Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Michel Laub w niespełna 200 stronach prozy zamyka historię trzech pokoleń naznaczonych piętnem Auschwitz. Narrator będący wnukiem ocalałego z Holocaustu Żyda, który po wojnie wyemigrował do Brazylii, nie czuje, by miał cokolwiek wspólnego z doświadczeniami dziadka i traumą, którą odziedziczył po nim jego syn, a ojciec bohatera. Sytuacja zmienia się jednak, gdy jako trzynastolatek bierze udział w bar micwie znajomego z klasy - jedynego nie-Żyda w żydowskiej szkole, który pada ofiarą prześladowań ze strony innych chłopców z klasy. Kolejny okrutny żart, tym razem wyrządzony koledze na oczach jego rodziny, staje się momentem przełomowym w życiu narratora - doświadczenie to porównuje, zdając sobie sprawę z niestosowności tego porównania, z cezurą, jaką w życiu jego dziadka wyznaczyło Auschwitz. Od tego momentu zmienia się w jego życiu wszystko.

Powieść jest naprawdę interesująca - bo mimo, że jak sam narrator przyznaje, o Auschwitz powiedziano już wszystko - to perspektywa trzeciego pokolenia, zwłaszcza tak nieoczywista, jest czymś stosunkowo świeżym. Bohater ma w nosie Holocaust, irytuje go rozdrapywanie traumy i fakt, że musi się zachowywać w określony sposób, dlatego, że jego dziadek przeżył Auschwitz. Buntuje się przeciwko uznaniu tej specyficznej "spuścizny". A jednak wydaje się ona płynąć w jego krwi, być wpisana w genotyp, gdyż w momencie, w którym bez szczególnego planu, sam staje w roli kata względem swojego kolegi z klasy, coś w jego wnętrzu nakazuje mu sprzymierzenie się z ofiarą, a ostatecznie, wejście w jej rolę. Auschwitz staje się klątwą dla kolejnych pokoleń, nawet jeśli temat Holocaustu bezpośrednio ich nie dotyczy.

Również historia ojca i dziadka głównego bohatera opisana jest ciekawie, choć wydaje się pełna dziur i niedopowiedzeń. Dzięki temu jednak zapada w czytelnika jeszcze mocniej, jakby słowa i myśli nigdy niewypowiedziane ważyły znacznie więcej, niż te które przybrały jednoznaczną formę.

Zdecydowanie warte przeczytania.

Michel Laub w niespełna 200 stronach prozy zamyka historię trzech pokoleń naznaczonych piętnem Auschwitz. Narrator będący wnukiem ocalałego z Holocaustu Żyda, który po wojnie wyemigrował do Brazylii, nie czuje, by miał cokolwiek wspólnego z doświadczeniami dziadka i traumą, którą odziedziczył po nim jego syn, a ojciec bohatera. Sytuacja zmienia się jednak, gdy jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niebywałe, jak w tak niewielkiej formie można zmieścić tak wiele smutku...
Z każdego roku swojego życia, główny bohater przedstawia nam jedno wspomnienie, jedną konkretną sytuację, która - choć czasami opowiedziana zostaje w zaledwie kilku zdaniach - pozwala wyobrazić sobie całą niedopowiedzianą resztę. Jest to ciekawa podróż nie tylko przez myśli i emocje bohatera, ale również przez burzliwą historię Polski, na tle której przychodzi mu dorastać, a następnie się starzeć.
Choć tę niespełna 130-stronicową książkę czyta się bardzo szybko, to jednak w lekturze nie ma nic lekkiego. Koniec końców autor przedstawia ludzkie życie z fatalistycznego punktu widzenia. Pełna ideałów i nadziei młodość szybko, wręcz za szybko, przeobraża się w ponurą, wypełnioną bezsilnością egzystencję, w której starzejący się człowiek wypatruje głównie śmierci. Pod tym względem jest to lektura szalenie dołująca i w jej trakcie odczuwałam wewnętrzny bunt i sprzeciw wobec wizji "jesieni życia", jaką serwuje nam autor. Być może stąd wynika moja ostateczna, nie do końca idealna ocena książki, która nader wszystko pozostawiła mnie z poczuciem braku nadziei...
Pomijając jednak treść, forma narracji jest bezsprzecznie udana. Wspomnienia bohatera często przyjmują postać tak silnie organoleptyczną, że wraz z nim poczuć można zapachy i zobaczyć migawki obrazów, o których nam opowiada. Umiejętność wzbudzenia tak wielu emocji w tak niepozornej formie, to niezaprzeczalne świadectwo talentu autora.

Niebywałe, jak w tak niewielkiej formie można zmieścić tak wiele smutku...
Z każdego roku swojego życia, główny bohater przedstawia nam jedno wspomnienie, jedną konkretną sytuację, która - choć czasami opowiedziana zostaje w zaledwie kilku zdaniach - pozwala wyobrazić sobie całą niedopowiedzianą resztę. Jest to ciekawa podróż nie tylko przez myśli i emocje bohatera, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Powiedzieć, że "Magia sprzątania" odmieniła moje życie, to zapewne spora przesada, natomiast faktem jest, że nauczyłam się o sprzątaniu bardzo dużo. I już tutaj pojawia się pierwsza kwestia, które może zaskakiwać - jak można się uczyć sprzątania (na dodatek z książki)? To jedno ze spostrzeżeń, którymi Marie Kondo dzieli się już na początku swojego poradnika - o ile dla wszystkich oczywiste jest, że w życiu trzeba nauczyć się czytać, jeść nożem i widelcem, pływać czy po prostu chodzić, o tyle - z jakiegoś powodu - powszechnie uważa się, że sprzątanie to czynność dla człowieka naturalna. Jeśli masz w domu czysto, to znaczy, że dobrze wykonałeś czynność sprzątania. Autorka "Magii sprzątania" podważa ten truizm, a po przeczytaniu jej książki, nie pozostaje mi nic innego, jak się z nią zgodzić.

Metoda KonMari oparta jest na założeniu, że porządek to taki stan, w którym po sprzątaniu bałagan nie powraca. Brzmi niedorzecznie i wydaje się niewykonalne. Po sobie jednak widzę, że stosując się do wskazówek Marie Kondo, można wyeliminować główne przyczyny powracającego bałaganu.

Pierwszy krok to pozbycie się nadmiaru rzeczy. To oczywiście żadne odkrycie, wszyscy mamy świadomość, że w dzisiejszych wysoko rozwiniętych kulturach ludzi dotyka niezdrowa obsesja posiadania i kupują masę rzeczy, które nijak nie są w życiu potrzebne. Jednak autorka radzi przy wyrzucaniu kierować się nietypowym kryterium - zamiast rozważać przydatność, sprawność, potencjalne możliwości użycia itp., prosi nas, byśmy każdą z posiadanych rzeczy wzięli do ręki i zapytali samych siebie - "czy daje mi to radość?". Z początku wydawało mi się to trochę naiwne, kiedy jednak zaczęłam w ten sposób porządkować swoje ubrania, a następnie kolejne kategorie posiadanych przedmiotów, okazało się, że to działa i przyznając przed sobą szczerze, że np. dana sukienka nie sprawia mi żadnej radości (mimo że obiektywnie jest ładna, a co więcej zupełnie niezniszczona), byłam w stanie wreszcie, bez żalu i wyrzutów sumienia, pozbyć się jej raz na zawsze. I naprawdę jest mi z tym lżej...

Kolejne etapy porządkowania wydają się równie banalne, a jednak zebrane razem i uporządkowane w logiczny proces, pomagają przezwyciężyć niemoc, która często ogarnia mnie w trakcie sprzątania. Oczywiście w trakcie lektury można odnieść wrażenie, że autorka jest lekko stuknięta - zwłaszcza, kiedy opisuje, jak dziękuje każdej wyrzucanej rzeczy za rolę, jaką odegrała w jej życiu, czy kiedy prosi dom swojego nowego klienta o przychylność w procesie sprzątania. Trzeba jednak pamiętać, że Marie Kondo jest Japonką i jako typowy przedstawiciel swojego narodu wychowała się w kulturze, w której żywe są wpływy shintoistyczne, zakładające, że w każdym przedmiocie może mieszkać duch lub bóstwo. Tę wiarę wyraźnie widać w sposobie myślenia i działania autorki. W kulturze zachodniej na pewno trudniej jest się przekonać do takiego podejścia, ale wydaje mi się, że chociaż do pewnego stopnia warto.

Ostatecznie niezmiernie się cieszę, że sięgnęłam po tę książkę. Widzę po sobie, jak bardzo zmieniło się moje myślenie o porządku i o posiadanych przedmiotach. Naprawdę jestem w stanie uwierzyć, że metoda KonMari pomaga zapanować nad bałaganem na długo, jeśli nie na zawsze. Nie oznacza to bynajmniej, że po sprzątnięciu mieszkania zgodnie z tym poradnikiem, nigdy już nie trzeba będzie zmyć podłogi, czy wyszorować wanny. Te zajęcia powracającą z przytłaczającą wręcz regularnością. Można jednak z powodzeniem uniknąć zagracenia przestrzeni, wynikającego z nadmiaru rzeczy i braku ich umiejscowienia we własnym domu.

Powiedzieć, że "Magia sprzątania" odmieniła moje życie, to zapewne spora przesada, natomiast faktem jest, że nauczyłam się o sprzątaniu bardzo dużo. I już tutaj pojawia się pierwsza kwestia, które może zaskakiwać - jak można się uczyć sprzątania (na dodatek z książki)? To jedno ze spostrzeżeń, którymi Marie Kondo dzieli się już na początku swojego poradnika - o ile dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Dziwniejszej historii" w mojej pamięci towarzyszyć będzie podtytuł: "czyli chaos, jakich mało". Bo właśnie chaotyczność narracji była dla mnie najwyraźniejszą cechą tej książki.

W swoim reportażu autor próbuje przybliżyć nam realia życia codziennego homoseksualistów w Polsce na przestrzeni najbardziej burzliwych dekad XX wieku. Obraz, który maluje jest zaskakująco barwny, biorąc pod uwagę, jak mroczny był to okres w dziejach naszego kraju. Nie odmówię "Dziwniejszej historii", że zainteresowała mnie opisami całkiem normalnego życia toczącego się w zupełnie nienormalnych okolicznościach.

Jednocześnie wydaje mi się, że autor próbował złapać zbyt wiele srok za ogon naraz. Początek historii (jak i wybrany na tył okładki opis reportażu) zdają się zwiastować, iż centralnym wątkiem będą opowieści o homoseksualnym środowisku żydowskim w czasach wojennych i powojennych. Może to błędne wrażenie, niemniej takie właśnie odniosłam rozpoczynając lekturę. I o ile faktycznie temat ten przewija się przez książkę, to robi to bardzo wybiórczo, niekiedy całkiem się od niego odchodzi, po to by niespodziewanie wrócić po kilkudziesięciu stronach.

Ponadto nie sposób nie zauważyć, jak bardzo po macoszemu potraktowany zostaje wątek lesbijek na kartach "Dziwniejszej historii". Odniosłam wrażenie, że autor bardzo chciał zrobić ze swojego reportażu opowieść wszechstronną, niestety czy to z braku chęci, czy z braku odpowiedniej wiedzy, kobiety potraktował tak, jak często czyni to historia - jako zaledwie tło dla barwnych i epickich postaci męskich. Niby coś tam się działo, niby jakieś lesbijki były, ale że się tak pięknie nie afiszowały ze swoimi osobowościami, jak geje, to i nie ma co im za dużo miejsca w książce poświęcać. Przy takim podejściu uważam, że uczciwiej byłoby po prostu skupić się wyłącznie na mężczyznach, zamiast krygować się strzępami pokątnie zdobytych informacji, by wywołać powierzchowne wrażenie równouprawnienia tematów.

Przy tym wszystkim największym jednak problemem reportażu jest wspomniana we wstępie chaotyczność narracji. Historie głównych bohaterów, na których skupia się autor, zostały niemiłosiernie poszatkowane i poprzeplatane, zamknięte w bardzo krótkich podrozdziałach. Co gorsza pojawiają się między nimi tak drastyczne przeskoki, że często tak naprawdę nie wiadomo, kogo dotyczy dany fragment (a raczej fragmencik). Brak jakiejś spójności i logicznego układu w snuciu poszczególnych historii. Rozumiem, że taka narracja jest bardziej nowoczesna i w zamierzeniu oraz teorii może bardziej atrakcyjna dla współczesnego czytelnika. W praktyce jednak, przynajmniej dla mnie, utrudniała ona skupienie się na biografii bohaterów i zdobycie szerszej perspektywy na malowany przez autora obraz tego niezwykłego środowiska.

Ostatecznie więc wydaje mi się, że o ile temat jest naprawdę ciekawy i nietypowy, forma w jakiej został czytelnikom podany, w moim odczuciu obniżyła jego wartość. A szkoda, bo zapowiadało się dobrze.

"Dziwniejszej historii" w mojej pamięci towarzyszyć będzie podtytuł: "czyli chaos, jakich mało". Bo właśnie chaotyczność narracji była dla mnie najwyraźniejszą cechą tej książki.

W swoim reportażu autor próbuje przybliżyć nam realia życia codziennego homoseksualistów w Polsce na przestrzeni najbardziej burzliwych dekad XX wieku. Obraz, który maluje jest zaskakująco barwny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na moje wysokie oczekiwania względem "Pachinko" złożyło się kilka czynników - saga rodzinna o korzeniach azjatyckich, osadzona na tle historycznym, z silnymi wątkami japońskimi. Wypisz, wymaluj, ideał w 100% trafiający w moje gusta. Tym większe niestety było moje rozczarowanie nie dość, że po zakończeniu lektury, to jeszcze w jej trakcie...

"Pachinko" należałoby ocenić w sposób dwojaki. W pierwszej kolejności jest to wycinek tak niezwykłej, jak nieznanej szerszemu gronu (szczególnie Europejczyków) historii koreańskich emigrantów na ziemiach japońskich. Pod tym względem autorka zaskoczyła mnie niezmiernie - przedstawiła realia świata, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Choć powieści o Japonii zdążyły już na stałe (niestety nadal w niewystarczającym dla mnie stopniu) zagościć na półkach polskich księgarni, to o Korei i jej mieszkańcach nadal wiemy niewiele. Gdyby więc oceniać książkę ze względu na jej wartość edukacyjną i społeczną, należałoby wystawić wysoką notę.

Niestety jest też i druga - ciemniejsza - strona medalu. "Pachinko", w mojej prywatnej opinii, nie sprawdziło się jako wciągająca powieść. Już wstęp - zwiastujący opowieść leniwą, pełną szczegółów i przejmujących obrazów ludzkich emocji - niemile zaskoczył, gdy nagle, bez żadnego ostrzeżenia przyspieszył, rozpędzając się od 10km/h do 300 w ciągu 5 sekund. Może taka umiejętność stanowi zaletę w motoryzacji, ale raczej nie w literaturze. Dalej wcale nie było lepiej. Narracja okazała się płaska, przezroczysta, właściwie pozbawiona stylu. To samo tyczy się bohaterów - nie poczułam się związana z żadnym z nim, wszyscy wydawali się papierowi, ograniczeni w swoim rozwoju, nieprzekonujący. Wisienką na tym zakalcu było tempo akcji - za szybko, za dużo, po łebkach. Mimo szczerych chęci nie zaangażowałam się w opowieść.

Ostatecznie "Pachinko" odbieram jako dobry materiał reporterski i o wiele słabszej jakości powieść.

Na moje wysokie oczekiwania względem "Pachinko" złożyło się kilka czynników - saga rodzinna o korzeniach azjatyckich, osadzona na tle historycznym, z silnymi wątkami japońskimi. Wypisz, wymaluj, ideał w 100% trafiający w moje gusta. Tym większe niestety było moje rozczarowanie nie dość, że po zakończeniu lektury, to jeszcze w jej trakcie...

"Pachinko" należałoby ocenić w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trudno mi ocenić "Najgorszego człowieka na świecie" - pewnie dlatego, że nie do końca jest to dla mnie literatura sensu stricto i nie przez pryzmat dzieła literackiego ją postrzegam. Trafia do mnie na płaszczyźnie emocjonalnej i z tego punktu widzenia jest dla mnie książką bardzo, ale to bardzo ważną.

Od kiedy dowiedziałam się, że autorka Facebookowego "Bohatera" pisze książkę, nie mogłam się doczekać premiery. I choć wiem, że głównym tematem tejże jest problem alkoholizmu i narkomanii, to jednak nie można ograniczać problematyki tej historii tylko do tego. Narratorka zresztą sama wielokrotnie podkreśla, że identycznie działa mechanizm każdego uzależnienia, nawet jeśli nie istnieje na nie nazwa jednostki chorobowej.

"Najgorszy człowiek świata" to bardzo intymna, bezwzględnie szczera i bezkompromisowa wizja rzeczywistości widzianej oczami neurotyka, osoby o ponadprzeciętnej wrażliwości, dla której wyjście z łóżka, nie mówiąc już o wyjściu z domu, stanowi każdego dnia gigantyczne wyzwanie - takie, jakim dla innych, bardziej "normalnych" ludzi, jest wyprawa w Himalaje. I choć nie mówi się o tym na głos, w dzisiejszym świecie naprawdę wiele jest osób, które mają tego typu problemy. W pewnym sensie ta książka jest jednym z ważnych głosów, którymi mówi pokolenie obecnych około-trzydziestolatków, którzy nie do końca wiedzą, co powinni zrobić ze swoim życiem, którzy nie do końca (albo wręcz i wcale) identyfikują się ze swoją dorosłością, a przecież rzeczywistość wymaga, stale, głośno i coraz bardziej agresywnie. Z tego punktu widzenia to książka przełomowa, sądzę, że może pomóc wielu osobom, które uginają się pod ciężarem odpowiedzialności, oczekiwań i nakazów. Narratorka bardzo wyraźnie stara się nam przekazać, że mamy prawo sobie nie radzić, mamy prawo czuć się zagubieni, mamy prawo o tym mówić - daje pozwolenie na to, by czuć się tak, a nie inaczej, a dla osób jej pokroju takie zezwolenie nadane z zewnątrz to coś, czego niekiedy pragną najbardziej. Nie sposób przecenić terapeutycznej mocy tej książki - uczucia, które rodzi się w czytelniku, gdy z niewyobrażalną ulgą może sobie powiedzieć: "Więc nie tylko ja tak mam i to jest ok!".

Językowo "Najgorszy człowiek świata" jest książką swoich czasów. Nie jest to typowa epicka narracja, raczej rozbudowana forma felietonistyczna, chaotyczny niekiedy zapis pamiętnikarski - słowem kolejny eksperyment narracyjny, który niekoniecznie może wszystkim przypaść do gustu. Poza tym jednak autorka ma niezwykle plastyczny styl, osobiście zachwyca mnie, w jaki sposób postrzega i opisuje świat i powstające w jej głowie wyobrażenia, tak barwne, pełne zaskakujących kształtów i form.

Jestem pewna, że dla wielu osób książka ta okaże się bardzo ważną lekturą - dla mnie taka właśnie była i choć, jak wspomniałam, nie potrafiłabym jej ocenić obiektywnie z literackiego punktu widzenia, to subiektywnie nie mam wątpliwości co do swojej oceny.

Trudno mi ocenić "Najgorszego człowieka na świecie" - pewnie dlatego, że nie do końca jest to dla mnie literatura sensu stricto i nie przez pryzmat dzieła literackiego ją postrzegam. Trafia do mnie na płaszczyźnie emocjonalnej i z tego punktu widzenia jest dla mnie książką bardzo, ale to bardzo ważną.

Od kiedy dowiedziałam się, że autorka Facebookowego "Bohatera" pisze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przedziwna książka. Bardzo szybko odczuwa się wyjście z kręgu literatury europejskiej. Powieść jest minimalistyczna, poniekąd surowa. Punkt ciężkości wydarzeń z życia bohaterów przekłada się z tych, które naprawdę, w sensie obiektywnym, są ważne na te, które zastanawiają, bo na pierwszy rzut oka zdają się przypadkowe, nie posiadające znaczenia. To odwrócenie klasycznego schematu narracji. Zresztą przez całą lekturę odnosiłam wrażenie, że niekoniecznie chodzi tutaj o to, by narracja naśladowała rzeczywistość, czy też by bohaterowie tych mini-powieści naśladowali prawdziwych ludzi. Same dialogi, które między sobą prowadzą wydają się dziwne, by nie powiedzieć abstrakcyjne. Zastanawiałam się cały czas, czy to faktyczne różnice kulturowe powodują tę przepaść, którą jako czytelnik odczuwałam między sobą a bohaterami, czy też postaci są celowo wymodelowane na odrealnione konstrukty, z którymi nie bardzo można się identyfikować.

Kolejną zastanawiającą kwestią jest sposób, w jaki narrator opowiada obie historie. Zaczynają się one bez początku i kończą bez zakończenia - jakby pierwsze zdanie było po prostu wygłoszone po zaczerpnięciu oddechu w trakcie dłuższego wywodu, a ostatnie urwane znienacka, bez właściwego podsumowania czy morału. To niezwykle trudne w odbiorze, gdyż większość czytelników przyzwyczajona do bardziej klasycznie realizowanej konstrukcji literackiej, spodziewa się rozwinięcia owocującego jakimś punktem kulminacyjnym, po którym następuje spadek napięcia i jednoznaczne rozwiązanie akcji. Podczas czytania "Tysiąca żurawi" wciąż wypatrywałam takiego właśnie punktu kulminacyjnego, w jakiś sposób puentującego życie i związki głównego bohatera. Kilka stron przed końcem zrozumiałam, że czegoś takiego tu nie będzie - nie przestawałam jednak liczyć w związku z tym na wbijające w ziemię zakończenie. Również nic z tego. Przy "Śpiących pięknościach" wyciągnęłam więc już wnioski i zamiast wychylać się naprzód w poszukiwaniu atrakcji, skupiałam się na detalach podróży. Dlatego, choć "Śpiące piękności" są bardziej depresyjne i cięższe, to z nich wyciągnęłam więcej pod względem wrażeń z lektury. Niemniej zakończenie, jeszcze bardziej urwane, niż w "Tysiącu żurawi", zostawiło mnie w głębokiej dezorientacji. Te dziwne początki i zakończenia... Trudne do przełknięcia, ale po pewnym czasie doszłam do wniosku, że widać tak ma być - trochę, jak w życiu, gdy nie zdajemy sobie sprawy, że coś ważnego się zaczyna, a tym bardziej nie mamy pojęcia, że za chwilę ostatecznie się skończy.

Lektura wartościowa, ale z pewnością trudna. Myślę, że dopiero po kolejnych utworach Kawabaty będę w stanie przyzwyczaić się do tego stylu na tyle, by nie był on dla mnie wyraźną przeszkodą w czytaniu.

Przedziwna książka. Bardzo szybko odczuwa się wyjście z kręgu literatury europejskiej. Powieść jest minimalistyczna, poniekąd surowa. Punkt ciężkości wydarzeń z życia bohaterów przekłada się z tych, które naprawdę, w sensie obiektywnym, są ważne na te, które zastanawiają, bo na pierwszy rzut oka zdają się przypadkowe, nie posiadające znaczenia. To odwrócenie klasycznego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ulica tysiąca kwiatów”, to książka, która ma w sobie wszystko, czego szukam w lekturach czytanych dla przyjemności – a zatem jest to saga rodzinna, romans, opowieść o II wojnie światowej i o wpływie, jaki wywierała ona na człowieka nie tylko w ujęciu masowym, ale też (a może i przede wszystkim) jednostkowym, wreszcie przedstawia ona obraz Japonii, tej przedwojennej i tej wczesnopowojennej, stojącej na rozdrożu między wielowiekowymi tradycjami a wkraczającą z impetem zachodnią nowoczesnością.

Już od pierwszych stron autorka zalewa nas potokiem japońskich terminów i obrazami bardzo silnie osadzonymi w tamtejszej rzeczywistości. Można to oceniać dwojako. Z jednej strony pozwala to wczuć się w klimat historii, a także poznać nowe aspekty kultury japońskiej – to miłe przeczytać powieść o Japonii, która nie kończy się tylko na gejszach (choć zdecydowanie bardzo lubię tę tematykę), ale zapoznaje czytelnika również ze światem sumo czy teatru no – zagadnieniami, jak sądzę, mglistymi dla Europejskiego czytelnika. Książkę cenię tak wysoko właśnie ze względu na jej wątki powiązane z sumo – w życiu bym nie pomyślała, że taki sport może mnie zainteresować, jednak gdy przebije się przez czysto wizualną otoczkę, którą widzą nie-Japończycy (czyli dwóch wielkich facetów mocuje się o to, który pierwszy wypadnie ze swoistego ringu), dostrzega się jak potężna tradycja za tym stoi, ile znaczenia kryje się w każdym geście i spojrzeniu zawodników. Wydaje mi się, że teatr no, czyli pasja drugiego z braci, dostała w książce trochę mniej miejsca, a przynajmniej od strony merytorycznej, czego trochę żałuję.

Jest jednak i druga, mniej pozytywna strona medalu. Miejscami wydaje się, jakby autorka trochę na siłę wtykała japońskie słownictwo. O ile mogę zrozumieć sięganie po słownictwo japońskie, gdy odpowiedniki w innych językach po prostu nie istnieją, to jednak słowa takie jak „obasan”, „ojisan”, czy już tym bardziej „hai” można by tłumaczyć bez najmniejszego problemu. Wydają się pozostawione w oryginale tylko po to, by stale przypominać, że czytamy powieść japońską, a to chyba wiemy i bez tego.

Podoba mi się spokojny sposób, w jaki płynie tok narracji. Może autorka nie ma jakiegoś wybitnego stylu – określiłabym go raczej mianem przezroczystego, ale jak dla mnie historia broni się sama, nie potrzebuje wymyślnej narracji. Ani przez moment nie nudziłam się w trakcie lektury – nawet w chwilach bezruchu, poświęconych tylko i wyłącznie na przemyślenia bohaterów.

„Ulica tysiąca kwiatów” po brzegi wypełniona jest duchem japońskiego fatalizmu. O ile początkowo wydawało mi się to zbyt nierealistyczne, że cała rodzina – Hiroshi, Kenji, a także ich dziadkowie – przeżyła wojnę bez większego szwanku, o tyle później szala przechyliła się na drugą stronę. Opowieść zaczęła wydawać mi się trochę nierealistyczna ze względu na ilość tragedii, która w późniejszym życiu spotkała bohaterów. W gruncie rzeczy jednak mi to nie przeszkadzało – w jakiś sposób pasowało do nastroju powieści.

Podobało mi się to, że powieść miała tak wielu bohaterów, z których każdemu autorka poświęciła dużo uwagi – tym bardziej, że postaci drugoplanowe, takie jak Akira Yoshiwara czy Haru Tanaka, były niemniej ciekawe, niż główni bohaterowie.

Szkoda, że narracja tak przyspieszyła w ostatniej części powieści – wcale bym nie żałowała, gdyby była ona grubsza o te 200 stron i rozprawiła się z dorosłym życiem bohaterów tak dokładnie, jak z ich dzieciństwem. Niemniej oceniam książkę bardzo dobrze – przeczytałam ją niemalże jednym tchem i pierwsza rzecz, o jakiej pomyślałam po jej zakończeniu, to to, że najchętniej wróciłabym teraz do pierwszej strony i zaczęła od nowa, raz jeszcze, byle tylko wrażenia trwały nadal :)

„Ulica tysiąca kwiatów”, to książka, która ma w sobie wszystko, czego szukam w lekturach czytanych dla przyjemności – a zatem jest to saga rodzinna, romans, opowieść o II wojnie światowej i o wpływie, jaki wywierała ona na człowieka nie tylko w ujęciu masowym, ale też (a może i przede wszystkim) jednostkowym, wreszcie przedstawia ona obraz Japonii, tej przedwojennej i tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Każdy zapis wspomnień związanych z tematyką obozów koncentracyjnych jest wyjątkowy - każdy jest świadectwem indywidualnych przeżyć, każdy jest niepowtarzalnym dokumentem na wagę złota. Każdy jest inny, ale wśród morza tych odmian, zdarzają się takie pamiętniki, które wyróżniają się w sposób szczególny. Do nich właśnie należy książka Wandy Półtawskiej.

Kiedy myślimy o obozach koncentracyjnych, większość z nas myśli o Żydach. Bo to w nich głównie, w pierwszej kolejności wymierzony był Holocaust. To myślenie w pełni uzasadnione, ale zdarza się, że przy jego okazji gubimy pamięć o tym, że inne narody, w tym również polski, padały ofiarą terroryzmu niemieckiego i obozów koncentracyjnych. "I boję się snów", to książka o tym, co przytrafiło się Polkom, które w okresie II wojny światowej znalazły się w niemieckim obozie Ravensbruck. Półtawska opowiada swoją historię, która przy okazji jest historią setek innych kobiet. W pierwszych latach wojny zostały one aresztowane z powodów "politycznych". Autorka nie wspomina o żadnych konkretnym wydarzeniu, które bezpośrednio doprowadziło do jej aresztowania. Wiadomo tylko, że w jakiś sposób działała w konspiracyjnych organizacjach polskiego podziemia. To zaowocowało aresztowaniem, następnie zaś pobytem w więzieniu w Lublinie. Ta 20-letnia wówczas dziewczyna trafiła do więzienia, które wówczas wydawało jej się najstraszniejszym miejscem na świecie. Wspomina okropne warunki sanitarne, demoralizację więźniarek (z "politycznymi" przemieszane były również prostytutki), dramat uwięzienia. Autorka już od pierwszych stron celowo omija najgorsze fragmenty - nie para się brutalistycznymi opisami scen, do których, jak można domyślić się z jej sugestii, musiało tam często dochodzić.

Z więzienia Półtawska oraz wiele innych kobiet (w tym Krysia - dziewczyna, z którą autorka zaprzyjaźniła się jeszcze w więzieniu i którą przysięgła sobie bronić i ocalić, jak mantrę powtarzając postanowienie, że Krysia musi wrócić do domu) przeniesionych zostaje do odległego obozu Ravensbruck. Przebywają tam kobiety wielu narodowości. Zastany obraz przeraża Polki - więźniarki obozu wydają się pozbawione dusz, kompletnie otępiałe, odarte z człowieczeństwa. I od tego spostrzeżenia rozpoczyna się walka Polek o zachowanie własnego człowieczeństwa, nawet w tych warunkach. Pod tym względem jest to niezwykle patriotyczna opowieść, gdyż ze słów Półtawskiej wynika, że Polki naprawdę wyróżniały się na tle obozu - przy dramatycznych warunkach życiowych, nie zapominały o uprzejmości, dobrym wychowaniu, szacunku wobec starszych, przyjaźni, dbaniu o rozwój umysłowy (widocznym chociażby w walce o przemycanie książek do obozu za najcenniejszą z tamtejszych walut - jedzenie), a nawet tak prozaicznej kwestii, jaką była higiena, której zachowanie wielu z nich uratowało później życie. Olbrzymia odwaga tych kobiet, czasem nawet bezczelność wobec śmierci, przedziwna hardość wobec oprawcy, to obraz niespotykany na tle innych wspomnień związanych z obozami. Nie przypominam sobie, bym gdziekolwiek indziej czytała, że więźniowie z własnej woli poddawali się głodówce, by zaprotestować przeciwko działaniu władzy obozowej...

Książka Półtawskiej to także historia eksperymentów medycznych, którym poddane zostały w obozie Ravensbruck Polki właśnie. Niemal wszystkie z transportu z Lublina poddane zostały w obozie operacjom nóg - wycinano im mięśnie, kości, wszczepiano zakażenia. To również ważny element historii obozów, o którym zbyt wiele się nie mówi.

Przy całym okrucieństwie oprawców, to jednak nie temu poświęcona jest książka Półtawskiej. Zaskakujące w tych wspomnieniach jest to, jak wiele miejsca zajmuje w nich refleksja na temat tego, co działo się z człowiekiem w obozie. W sporej części tego typu utworów, autorzy skupiają się niejako na kwestiach "prozaicznych" - głodzie, zmęczeniu, cierpieniu fizycznemu i jeszcze raz głodzie. Tutaj jest tego mniej. I to chyba nie tylko kwestia perspektywy czasu, z której pisała autorka. Jej wspomnienia to zapis walki o godność i duszę, bo tylko ocaliwszy te wartości, autorka była sobie w stanie wyobrazić ocalenie w ogóle. Samo przeżycie nie wystarczało. Kobiety, o których pisze się w tej książce, chciały wrócić do domu, wciąż będąc sobą. I faktycznie, przy wszystkich tych strasznych rzeczach, które je spotkały, zachowały swoje człowieczeństwo. Nawet w najgorszych chwilach nie zapominały o solidarności, życzliwości, moralności, dumie narodowej. Nie traciły radości życia, nie traciły nawet poczucia humoru, choćby tego najbardziej wisielczego. To nie pozwoliło im się przerodzić w "kadłuby" - bezmyślne, nieodczuwające wyższych emocji ciała wypełniające po brzegi obóz. To naprawdę niezwykła powieść ukazująca tryumf człowieczeństwa w zupełnie nieludzkich czasach.

Każdy zapis wspomnień związanych z tematyką obozów koncentracyjnych jest wyjątkowy - każdy jest świadectwem indywidualnych przeżyć, każdy jest niepowtarzalnym dokumentem na wagę złota. Każdy jest inny, ale wśród morza tych odmian, zdarzają się takie pamiętniki, które wyróżniają się w sposób szczególny. Do nich właśnie należy książka Wandy Półtawskiej.

Kiedy myślimy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jedna z najlepszych książek mojego dzieciństwa. Przeczytałam ją jako lekturę, a później jeszcze kilka razy do niej wracałam - za każdym razem byłam oczarowana. To bardzo ładna historia, choć niestety, mocno już nieaktualna i wyobrażam sobie, że dla obecnych uczniów już kompletnie nieatrakcyjna - a szkoda. Ukazuje czasy, w których wakacje spędzało się na wsi, biegając po dworze od rana do nocy, budując szałasy i urządzając pikniki - coś kompletnie już nie na czasie, ale dzięki temu opowieść Jurgielewiczowej przesycona jest urokliwą nostalgią, która wzbudza dość banalną, ale autentyczną tęsknotę za prostszymi czasami ;)

Dużym plusem są niezwykle zindywidualizowane postaci. Każda reaguje na pewne wydarzenia w zupełnie inny sposób, a autorka dba o to, byśmy jako czytelnicy mieli szansę zrozumieć, dlaczego tak właśnie się dzieje. Stąd dość wnikliwe, jak na literaturę młodzieżową, monologi wewnętrzne postaci.

Każdorazowo rozbraja mnie subtelność, z jaką ukazany zostaje wątek romantyczny między Ulą a Zenkiem. Ta historia, sposób, w jaki się rozgrywa, jest już kompletnie oderwana od naszych czasów i trudno sobie wyobrazić, by miała trafić do przekonania współczesnym rówieśnikom tych bohaterów, jednak opowieść ma w sobie niezwykły urok, za co szalenie ją cenię.

To z pewnością jedna z lepszych, mądrzejszych i bardziej urokliwych powieści młodzieżowych, jakie kiedykolwiek przeczytałam.

Jedna z najlepszych książek mojego dzieciństwa. Przeczytałam ją jako lekturę, a później jeszcze kilka razy do niej wracałam - za każdym razem byłam oczarowana. To bardzo ładna historia, choć niestety, mocno już nieaktualna i wyobrażam sobie, że dla obecnych uczniów już kompletnie nieatrakcyjna - a szkoda. Ukazuje czasy, w których wakacje spędzało się na wsi, biegając po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ta niezwykła powieść, to przede wszystkim popis narracji, jakiej już za dużo we współczesnej literaturze nie ma. To piękny, epicki, pełen rozmachu, a jednocześnie filozoficznej prostoty tok opowiadania, który sunie gładko, miarowo, a przy tym wciąga czytelnika z potężną siłą.

Powieść jest swego rodzaju biografią, choć nieuporządkowaną i niepełną. Każdy rozdział zaczyna się od jakiejś odgórnej myśli, skojarzenia, obrazu - i od tego właśnie wychodzi dalsza treść, najpierw ściśle powiązana z pierwszą myślą, potem coraz luźniej błądząca po obszarach świadomości bohatera-narratora. To trochę tak, jakby rozdział zaczynał się od rzucenia kamienia na wodę - pierwsze poruszenie, które powoli słabnie, zataczając jednak coraz szersze kręgi.

Historia, choć przepełniona jest dużą ilością monologów wewnętrznych bohatera, to jednak przy okazji bardzo mocno osadzona jest w swoich czasach, posiada solidne tło historyczne i społeczne. Naprawdę piękna opowieść, którą smakuje się wybornie.

Ta niezwykła powieść, to przede wszystkim popis narracji, jakiej już za dużo we współczesnej literaturze nie ma. To piękny, epicki, pełen rozmachu, a jednocześnie filozoficznej prostoty tok opowiadania, który sunie gładko, miarowo, a przy tym wciąga czytelnika z potężną siłą.

Powieść jest swego rodzaju biografią, choć nieuporządkowaną i niepełną. Każdy rozdział zaczyna się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niełatwo przedrzeć się przez zawiły gąszcz bohaterów i wydarzeń, o których pisze autorska. Czytając tę książkę przed egzaminem z literatury XX wieku, zachodziłam w głowę, jak tu spamiętać już nawet nie wydarzenia i ich kolejność, ale choćby imiona postaci. Dopiero po rozrysowaniu wykresów, udało mi się dojść do tego, kto jest kim i jak się z innymi łączy. Czy dobrze się czyta książkę, do której potrzebne jest rozrysowanie zawiłego drzewa genealogicznego, celem pojęcia struktury opowieści? Niekoniecznie.

W tej niezwykle nawarstwionej sadze rodzinnej (całość rozgrywa się na przestrzeni niemal dwóch wieków!) jest całe mnóstwo wątków, mniejszych, większych, dotyczących głównych bohaterów i tych pobocznych. Gdyby rozłożyć to na części pierwsze i każdemu z rodów/pokoleń poświęcić osobną powieść, wtedy byłoby to uporządkowane i chyba lepiej oddawałoby sedno opowieści. Tutaj niestety panuje spory chaos. Autorka upchnęła zbyt wiele, potencjalnie ciekawych wątków na zbyt małej przestrzeni, stąd nawet to, co mogłoby błyszczeć, ginie w mrokach, przywalone dziesięcioma innymi historiami.

Moje uczucia względem tej książki są mieszane. Jest poniekąd dobra - lubię sagi rodzinne, zwłaszcza te rozgrywające się w ciekawych czasach i miejscach. Pojedyncze wątki bardzo przypadły mi do gustu. Jednak ogólne wrażenie chaosu jest potężne - po niecałych dwóch latach od przeczytania książki, jestem w stanie przypomnieć sobie dosłownie urywki, strzępy 2, może 3 wątków pojawiających się w toku powieści. To niewiele.

Niełatwo przedrzeć się przez zawiły gąszcz bohaterów i wydarzeń, o których pisze autorska. Czytając tę książkę przed egzaminem z literatury XX wieku, zachodziłam w głowę, jak tu spamiętać już nawet nie wydarzenia i ich kolejność, ale choćby imiona postaci. Dopiero po rozrysowaniu wykresów, udało mi się dojść do tego, kto jest kim i jak się z innymi łączy. Czy dobrze się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzadko która książka potrafi mnie tak zaskoczyć. I tu już nie chodzi o pozytywne wrażenia na koniec, ale o rosnący szok, który towarzyszył mi od pierwszych stron i z każdą kolejną wciąż wzrastał.

Książka jest genialna. Praktycznie w ogóle nie czytam literatury science-fiction, średnio lubię ten gatunek. Natomiast "Na Srebrnym Globie" pochłonęłam tak szybko i z tak dzikim apetytem, że zaczęłam się wręcz zastanawiać, czy ja aby nie za szybko skreśliłam SF z mojej listy zainteresowań.

Oprócz jednak zaskoczenia tym, że autentycznie podoba mi się literatura tego pokroju, niemniej zaskoczona byłam faktem tego, jak dobrze i solidnie napisana jest ta książka. Ona została przecież wydana zaraz na początku XX wieku, ponad 100 lat temu. A jest tak wiarygodna (oczywiście w graniach swojego gatunku), tak przekonująca, jakby napisana została dawno po pierwszych publikacjach Lema.

Starannie opracowana warstwa SF, to nie wszystko, co powieść ma do zaoferowania. Dostajemy tu wspaniałe studium psychologii człowieka skazanego na odosobnienie. Bohaterowie są fascynujący i trochę przerażający. Ich psychika oddaje otaczającą ich aurę księżycową - mroczna, tajemnicza, pełna pułapek. Wciąż pamiętam, choć ze względu na upływ czasu, już nie tak wyraźnie, moment, w którym pojawia się widmo ruin jakiegoś miasta, które przyprawia oglądające je osoby o szaleństwo. Czytając ten fragment dostałam gęsiej skórki i byłam autentycznie przerażona - ta książka podziałała na moją wyobraźnię o wiele lepiej, niż te wszystkie przerysowane horrory współczesnego kina.

Naprawdę serdecznie polecam każdemu miłośnikowi gatunku, a nawet tym, którzy, podobnie jak ja, mają w zwyczaju stronić od tego typu lektur. Szkoda tylko, że kolejna część nie utrzymała poziomu. Z rozpędu wzięłam się za jej czytanie, jednak tam przeważył już element fiction (science nie było praktycznie w ogóle, nawet takiej na poziomie wczesnego XX wieku), poza tym kulały już portrety psychologiczne bohaterów - i też nic dziwnego, gdyż byli oni daleko bardziej prymitywnym gatunkiem, niż ludzie, z którymi mamy do czynienia w pierwszej części sagi. Poza tym zabrakło niezwykłego elementu odosobnienia, który generował tak ciekawe zachowania psychologiczne u pierwszych ludzi na księżycu.

Rzadko która książka potrafi mnie tak zaskoczyć. I tu już nie chodzi o pozytywne wrażenia na koniec, ale o rosnący szok, który towarzyszył mi od pierwszych stron i z każdą kolejną wciąż wzrastał.

Książka jest genialna. Praktycznie w ogóle nie czytam literatury science-fiction, średnio lubię ten gatunek. Natomiast "Na Srebrnym Globie" pochłonęłam tak szybko i z tak dzikim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak zapewne uczyniło to wiele osób, tak i ja najpierw obejrzałam film. A że szybko doszłam do wniosku, że jest to jeden z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałam, gdy w moje ręce trafiła książka, wymagania wobec niej miałam bardzo wysokie.

Od razu warto zaznaczyć, że bez wcześniejszego przeczytania "Pani Dalloway" Virginii Woolf, lektura "Godzin" jest niekompletna. Autor bowiem, przez całą powieść, nieustannie odnosi się do książki Woolf. Treści obu są niezwykle mocno ze sobą splecione i to nie tylko ze względu na Virginię Woolf, która tam była autorką, a tutaj jest jedną z bohaterek. Zwłaszcza w partiach poświęconych Clarissie Vaughan, ujawniają się te zależności.

Książka jest zdecydowanie klimatyczna. Na próżno szukać tu wartkiej akcji czy wypieków na twarzy podczas czytania. Tak narracja, jak i akcja powieści, płyną niezwykle wolno, większość tego, co warte uwagi, rozgrywa się w myślach bohaterów. Choć napisana przez mężczyznę, powieść stanowi bardzo udane studium psychiki kobiecej.

Choć jednak czytałam tę książkę już trzykrotnie, nie mogę powiedzieć, że zaliczam ją do grona swoich najbardziej ulubionych. Lubię ją, a i owszem, jednak to film zostanie tym, co uważam za arcydzieło. Cunningham celnie opisuje emocje Laury, Clarissy i Virginii - jednak stokroć lepiej oddają je pojedyncze nawet gesty i spojrzenia Julianne Moore, Meryl Streep i Nicole Kidman. Talent aktorek przerósł w tym przypadku talent pisarza ;) To jedna z niewielu sytuacji, gdzie film uważam za lepszy od powieści. Niemniej jednak, zdecydowanie polecam lekturę.

Jak zapewne uczyniło to wiele osób, tak i ja najpierw obejrzałam film. A że szybko doszłam do wniosku, że jest to jeden z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałam, gdy w moje ręce trafiła książka, wymagania wobec niej miałam bardzo wysokie.

Od razu warto zaznaczyć, że bez wcześniejszego przeczytania "Pani Dalloway" Virginii Woolf, lektura "Godzin" jest niekompletna....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po raz pierwszy przeczytałam tę książkę, mając jakieś 17 lat. Zachwyciłam się nieprzytomnie - że taka głęboka, piękna, pełna emocji, o miłości i w ogóle. I od tej pory żyłam w przekonaniu, że Wiśniewski wielkim pisarzem jest. Po jakichś trzech latach wróciłam do książki, by znów przeżyć oczarowanie jej cudowną treścią. Okazało się jednak, że wrażenia były zgoła odmienne. Czy ktoś podmienił treść, czy może w złym dniu ją złapałam i stąd nieporozumienie w odbiorze? Przebrnęłam przez jakieś 40 stron - później nie wiedziałam, czy bardziej chcę pociąć siebie, czy autora. Ta książka jest skrajną grafomanią. Jest pełna egzaltacji, patosu, niedorzecznych banałów na tematy wszelakie i do tego okraszona jakimiś pseudo-naukowymi ciekawostkami, żeby nam stale przypominać, jakim to wykształconym mężczyzną jest autor. Trudno o bardziej papierowe postacie - główni bohaterowie są niedorzeczni i przerysowani, a ich tragiczna miłość zakrawa na farsę.

Na osobną uwagę zasługuje ta część wydania, w której autor postanowił wdać się w dyskusje z czytelnikami i przytoczył kilkadziesiąt maili wypełnionych zachwytami o tym, jak to jego książka zmieniła życie tychże czytelników. Ciekawy wyraz samouwielbienia.

Nie wiem, może to jest dobra lektura dla młodych, wrażliwych czytelników, którzy lubią się wzruszać ckliwymi historiami miłosnymi. Wydaje mi się jednak, że czytelnik nieco dojrzalszy może mieć problem z przyswojeniem tego tekstu - jest on niebywale ciężkostrawny.

Po raz pierwszy przeczytałam tę książkę, mając jakieś 17 lat. Zachwyciłam się nieprzytomnie - że taka głęboka, piękna, pełna emocji, o miłości i w ogóle. I od tej pory żyłam w przekonaniu, że Wiśniewski wielkim pisarzem jest. Po jakichś trzech latach wróciłam do książki, by znów przeżyć oczarowanie jej cudowną treścią. Okazało się jednak, że wrażenia były zgoła odmienne....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ach ten klimat cyganerii młodopolskiej! Książka doskonale oddaje sedno tego, czym była Młoda Polska - ten artystyczny pęd do osiągnięcia czegoś niebywałego, który jednak kończy się na egzystencjalnych dysputach wypełniających po brzegi codzienność, to zepsucie, ta niemoc, to łaknienie ekstremalnych emocji, czegokolwiek, co mogłoby przebudzić i wyrwać ze zgnilizny społecznej. Ta książka jednocześnie zachwyca i doprowadza do szału. Jest przy tym świetnym świadectwem swoich czasów. Nie powiedziałabym jednak, że to lektura dla każdego. Jeśli kogoś interesuje Młoda Polska, to jak najbardziej. Ale niestety dość opornie się przez te książkę przechodzi (te zawiłe, niekończące się, zapętlone dysputy, które prowadzą między sobą bohaterowie), stąd raczej trudno jej zabiegać o uwagę szerszej publiczności.

Ach ten klimat cyganerii młodopolskiej! Książka doskonale oddaje sedno tego, czym była Młoda Polska - ten artystyczny pęd do osiągnięcia czegoś niebywałego, który jednak kończy się na egzystencjalnych dysputach wypełniających po brzegi codzienność, to zepsucie, ta niemoc, to łaknienie ekstremalnych emocji, czegokolwiek, co mogłoby przebudzić i wyrwać ze zgnilizny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zawsze to powtarzałam i powtarzać będę - Dąbrowska miała, moim zdaniem, potwornie ciężkie pióro. Dlatego "Nocy i dni" nie czyta się łatwo. I nie chodzi o samą objętość powieści, choć ta jest niemała. W stylu pisarki jest coś takiego, co sprawia, że czytanie wymaga czasu, dużego skupienia i zaangażowania. Kiedy jednak to wszystko się już połączy, dostaje się możliwość przeczytania jednej z najbardziej niezwykłych powieści polskich.

"Noce i dnie" są absolutnie zachwycające. Mamy tu doskonałe i dopracowane w najmniejszym szczególe tło historyczno-społeczne. Mamy historię jednej rodziny, która jednak rozwarstwia się na całe mnóstwo wątków pobocznych, z których każdemu poświęcone zostało wiele uwagi i staranności. Mamy przede wszystkim niesamowitych bohaterów, a zwłaszcza dwójkę postaci czołowych - Barbarę i Bogumiła. Barbara jest doskonała, w każdym aspekcie. Choć ewidentnie "tym dobrym" jest Bogumił i widać, że autorka darzy go dużą sympatią (np. zdrada żony, której się dopuszcza jest w pewnym sensie lżej potraktowana, niż ciągłe rozmyślania Barbary o Tolibowskim, z których jednak absolutnie nic nie wynika), to jednak właśnie Barbara jest najlepiej odmalowaną postacią w tej powieści. To taka nasza pani Bovary, tylko że bardziej fascynująca i tragiczna. Bo Barbara jest postacią tragiczną, nawet jeśli czasem swoim histerycznym zachowaniem, wzbudza raczej odczucia komiczne.

Uwielbiam "Noce i dnie" - to powieść o przemijaniu pewnych czasów i pewnych ludzi. Odczuwalne, zwłaszcza w późniejszych tomach, wpływy wkraczających na arenę życia społeczno-obyczajowego nurtów młodopolskich, doskonale ścierają się z wartościami wyznawanymi przez starsze, pozytywistyczne pokolenie, którego reprezentantem jest tutaj Bogumił. To rzeczywiście jest saga pokoleniowa - daje niesamowicie szeroki ogląd na wszystkie aspekty życia ludzi przełomu XIX i XX wieku. Jedna z książek, które naprawdę trzeba przeczytać.

Zawsze to powtarzałam i powtarzać będę - Dąbrowska miała, moim zdaniem, potwornie ciężkie pióro. Dlatego "Nocy i dni" nie czyta się łatwo. I nie chodzi o samą objętość powieści, choć ta jest niemała. W stylu pisarki jest coś takiego, co sprawia, że czytanie wymaga czasu, dużego skupienia i zaangażowania. Kiedy jednak to wszystko się już połączy, dostaje się możliwość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niesamowicie klimatyczna książka. Zapolska niesamowicie trafnie maluje portret głównej bohaterki. Monologi wewnętrzne są szalenie rozbudowane i, jak dla mnie, fascynujące. Naprawdę piękna, pełna namiętności i podkreślę raz jeszcze, klimatyczna powieść.

Niesamowicie klimatyczna książka. Zapolska niesamowicie trafnie maluje portret głównej bohaterki. Monologi wewnętrzne są szalenie rozbudowane i, jak dla mnie, fascynujące. Naprawdę piękna, pełna namiętności i podkreślę raz jeszcze, klimatyczna powieść.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Niestety "Scarlett" mnie rozczarowała. Różnica poziomów między wybitną i ponadczasową powieścią Mitchell a książką Ripley, przypomina mi trochę różnicę między "Dumą i uprzedzeniem" Jane Austen a jej kontynuacjami, np. "Zarozumiałością". To po prostu kolejny dowód na to, że jeśli ktoś już musi kontynuować popularne powieści, to powinien to być tylko i wyłącznie ich pomysłodawca i oryginalny autor.

"Scarlett" jest napisana kiepsko. Gdyby nie sentyment do samej historii, prawdopodobnie nie dokończyłabym tej książki. Autorka operuje dość infantylnym językiem i prostym stylem, co w tym przypadku średnią jest zaletą. Powieść jest na poziomie typowego romansidła ze średniej półki - brakuje tu epickiego rozmachu, którym po brzegi wypełnione było "Przeminęło z wiatrem".

Nie do końca udały się też wątki zawarte w powieści. Niby ta Irlandia bardzo ciekawa, ale jakoś ci bohaterowie roztaczają wokół siebie zupełnie inną aurę, niż ci z oryginału. Przede wszystkim zaś zupełnie inni są Rhett i Scarlett. Rozumiem oczywiście, że książka ta ma traktować o przemianie i dojrzewaniu bohaterów, zwłaszcza tytułowej bohaterki, ale jakoś zbyt daleko z tym Ripley poszła i zgubiła trochę Scarlett O'Harę taką, jaką stworzyła ją Mitchell.

Co ciekawe, film/mini-serial powstały na podstawie "Scarlett", uważam za całkiem udany. Aktorom naprawdę przyzwoicie wyszło połączenie nowej jakości, o której traktować miała kontynuacja z duchem oryginalnej historii. Gdybym więc miała komuś polecić kontynuację "Przeminęło z wiatrem", doradziłabym raczej obejrzenie filmu, niż przeczytanie książki Ripley.

Niestety "Scarlett" mnie rozczarowała. Różnica poziomów między wybitną i ponadczasową powieścią Mitchell a książką Ripley, przypomina mi trochę różnicę między "Dumą i uprzedzeniem" Jane Austen a jej kontynuacjami, np. "Zarozumiałością". To po prostu kolejny dowód na to, że jeśli ktoś już musi kontynuować popularne powieści, to powinien to być tylko i wyłącznie ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klasyką gatunku książek o tej tematyce (a zatem portretu wysokich rangą nazistów, którzy brali udział w masowych mordach Żydów) są "Rozmowy z katem". Wydaje mi się jednak, że książka "W stronę ciemności" bije Moczarskiego na głowę. To wstrząsający zapis rozmów dziennikarki i byłego komendanta obozu w Treblince. Stangl opowiada o sobie i choć podejmuje wszelkie wysiłki, by opisać sytuacje z czasów Holocaustu tak, jakby to nie on decydował, bądź nie do końca był świadom tego, co się dzieje, to siłą rzeczy czytelnik dostrzega jego prawdziwe oblicze. Rozmowa jest niezwykła - Stangl w przeciwieństwie do Jurgena Stroopa z "Rozmów z katem" wydaje się człowiekiem inteligentnym, kulturalnym, można powiedzieć światłym. Tym bardziej zaskakuje jego "kariera".

Wielkim plusem tej książki jest również wątek poboczny, którego dotknęła autorka i któremu poświęciła sporo miejsca - mianowicie udział Kościoła w wydarzeniach związanych z II Wojną Światową i Holocaustem. "Udział" wydaje się być właśnie lepszym słowem, niż "bierność". Autorka opisuje konkretne przypadki, w których wysocy duchowni pomagali zbrodniarzom nazistowskim w ucieczce po przegranej wojnie. Przytoczone przez nią fakty wstrząsają niemniej, niż rozmowa ze Stanglem.

Książkę potwornie trudno zdobyć, jednak warto o nią zawalczyć, gdyż jest jedyna w swoim rodzaju.

Klasyką gatunku książek o tej tematyce (a zatem portretu wysokich rangą nazistów, którzy brali udział w masowych mordach Żydów) są "Rozmowy z katem". Wydaje mi się jednak, że książka "W stronę ciemności" bije Moczarskiego na głowę. To wstrząsający zapis rozmów dziennikarki i byłego komendanta obozu w Treblince. Stangl opowiada o sobie i choć podejmuje wszelkie wysiłki, by...

więcej Pokaż mimo to