się z kilku trzech czy czterech części, z czego zauważyłem, że zwraca się uwagę tylko na historię bezpośrednio opowiadającą o głodomorze. Wszystkie opowiadania oczywiście łączy głód, konkretnie potrzeba bycia kochanym, głód uwagi oraz hermetyczny głód wąskiej ambicji, która w strachu przed przygnębiającym, wielkim światem wyszczupla człowieka do żeber. Stają się więźniami tej ambicji. Bohaterzy sięgają po najwyższy wieniec nie dlatego, że chwilowo wisi nieco niżej, lecz dlatego, że jest najwyższy, bo gdyby to leżało w ich geście, powiesiliby ten wieniec jeszcze wyżej.
Znajduje się tutaj kopalnia motywów, ale też trochę gadania o sztuce (toteż Głodomór stał się moim drugim ulubionym opowiadaniem). Najbardziej zapadło mi w pamięć "gwizdaczy śpiew, który kochają ludzie, bo sami gwizdają". Nikt jeszcze nie polubił sztuki, w której nie ma odbicia człowieka.

Wielki Mur Chiński to już druga w tym zestawieniu Wieliczka motywów, opowiada o najbardziej uniwersalnych hasłach: czasie i informacji. Tak jak w dawnych Chinach informacje dochodziły po sporym upływie czasu, dzisiaj w dobie internetu możemy to przenieść tylko na przestrzeń kosmiczną, gdzie znajdując się miliony lat świetlnych od nadawcy, wiadomość może nas nawiedzić jak już zostaną z nas kości. Tytułowy mur stawia pytanie, czy mur z lukami może stanowić obronę. Zresztą po co nam mur, skoro sami dla siebie stanowimy zagrożenie.
Gdzieś w tle przewija się sens walk o dawne hasła, które jakimś cudem jeszcze przedawnieniu nie uległy – mnie się podoba :)

Schron z kolei wydawał mi się ciekawy w kontekście interpretacji tytułowego miejsca jako zabarykadowanie się w życiu wewnętrznym. W moich oczach zbieranie zapasów przez pół roku wygląda na zbieranie frazesów. Sposób konstrukcji opisów wyglądał jakby bohater szykował się do rozmowy, w której nie chodzi o dojście do prawdy, a w której chce się odgrodzić fosą różnymi frazesami i powiedzeniami, żeby mieć święty spokój. Korytarze dobrze mu znane to rutyna, w której czuje się bezpiecznie. Żaden schron, żadna rutyna jednak nie uchroni nas przed własnym obłędem, po prostu nami samymi.
To też kolejne opowiadanie z mięsistą, bezwzględną przemocą. Sama skrzywiona, najczęściej nihilistyczna moralność robi przemoc na zapas, bo więcej jest jej zapowiadania. Moim zdaniem metoda działa.

No i na koniec myśl o samej literaturze Kafki: nic tak bardzo nie zmusza do skupienia się i czytania ze zrozumieniem, jak jego lektura.

Zabierając się za Kafkę trzeba pamiętać o tym, że większość jego zawartości nie zdążyła zostać solidnie doszlifowana przez autora (o największe mdłości przyprawiają szczegółowe opisy bez rzeczywistego zastosowania), więc chwytamy za coś w fazie pre-alpha. Warto też mieć na względzie, że prawie wszystkie stare polskie wydania książek ssą pałę w typografii i cholernie męczą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marta Sztokfisz zbytnio nie krytykuje Grechuty z powodu choroby i prawdopodobnie tego, że sami artyści również tego nie czynią przez autorytet, jaki stanowił. Jeśli już dochodzi do wytknięcia jego błędów, jest to chwilę później zakopane stosem pochwał. Albo po tym, kiedy dziennikarka jest nader wścibska (nie ma w tym nic złego, fakt w jaki się usprawiedliwia bawi mnie). No i na przemian czytamy nie tylko z jej ust, że Grechuta jest albo wiecznie smutny, albo wiecznie uśmiechnięty. Ludzie, którzy chyba nawet nie mieli z nim wiele wspólnego starają się coś dopowiedzieć (najczęściej to, że jest albo wiecznie smutny, albo wiecznie uśmiechnięty).

Biografia jak biografia, ale podoba mi się wykreowany w niej peerelowski świat artystyczny. Niepretensjonalny, czasem skłócony, dziecinny, a pośród nich, jednocześnie gdzieś z boku, oderwany od ziemi lewituje respektowany wszem i wobec Grechuta.

Marta Sztokfisz zbytnio nie krytykuje Grechuty z powodu choroby i prawdopodobnie tego, że sami artyści również tego nie czynią przez autorytet, jaki stanowił. Jeśli już dochodzi do wytknięcia jego błędów, jest to chwilę później zakopane stosem pochwał. Albo po tym, kiedy dziennikarka jest nader wścibska (nie ma w tym nic złego, fakt w jaki się usprawiedliwia bawi mnie). No...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

kiedyś to było

kiedyś to było

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Konwicki jest osobistością pyszną, ale nie próżną. Wieszczem większy niż Mickiewicz (to Adaś nim był?). Może tak naprawdę jedynym wieszczem. Mojżesz pokazujący drogę do opuszczenia Egiptu. Nie walczyłem w AK, rzeczywistość PRL jest moim kościom obca, a ten dramat egzystencjalny jak kartka z mojego życia. Co ciekawe, powieść została odebrana jako odbicie marnej rzeczywistości systemu ekonomicznego opartego na łapówkach, a ja osobiście obecności lustra, krzywego zwierciadła nie odczuwam. Dwuznaczni ludzie pojawili się oficjalnie po '89, nadając jednocześnie tej powieści charakter proroczy. Sprzedają Polskę, w której Rejtan nie ma już dla kogo zedrzeć swoją koszuli. Słyszymy głos Doorsów – this is the end, my only friend. Czas apokalipsy dokonywany skrupulatnie również wewnątrz, z samym sobą. Mury mają runąć, a śpiewak jest sam. Dobrze wiem dzięki znajomości filmowego dorobku Konwickiego, że z nim się płynie, jak to powiadali starzy literaci. Widząc obsesję śmierci nie mogła być inna ocena, niż 10.

Bohaterem jest pisarz (jego składowe to: miłość, sumienie i wspomnienia), który się wypalił mając tyle do powiedzenia w obłokach peerelowskiej nędzy, więc jego przemyślenia stają się w tym momencie jego ostatnią sztuką. Przemyślenia, w których wątpi w sens tworzenia sztuki, więc podaje przepis na porost włosów, albo rady, jak dłużej uprawiać miłość. Są to transcendentalne chwile przypominające kinomanowi o Tarkowskim, "Uzaku" Ceylana, lub fanom filmografii Konwickiego klamrę otwierającą i zamykającą dzieło następujące po "Salcie". Są to chwile, w których ten wewnętrzny świat ulega entropii. Bohater znikąd, prawie Józef K (sam początek budził we mnie skojarzenia z Procesem). W pewien sposób reprezentuje nasze malkontenctwo, marazm inteligenta, który nie potrafi znaleźć sposobu na życie. Jednak czy w takiej rzeczywistości jest to możliwe? Jesteśmy przecież prowadzeni przez czerwone strzałki i trzymając flagę o dominancie czerwonym zstępujemy do piekieł. Budynki zrujnowane. Wschód, zachód się wali. Most się wali. Pomniki stawiane ku pamięci... nikt już nie pamięta jakiej. Nikt nawet już nie pamięta, że się je stawia. Wszystko się pierdoli. Erozji ulega nie tylko scenografia, introwertyczny świat, ale też pozostali ludzie. Ludzie, którzy przychodzą i odchodzą, każdy inny a w gruncie rzeczy taki sam jak pozostali. Ludzie, którzy niby znają protagonistę, a życie ich nie zmieniłoby się, gdyby wyparował, lub co gorsza spalił. Zwaśnione strony, podobno zwaśnione tańczą razem tango na kurhanie polskim. Rzekomo Mała apokalipsa powstała w kilka zerwanych nocy w apogeum wkurwienia. A żółć się tu wylewa. Konwicki pluje żółcią w każdego, poza psem towarzyszącym nam od pewnej stacji drogi krzyżowej. Żalu za grzechy nie ma. Jak może być, skoro wkoło są ludzie z podwójnymi standardami wbijający gwoździe do trumny narodu. Targowica zajada się w na stypie spuścizny Piastów w najlepsze. Kucharz udostępnia salę przeznaczoną na specjalną okazję po to, żeby pomacać damę o gustownym biuście. Wszystko gnije, smród unosi się i bije. Apokalipsa przyszła kometą bierności, melancholii i patrzenia przez pryzmat korzyści materialnych. Pierwszy akapit "Oto nadchodzi koniec świata" brzmi ciekawie w kontekście innych słów wypalonego pisarza, kiedy mówi, że jedyny koniec świata jaki się zbliżał dekadentom to ich osobisty. Choć światem twórcy "Małej apokalipsy" zawsze była Wileńsczyzna i to jej dedykuje sporą część utworów jako idealny świat, utracony już, Atlantyda, być może jego drugim była ta Polska komunistyczna, której też krótko służył. Ale oto nadchodzi koniec. A właściwie zbliża się, przypełza. Czas akcji jest zawieszony w czasie przed końcem. To jedyna nadzieja (poza piękną Rosjanką Nadieżdą) oddana w ręce czytelnika.

Książka wydaje się być bardzo istotna, osobista dla samego Konwickiego. Jest zabójczo podobna do jego filmu, wydanego kilka lat wcześniej (w 1972 roku). Powtarza motywy nie z braku laku, ale dlatego, że są dla niego ważne. Wielokrotnie miałem wrażenie, że powieść jest jego swego rodzaju testamentem. Dość zabawne, że niemieckie tłumaczenie tytułu jest najbardziej adekwatne – polska apokalipsa. Sprowadzenie go do roli testamentu byłoby krzywdzące, ponieważ jest to również świadectwo umierania narodu. Proces ten możemy ostatnio zaobserwować w Rosji – czy ktoś jeszcze pisze wiersze w ojczyźnie Puszkina?

Konwicki jest osobistością pyszną, ale nie próżną. Wieszczem większy niż Mickiewicz (to Adaś nim był?). Może tak naprawdę jedynym wieszczem. Mojżesz pokazujący drogę do opuszczenia Egiptu. Nie walczyłem w AK, rzeczywistość PRL jest moim kościom obca, a ten dramat egzystencjalny jak kartka z mojego życia. Co ciekawe, powieść została odebrana jako odbicie marnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwielbiam tych krytykujących "znawców" warsztatu scenopisarskiego w pelerynę, no bo czego ich taka książka może nauczyć, skoro wiedzą wszystko? Połowicznie nie sposób się nie zgodzić – pisana jest językiem tak lekkim, banalnym, że nie jest się pewnym, czy to na pewno dla osób obytych już z tematem, czy dla laików. Po kilku rozdziałach pomijałem już upupiajace przykłady oparte na Księżniczce z krainy Oz. Vogler z jednej strony zachęca strukturę zwartej fabuły, niedublowanie informacji i tak dalej, a z drugiej strony rozwleka swoje dzieło coelhizmami i transcendentalnymi bzdurami. Zbliżając się z podróżującym autorem do najgłębszej groty miałem wrażenie, że fabuła to zbiór przygotowań bohaterów. Jest to trochę źle wytłumaczone. Znacznie więcej nauczyłem się z video-esejów, ale lepszej książki o scenopisarstwie, bądź co bądź nie znajdzie się i zaraz wytłumaczę dlaczego.

Vogler próbuje objąć jak najszersze spektrum zagadnień z tworzenia historii. Jeśli jest bohater, jest też anty-bohater. Jeśli protagonista wyciąga lekcje, to twój wcale nie musi. Jeśli są archetypy, to nie są stałe i mogą się zmieniać. Jeśli Hollywood stosuje zakończenie zamknięte, to na przekór im w Europie będą otwarte. Z czym to się wiąże jest również wytłumaczone. A z najbardziej absurdalnych, ale moim zdaniem dobrych zagrań – jeśli bierzemy na warsztat mitologie, czy antyczny dramat weźmiemy też kiczowatego Gliniarza z Beverly Hills, albo trochę bardziej ambitnego Wall Street w reżyserii Stone'a. Celem twórcy było uzasadnienie, że w każdej opowieści mogą znajdywać się elementy wyprawy bohatera, nawet w twoim nudnym życiu. Przekonał mnie, chociaż byłem na niego otwarty po samej rekomendacji Aronofskiego. Złośliwi powiedzą, że jego filmy są banalne – częściowo tak, ale podchodzą do obieranych tematów w nietypowy sposób. Dzięki tej książce Darren potrafił połączyć swoje ambitne pomysły z płaszczyzną komercji. Co zabawne, znając jego twórczość można dostrzec, jak elementy o których wspomniał Vogler są u niego coraz mniej uwypuklane, ale nadal mają swoje miejsce.

Co warto wspomnieć – elementy wyprawy bohatera nie są w samych historiach, ale również między nimi. Spójrzcie na filmową sagę Harrego Pottera i jak się zmieniała na przestrzeni lat. Poszczególne części przypominają pewne etapy podróży. Hogwart z dwóch pierwszych części spokojnie podchodzi pod zwyczajny świat, śmierć w niej nie istnieje lub jest czymś błahym. Książę Półkrwi przypominał trochę zbliżanie się do najbliższej groty.

Polecam wyłącznie wydanie drugie, bo jest szersze i uwzględnia analizę Pulp Fiction oraz uargumentowanie, że katharsis nie jest tylko wzruszeniem się, szkolnym uronieniem łzy. Tym samym wieloletni pracownik Hollywood robi pstryczek w nos hejterom, bo po raz n-ty przypomina, że jego książka wcale nie zachęca do zapętlania klisz. A i jeśli ktoś powie, czemu Titanic odpowiada na potrzebę znaczenia to niech mi napisze, bo tego za cholerę nie mogę objąć mym łbem xDD

Poza coelhizmami jest tu masa anegdot, które sporo z nas zna (im lepszy antagonista, tym lepsza historia), ale ja sam dałem się zaskoczyć. Np. bardzo mi się spodobało sformułowanie, że historia jest jak zdanie i na końcu stawia znak interpunkcyjny. Wszystkie telewizyjne szity, sequele odcinające kupony i opery mydlane jak dobrze wiemy stawiają przecinek xDD

Rady ode mnie – ta książka jest dobra do wzięcia w łapę po napisaniu czegoś, nie przed.

I tą książką prawdopodobnie inspirowała się Białowąs, rzucając wyzwanie pewnemu krytykowi z Filmweba. O, zgrozo (najlepszy przykład, jak nie korzystać z nabytej wiedzy).

Uwielbiam tych krytykujących "znawców" warsztatu scenopisarskiego w pelerynę, no bo czego ich taka książka może nauczyć, skoro wiedzą wszystko? Połowicznie nie sposób się nie zgodzić – pisana jest językiem tak lekkim, banalnym, że nie jest się pewnym, czy to na pewno dla osób obytych już z tematem, czy dla laików. Po kilku rozdziałach pomijałem już upupiajace przykłady...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ma tyle wspólnego z bajką co menel z górnolotną rozmową.

Ma tyle wspólnego z bajką co menel z górnolotną rozmową.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielka szkoda, że nikt się nie pali do kolejnego nakładu, sam dorwałem książkę p. Dusia poprzez serwisy typu OLX.

Masa konkretów i sensownych przykładów w najprostszej formie. Wiele zawdzięczam tej książce. Choć zawartą wiedzę w niej posiadłem wcześniej, ona pomogła mi ją sensownie uporządkować z wielkiego chaosu. Czułem się jak uczeń przychodzący teoretycznie przygotowany na zajęcia, bo w praktyce nauczyciel zaraz mi udowodni, że we łbie mam rozgardiasz. Włożenie tej wiedzy do odpowiedniej szuflady jest potrzebne, żeby potem nie tracić czasu na szukanie jej w innych. Wiedza porozrzucana po każdej z nich nie istnieje. Można sobie darować puste powiedzenie „Skoro bałagan na biórku symbolizuje bałagan w głowie, to czego jest symbolem puste biórko?”. To fosa zarezerwowana dla idiotów.

Do jasnej cholery, na okładce jest nawet rekomendacja Królikiewicza, który jak dobrze wiemy poza awangardą i eksperymentami wiele nie robi xD

Wielka szkoda, że nikt się nie pali do kolejnego nakładu, sam dorwałem książkę p. Dusia poprzez serwisy typu OLX.

Masa konkretów i sensownych przykładów w najprostszej formie. Wiele zawdzięczam tej książce. Choć zawartą wiedzę w niej posiadłem wcześniej, ona pomogła mi ją sensownie uporządkować z wielkiego chaosu. Czułem się jak uczeń przychodzący teoretycznie przygotowany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dało się płaknąć

Dało się płaknąć

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na wstępie chcę zaznaczyć, że jeśli jeszcze raz ktoś przyrówna Kafkę do Lyncha to natychmiastowo zabiję go nożem rzeźnickim. Z Procesem już więcej wspólnego ma Skolimowski w Deep End (albo to jest ta jego "umiejętność" pisania dialogów xD), a przede wszystkim Polański w Lokatorze.

Psy powieszone, czas na ból dupy. Ilość zbędnych szczegółów, czy karykaturalna składnia męczy oko i mózg (które wbrew wszelkim teoriom mam). Ba, przez zbędne, ciągnące się w nieskończoność drobiazgowe opisy mam nawet wrażenie obcowania z pisarzem amatorskim. Ktoś powie, że to celowy zabieg – pls, nie obchodzą mnie niedziałające trybiki. A jeszcze bardziej nie obchodzą mnie wszystkie postacie poza tymi kobiecymi i protagonistą. Gdy doszło do rozmowy między Blockiem, a Huldem męczyłem się bardziej niż na jakimkolwiek komunistycznym przemówieniu. Może jednak przyjaciel Kafki powinen spalić jego teksty?

Co mnie urzekło to relacja między kobietami ze zdecydowanie przodującą Lenią, a Dżoseppem. Potraktowane przedmiotowo wciąż wydają się mieć większą wartość niż główny bohater, może nawet posiadają nad nim swego rodzaju przewagę (Józef sam to dostrzega przecież, choć je konsekwentnie bagatelizuje). Przy czym trzeba pamiętać, że daleko im do femme fatale, tu już bardziej to chwycił w swoich opowiadaniach Schulz o dziwo infantylnym erotyzmem. Sam Józef jako everyman jest dobrym wzorem do przekalkowania na filmy (Harry Angel w wykonaniu Mikiego Rorka to z deka Józio), nie do końca jednoznaczna wbrew interpretacjom na lekcjach, co również działa na jego korzyść. Ta niejednoznaczność przejawia się pojedynczo w jego konkretnych mowach i nie jest nachalna. Można go potraktować jako bierne dałnisko, osobę z przebłyskami lub kolesia poddanego osobliwej indoktrynacji przez otoczenie.

Ku mojemu zaskoczeniu po zakatowaniu znienawidzonej lektury Kafki dobrze ją wspominam, ale wystarczy ją otworzyć, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości. Brak myśli kończącej, chrzańcie się. Pozdrawiam.

Na wstępie chcę zaznaczyć, że jeśli jeszcze raz ktoś przyrówna Kafkę do Lyncha to natychmiastowo zabiję go nożem rzeźnickim. Z Procesem już więcej wspólnego ma Skolimowski w Deep End (albo to jest ta jego "umiejętność" pisania dialogów xD), a przede wszystkim Polański w Lokatorze.

Psy powieszone, czas na ból dupy. Ilość zbędnych szczegółów, czy karykaturalna składnia męczy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Still better than Romeo & Juliett

Still better than Romeo & Juliett

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jednej rzeczy trzeba wystrzegać się w tych sprawach: małostkowości, pedanterii i tępej dosłowności. Czy zauważyliście kiedyś, że między wierszami pewnych książek przelatują tłumnie jaskółki, całe wersety jaskółek... Należy czytać z lotu tych ptaków.

Ta – wiem, że to z drugiego tomu xD

Jednej rzeczy trzeba wystrzegać się w tych sprawach: małostkowości, pedanterii i tępej dosłowności. Czy zauważyliście kiedyś, że między wierszami pewnych książek przelatują tłumnie jaskółki, całe wersety jaskółek... Należy czytać z lotu tych ptaków.

Ta – wiem, że to z drugiego tomu xD

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stricte warsztatowe rzeczy od osoby doskonalącej swój własny latami w telewizji. Pozytywnie się zaskoczyłem widząc odważną krytykę skryptów popularnych filmideł za np. rozwleczone zakończenie – co też kreśli scenarzystę „Miasta gniewu” jako osobę stawiającą na komercyjność projektu (brakowało jeszcze formuły Arkoffa do tego gara), co też trzeba mieć na względzie (chociaż europejskiego kina nie krytykuje, wielokrotnie mówi, że mają wolne tempo, ale impetu im nie brak). No właśnie. Haggis stawia głównie na impet historii i katalizatory.

Nawet na początek książka dobra, bo według autora za „dobry scenariusz” chyba podchodzi po prostu porządny zarys historii. Haggis rozpisuje trzyaktową strukturę, wymienia rodzaje konfliktów – przecież to są podstawy. Występują nawet ćwiczenia na koniec rozdziału jak w podręczniku gimnazjalisty, czy pytania pomocnicze (a pomocnicze, warto podkreślić SĄ). Zniechęca tylko rekomendacja Rona Howarda na odwrocie xDDD

Myśli na koniec przewidywalne jak msza w kościele. „Pisz co bliskie Twojemu sercu”, „dodawaj własne stanowisko do skryptu” i inne banały, chociaż swoje solidne podłoże mają.

Stricte warsztatowe rzeczy od osoby doskonalącej swój własny latami w telewizji. Pozytywnie się zaskoczyłem widząc odważną krytykę skryptów popularnych filmideł za np. rozwleczone zakończenie – co też kreśli scenarzystę „Miasta gniewu” jako osobę stawiającą na komercyjność projektu (brakowało jeszcze formuły Arkoffa do tego gara), co też trzeba mieć na względzie (chociaż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszystek co Dostojewskie zostanie mi obce

Wszystek co Dostojewskie zostanie mi obce

Pokaż mimo to


Na półkach:

SPRAWIA MI RADOŚĆ PRZECIW WYTYCZONYM DROGOM CISKAĆ ŚWIATY NA PRZEKÓR STARCZYM DAWNYM BOGOM!!111
Dla niedowiarków co nie doceniają potęgi poezji

SPRAWIA MI RADOŚĆ PRZECIW WYTYCZONYM DROGOM CISKAĆ ŚWIATY NA PRZEKÓR STARCZYM DAWNYM BOGOM!!111
Dla niedowiarków co nie doceniają potęgi poezji

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na ten moment audiobook, generalnie nie zachęca xDDD

Na ten moment audiobook, generalnie nie zachęca xDDD

Pokaż mimo to