Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Droga Do Science Fiction. Od Wellsa Do Heinleina Isaac Asimov, Edgar Rice Burroughs, Aldous Huxley, Murray Leinster, Jack London, H.P. Lovecraft, Lester del Rey, Olaf Stapledon, Herbert George Wells, Jack Williamson, Alfred Elton van Vogt
Ocena 7,2
Droga Do Scien... Isaac Asimov, Edgar...

Na półkach: ,

Tom 2 wchodzący w skład cyklu "Droga do Science Fiction" napisanego przez Jamesa E. Gunna (w żadnym wypadku nie ten od Strażników Galaktyki) to bardzo interesująca pozycja, objaśniająca czytelnikowi jak wyglądał rozwój literatury Sci-Fi w latach około 1890 - 1950.

Były to lata w ramach których lokuje się tak zwana Złota Era Sci-Fi, i książka Gunna pozwala lepiej ten fenomen zrozumieć. Jak do niego doszło, jak zmieniały się zagadnienia podejmowane przez pisarzy i wreszcie jak sci-fi znalazło się w pewnym getcie literackim, zamkniętym na czasopisma i stając się literaturą "od fanów dla fanów".

Jedną z największych zalet tej książki - nawet w 2024 roku - jest to, że tu i właściwie tylko tu pojawiły się w języku polskim pewne opowiadania, które w innych antologiach nigdy się nie zagrzały miejsca. Jednym z takich opowiadań jest "Maszyna Staje" E.M. Forster, albo "Proxima Centauri" Murray Leinstera.
Niepozorna "Droga do Science Fiction Tom 2" staje się
na dobrą sprawę jedyną okazją by w oficjalnym, papierowym przekładzie zapoznać się z pewnymi kultowymi pozycjami w języku Mickiewicza.

Prócz tego, w książce znajduje się wiele innych opowiadań albo fragmentów dużych nowel, i czytelnik ma okazje zasmakować twórczości takich pisarzy jak Wells, Burroughs, Merrit, del Rey czy sam Isaac Asimov. Chociaż jest to pozycja wydana w 1986 i można ją zdobyć już tylko z drugiej ręki, to dostępność na rynku jest na tyle spora, że nie ma większego problemu z zakupem jej za śmieszne pieniądze z portali aukcyjnych.

A naprawdę warto ten zakup rozważyć, bo otrzymujecie prawie 500 stron soczystej, kultowej literatury Science Ficition, trochę publicystyki od Gunna która to ładnie porządkuje i nadaje kontekst,
a do tego może to być okazja do zetkniecie się w pewnymi pisarzami po raz pierwszy!

Jedyne zastrzeżenia miałem momentami do tłumaczenia. Szczególnie posiadając w pamięci całą sagę Barsoom od Stalker Books czytanie "Wojewoda Marsa" zamiast "Wodza Marsa" wywoływało automatyczny uśmiech na twarzy. Jak jednak wspomniałem pozycja jest z 1986 i ma pewne PRL naleciałości, które jednak nie przeszkadzają w czytaniu. To dalej pełnowartościowa lektura, która intryguje od początku do końca.

Tom 2 wchodzący w skład cyklu "Droga do Science Fiction" napisanego przez Jamesa E. Gunna (w żadnym wypadku nie ten od Strażników Galaktyki) to bardzo interesująca pozycja, objaśniająca czytelnikowi jak wyglądał rozwój literatury Sci-Fi w latach około 1890 - 1950.

Były to lata w ramach których lokuje się tak zwana Złota Era Sci-Fi, i książka Gunna pozwala lepiej ten...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Science fiction. Historia w komiksie Xavier Dollo, Djibril Morissette-Phan
Ocena 7,0
Science fictio... Xavier Dollo, Djibr...

Na półkach: ,

Francuski komiks "Historia Science Fiction" niedawno wydany u nas dzięki Egmontowi to naprawdę konkretna piguła wiedzy o rozwoju tego gatunku. Choć przede wszystkim z perspektywy amerykańskiej, angielskiej i co oczywiste patrząc po twórcach - francuskiej.

Nie ma się jednak co dziwić, końcówka XIX wieku jak i początek XX to przede wszystkim angielscy twórcy z H.G. Wellsem na czele. Z kolei od lat 20 zaczyna się już kształtować powoli to, co stanie się później amerykańskim Złotym Wiekiem Sci-Fi.

Historia Science Fiction ładnie to wszystko pokazuje, a do tego zastosowano tu narrację rozmów z ikonami i osobistościami tego motywu, przez co chociażby wspomniany Wells rozmawia tu z angielskimi autorami, którzy tworzyli już po jego śmierci i opisują mu - nestorowi - co na rynku się zmieniło. Może trochę momentami przekombinowane, ale miłe i spinające narrację.

Na duży plus, że dzięki temu komiksowi naprawdę można poznać chronologię Sci-Fi i najważniejsze dzieła praktycznie od Mary Shelley i jej Frankensteina z 1818 do autorów piszących w XXI wieku. Oczywiście im bliżej naszych czasów tym więcej kompromisów w tym o czym wspomnieć a o czym nie, ale przedział 1818 - 1960 jest naprawdę wzorcowo ogarnięty i każdy po lekturze jakieś ciekawostki i nazwiska zapamięta.

Dwie rzeczy jednak mi się nie spodobały i zwłaszcza do drugiej mam żal:
- Bardzo dużo stron poświęcony rynkowi magazynów sci-fi w USA za czasów Johna W. Campbella. W dodatku ma to wszystko formę rozmowy 5 autorów i bardzo często padają tu terminy, tytuły i autorzy w takiej ilości, że polskiemu czytelnikowi będzie ciężko wyłapać z tego zrozumiałe informacje.

Pulpowe komiksy miały krytyczny wkład w rozwój Sci-Fi w Ameryce a w następstwie też na resztę świata, ale tej tematyki było tu po prostu za dużo, w tak momentami przesadzonej tekstem formie.

- Tylko ostatnie strony poświęcone na inne kraje, z czego Polska dostała cały zawrotny jeden kadr a propos twórczości Stanisława Lema. Wybór zrozumiały, ale patrząc na to, że ponad jedną stronę miały Niemcy i całą jedną literatura radziecka, to chociaż o Jerzym Żuławskim mogli jeszcze wspomnieć.

Tyle dobrego, że honor ratuje tekst Tomasza Kołodziejczaka dostępny na samym końcu. Tam nie dość, że temat Lema zostaje rozwinięty i pojawiają się Żuławski i Stefan Grabiński, to w ogóle dostajemy kompleksową historię polskiej sci-fi aż do autorów nowego pokolenia. Ten tekst na końcu jest pod wieloma względami ciekawszy, niż rozmowy Campbella z jego kolegami o rynku wydawniczym już z właściwego komiksu.

Jeżeli więc chcielibyście dowiedzieć się, jak to z tym sci-fi było, albo do tej pory głównie w fantastyce magii i miecza siedzieliście i chcecie dla odmiany zgłębić z tą technologiczno-psychologiczną, to komiskowa Historia Science Fiction jest naprawdę warta zainteresowania. Ja z zakupu jestem zadowolony i chociaż chciałbym dowiedzieć się znacznie więcej, to wtedy komiks musiałby mieć gruuuubo ponad te 200 stron z kawałkiem jakie posiada 😅

Francuski komiks "Historia Science Fiction" niedawno wydany u nas dzięki Egmontowi to naprawdę konkretna piguła wiedzy o rozwoju tego gatunku. Choć przede wszystkim z perspektywy amerykańskiej, angielskiej i co oczywiste patrząc po twórcach - francuskiej.

Nie ma się jednak co dziwić, końcówka XIX wieku jak i początek XX to przede wszystkim angielscy twórcy z H.G. Wellsem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Przed Adamem" Jacka Londona okazało się co prawda krótką (raptem 130 stron) ale zaskakująco lekką i przystępnie napisaną (a to książka wydana w 1906!) historią o odkrywaniu życia swojego przodka. Przodka bardzo, bardzo odległego.

Jeżeli słysząc o obserwacji z pierwszej osoby poczynań kogoś, kto był waszym przodkiem - a co jest możliwe dzięki penetracji umysłu/DNA - macie skojarzenia z serią gier Assassin's Creed, to "Przed Adamem" Londona bez wątpienia jedną z inspiracji dla tej serii mógł być.
Historia przedstawiona w książce jest prosta. Nasz młodociany bohater szybko w swoim życiu odkrywa, że za każdym razem gdy śni, to widzi życie swojego bardzo odległego przodka
sprzed przynajmniej kilkuset-tysięcy lat.

Będąc jego bardzo odległym prawnukiem, posiada w swoim mózgu wciąż wyraźnią cząstkę wspomnień jego życia, i każdy rozdział jest właśnie takim chronologicznym
odkrywaniem realiów, w których ten przodek żył.
Narracja jest oczywiście prowadzona z perspektywy już współczesnego bohatera, który przekłada w zrozumiały język to, czego w snach doświadcza jako swój prehistoryczny dziadek. Dzięki czemu chociażby nadaje nazwy towarzyszom, mimo że w realiach w jakich żyli, oczywiście nikt nikomu nazw nie nadawał. I ludzie w ogóle nie używali słów.

"Przed Adamem" dalej dale radę jako mała podróż w czasie uświadamiając nam, jak długa drogę przebyła ludzkość, i czym jest dynamika rozwoju w ostatnich 100 latach względem tego, jak mocno stagnacyjne to było tysiące lat temu. Poza tym w książce można dopatrzeć się pewnej pochwały a przynajmniej chłodnego zrozumienia autora dla eugeniki.

Eugenika była mocno nośnym i szeroko komentowanym tematem przełomu XIX i XX wieku, miała wielu swoich zwolenników, a najbardziej skrajną jego formą była oczywiście III Rzesza.
Jack London umarł w 1916 więc oczywiście żadnym sympatykiem Hitlera nie był, widział za to kwestie eugeniki jako rozwinięcie ewolucji, która zrobiła swoje te lata temu.

Sam był do końca życia socjalistą, i ciągoty ku temu widać w tej lekturze, zwłaszcza gdy opowiada o potrzebie zjednoczenia się wspólnoty pierwotnych i instynktu ku temu, ale brak możliwości komunikacji zabijał im ten koncept w zarodku.

Książka na jeden krótki wieczór, dla poznania stylu tego autora można zacząć spokojnie od tego zamiast chociażby jego bardziej znany "Biały Kieł".

"Przed Adamem" Jacka Londona okazało się co prawda krótką (raptem 130 stron) ale zaskakująco lekką i przystępnie napisaną (a to książka wydana w 1906!) historią o odkrywaniu życia swojego przodka. Przodka bardzo, bardzo odległego.

Jeżeli słysząc o obserwacji z pierwszej osoby poczynań kogoś, kto był waszym przodkiem - a co jest możliwe dzięki penetracji umysłu/DNA - macie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Umysł Rozstrojony" Tadeusza Sławka okazał się świetnym dopełnieniem lektury Trylogii Księżyowej Jerzego Żuławskiego, który pomaga wyciągnąć z lektury trylogii znacznie, znacznie więcej.

Tadeusz Sławek rozbija dzieło Żuławskiego na takie aspekty jak religia i wiara w powrót mesjasza, humanitaryzm, niezmienność ludzkiego charakteru czy po prostu emocje. Coś, co w 2/3 jest przygodą na Księżycu a na sam koniec w 1/3 powrotem na Ziemię, skrywa w sobie spójną historię o ludzkim upadku, i po lekturze tego opracowania jest to znacznie bardziej widoczne.

Samo to, jak Sławek podchodzi do księżycowej rasy Szernów - widząc w nich motyw upadłych aniołów i po prostu cywilizacji, która zaniechała dalszego rozwoju i zadowala się wiecznym trwaniem - było czymś o czym nie pomyślałem samemu Trylogię czytając, a jak pasuje!

Jeżeli planujecie sięgnąć po klasyczne dzieło jakim jest Trylogia, to "Umysł Rozstrojony" jest w zasadzie pozycją obowiązkową, nieoficjalną czwartą książką w tej sadze, po której dużo lepiej zrozumieć, co Żuławski miał na myśli. Bez znajomości klasyka nie polecam jednak po książkę Sławka sięgać.

Chociaż autor już na okładce informuje, że dokładna pamięć o fabule księżycowej serii nie jest potrzebna,
to bez niej dużo tekstu staje się niejasne, bez kontekstu.
W dodatku tytuł nie zawiera żadnych rozdziałów i podziału na tematyki. Po prostu Sławek skacze w miarę płynny sposób od zagadnienia do zagadnienia, co sprawia że dłuższe posiedzenie nad lekturą jest męczące, i sam się zadowalałem max 50 stronami dziennie.

Książka bez wątpienia specyficzna i celuje w konkretnego odbiercę, a i sama Trylogia Księżycowa nie jest tak nośną polską fantastyką jak Wiedźmin chociażby. Gdybyście jednak chcieli jej dać szansę, to naprawdę warto, dla mnie było to wielkie literackie odkrycie 2023 roku.

A fakt, że omówienie tej historii jest dłuższe niż 1/3 samej trylogii tylko dobrze oddaje, jakim bogatym w przekaz i analogie jest twór Żuławskiego.

"Umysł Rozstrojony" Tadeusza Sławka okazał się świetnym dopełnieniem lektury Trylogii Księżyowej Jerzego Żuławskiego, który pomaga wyciągnąć z lektury trylogii znacznie, znacznie więcej.

Tadeusz Sławek rozbija dzieło Żuławskiego na takie aspekty jak religia i wiara w powrót mesjasza, humanitaryzm, niezmienność ludzkiego charakteru czy po prostu emocje. Coś, co w 2/3 jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Mizora: Przepowiednia. Amerykańska Utopia Feministyczna XIX Wieku” to napisana przez Mary E. Bradley Lane prosta konstrukcyjnie ale intrygująca opowieść o kobiecie, która zawędrowała do tajemniczego kraju. Kraju, który technologicznie, cywilizacyjnie i kulturowo wyprzedza resztę znanego świata sprzed roku 1900 o całe wieki. Jednocześnie, tytułowa Mizora skrywa pewne sekrety, pod pewnymi względami również tkwiąc w XIX wieku.

Bohaterką tego trwającego niecałe 200 stron opowiadania jest Vera Zarovitch, rosyjska arystokratka która na skutek pomocy udzielonej swojej przyjaciółce Polce, musi udać się na banicje. Los dość szybko skazuje ją na niebezpieczną podróż, która kończy się przypadkowym dotarciem do odizolowanej od reszty świata krainy Mizorii. W państwie tym żyją same kobiety, a ta zamknięta kraina przechodziła przez tysiące lat historię bliźniaczo podobną do naszej. Tutaj jednak, punktem przełomowym okazało się wymarcie mężczyzn i stworzenie przez same kobiety Utopii, gdzie to Nauka i Natura są jedyną religią. Nie ma tu przestępstw, niewolników i służących, każdy ma dostęp do darmowego wykształcenia i może parać się tym na co ma ochotę i w czym czuje się najlepiej. Ze względu na potężny postęp medyczny i chemiczny, mieszkanki Mizory są w stanie dożywać nawet kilkaset lat, każdego dnia dając coś od siebie do społeczeństwa.

Bohaterka Vera jest tutaj odbiciem idei XIX wiecznego umysły które zderza się z narodem technokratycznym, ateistycznym i wyznającym równość i wolny dostęp tak do nauki jak i do dóbr, które posiadają tu śmiesznie niską cenę, będąc ogólnie dostępne dla każdego. W tym ostatnim naturalnie widać wydźwięk wyidealizowanej idei komunistycznej, która to w końcówce XIX wieku już na dobre porywała tłumy. Jednocześnie fakt, że Mizora to kraj samych kobiet, tworzy dość specyficzny odłam tego umysłowego prądu.

W praktyce więc, 150 stron Mizory: Przepowiedni to dotarcie Very do kraju, przebywanie tam kilka lat oraz powrót do swojego świata. Lwia część książki została oczywiście przeznaczona na to drugie, a ponieważ to tytuł napisany w 1890 roku, to dochodzi tu momentami do wręcz rewolucyjnych i odważnych tez jak na te czasy.

Z jednej strony, już sam brak mężczyzn jest szokiem, ponieważ realia pisarki Mizory to świat męski, gdzie piastują oni wszystkie najważniejsze urzędy, tak polityczne, militarne jak i biznesowe czy duchowe. O dziwo, chociaż pada tu krytyka pod adresem tej płci i jednak przesłanie Mizory jest takie, że wyeliminowanie nas pozwoliło wprowadzić przez lata kolejne reformy, to jednak wciąż najwięcej uwagi poświęca się tu wpływowi nauki i odrzucenia zabobonów.

Vera oczywiście jest tym niezwykle zaskoczona, ponieważ jako rosyjska arystokratka z XIX, cały jej znany świat kontrolowany był przez przeciwną płeć, a sama przed banicją miała męża i dziecko, bo tkai też był obyczaj. Dziwi się także ogromnie brakiem religii w ym kraju, gdzie nie potrafi oswoić się z tym, że postęp świata jest możliwy bez żarliwych modlitw do Bóstwa i jego rzekomej samej ingerencji.

Świat Utopii bez mężczyzn i religi to oczywiście najbardziej odważne perspektywy, jakie pokazuje ta książka. Zwłaszcza jak na rok 1890 to wydaje się wręcz nieprawdopodobne, że pisarka Mary E. Bradley Lane odważyła się na takie postulaty, nawet jeżeli pod etykietą książki sci-fi.

Rodzi się więc pytanie, dlaczego tak wydawało by się rewolucyjna powieść, na Lubimy Czytać nie doczekała się wcześniej żadnej recencji, a trafienie na wzmiankę o nią bez okopania się w tematach sci-fi i utopii graniczy z cudem?

Poniekąd odpowiedź na to kryje się w samej przedmowie do właściwego tytułu, która to przedmowa jest zresztą bardzo wyczerpująca w większości kwestii związanych z Mizorią.

Autorka pomimo pewnych rewolucyjnych tez, mentalnie jednak w XIX wieku trochę tkwiła. Przede wszystkim, każda kobieta w Mizorii to jasnoskóra, blondwłosa piękność, jak określa je Vera. Mamy tu więc oczywisty przejaw eugeniki i naturalnego w czasach autorki rasizmu, gdzie nawet w tak fantastycznej powieści, autorce nie przechodziło na myśl, by w jej utopii mogły żyć kobiety różnych odcieni i ras. To jednak ta białoskóra ma być tu naukowo idealna, przez co nie dziwi już w tym momencie, czemu popkultura przechodzi obok Mizorii obojętnie.

Druga sprawa to prostota samej historii. Autorka słowami swojej bohaterki broni się, że nie stać jej na lepszy opis tego co zobaczyła, co ma oczywiście zamaskować najpewniej braki w warsztacie pisarki, która zrobiła po prostu obchód po Mizorze, nie siląc się na więcej imiennych postaci, jakieś konflikty interesów i nagłe wydarzenia, które bardziej zachwiały by niejednoznacznością tej Utopii. Można się zachwycać tą krainą, która w wielu kwestiach wyprzedziła swoje czasy, ale wciąż czyta się to bez specjalnego zaangażowania, bo i autorka nie zapowiada nic intrygującego na horyzoncie.

No i wreszcie kwestia dość mocno związana z bieżącymi czasami, a znów wynikająca z realiów pisarki. Pomimo, że to świat samych kobiet, to nie pada tu nigdy absolutnie żadna aluzja do związków jednopłciowych. Kobiety wychowują swoje potomstwo a z wszystkimi innymi mają koleżeńsko-przyjacielskie stosunki ale to wszystko. NIe ma tu romansów, pożądania ani jakichkolwiek dwuznaczności. LGBT to w 1890 temat tabu i choroba, i o ile ateizm był już coraz bardziej ugruntowany i autorka pozwoliła sobie na świat bez religii, to świat postępu to świat bez miłości, chyba że tej rodzicielskiej. W tytule nie pada też zupełnie wątek tego, jak w ogóle młode Mizorianki przychodzą na świat, skoro nie ma czynnika męskiego, tak jakby to również było tematem tabu, przez co pisarka trochę wpada w swoją własną pułapkę.

Podsumowując, Mizora: Przebudzenie to z jednej strony bardzo rewolucyjne dzieło jak na coś, co zostało napisane przez kobietę w 1890 roku. Z drugiej jednak storny ta rewolucja wciąż ma swoje wyraźne ściany, których obyczaj XIX wieku jednak silnie w autorce się przebija. Tytuł ten nie ma więc większych szans na bycie odkrytym na nowy przez większe koncerny jak Netflix, Disney czy inne Amazony, bo nie oferuje żadnej interesującej fabuły, będąc przede wszystkim widokówka Kobiecej Utopii i przeglądem wszystkich wad świata roku 1890. Jednocześnie, nawet Utopia posiada tu zabobony, które nie przeszły by w już w produkcji dla szerszego widza w 2022 roku.

Przyjemna ciekawostka którą warto znać, a która jednak niesłusznie siedzi w cieniu innych pozycji Sci-Fi z ostatnich lat XIX wieku.

“Mizora: Przepowiednia. Amerykańska Utopia Feministyczna XIX Wieku” to napisana przez Mary E. Bradley Lane prosta konstrukcyjnie ale intrygująca opowieść o kobiecie, która zawędrowała do tajemniczego kraju. Kraju, który technologicznie, cywilizacyjnie i kulturowo wyprzedza resztę znanego świata sprzed roku 1900 o całe wieki. Jednocześnie, tytułowa Mizora skrywa pewne...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Inwazja jaszczurów Karel Čapek, Hans Ticha
Ocena 7,6
Inwazja jaszcz... Karel Čapek, Hans T...

Na półkach: ,

"Inwazja Jaszczurów" czeskiego pisarza Karela Capka to polane potężną dawką czarnego humoru i satyry lustrzane odbicie naszego ludzkiego gatunku. A ponieważ tytuł ten wydano po raz pierwszy w 1936 roku, to autor na ledwie 3 lata przed II Wojną Światową, trafnie zdiagnozował i przedstawił wiele z naszych najgorszych przywar, które finalnie znalazły ujście w postaci rzecz jasna Adolfa Hitlera i wojny z lat 1939-1945.

Fabuła "Inwazji Jaszczurów" pokazuje czytelnikowi, jak ludzkość na przestrzeni mniej więcej 50 lat sama kopie sobie grób. A wszystko na własne życzenie, poprzez zetknięcie się z pewnym gatunkiem chodzących na dwóch nogach, półtorametrowych jaszczurek. Te skazana na wymarcie w paszczach rekinów ogoniaste, wchodzą z handlowe kontakty z cywilizacją ludzi. Stopniowo ich populacja się zwiększa,
otrzymują wykształcenie, uczą się inżynierii, są wykorzystywane do szeroko zakrojonych morskich robót...jednym słowem, są niewolnikami, poddanymi nowemu kolonizacyjnemu procesowi.

A przy tym wszystkim, ze względu na swoją odmienność i pozorną bierność, są regularnym obiektem drwin, szyderstw, ataków, polowań i wreszcie regularnych mordów, jakich dokonują na nich ludzie. Będąc szeroko wykorzystywane w światowym handlu i przemyśle, zaopatrywane przez państwa i koncerny w żywność i wszelkie potrzebne im materiały, naturalnie w końcu przeważają
ilościowo nad ludźmi, którzy jednocześnie dalej nie wykazują zainteresowania ich kulturą i uczuciami, stale patrząc na nich jak na towar.

Finał tej historii jest oczywiście dla cywilizacji człowieka tragiczny, ale jednocześnie w trakcie tych ponad 300 stron, krok po kroku jako czytelnik widzimy całą tą butę, arogancję i krótkowzroczność ludzi, która doprowadziła do ich własnego końca. Ze względu na okres wydania tytułu, w "Inwazji Jaszczurów" znalazły się silne nawiązania do Komunizmu, Kapitalizmu, Partii Robotniczej czy Kolonializmu.
Nie brakuje też rzecz jasna Faszyzmu, a jeden rozdział to wręcz oczywisty komentarz do idei hitlerowskiego, Aryjskiego Ideału Nadczłowieka...tylko że w wersji płazowej.

"Inwazję Jaszczórów" uważam za najlepszą książkę Karela Capka z tych, które miałem okazję czytać. Fabuła faktycznie wciąga, bo doskonale zdajemy sobie sprawę, że ludzie wychowują sobie swoich własnych katów i zdobywców, i chcemy w końcu zobaczyć ten moment. Jednocześnie historia jest przepełniona typowym dla tego pisarza humorem, gdzie z jednej strony jest groteska, z drugiej makabra, trup ścielę się gęsto (i to nie tylko płazów), ale jednocześnie wcale tak do śmiechu nie jest, bo nawet jeżeli głównymi bohaterami są tytułowe jaszczury, to najbardziej pokrzywdzeni jesteśmy my czytelnicy.

Pokrzywdzeni tym, że jako ludzkość jesteśmy tak zdeprawowani, że naszym przeznaczeniem wydaje się nieustanne dążenie do konfliktu i nasycenia nienasyconego głodu, a dowodów na to niezmiennie nie brakuje,
jak barbarzyński atak zbrodniarza wojennego Putina, który wciąż, w trakcie pisania tego tekstu, ma miejsce na wschód od naszych granic.

Karel Capek był więc trafnym obserwatorem, i z tego też powodu lektura "Inwazji Jaszczurów" nie zestarzała się ani trochę, a przy tym w jednocześnie humorystycznym i posępnym tonie, jest ciekawą przygodą jak
i lekcją o nas samych.

"Inwazja Jaszczurów" czeskiego pisarza Karela Capka to polane potężną dawką czarnego humoru i satyry lustrzane odbicie naszego ludzkiego gatunku. A ponieważ tytuł ten wydano po raz pierwszy w 1936 roku, to autor na ledwie 3 lata przed II Wojną Światową, trafnie zdiagnozował i przedstawił wiele z naszych najgorszych przywar, które finalnie znalazły ujście w postaci rzecz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Star Wars. Wielka Republika: W Ciemność” to trzecia już wydana na naszym rynku książka, wchodząca w skład nowej, kanonicznej ery rozgrywającej się w świecie Gwiezdnych Wojen około ponad 200 lat przed wydarzeniami z Mrocznego Widma. Podobnie jak dwie poprzednie tak i ten tom ukazał się nakładem Wydawnictwa Olesiejuk, autorką książki jest zaś Claudia Gray.

“W Ciemność” wywarło na mnie znacznie lepsze wrażenie niż dwie poprzednie powieści, ponieważ jest niejako wypadkową tamtych dwóch.
“Światło Jedi” cierpiało na zbytnie podzielenie akcji, ciągle przeskakiwanie z jednych grup osób na drugie, a i finał historii do którego to wszystko zmierzało był bardzo rozmyty, i czuć było że to bardziej wstęp do czegoś więcej niż zamknięta historia.
“Próba Odwagi” zaś była kierowana do najmłodszych czytelników i sympatyków Star Wars, przez co była to historia krótka, bezpiecznie prowadzona i bez większych dawek informacji o świecie Wielkiej Republiki.

Omawiana tu książka na szczęście całkiem sprawnie to balansuje, choć nie ustrzegła się pewnych problemów.
Bohaterami historii od początku do końca jest konkretna grupa osób, która składa się na 3-osobową ekipę kosmicznego statku...o nazwie Statek, czyli starszy pilot Leox, pomagająca mu młoda Affie i dziwna osobliwość Geoda, a także czworo Jedi: jeden padawan Reath, drugi trochę starszy, pełnoprawny rycerz zakonu Dez i dwójka weteranów - Orla i Cohmac.

W trakcie historii oczywiście przewija się cała plejada innych postaci, ale cieszy, że to jednak wokół tej siódemki wszystko orbituje, i każdy z rozdziałów jest z perspektywy któregoś członka ten ciekawej drużyny, lub kilku. Większość czasu spędzają albo na statku albo na pewnej tajemniczej stacji kosmicznej, dzięki czemu nie następuje tu dezorientacja jak przy czytaniu wspomnianego Światła Jedi, gdzie w pewnym momencie główni bohaterowie byli porozrzucani po całej galaktyce.

Sam scenariusz bazuje na znanym już od pierwszego tomu kataklizmie statku Szlak Dziedzictwa i jego skutkach. Dla ekipy Statku skutek jest taki, że muszą przerwać swoją podróż i udać się tymczasowo na opuszczoną stację kosmiczną dawno upadłej już, starożytnej cywilizacji Amaxinów.
Oczywiście jak łatwo się domyślić już po samym tytule, obiekt skrywa pewien mroczny sekret, z którym przyjdzie się naszym Jedi zmierzyć. W historii dominuje dużo odniesień do poczucia nienazwanej obecności, bycia obserwowanym, mroku i niepokoju.
Momentami zahacza to nawet na terytorium horroru, ale prędzej czy później tytuł przypomina czytelnikowi, że wciąż jest powieścią młodzieżową, może nie dla tak młodych czytelników jak to było z Próbą Odwagi, ale jednak.

Zagrożenie stopniowo jest odkrywane, pojawiają się nawet nowe, ale ponieważ jest to historia w świecie Gwiezdnych Wojen, to poczucie niebezpieczeństwa jest trochę psute już przez samo to, że 3/7 załogi nawet nie zwraca nie nie uwagi, bo są niewrażliwi na moc i przynajmniej na początku mają bardziej przyziemne zmartwienia.

Nie ma tu również opisu specjalnie brutalnych scen. Owszem, jest wielokrotnie machanie mieczem świetlnym, jedna scena tortur czy też postacie nieraz ponoszą obrażenia, ale wszystko jest napisane w taki sposób, że człowiek nie wyobraża sobie jakieś posoki czy innej rzeźni, a sami Jedi mieczy świetlnych używają w ostateczności i przede wszystkich z myślą o obronie siebie i innych, a nie celowym ataku.
Kiedy zaś w końcu karty zostają odkryte to odczucia są dwojakie. Z jednej strony faktycznie zagrożenie jest prawdziwe, czuć też, że nie chciało by się być na miejscu głównych bohaterów, a i pojawia się w końcu coś, co przed “W Ciemność” zdaje się nigdy wspomniane bardziej nie było, co rozszerza świat Star Wars.

Z drugiej strony jednak następuje pewne rozczarowanie tym, czym jest to zagrożenie + pojawiają się dobrze znani z poprzednich tomów Nihilowie, którzy wcale jakoś mniejszym problemem nie są, ale o ich istnieniu wiedzieliśmy już wcześniej, przez co odbierają znaczną część uwagi.

Mimo to czytając książkę byłem bardzo ciekawy tego, jaka tajemnica na stacji się kryje i rozdział po rozdziale sprawiało mi przyjemność zbliżania się do tego momentu, i nawet jeżeli mroczny sekret był w pewnym momencie już do przewidzenia, to jednak jestem zadowolony z tego, że nie przesadzono, i autorka nie poszła w przebudzenie jakiegoś tysiącletniego Sitha o monstrualnej mocy, tylko w...brutalność przyrody

Nie podobały mi się jednak ostatnie rozdziały rozgrywane na stacji. Czuć w tym było chaos, momentami czytałem nie skupiając się już na uwagach na temat otoczenia i czekałem, aż akcja pójdzie naprzód. Bohaterowie strasznie się rozpraszali, coś tam niby robiąc, ale jednak ciągle przeskakując narracyjnie z jednego na drugiego i nie za bardzo wiadomo w jakim celu, przez czytało się to mało przyjemnie.
Mam też wrażenie, że Nihilów mogło w tej historii po prostu nie być, ale ponieważ to nowe, kluczowe zagrożenie w ramach Wielkiej Republiki, to autorka miała nakaz z góry by ich umieścić, przez co daje się odczuć, że pierwotna historia najpewniej w ogóle ich nie uwzględniała w takiej skali.

Irytowały też po pewnym czasie retrospekcje Orli i Cohmaca. Rozumiem, że miało to pokazać tragedię, której byli uczestnikami 25 lat temu i jaki wpływ miało to na ich charakter. Problem jednak w tym, że działało by to znacznie lepiej jako jeden dłuższy rozdział, a nie 6 różnych wyskakujących w naprawdę dziwnych momentach historii. Takie rozbicie tylko wytrąca z czytania, sama historia sprzed 25 lat naprawdę nie jest jakaś ciekawa a i finał nie wywołuje większych emocji, a sama Orla i Cohmac nie mają wtedy jakiś specjalnych interakcji, więc jest to segment zupełnie niepotrzebny. Już lepiej by wyszło, gdybyśmy po prostu się domyślali z tych strzepków informacji co tam się wydarzyło, ale autorka postanowiła niepotrzebnie pokazać to wprost i bez domysłów, co wyszło jej słabo.

Na duży plus jednak cała ekipa głównych postaci! Ciężko mi było kogoś nie lubić, chociaż niektórzy mają wyraźnie więcej stron książki dla siebie niż inni.
Padawan Reath mnie bardzo kupił,, ponieważ sam jestem typem domownika i czytelnika to doskonale go rozumiem, że nie chciał pchać się w przygody i sympatyzowałem z nim. Jednocześnie jego droga do bardziej aktywnego Jedi jest tutaj dobrze ukazana i ma swoje powody, by być na koniec tym kim jest.

Dez dosyć szybko znika i jego główną rolą jest wpłynąć na Reatha, ale z tego co się o nim dowiadujemy to dostajemy kogoś, kto mógłby się doczekać swojej książki rozgrywającej się przed W Ciemność, ewentualnie dłuższego epizodu u boku kogoś innego.

Cohmac jest tym opanowanym Jedi, który jednak skrywa w sobie duży żal do zakonu i ma swoje wątpliwości w sercu, ale te nie zasłaniają mu horyzontu i wie co musi robić jako odpowiedzialny rycerz zakonu, przez co czuje się do niego zaufanie.

Orla miała potencjał na bycie najciekawszą osobą, która jako Poszukiwaczka jest trochę na uboczu Zakonu i ma większą swobodę działania, ale książka niezbyt jej taką możliwość daje, choć na pewno teksty które rzuca są całkiem luźne jak na Jedi, momentami szydercze i fajnie integruje się z załogą Statku. Końcówka książki daje jednak do zrozumienia, że może się większej historii dla siebie doczekać.

Humor to w ogóle miły element tego tytułu, bo po sztywnym Światło Jedi i wygładzonej Próbie Odwagi, autorka pozwala sobie na takie rzeczy, jak krótka rozmowa o tym, że Jedi nie uprawiają seksu czy wizja zjaranego Mistrza Yody. Nawet doświadczeni Jedi jak Orla i Cohmac pozwalają sobie na różne ciekawe uwagi i przymykanie oczu, przez co widać w nich bardziej ludzi z mocą niż tych idealnych paladynów w białej szacie. Uwagi o nieskazitelnej szacie zresztą też padają, ha!

Momentami historia brnie o w ogóle niespodziewane tony w wydawało by się awanturniczych Gwiezdnych Wojnach, jak drakońskie umowy o pracę, niewolnictwo u pracodawcy pod pozorem wolności decyzji czy biurokrację. Pojawia się też wątek tolerancji, a jedna postać żeńska ma swoją żonę którą kocha i kilka razy o niej wspomina. Trzeba jednak mieć pokłady naprawdę złej woli, by doszukiwać się w tym jakieś propagandy i czuć niesmak, skoro jest to kwestia zupełnie poboczna i nie ma żadnych powodów ku temu, by królowa pewnej planety nie mogła mieć żony, skoro nie znamy ich kultury.

Sumując, chociaż Światło Jedi są pewnie lepszym wprowadzeniem ogólnie w okres Wielkiej Republiki, to W Ciemność jest na pewno przystępniejsza, i lepsza do polecenia dla adeptów Star Wars, którzy chcieli by coś kanonicznego poczytać.
Ponad 500 stronnicowy tom jest też najdłuższą do tej pory na naszym rynku historią z tego projektu, a dzięki konkretnej grupie postaci i miejscu, w którym ta opowieść się toczy, dostajemy dużo lepszy wgląd w charaktery postaci i spójniejszą historię niż w Światło Jedi. No i jest też sensowny finał, chociaż ponownie, wszystko tu krzyczy, że to część większego projektu i postacie te na pewno jeszcze powrócą.

“Star Wars. Wielka Republika: W Ciemność” to trzecia już wydana na naszym rynku książka, wchodząca w skład nowej, kanonicznej ery rozgrywającej się w świecie Gwiezdnych Wojen około ponad 200 lat przed wydarzeniami z Mrocznego Widma. Podobnie jak dwie poprzednie tak i ten tom ukazał się nakładem Wydawnictwa Olesiejuk, autorką książki jest zaś Claudia Gray.

“W Ciemność”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Uciekinierzy na Wenus” to już czwarta odsłona klasycznej serii autorstwa Edgara Rice Burroughsa, rozgrywająca się na planecie Wenus. Tytuł ten w 2021 roku wreszcie zawitał oficjalnie na nasz rodzimy rynek dzięki wydawnictwu Stalker Books, który też odpowiadał za trzy poprzednie części Wenus czy serię o Johnie Carterze.

Piszę to jako sympatyk Burroughsa i piszę to z trudem, ale Wenus Tom 4, mimo że objętościowo największy z całej serii, jest jednocześnie największym zawodem rozczarowania, i tytułem zdecydowanie najsłabszym z całej czwórki. W zasadzie, jest w ogóle najsłabszą książką Burroughsa którą czytałem, bo nawet najmniej ciekawe tomy przygód Johna Cartera i jego towarzyszy na Marsie wciąż wywoływały u mnie większą sympatię, niż ta omawiana pozycja.

Problemy z “Uciekinierami” są dwa.

Po pierwsze, poprzedni tom, czyli „Carson z Wenus” był naprawdę powiewem nowości na tle tego, co autor serwował wcześniej, i pomysłem całkiem udany. Twórca wtedy pokazał, że zamiast robić jak zwykle szaloną przygodę z jednego miejsca w drugie bez patrzenia wstecz, może zrobić coś kameralniejszego, operując właściwie dwiema lokacjami i przewijającymi się przez całą historię postaciami pobocznymi, i będzie to pasować do klimatu Wenus i charakteru bohatera. Oczywiście, dalej od początku do końca był to Burroughs ze swoimi pisarskimi nawykami - dobrze znanymi już od pierwszego tomu Johna Cartera - ale jednak w bardziej spokojnej formule.

Zwiastowało to, że Burroughs może i w kolejnym tomie pójść w tym kierunku, i znów przygoda będzie skupiona bardziej w jednym miejscu, a postacie nabiorą charakteru.

Drugi problem to to, że jest to już czwarty tom z tą samą parą bohaterów i z tym samym wątkiem powrotu do domu. Jak można się spodziewać już po lekturze z okładki, powrót ten nie będzie spokojny i udany. Tym samym po raz kolejny czeka nas przygoda Carsona i Duare w nieznanym środowisku, gdyż tradycyjnie dla pisarza, akcja musi się odbywać w nie poznanych wcześniej lokacjach, które zamieszkuje niebezpieczna i wrogo nastawiona społeczność.

I ponownie, nie było by to problemem, gdyby historia w tej krainie była rozwinięciem pomysłów z Tomu 3, i dostalibyśmy jedno państwo i jego mieszkańców, i przez te kilkaset stron zostali by oni jakoś głębiej nakreśleni.

Niestety, autor zamiast tego chyba kierował się tęsknotą za stylem poprzednich tomów lub powtórzenie motywu z poprzedniego go przerosło, ale to, co odbywa się w Uciekinierach na Wenus to jest coś, co można nazwać “Burroughs po wypiciu kilku energetyków siada do pisania”.

Dostajemy w tym tomie nie jedną, nie dwie i nawet nie trzy cywilizacje, do których na dłużej trafia Carson ze swoją miłością, ale aż cztery!!! Cztery różne społeczności, jedna bardziej spaczona od drugiej i oczywiście z niebezpiecznym tyranem u władzy, do którego nie czuje się żadnej sympatii.
Mimo, że bohaterowie mają jako jedyni na całej planecie samolot, to praktycznie nie są w stanie przelecieć dłuższego odcinka, by zaraz nie wpakować się w kłopoty, z czego do większości z nich doprowadzili sami, lądując w bardzo niepewnych lokalizacjach.

Staje się to w końcu komiczno-męczące, zwłaszcza że jedynym faktycznie ciekawym elementem jest powrót pewnego towarzysza Carsona którego poznaliśmy w Tomie 2, ale i tak nie odgrywa on większej roli. Zamiast tego pojawia się cała masa nowych postaci, o których zapomina się po skończeniu książki.

Nie rozumiem sensu tworzenia czwartego tomu w takiej formule. jest to męczące dla czytelnika, a dla polskiego dodatkowo frustrujące, że czekał miesiącami na ten tom, który będzie mógł przeczytać w języku polskim i dostał takie coś.
Ten sam autor rozpisał główne wojaże Johna Cartera na trzy tomy i tom 3 był zwieńczeniem tej głównej historii.

Uciekinierzy na Wenus trochę ten trzeci tom Cartera przypominają, bo tam też bohater skakał z miejsca na miejsce, i po czasie człowiek też o większości tamtych postaci zapominał.

Różnica jest jednak taka, że Carter całą tą pogoń prowadził za miłością swojego życia, był ofiarą spisku i ostatecznie swój cel osiągnął i wrócił bezpiecznie do kraju.
Carson od samego początku ma swoją wybrankę obok siebie, są w samolocie który pozwala na lot przez kilkadziesiąt lat bez tankowania, zmierzają do celu a finalnie i tak go nie osiągają, gdzie zakończenie książki jest po prostu jawnym wstępem do kolejnej podróży.

Mimo tego wszystkiego, tytuł swoje pewne plusy posiada.

Wciąż jest to kolejna dawka przygód Carsona na Wenus, a ponieważ dostajemy dużo nowych frakcji, to i wiedza o tym świecie zostaje mocno poszerzona, chociaż historie stojące za tymi państwami-miastami absolutnie nie powalają.
Jedyna kultura, która jakoś bardziej wpada w pamięć, to rasa ludzi-ślimaków, którzy w niecny sposób mamią przybyszów i tworzą sobie z nich żywe eksponaty do swojego ohydnego muzeum.

Carson dalej jest Carsonem i można jego zawadiackie podejście lubić, ale tutaj przez dużą część historii ma swój pistolet strzelający laserem, przez co spotkania z prymitywnymi ludami są przez to obdzierane z poczucia zagrożenia, i dopiero gdy z jakiegoś powodu pistolet traci, to robi się chociaż trochę ciekawie.
Na plus też rozdział poświęcony historii z perspektywy Duare, która po raz pierwszy w tym cyklu może się przez chwilę wykazać jako bohaterka pierwszoplanowa. Nie jest to jednak długi epizod, i akcja szybko wraca do Carsona.

Ponieważ książka została oryginalnie wydana w 1946, to widać też pewne nieśmiałe próby ze strony Burroughsa, by te rycersko-cnotliwe relacje postaci podkręcić, w stosunku do tego, co serwował chociażby w 1918.
Uwięziona Duare w rozmowie z Carsonem droczy się, że może się przespać z wrogiem, jeżeli pomoże to w uratowaniu jego wybranka, tak samo jedna osoba mówi o gwałcie, ale patrząc na to, że mówimy tu o 30 letniej różnicy, to styl autora i kwestie jakie porusza w relacjach wiele się nie zmieniły, ot świat trochę poszedł do przodu to i Burroughs coś tam dorzuca, ale w dalszym ciągu związek Carsona i Duare to laurka do wyobrażenia idealnego związku bohatera który nic poza swą wybranką nie widzi, a ona ma tak samo względem niego.

Sumując, Uciekinierzy na Wenus to książka tylko i wyłącznie dla największych fanów Burroughsa, którzy chcą przeżyć kolejne przygody z Carsonem Napierem, nawet jeżeli są świadomi tego, że żadnego sensownego finału nie otrzymają. Jednocześnie, ci sami fani na pewno poczują się już przejedzeni, chyba że między ukończeniem Tomu 3 a rozpoczęciem tego, zrobią sobie długą przerwę.

Nie uważam czasu poświęconego na ten tytuł za stracony. Lubię twórczość Burrougha i czytając jego czternastą już książkę doskonale wiedziałem co mnie czeka, ale i tak czułem duże rozczarowanie tym co otrzymałem, a sam autor chyba bardzo chciał przelać na papier pewne rzeczy o których nie zdążył jeszcze napisać, a którymi chciał ubarwić ten świat, choć niekoniecznie przygodę samego Carsona.

Kawał przygodowej książki, który jednak wywołuje niesmak jako coś, co powinno być zwieńczeniem wojaży głównego bohatera na Wenus i jego wybranki, a absolutnie tym nie jest.

„Uciekinierzy na Wenus” to już czwarta odsłona klasycznej serii autorstwa Edgara Rice Burroughsa, rozgrywająca się na planecie Wenus. Tytuł ten w 2021 roku wreszcie zawitał oficjalnie na nasz rodzimy rynek dzięki wydawnictwu Stalker Books, który też odpowiadał za trzy poprzednie części Wenus czy serię o Johnie Carterze.

Piszę to jako sympatyk Burroughsa i piszę to z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przystępny pierwszy krok w świat Star Wars dla młodszych czytelników, do tego okraszony uniwersalnymi wartościami, w tym przede wszystkim zachęta do szukania swoich mocnych stron. Jednocześnie jednak, nie wnosząca nic nowego pod względem informacji o Wielkiej Republice przygoda dla bardziej starszych czytelników,
którzy mają już za sobą najpewniej lekturę "Światła Jedi" - tak w skrócie można opisać tą pozycję.

Star Wars. Wielka Republika: Próba Odwagi od Justina Ireland już na etapie komiksowej okładki zdradza, że grupa docelowa dla tego tytułu jest dużo bardziej szeroka, niż w przypadku poprzedniej książki Star Wars, wydanej u nas również przez Wydawnictwo Olesiejuk. Nie inaczej jest z objętością, która jest skrojona pod młodszych fanów książek, i nawet nie siedząc od rana do wieczora z nosem pomiędzy stronami, tytuł jest do przeczytania "na jedno posiedzenie".

Nie ma w tym nic dziwnego, bo jest to tytuł wchodzący w skład Pierwszej Fazy projektu "Wielkiej Republiki", i "Próba Odwagi" wypełnia właśnie ten najniższy przedział wiekowy w jego ramach.
Jest to prosta przygoda o grupie młodych osób (najstarsza z nich ma 16 lat), która to ekipa na skutek katastrofy kosmicznego statku jest zmuszona wylądować na obcej, niegościnnej planecie i musi przetrwać.
A ponieważ światem w którym ta przygoda się dzieje jest świat Star Wars, to nie brakuje tu też Rycerzy Jedi jak i przeciwników, z którymi muszą się zmierzyć.

Największym zagrożeniem dla grupki bohaterów nie jest jednak sama wroga człowiekowi planeta z kwaśnymi deszczami czy dwójka żywych przestępców.
W Próbie Odwagi największym zagrożeniem są uczucia, a dokładniej uczcucie strachu, brak wiary w swoje możliwości, gniew, impulsywność czy bezcelowość działania.

Nie bez powodu liderką ekipy jest młoda Jedi, ponieważ to właśnie ona ma być tą latarnią otuchy i wujkiem (ciocią?) dobrą radą dla reszty grupy.
Chociaż sama jest jeszcze niedoświadczona i niejednokrotnie potrzebuje wsparcia fizycznego czy wiedzy od innych, to jednak dla czytelnika jest ona domyślnym wzorem, z którego w myśl autorki będą czerpane pomysły i spostrzeżenia.

Pozostałe postacie reprezentują różne problemy etapu dorastania.
Jest 14-letni Padawan, którego dramat kręci się wokół utraty mistrza, a tym samym pomysłu na swoją drogę. Jednocześnie zaś, sytuacja prowokuje go do poddania się zemście i gniewowi, co będzie próbował zwalczyć, oczywiście z pomocą naszej Jedi.

Jest syn wpływowego dyplomaty, który sam ma problemy z wizją na siebie samego, ale można w nim dostrzec typowy konflikt na linii rodzic-dziecko, gdzie dziecko chce z jednej strony zaimponować rodzicowi i zyskać w jego oczach, ale z drugiej strony żyje on też pod presją oczekiwań. Jego postać ma też udowodnić, że nawet pozornie egzotyczne i mało przydatne umiejętności w bezpiecznych czasach,
mogę nagle stać się równie cenne co złoto.

Ostatnią postacią i praktycznie drugą główną bohaterką jest Avon, córka innej ambasador. Reprezentuje ona tak uwielbianego przez młodzież wolnego ducha i chęć wykazywania się kreatywnością na każdym kroku,
przy jednoczesnym naginaniu lub wręcz łamaniu ustalonych norm społecznych czy etykiety.

Każda z tych 4 postaci ma pewne dobrze znane w społeczeństwie ludzkim cechy i wady, dzięki czemu nawet jeżeli jakaś postać zupełnie do czytelnika nie trafi, to może on spróbować polubić się z inną.
Ponieważ jednak historia jest dość krótka, to żadna z tych osób nie jest na tyle mocno rozpisana by jakoś wryć się w pamięć. Ja sam, mimo że jestem całkiem świeżo po lekturze, to z imienia zapamiętałem właśnie ledwie Avon,
i to tylko dlatego, że jej imię brzmi tak samo, jak pewna mocno znana firma kosmetyków.

Innym problemem tego tytułu jest to, że fani Star Wars na dobrą sprawę nie mają tu czego szukać. Jasne, jest to kanoniczna historia dla tego okresu, a postacie tu ukazane mogą powracać w innych historiach,
ale w Próbie Odwagi nie biorą udziału na dobrą sprawę w żadnym istotnym dla Galaktyki wydarzeniu, którego nie dało by się podsumować jednym zdaniem.
Nie ma tu też żadnych specjalnie rozbudowujących ten świat informacji, nie licząc opisu jednej planety i kultury ich mieszkańców, z której pochodzi jeden z bohaterów.

Sam kupiłem ten tytuł bardziej na zasadzie, by mieć po jedną kanoniczną historię więcej na półce, ale ciężko dorosłemu czytelnikowi czy fanowi Star Wars ten tytuł polecić.
Jak ktoś kupuje wszystko co jest wydawane to kupi i to, natomiast jedyną wartość z tej historii wyciągną młodzi adepci wchodzący w świat wykreowany przez George Lucasa.
Większość wartości które próbuje przekazać tu autorka można znaleźć też w innych przygodowych książkach fantasy czy sci-fi dla młodszych, ale wiadomo, świat Jedi i Mocy jest tylko jeden.

Zawsze można też podejść do zakupu tego tytułu jak do dania wydawcy sygnału, że jest zainteresowanie na książki Star Wars w naszym kraju i można stabilnie wydawać kolejne.
Każdy już musi zagłosować swoim portfelem sam, natomiast ja ze swojego zakupu jestem zadowolony i wiedziałem, że kupuję po prostu kolejną historię Star Wars do kolekcji, i znając grupę docelową tej historii byłem na to wszystko przygotowany.

Strawna opowiastka, mały kamyczek wiedzy dla Star Wars, i lektura, która raczej nie zapadnie w pamięć, ale mogą w przyszłości pojawić się nawiązania do niej, co może wywołać przynajmniej lekki uśmiech satysfakcji u osób, które Próbie Odwagi dadzą jednak szansę...i swój wolny czas.

Przystępny pierwszy krok w świat Star Wars dla młodszych czytelników, do tego okraszony uniwersalnymi wartościami, w tym przede wszystkim zachęta do szukania swoich mocnych stron. Jednocześnie jednak, nie wnosząca nic nowego pod względem informacji o Wielkiej Republice przygoda dla bardziej starszych czytelników,
którzy mają już za sobą najpewniej lekturę "Światła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

“Ziemia Obiecana” autorstwa byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, to inspirująca i przystępnie napisana autobiografia człowieka, który musiał za swojego życia mierzyć się odwiecznym dylematem, jakim jest działanie na rzecz własnych pragnień i prozaicznych celów, jak pomoc bliskim i przyjaciołom, przy jednoczesnej potrzebie myślenia o ogóle społecznym i szeroko pojętej stabilności.
To co jednak odróżniało jego dylemat od takiego samego u nas to to, że Obama był przez dwie kadencje głową najpotężniejszego państwa na świecie.

Wydana przez Wydawnictwo Agora a przełożona na nasz język przez Dariusza Żukowskiego Ziemia Obiecana, jest fascynują okazją, do poznania tej politycznej kuchni od środka, i przejścia z Barackiem Obamą przez jego całą polityczną drogę do tego urzędu.

Chociaż mowa tutaj o ponad 800-stronnicowym tomiszczu, książka ta jest zaskakująco przyjemna i przystępna, i widać już na pierwszy rzut oka, że sam autor wraz z armią swoich redaktorów, edytorów i współpracowników, miał na uwadze, by po lekturę tą mógł sięgnąć każdy przeciętny obywatel USA czy reszty świata, który chciałby jednak dowiedzieć się o pierwszym czarnoskórym prezydencie tego kraju czegoś więcej, i poznać jego skrytą perspektywę.
Rozdziały i podrozdziały kończą się w wygodnych momentach na zrobienie sobie przerwy, jednocześnie niektóre wątki potrafią faktycznie trzymać w napięciu przez dłuższy czas, nawet jeżeli daną historię pamiętamy dobrze chociażby z telewizji czy lektury Wikipedii.

Przez większość lektury nie miałem problemów ze zrozumieniem danego problemu i zagadnienia, a i sama znikoma ilość odnośników udowadnia, jak niski jest próg wejścia, i w zasadzie pojawiają się one jedynie wtedy, kiedy coś jest zrozumiałe głównie tylko dla rodowitych amerykanów.
Jednocześnie Ziemia Obiecana posiada dosyć długi wątek poświęcony kryzysowi ekonomicznemu i walce z nim, i pewne zagadnienia kredytowe i giełdowe chociaż nie zdominowały nagle historii, to jednak momentami potrafiły wprowadzić pewne zakłopotanie, i zwłaszcza przy dłuższym czytaniu sam miałem takie chwile gdzie po prostu na nich kończyłem czytać i podejmowałem wątek na następny dzień.

Poza tym jednak, Obama rozpisuje się tutaj o założeniu swojej rodziny, początkach w roli animatora społecznego a potem pełnoprawnego senatora, o zwycięskiej ale i niepewnej i burzliwej kampanii wyborczej, ustawie zdrowotnej, relacjach z Bliskim Wschodem czy w końcu zatwierdzeniu misji, która doprowadziła do zlikwidowania Osamy Bin Ladena.

To właśnie te elementy są najmocniejszą stroną książki, ponieważ będąc autobiografią, Ziemia Obiecana siłą rzeczy skupia się całkowicie na tym, co o tym wszystkim sądzi sam Barack Obama. Za co siebie chwalił, co mu się udało zdziałać zgodnie z planem a co skaszanił po całości, bo i takich sytuacji nie brakuje.
Autor pozwala sobie na całkiem sporo szczerości, komentując dużo zakulisowych rozmów i sytuacji ze swoimi współpracownikami czy wciąż aktywnymi politycznie osobistościami, jednocześnie też samemu wyznając popularny pogląd na chociażby Nagrodę Nobla, której odebranie sam uznał za akt przede wszystkim polityczny, który miał zachęcić USA do pewnych działań, a nie nagrodzenie Obamy za konkretne działania.

Ponieważ jednak okres rządów Obamy to wcale nie jakaś odległa przeszłość, książka przeszła przez wiele korekt i edycji zanim została opublikowana, a wiele z wymienionych w niej osób wciąż jest zawodowo aktywna, to oczywistym jest, że autobiografia ta nie wyjawi czytelnikowi takich rzeczy jak tajemnice Strefy 51 czy kody atomowe. Cały czas trzeba mieć na uwadze, że to przede wszystkim spojrzenie Obamy na sprawy i wydarzenia ogólnie znane, ale spojrzenie dające bardziej poukładany wgląd od środka, polany dużą ilością emocji i wątpliwości prezydenta.
W żaden sposób nie odbiera to tytułowi wartości i zmuszania do refleksji, a elementy takie jak dywagacja o tym, jakim pyłkiem w obliczu historii zostanie zarówno Obama jak i każdy z nas, są szczególnie wartościowe, kiedy takie znane i niby oklepane pytanie stawia ktoś, kto miał taką władzę i wgląd w cały świat jak on.

Osobną ale na pewno istotną kwestią pozostaje to, dla kogo w ogóle ta książka jest.
Ja przed lekturą Ziemii Obiecanej miałem do postaci Baracka Obamy całkowicie neutralny stosunek. Okres jego dwóch kadencji przypadał na okres, gdy polityką interesowałem się marginalnie, i żadnego zdania na jego temat nie miałem, zaś po objęciu urzędu prezydenta przez Donalda Trumpa również nie wykazałem większego zainteresowania jego osobą.

Po lekturze natomiast stałem się jego zdecydowanym sympatykiem, doceniłem z czym musiał się zmagać i dlaczego podejmował decyzje jakie podejmował i przynajmniej mogłem dzięki tej lekturze próbować postawić się w jego miejscu.
Jednocześnie jednak nie jest on osobą, której nie mógłbym kilku rzeczy wygarnąć, i które nie zmieniły się ani przed ani po lekturze. Np. Barack Obama za czasów walki o prezydenturę potrafił reklamować się w grach video tylko po to, by potem rzeczone gry krytykować całkowicie stereotypowymi bzdurkami.

Jako wieloletni gracz oczywiście mu tego nie zapomniałem, mimo że Obama uznał to chyba za kwestie nieistotną, w ogóle do niej w książce nie powracając. Co jakiś czas z Obamy w książce wychodzi też osoba, która ewidentnie wolała trzymać się w przeszłości z grupką szkolnych sportowców niż “tych dziwnych nerdów” i coś mu z tej mentalności zostało, co widać w tym, jak często Obama wraca do wspomnień z towarzyskich gier w kosza ze znajomymi z pracy czy dopingowanie drużyny swojej córki, jednocześnie określając pewnych naukowców “nerdowatymi”.
Z perspektywy zwykłego czytelnika w Polsce czy USA mogą to być rzeczy nieuchwytne, ale każda osoba w bardziej lub w mniejszym stopniu identyfikująca się jako geek czy pasjonat-hobbysta, wychwyci ten zamaskowany ale jednak pogardliwie-lekceważący stosunek Obamy do takich spraw, co jednak tylko pokazuje, że wciąż był po prostu człowiekiem ze swoim charakterem, i nawet jako dyplomata i polityk ugodowy na najwyższym poziomie, miał do pewnych rzeczy sympatie a do innych nie.

Dlatego też i ja w trakcie lektury gdzieś tam jednak szyderczą satysfakcje poczułem, że w 2021 roku w którym ja i Obama żyjemy, te geekowate rzeczy mają się coraz lepiej i tylko na popularności zyskują, często kosztem jego kochanej koszykówki :)

U mnie to jednak były kwestie czysto hobbystyczne, tymczasem co z osobami, które mają z różnych powodów mniej lub bardziej negatywną opinię o Obamie? Cóż, one mogą nie być zachwycone wizją wertowania ponad 800 stron o człowieku, za którym szczerze nie przepadają. Wspomniałem jednak, że książka ta to wgląd w politykę od środka, a na dwie kadencje Obamy przypada wiele ważnych światowych wydarzeń, na które perspektywa Obamy rzuca bardziej szczegółowy przekaz.
Na pewno nie zabraknie komentarzy, że obraz ten jest mniej lub bardziej wykadrowany przez samego Obame, ale to tym bardziej powinna być zachęta do tego, by taka lektura sprowokowała do weryfikacji sytuacji z tym, jak widział to były lider mocarstwa, by potem móc z nią polemizować.

Sumując, autobiografia Obamy to potężna kopalnia czerpiąca pełnymi garściami ze światopoglądu i doświadczenia człowieka, który w pewnym momencie osiągnął na kilka lat szczyt polityki amerykańskiej a tym samym światowej. Jednocześnie zaś odsłania wewnętrzne dramaty, problemy, słabości ale i różnego rodzaju nadzieje i motywacje, które tym człowiekiem kierowały.

Przynajmniej kilka razy podczas tej lektury zacząłem zastanawiać się nad własnym życiem. Niekoniecznie dlatego, że Obama mnie czymś bezpośrednio zainspirował, ale bardziej tym, jak surowo, na zimno ale jednak ze słusznymi i pragmatycznymi intencjami potrafił podejść do danego zagadnienia. Po czym w zaciszu Białego Domu solidnie sobie porzucał wulgaryzmami, czy odreagował emocje w inny sposób, by na następny dzień znów móc podejmować trudne decyzje.

Polecam, nawet jeżeli miałaby to być wasza pierwsza taka autobiografia od lat do poczytania. To jedna z tych uniwersalnych lektur, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, a jednocześnie wcale jakoś swojej opinii o Obamie ani na plus ani na minus nie trzeba po niej zabetonowanej. Sam go jednak polubiłem, nawet jeżeli za ten dziwny stosunek do "nerdozy" będę miał do niego pewien niesmak do końca życia, haha!

“Ziemia Obiecana” autorstwa byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, to inspirująca i przystępnie napisana autobiografia człowieka, który musiał za swojego życia mierzyć się odwiecznym dylematem, jakim jest działanie na rzecz własnych pragnień i prozaicznych celów, jak pomoc bliskim i przyjaciołom, przy jednoczesnej potrzebie myślenia o ogóle społecznym i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Star Wars. Wielka Republika: Światło Jedi” autorstwa Charles Soule to pierwsze, poważne wprowadzenie czytelnika do tak zwanego okresu Wielkiej Republiki, czyli wydarzeń rozgrywających się około 200 lat przed akcją znaną z filmu Mroczne Widmo. Książka została wydana u nas przez Wydawnictwo Olesiejuk, które przejęło prawa do wydawania Star Warsowych książek w naszym kraju.


Jak na flagową książkę i przygodę zarazem, która ma być w domyśle tym pierwszym dużym krokiem w poznawanie tego świata, "Światło Jedi" okazuje się zaskakująco...kameralne? Bo chociaż skala fabuły jest dosłownie kosmiczna, to wszystko jednak ukazane w tym tytule krzyczy wręcz, że jest zaledwie początkiem czegoś duuuużo bardziej rozbudowanego, co dopiero nadejdzie.


Nie zdradzając nic konkretnego z fabuły samego tytułu - około pierwsza połowa opowiadania to opis skutków pewnej katastrofy na niewyobrażalną skalę i podjęcie walki z nią przez zjednoczoną Republikę, czyli międzygalaktyczny sojusz na rzecz rozwoju, postępu i bezpieczeństwa.
Okres Wielkiej Republiki to czas silnego działania na rzecz pokojowego ładu w Galaktyce, wydawania pieniędzy na wielkie projekty naukowo-kulturowe i dyplomatycznych relacji z nawet odległymi regionami kosmosu, a wszystko to przy aktywnej pomocy Zakonu Rycerzy Jedi.

Ta druga połowa książki zaś skupia się na następstwach wspomnianej katastrofy, próbie kontrataku ze strony Republiki a także pokazaniu działań siły, która jest temu pokojowi wroga. To ta tajemnicza, kryjąca się w cieniu organizacja jest właśnie czymś, co wydaje się być długofalowym zagrożeniem w historiach spod znaku Wielkiej Republiki, a "Światło Jedi" oferuje właśnie wejrzenie już teraz w jej struktury i niejako początek drogi do jej potęgi.

Niby nie brakuje tu starć kosmicznych statków, intryg, mrocznego planu zagrażającego pokojowi, akcji w terenie na planetach czy oczywiście samych Mistrzów Jedi. Jest też nawet jedna duża bitwa, wiele poważnych rozmów i używania Mocy, a miłośnicy kosmicznych batalii będą szczególnie zadowoleni, gdyż książka stawia zaskakująco wielki nacisk na takie batalie. Kilka razy ktoś machnie tu też mieczem świetlnym, ale ludzie posiadający w pamięci takie produkcje jak Zemsta Sithów czy Wojny Klonów muszą obejść się smakiem, ponieważ tutaj jest on narzędziem używanym głównie do pilotowania statków (Vectorów), a dopiero gdzieś dalej do walki.


Czuć jednak bardzo w tym tytule, że jest on ledwie pierwszą cegiełką w tym wszystkim i rozstawianiem pionków na szachownicy. Nie jest to oczywiście decyzja samego Charlesa Soule. Wielka Republika to potężny projekt, obliczony na lata moloch, w skład którego wejdą inne książki, komiksy, seriale, filmy czy gry, a wszystko to w ramach jednego, spójnego uniwersum.


Autor miał tu co się rozumie mocno związane ręce przez kierownictwo tego projektu (Disneya), ale i tak doceniam, że jak na taki tytuł wprowadzający, pisarz pozwolił sobie na takie rzeczy, jak kilka zaskakujących zgonów ważnych postaci, ciekawą zdradę czy faktyczne skupienie się tylko na samych nowych postaciach, gdzie okres Sagi Skywalkerów reprezentuje to głównie pewien znany i lubiany zielony Mistrz Jedi, który oczywiście żył już i w takich czasach, i był ceniony i szanowany w Radzie Jedi już w Wielkiej Republice.
Nie ma on jednak bezpośredniego udziału w fabule, i przewija się jedynie w dialogach, będąc w zasadzie puszczaniem oka do starszych fanów Star Wars.

Decydując się na zakup Światła Jedi, trzeba być świadomym, że pomimo swojej prawie 500-stronnicowej objętości, jest to jedynie Epizod I czegoś znacznie dłuższego, i warto być przynajmniej lekkim sympatykiem Gwiezdnych Wojen, by być zadowolonym z odkrywania nowej przygody w tym świecie, jednocześnie szykując się już na zakup kolejnych książek z serii Wielkiej Republiki.

Nie ma tu nic, co zaskoczy szeroko pojętych fanów Sci-Fi. Najłatwiej porównać to do filmów w ramach Kinowego Uniwersum Marvela, gdzie człowiek czeka na każdy kolejny film który popchnie tą historię do przodu, ale generalnie myśli o tym wszystkim jak o wielkim serialu, niekoniecznie zaś uważając każdy z tych filmów za samodzielne dzieło, niezależne od reszty.

Ja przyjmując takie podejście bawiłem się dobrze i czekam na następne, zapowiedziane już książki od Wydawnictwa Olesiejuk. Dla każdego fana Star Wars to w zasadzie na ten moment pozycja obowiązkowa, ponieważ daje pierwsze poważne wejrzenie w ten świeżutki okres historii.
Dla wszystkich innych będzie to bardziej ciekawostka, i lepszą decyzją było by pewnie zacząć przygodę z tym kosmicznym fenomenem od filmów Star Wars i ewentualnie serialu Mandalorian, i jeżeli poczujecie że “Moc jest z Wami” to wtedy warto już zakup Światła Jedi rozważyć.

Wszyscy jesteśmy Republiką

“Star Wars. Wielka Republika: Światło Jedi” autorstwa Charles Soule to pierwsze, poważne wprowadzenie czytelnika do tak zwanego okresu Wielkiej Republiki, czyli wydarzeń rozgrywających się około 200 lat przed akcją znaną z filmu Mroczne Widmo. Książka została wydana u nas przez Wydawnictwo Olesiejuk, które przejęło prawa do wydawania Star Warsowych książek w naszym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bogowie z gwiazdozbioru Aquariusa Zbigniew Kasprzak, Andrzej Krzepkowski, Wiesława Wierzchowska
Ocena 6,5
Bogowie z gwia... Zbigniew Kasprzak, ...

Na półkach: ,

Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa to kolejna po zbiorach „Funky Koval” oraz „Ekspedycji, Bogowie z Kosmosu” satysfakcjonująca dawka klasycznego, polskiego komiksu, opakowana w twardy tom, który świetnie prezentuje się na półce!

Bogowie są przede wszystkim gratką zarówno dla osób, które chciały by zapoznać się z rodzimą klasyką komiksu Sci-Fi, jak i dla wszystkich tych, którzy są zainteresowani twórczością Zbigniewa Kasprzaka.

Jeżeli macie już za sobą styczność ze wspomnianą wyżej Ekspedycją, to czytając komiksy Kasprzaka poczujecie się jak ryba w wodzie. Na zbiór Bogów z Gwiazdozbioru Aquariusa składa się kilka całkiem odmiennych klimatem historii, dzięki czemu w trakcie tych ponad 200 stron kadrów nie da się narzekać na monotonie.

- Tytułowi "Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa" (część 1 oraz 2) są najbliżej tematycznie Ekspedycji, ponieważ na przestrzeni opowieści obserwujemy, jak kosmiczna rasa śledzi i ingeruje w losy naszych przodków. Tutaj jednak przybysze z kosmosu docierają do nas przypadkiem i czekają na możliwość powrotu do siebie, nie posiadając żadnych wrogich czy skomplikowanych zamiarów względem nas.

Przez rasę ludzką są faktycznie traktowani jak Bogowie, a lud Sumerów i sam legendarny Gilgamesz otrzymują nawet od nich faktyczne wsparcie. Dla fanów teorii spiskowych, klimatów wpływu kosmitów na nasz rozwój i oglądających serial Starożytni Kosmici ta część zbioru będzie zdecydowanie najciekawsza, i ja również najlepiej się przy tym bawiłem.

- "Regenerit" to już znacznie krótsza historia z prościutkim motywem. Genialny naukowiec odkrywa metodę na regenerowanie obumarłych komórek, podły biznesmen chce zawrzeć z nim układ i mieć wyłączność na wynalazek, ale naukowiec się nie zgadza, przez co ofiarami bandyty i jego ludzi pada córka naukowca, co zmusza ich do współpracy z głównym złym. Czuć wyraźnie - i jest to nawet wspomniane we wstępie w tekście poświęconym autorowi -że Regenerit był projektem wczesnym i nie do końca dopracowanym irozbudowanym, ale i tak miło, że postarano się by również i on znalazł się w tym pakiecie.

- "Gość z Kosmosu" oraz "Zbuntowana", to całościowa historia o meteorycie który spada na ziemię, i który mobilizuje jednostkę naukową do wysłania podwodnego statku w miejsce spoczynku przybysza z kosmosu. Historia dzieje się w futurystycznych klimatach, tak jak wyobrażano sobie przyszłość w latach 80, przez co ciężko się nie uśmiechnąć widząc, jak wygląda życie mieszkańców i świat w tej opowieści. Ma to oczywiście jednak swój klimat, i chociaż sama historia jest mocno spokojna, a Ziemi i ludziom zagraża jedynie jedna łódź podwodna (którą szybko udaje się spacyfikować) to jednak daje ona dobry pogląd na to, jak 40 lat temu wyobrażano sobie rozwój technologii i naiwnie wierzono w światowy pokój (w historii wprost pada stwierdzenie, jak to od wielu lat nie odnotowano nawet jednego wrogiego ataku na statek).

- Z "Człowieka bez Twarzy" zdecydowanie najbardziej zapamiętam kadry. Sama historia jest kolejną mocną sztampą, z kosmicznym detektywem awanturnikiem i bawidamkiem, któremu towarzyszy wyjątkowo chętna do „wspólnych działań” pomocnica. Akcja dość szybko skacze z planety na planetę, a ogrom przewijających się postaci nie pomaga specjalnie w śledzeniu, ale i tak same działania bohatera są względnie proste.
Uwagę kradną jednak takie cuda, jak kosmiczny zlot sufrażystek, gdzie mamy świnio-kobiety ze skrzydłami z obcisłych i kuszących strojach, jak i różnego rodzaju mało człekokształtne owadzice i inne powyginane kosmitki. A do tego wszystkiego budynki w kształcie piersi czy wszelkiego rodzaju deformacje i krosty na twarzach – ojj ciężko momentami nie zatrzymać się na dłużej nie zastanawiając się, co tam w głowie autora się roiło

- "Zagłada Atlantydy" w dwóch niepowiązanych ze sobą częściach to zaś najmniej sci-fi historia tutaj, a bardziej historia fantasy z mitologicznymi elementami.
Obie opowiadają o zagładzie tytułowej Atlantydy, w obu wspólnym czynnikiem są ludzka pycha, zdrada i negatywne cechy naszej rasy. Konkluzja tych historii jest taka, że nawet w pozornie idealnym państwem i cywilizacją mogą zarządzać puste i spragnione władzy osoby albo paranoicy, którzy nie posiadają skrupułów.

Na szczególną uwagę w tych komiksach zasługuje to, jak zostało narysowane samo miasto. Autentycznie wygląda to ciekawie, i chociaż widzieliśmy już w popkulturze czy grach ogrom wariacji na temat Atlantydy, to ta Zbigniewa Kasprzaka swoją kameralnością i urokiem nie ma się czego wstydzić na tle innych.

- O "Eksponacie AX" nie jestem za to w stanie wiele napisać, bo jest to bardzo krótkie opowiadanie o tym, jak ekipa statku trafia do czegoś, co wydaje się kosmicznym muzeum kosmitów, po czym zostaje z niego wyrzucona.
Na pewno zaciekawiło mnie swoim brakiem kolorów, ale wynika to z tego, że czytam sporo mang, i do takich czarno-białych kadrów już dawno się przyzwyczaiłem.

Poza tym, zarówno wstęp jak i zakończenie dostarczają ciekawych informacji o samym autorze i jego pracach, przez co są dobrym uzupełnieniem wiedzy o artyście.

Podsumowując, dla mnie Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa okazały się kolejnym cennym dodatkiem do mojej małej kolekcji polskich komiksów, i odmianą do czytania po komiksach japońskich, a ponieważ próg wejścia Aquariusa jest w zasadzie żaden, to mogę ten zbiór polecić wszystkim zainteresowanym na spędzenie wolnego czasu z solidnie wydanym komiksem.

Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa to kolejna po zbiorach „Funky Koval” oraz „Ekspedycji, Bogowie z Kosmosu” satysfakcjonująca dawka klasycznego, polskiego komiksu, opakowana w twardy tom, który świetnie prezentuje się na półce!

Bogowie są przede wszystkim gratką zarówno dla osób, które chciały by zapoznać się z rodzimą klasyką komiksu Sci-Fi, jak i dla wszystkich tych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„My, Naród” to książka-cegła będąca wspaniałą podróżą przez historię Stanów Zjednoczonych; od przybycia Krzysztofa Kolumba na kontynent amerykański, poprzez okres Wojny Secesyjnej do prezydentury Donalda Trumpa.

Jeżeli zawsze marzyłeś/marzyłaś o przeczytaniu jednej książki o historii USA, która zahaczała by możliwie o jak największą ilość istotnych tematów, podawała z czego wynikały takie a nie inne wydarzenia, a wszystko to prezentowała w sposób chronologiczny i uporządkowany to mam wspaniałe wieści! Taka książka istnieje, i właśnie o niej będzie mowa!

Jill Lepore w swojej pracy oprowadza czytelnia w przystępny, wciągający i wyczerpujący sposób po ideach, filozofiach i celach jakie przyświecały powstaniu Stanów Zjednoczonych Ameryki, pokazując jednocześnie brutalne realia, jakie stały za konstytucyjnymi hasełkami. Ta 800 stronnicowa lektura skupia się na wielu aspektach społecznych, które towarzyszyły krajowi przez kilkaset lat, wiek za wiekiem. Fani chronologicznego i uporządkowanego odkrywania (tacy jak ja) będą zachwyceni tym, jak dobitnie - rok za rokiem - przedstawiane są tu istotne wydarzenia, dzięki czemu praktycznie nie da się zgubić w wątkach przyczynowo-skutkowych.

My, Naród to książka, która może być dla jednych historią rasizmu i walką z nim. Dla innych będzie to historia o politycznych stronnictwach i partiach. Może być także historią kobiet i ich walk o prawa o równość i niezależność. Książka zawiera w sobie przekrój wielu społecznych i ideowych aspektów, ponieważ wszystkie one są stopione z historią tego kraju, i nie da się dokładnie zrozumieć wydarzenia C, jeżeli nie znało się wydarzenia B i A które odbyły się przed nim.
I faktycznie tak jest, gdy okazuje się przykładowo, że przedstawione wydarzenia z lat pięćdziesiątych XIX wieku, odbijają się potem swoim potężnych echem w końcówce lat 90-tych wieku XX.

Jednocześnie trzeba mieć cały czas na uwadze, że to nie jest CAŁA historia USA, tylko ledwie i zarazem aż historia ogólna z naciskiem na wiele elementów, które za czasów szkolnej edukacji albo było wspominane wzmiankowo, albo w ogóle, a są krytycznie istotne dla zrozumienia tego, czym obecna Ameryka jest i DLACZEGO taka jest, a co za tym idzie – reszta świata również.
Siłą rzeczy nie jest możliwe w jednej książce zmieścić historię kraju, który prawnie funkcjonuje od 1776 roku i z którym tyle rzeczy jest związane; takiej historii nie pomieściła by nawet książka licząca 10000 stron!

Autorka też jest tego doskonale świadoma, i dlatego chociażby fani militariów i scen batalistycznych będą zawiedzeni, ponieważ Jill Lepore praktycznie nie podejmuje tematu bitew i przebiegu wojen, pisząc o nich raczej w kontekście strat jakie przynoszą i reakcji społecznej. Tak samo jedne historyczne postacie i wydarzenia otrzymują nieraz całe rozdziały, a inne głównie wzmianki.

Książka jest pod tym względem idealnie zbalansowana. Po jej przeczytaniu, posiada się dużo rozleglejszy i pełniejszy obraz procesów które w USA przebiegały, jednocześnie wszystko to jest tylko wstępem i zachętą do dokładniejszego wczytania się w temat (w czym pomagają naprawdę potężne odnośniki do źródeł na samym końcu książki).

Ja na swoim przykładzie dowiedziałem się o istnieniu takiej postaci jak Frederick Douglass, i postanowiłem zachęcony poczytać więcej na jego temat. Tak samo nawet powtórka z prezydentów USA, która to powtórka siłą rzeczy jest zawarta w książce, może skusić do większego zainteresowania się takimi liderami i ich rządami jak Lincoln, Roosevelt czy Nixon. Bo chociaż My, Naród i tak jest zaskakująco wyczerpujące w tematach prezydentów, to jednak zawsze są to tylko wytrychy do drzwi, które można otworzyć lekturą następnej książki, już bardziej wyspecjalizowanej w danym temacie.

Ponieważ jestem fanem historii który lubi raz na jakiś czas poczytać jakieś większe tomiszcze o dziejach które mnie zaintrygują, to zakup dzieła pani Lepore uważam za jedną z najlepszych decyzji w bieżącym roku! My, Naród są wspaniałym punktem wejścia w historię USA, cudowną powtórką z jej dziejów jak i po prostu przeglądam z postępu kulturowego, technologicznego i społecznego w Ameryce Północnej (jak i dowodem na to, ile przelanej krwi, przemocy i niesprawiedliwości kosztował ten postęp, często mocno wątpliwy).

Mimo swojej wielkości i czcionki czyta się ją zaskakująco szybko, czytelnie i zrozumiale, w czym pomaga przemyślany podział na rozdziały i podrozdziały.

Pozycja obowiązkowa dla każdego sympatyka tego kraju, jak i po prostu dla osób, które chciały by mieć lepsze rozeznanie w jego dziejach, i błysnąć przy okazji różnych rozmów celną ciekawostkom.

„My, Naród” to książka-cegła będąca wspaniałą podróżą przez historię Stanów Zjednoczonych; od przybycia Krzysztofa Kolumba na kontynent amerykański, poprzez okres Wojny Secesyjnej do prezydentury Donalda Trumpa.

Jeżeli zawsze marzyłeś/marzyłaś o przeczytaniu jednej książki o historii USA, która zahaczała by możliwie o jak największą ilość istotnych tematów, podawała z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

‘’Carson z Wenus” to już trzeci tom przygodowej serii Sci-Fi autorstwa Edgara Rice Burroughsa, który swoją twórczością powołał do życia takie znane postacie jak Tarzan, John Carter czy bohater cyklu Wenus właśnie, Carson Napier.

Fabuła omawianego tomu rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się przygoda znana z poprzedniej części, czyli „Zagubieni na Wenus”. Główny bohater tej sagi, Carson Napier, wraz ze swoją wybranką serca Duare, próbują powrócić w jej rodzinne strony, do kraju Vepai. Używają w tym celu latającej maszyny zwaną anotarem, która pozwala płynnie i szybko przemieszczać się nad całym niebezpiecznym obszarem.

Jak to jednak bywa w twórczości Burroughsa, wyprawa nie osiąga swojego pierwotnego celu, zamiast tego Carson i Duare decydują się zakotwiczyć w królestwie Korvu, gdzie para szybko zdobywa uznanie mieszkańców tej krainy. Chcąc im się odwdzięczyć, Carson decyduje się przeprowadzać z użyciem swojej maszyny bombardowania nad wrogim miastem opanowanym przez nikczemnego Mephisa, lidera armii Zanitów którzy to podporządkowali sobie resztę regionu i prowadzą oblężenie Korvu, które to miasto się im opiera.

W odróżnieniu od dwóch pierwszych książek z Wenusjańskiej serii – które były lekturą przede wszystkim przygodową i o odkrywaniu nowych światów – Carson z Wenus jest historią bardziej polityczno-szpiegowską, rozgrywającą się przez prawie cały czas czytania w jednym z dwóch miast. Z jednej strony takie skupienie akcji na dominującym wątku pozwoliło wprowadzić zaskakująco dużą ilość osób z którą Carson bohater wchodzi w dłuższe interakcje, co jest wręcz rekordowym wynikiem jak na to, co zazwyczaj serwował autor, gdzie akcja dość szybko porzucała jedną lokację i jej mieszkańców na rzecz następnej.

Z drugiej jednak, zanika w tym eksploracja nieznanego świata, a głównym zagrożeniem staje się człowiek i reżim jaki wprowadził.

Tytuł wyszedł w 1938, przez co autor na fali tamtejszego strachu przed wojną, faszyzmem i III Rzeszą, zawarł w lekturze oczywiste nawiązania do realiów tamtejszego okresu. Dość powiedzieć, że jedna z kluczowych postaci, będąca nie wzbudzającym zaufania i samolubnym liderem Korvu, nazywa się Muso: zarówno jego imię jak i działania jakie prowadzi są oczywistym nawiązaniem do Benito Mussoliniego, a i kraj którym zarządza to idealnie opanowany przez faszyzm i kult jednostki obszar Wenus.

Oczywiście Burroughs krytykuje i nabija się z takiego systemu politycznego jak tylko może. Jedna z bohaterek wprost opowiada Carsonowi, jak pomogła wprowadzić kuriozalne zasady pokroju stawania na głowie przed wodzem, albo kara śmierci za kichnięcie w czasie apelu, byle by tylko obrzydzić mieszkańcom te realia tak bardzo jak tylko się da. Jak w żadnej jego poprzedniej książce, tutaj komentarz polityczny jest wyczuwalny zdecydowanie najbardziej.

Ja w fikcyjnych historiach bardzo doceniam to, że potrafią być one trafnym komentarzem do realiów zarówno lat minionych jak i bliskich (kult jednostki i absurdy z tym związane wciąż mają się dobrze, co można dostrzec odpalając po prostu rządowe media), jednocześnie rozumiem, że osoby które najbardziej w stylu pisarza lubiły tą pogoń za przygodą mogą poczuć się dosyć zaskoczeni taką zmianą klimatu.

Większość akcji w Carsonie z Wenus to jawna walka z Zanitami jak i sabotowanie ich jako szpieg od środka. Walki z potworami znane z poprzednich przygód czy wojaży Johna Cartera na Marsie nie występują w tym tomie, tak samo jedyny wątek samotnej podróży w nieznane ma miejsce praktycznie w ostatniej części opowiadania. Sami Zanici są zaś pokazani w tak bardzo okrutny, karykaturalny i odpychający sposób, że nie da się ich polubić, i czytelnik błyskawicznie wie, kto tu jest tym dobrym i komu można zaufać, a kto prędzej czy później zazna zemsty za krzywdy które wyrządził.

Pod tym względem jak i nie umieralności „tych dobry” Carson z Wenus to już stary dobry Burroughs. Dla mnie taki mniejszy akcent na podróżowanie po Wenus a większe skupienie się na konkretnym jego regionie było powiewem świeżości, który po przeczytaniu 10 tomów Cartera i dwóch poprzednich NAPRAWDĘ został przeze mnie miło powitany 😊

I chociaż nie ma tu mowy o żadnej rewolucji w stosunku do tego co już było, to przy tomie trzecim bawiłem się zdecydowanie najlepiej spośród wszystkich przeczytanych, i takie skondensowanie akcji w jednym miejscu i na postaciach towarzyszących Carterowi przez cały czas wyszło moim zdaniem na dobre.

Oczywiście Carson z Wenus to obowiązkowa pozycja dla tych, co chcą mieć tą sagę tak czy tak przeczytaną, natomiast lektura sama w sobie jest ciekawym komentarzem do świata roku 1938 widziana oczami autora Sci-Fi, i wiele z obserwacji Burroughsa jest – niestety – dalej aktualnych w 2021 roku.

‘’Carson z Wenus” to już trzeci tom przygodowej serii Sci-Fi autorstwa Edgara Rice Burroughsa, który swoją twórczością powołał do życia takie znane postacie jak Tarzan, John Carter czy bohater cyklu Wenus właśnie, Carson Napier.

Fabuła omawianego tomu rozpoczyna się dokładnie tam, gdzie zakończyła się przygoda znana z poprzedniej części, czyli „Zagubieni na Wenus”. Główny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

‘’Zagubieni na Wenus” to już drugi tom cyklu Wenus autorstwa Edgara Rice Burroughsa który rozgrywa się na tytułowej planecie, zwanej przez jej rodowitych mieszkańców Amtor.

Fabuła tej części rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym zakończyli się ''Piraci z Wenus”. Główny bohater czyli Carson Napier, zostaje pojmany przez swoich wrogów i przetransportowany do okolicznego miasta, będącego pod rządami wrogich Thorystów. Szybko okazuje się, że również jego wybrance serca, księżniczce Duare, ucieczka nie do końca się udała, i ponownie jej losy łączą się z Ziemianinem.

Burroughs nie odchodzi w tym tomie od dobrze znanych już czytelnikowi schematów. Jeżeli przed lekturą Zagubionych czytałeś albo tom pierwszy Wenus albo serię o przygodach Johna Cartera, to poczujesz się jak w domu! Mamy tutaj przewidywalny wątek miłosny, wątek drugiej księżniczki, dodający tani konflikt trójstronnej relacji, długą podróż do domu przez nieznane i niebezpieczne tereny Amtor no i oczywiście dużo walk i pułapek.

Niebezpieczeństwa oczywiście są głównie symboliczne, bo nad bohaterami od początki do końca czuwa sam autor, więc wszelkie zagrożenia które spotyka Carson są przede wszystkim elementem rozbudowującym Wenus, zarówno pod względem przyrody jak i ludów ją zamieszkujących.

Ponieważ Zagubieni na Wenus od razu rozpoczynają się na tej planecie, a czytelnik w domyśle zna poprzedni tom i rozumie podstawy tego świata, to autor mógł wykorzystać te prawie 240 stron od początku do końca na wprowadzenie nowych elementów i rozciągnął podróż Carsona i jego towarzyszy na całkiem różnorodne tereny, gdzie mógł zmierzyć się z lasem, rzeką, kanibalami, dzikimi zwierzętami a także zwiedzić zamek czy kilka miast. Fabuła biegnie tu szybko, rozdziały mają po kilkanaście stron, i nawet nie śpiesząc się z czytaniem, można pochłonąć tą przygodę w dwa nocne posiedzenia w fotelu.

Na szczególną uwagę zasługują jednak dwa elementy, dość mocno wyróżniające Zagubionych na Wenus na tle wszystkich książek które Burroughs napisał.

Pierwszym jest wprowadzenie nieumarłych, w domyśle zombie. Chociaż Burroughs nie był tu pionierem - gdyż motyw ten wykorzystał przed nim chociażby H.P. Lovecraft w swoim ‘’Reaniamtorze” (i też nie używał tam słowa zombie) - to jednak istoty które spotyka na swojej drodze Carson prawie niczym nie różnią się od wizerunku zombie, który został zaszczepiony do popkultury dopiero lata później, i trwa po dziś dzień.
Brakuje im jedynie ochoty na czyiś mózg czy po prostu ludzkie mięso i nie przenoszą dalej swojej przypadłości przez kontakt bezpośredni.
Jedna z lokacji którą odwiedza Carson jest praktycznie Nekropolią jakiegoś nieumarłego maga, która bardziej pasuje do książki fantastycznej z magią i smokami niż do opowiadania sci-fi na Wenus, a jednak tworzy dzięki temu wyjątkowy u tego autora klimat grozy i zaszczucia.

Drugim interesującym elementem jest miasto nauki - Havatoo. Burrough w życiu prywatnym interesował się i popierał eugenikę, i temu poparciu dał wyraz tworząc ten wątek. Miasto to jest pozornie utopią, gdzie wszyscy ludzie są piękni i wszechstronnie wykształceni, nie ma tu złodziei, większość przestępstw nie występuje, a danymi dziedzinami zajmują się odpowiednio do tego predysponowani ludzie, i nawet śmieciarze wywodzą się z ludzi do tego przystosowanych, chociaż każdy wedle uznania może oddawać się idei pomocy miastu.

Cieniem padającym na ten raj na Wenus jest to, że ludzie są tutaj poddawani testom genów, i jeżeli w jego rodzinie były osoby „wątpliwej pożyteczności”, lub też osoba przejawia upośledzenia i mutacje, to osobnik taki jest eliminowany niczym w starożytnej Sparcie, dzięki czemu jego geny nie zostaną przeniesione dalej.
Jest to świat segregacji i działania na korzyść ogółu a nie jednostki, co przyznaje nawet jeden z mieszkańców Havatoo mówiąc, że lepiej poświęcić jednego potencjalnie niewinnego mieszkańca, niż ryzykować, że straci na tym cały ogół.

To szalenie ciekawy motyw, który nawet we współczesnej literaturze często powraca, i chociaż i tutaj Havatoo nie było pierwszą taką utopią (podobną był świat przyszłości z ’’Ludzie jak Bogowie” H.G. Wellsa, jednak tam bohater był zachwycony od początku do końca tym co widział), to jednak zasady na jakich działała mogą skłaniać ludzi do dyskusji nawet dzisiaj.

Zagubionych na Wenus mogę oczywiście polecić każdemu fanowi twórczości Edgara Rice Burroughsa do których sam się zaliczam. Po przeczytaniu Cyklu Barsoom nie wyobrażałem sobie, by nie skończyć również serii w Amtorze, i wiedząc czego mogę się spodziewać bawiłem się dobrze.

Jeżeli poczuliście chociaż trochę sympatii do Carsona Napiera po tomie pierwszym lub po prostu do takiej wizji Wenus, to tom drugi jest zakupem obowiązkowym, gdyż bezpośrednio kontynuuje przygodę nagle tam zakończoną, i rozwija znacząco ten świat, a wszystko robi to w dosyć bezpiecznym i przewidywalnym stylu, ale pasującym do takiej niezobowiązującej przygodowy w nieznanym.
Jednocześnie jednak, kilka skłaniających do refleksji tematów już po zakończeniu lektury się tu znalazło, i kwestia Havatoo to coś, do czego można wracać nawet przez lata.

‘’Zagubieni na Wenus” to już drugi tom cyklu Wenus autorstwa Edgara Rice Burroughsa który rozgrywa się na tytułowej planecie, zwanej przez jej rodowitych mieszkańców Amtor.

Fabuła tej części rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym zakończyli się ''Piraci z Wenus”. Główny bohater czyli Carson Napier, zostaje pojmany przez swoich wrogów i przetransportowany do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

‘’Piraci z Wenus” to napisana przez Edgara Rice Burroughsa przygodowa powieść Sci-Fi rozgrywające się na tytułowej planecie Wenus. Autor dobrze znany m.in. z przygód Johna Cartera i jego wojaży na Marsie, rozpoczyna tym tytułem swój inny, klasyczny czterotomowy cykl, który w Polsce doczekał się po latach pełnego wydania.

Autor w Sadze Wenus prowadzi akcję dalej w swoim tradycyjnym i utartym stylu, który doskonale czytelnik zna właśnie z Johna Cartera, gdzie podobieństwa nie kończą się tylko na tym, że obie historie rozgrywają się z dala od Ziemi.

Ja sam przed lekturą Piratów z Wenus miałem zakupione i przeczytane wszystkie tomy wchodzące w skład serii „Barsoom” więc jeżeli potencjalny czytelnik po Wenus oczekuje powiewu świeżości, to czeka go niestety szybkie rozczarowanie.

Jeżeli jednak – tak jak u mnie – czytanie przygód Johna Cartera i jego towarzyszy było czasem dobrze spędzonym, i akceptowało się wszelkie obecne schematy w tych książkach, patrząc na nie po prostu z politowaniem i akceptując to, że jest to literatura sprzed wieeeelu lat, to „Piraci z Wenus” będą kolejną przygodą przedstawiającą zupełnie nową krainę pełną przygód.

Głównym bohaterem jest Carson Napier, człowiek wielu talentów i o szerokiej wiedzy, który tworzy swoją własną rakietę na Marsa. Błąd w obliczeniach jednak sprawia, że wymarzony lot kończy się katastrofą, która jednak nieoczekiwanie przeradza się w przygodę na nieznanym ale zdatnym do życia i zamieszkanym Wenus, która to planeta staje się punktem końcowym tego jednostronnego lotu.

Jak to już u Burroughsa bywa, na planecie znajduje się rozwinięta cywilizacja, na którą Carson bardzo szybko natrafia i którą zaczyna poznawać, począwszy od opanowania języka. Pod pewnymi względami mieszkańcy Wenus są lepiej rozwinięci od Ziemian roku 1932, kiedy to tytuł autora został wydany na rynku. Pod innymi są nawet bardziej zacofani niż mieszkańcy Starożytności (nieznajomość kosmosu i wiara w płaską ziemię).

Wszelkie technologie są wyjaśniane w dosyć ogólnikowy sposób i nie ma tutaj specjalnie naukowych omówień, ale autor i tak stara się dodać tutaj zaawansowanego sznytu, wspominając o nieznanych Carsonowi promieniach czy materiałach z których dana rzecz jest zbudowana. Z jednej strony trochę to przeszkadza we wczucie się w obcowaniu z czymś nowym i kosmicznym, skoro sam autor nawet wygląd zwierząt sprowadza do porównań pokroju „wyglądał jak duży dzik z rogami”. Z drugiej jednak, dosyć szybko daje to pogląd czytelnikowi na sytuację i wytwarza prosty przekaz że „to działa bo działa, a wygląda tak jak rzecz X z Ziemi”.

Kolejnym powracającym motywem jest księżniczka w niebezpieczeństwie, w której główny bohater bezgranicznie się zakochuje od pierwszego wejrzenia a która ostatecznie odwzajemnia mu swoje uczucia, wierny przyjaciel z kosmicznej rasy czy bycie więźniem. „Piraci z Wenus” są tutaj w oczywisty sposób bardzo podobni do „Książniczki Marsa” będącą pierwszym tomem przygód Johna Cartera.

Czuć jednak, że autor mimo zachowania swojego stylu i schematów mógł przy okazji nowej serii skupić się na trochę innych rzeczach. Ponieważ Wenus nie był wtedy dobrze zbadany, to autor mógł tą planetę zaludnić i ukształtować wedle uznania, tłumacząc wszystko zasłaniającymi oparami, przez co na Wenus są potężne zbiorniki wodne, a w nich oczywiście statki. Tak samo autor w większym stopniu mógł skupić się na wątkach politycznych i wprowadzić wrogą Carsonowi frakcję, której ustrojem jest Komunizm na modłę ZSRR, ponieważ wiedział, że jego czytelnicy są obeznani z konceptem kosmicznej przygody, i mógł wrzucać tu więcej znajomych rzeczy ze swoich czasów, przez co wspomniany Komunizm mógł tam się znaleźć.

Burroughsa trzeba też pochwalić za stworzenia na łamach tych 200 stron całkiem zgrabnego świata. Już przy okazji pierwszego tomu wiemy, że jest cywilizacja buntownicza, która ukrywa się na wyspie o wielkich drzewach i tam mieszka. Jest wspomniany już komunistyczny moloch zarządzany przez tak zwanych Thorystów, który zwabił naiwnych obietnicą wolności i równości, a tak naprawdę pozwolił zawładnąć garstce frustratów cały kraj dla siebie, robiąc z mieszkańców praktycznie niewolników.
Jest najemna frakcja ludzi-ptaków, są państwa podbite przez Thorystów, są wreszcie niezbadane tereny zarówno w okolicach biegunów jak i równikowych strefach planety.

Nie ma tutaj nic powalającego oryginalnością, ale autor w jednym tomie tworzy świat, który z powodzeniem może być rozbudowywany i dopowiadany np. w sesjach RPG czy fanowskich opowieściach, bo szkielet Wenus jest całkiem solidny i z potencjałem. Jednocześnie w dalszym ciągu jest to powtórka z Marsa, tylko tutaj dla odmiany świat nie cierpi na niedobór wody, której jest pełno.

Sam główny bohater zaś w praktyce jest kolejnym doświadczonym wojownikiem, który świetnie odnajduje się w nowych warunkach, sprzyjają mu los i szczęście, jest odważnym i uczciwym człowiekiem na którym poznaje się wielu mieszkańców Wenus i wzbudza powszechną ciekawość innych. Jest on nowym Johnem Carterem, ale autor postanowił trochę mieć na uwadze to, że Carson Napier to nie żołnierz tylko wynalazca który kiedyś szermierkę trenował, i jego zdolności bojowe nie pozwalają mu na skuteczną walkę z więcej niż jednym wrogiem, przez co nie jest aż taką maszyną do zabijania jak Carter.

Stale jednak autor sprzyja Carsonowi i jego świcie, i realne zagrożenie nigdy nie jest wyczuwalne, ponieważ w ten czy inny sposób bohater z opresji wychodzi.
Jedyne co jest wyraźnie inne od początków Barsoom to zakończenie. Tam gdzie Księżniczka Marsa mogła być jednorazową przygodą, ponieważ miała koniec niewymagający kontynuacji, tak tutaj autor od razu wiedział, że będzie to przygoda na dłużej, i Piraci Wenus kończą się w sposób, który jasno zapowiada kolejny tom. I faktycznie, tom ten, wraz z częściami III i IV, jest już na polskim rynku, przez co nie trzeba trzymać się w raczej wątpliwym napięciu i można tą przygodę kontynuować.

‘’Piraci z Wenus’’ są zatem świetną opcją dla osób, które chciały by niczym w wehikule czasu cofnąć się o te kilkadziesiąt lat i zobaczyć, jak wtedy wyglądała przygodowa historia Sci-Fi. Jest to dobra lektura do zaobserwowania tego, co zmieniło się od 1932 w prowadzeniu tego typu opowieści, jakie panowały wtedy schematy, jak widziało się rolę kobiety w budowaniu fabuły i co wtedy zdaniem autora była dla czytelnika najciekawsze.

Dla mnie wczucie się w czasy wydania tytułu są zabawą samą w sobie, i lubię nadrabiać takie pozycję, dlatego wiedząc czego się spodziewam bawiłem się dobrze, i polubiłem się już ze stylem autora. Dlatego jeżeli jesteś już po lekturze świeższych powieści z tego gatunku i chciałbyś odpocząć przy czymś lekkim, naiwnym ale z nutką tej magii przygody w nieznanym, gdzie tak naprawdę realna krzywda Ci nie grozi i jest to bardziej jak jazda na karuzeli do której jesteś przymocowany, to Piraci Wenus mogą być dobrym wstępem do zainteresowania się twórczością Edgara Rice Burroughsa.

‘’Piraci z Wenus” to napisana przez Edgara Rice Burroughsa przygodowa powieść Sci-Fi rozgrywające się na tytułowej planecie Wenus. Autor dobrze znany m.in. z przygód Johna Cartera i jego wojaży na Marsie, rozpoczyna tym tytułem swój inny, klasyczny czterotomowy cykl, który w Polsce doczekał się po latach pełnego wydania.

Autor w Sadze Wenus prowadzi akcję dalej w swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” to kolejna obowiązkowa lektura od wydawnictwa Vesper, zarówna dla weteranów twórczości Lovecrafta, jak i osób, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z twórczością Samotnika z Providence. I chociaż osobiście uważam, że warto wcześniej przeczytać „Zgrozę w Dunwich i inne przerażające opowieści”, to dobór opowiadań i tekstów w Sarnath jest na tyle odmienny od zawartości Zgrozy, że można zapoznać się z dowolnym z tych dwóch tytułów na start poznawania magii Wielkich Przedwiecznych.

Omawiana tu pozycja jest oczywiście również obfita w historie podlane Lovecraftowym sosem. Wydawnictwo postanowiło jednak zmieścić tutaj przede wszystkim opowiadania wydane przed rokiem 1926, w których akcent na Mitologię Przedwiecznych nie był jeszcze tak silnie widoczny, jak zaczęło to być odczuwalne później.

Opowiadania takie jak tytułowe „Przyszła na Sarnath Zagłada”, „Celephais”, „Wędrówka Iranona” czy „Polaris” to przygody rozgrywające się w Krainie Snów. Jest to sfera, do której śmiertelnik może się dostać tylko w czasie snu lub pozbawiając się swojego życia na Ziemii. Jest to miejsce fantastyczne, tajemniczy, z niesprecyzowanymi zasadami, budzące grozę a jednocześnie pociągające, tak jak sny właśnie. Chociaż dla każdego odwiedzającego jest ono zawsze inne, to jednak wydaje się istnieć w pewnej uniwersalnej formie dla wszystkich odwiedzających i jego stałych mieszkańców, poprzez chociażby stałe istnienie miast, których nazwy się regularnie w historiach przewijają i przeplatają ze sobą.

Bohaterowie odwiedzający Krainę Snów ze wspomnianych tytułów pozwalają na podziwianie szalonej kreatywności Lovecrafta, odmiennej od jego typowej historii grozy na ulicach Arkham czy Innsmouth, a jednak w dalszym ciągu możemy odczuwać tą kosmiczną potęgę nieznanego zła i styczność człowieka z szalonym i nieopisanym.

Najdłuższą i zdecydowanie najciekawszą pozycją z tego zbioru jest „Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka”. Ta licząca ponad 100 stron historia rozgrywa się prawie w całości w Krainie Snów, i jest ona mocno inna od stylu do którego przyzwyczaił nas pisarz.
Niczym w typowej przygodowej historii fantasy, bohater wyrusza na poszukiwanie mistycznej krainy, przemierzając świat snów, natykając się na niebezpieczeństwa, groźne potwory, zdradziecki istoty humanoidalne, ale także zawiązuje przyjaźnie, sojusze i wykorzystuje zdobytą wiedzę w osiągnięciu swojego celu.
Chociaż protagonista odwiedza ponure i złowieszcze miejsca i styka się z zagrożeniem, to jednak nie czuć tu takiego poczucia osamotnienia, utraty poczytalności i strachu jak poprzednio. Postać jest dobrze obeznana w świecie w którym przebywa, posiada już wyrobione kontakty, sprzyja jej los i niczym w śnie, nie wydaje się za bardzo zastanawiać nad potencjalnym zagrożeniem, tylko prze naprzód. Co więcej, w odróżnieniu do tego do czego przyzwyczaił nas autor, ta przygoda kończy się nawet pewnego rodzaju szczęśliwym zakończeniem, chociaż nie bez posmaku goryczy i pewnego rodzaju pustki, o czym zresztą zdaje się traktować i kontynuować ten wątek następne opowiadanie w tym zbiorze.

Dla wielu osób Kadath może być najcięższym do przeczytania opowiadaniem ze wszystkich tu obecnych. Jest znacznie dłuższe od każdego poprzedniego, nie ma w nim wygodnego podziału na rozdziały i wydaje się ono bardziej zbiorem notatek Lovecrafta poskładanym w historię toczącą się od A do Z, a i sposób prowadzenia akcji jest momentami chaotyczny i ciężki do zwizualizowania w głowie.

Mimo tego wszystkiego, zdecydowanie ma w sobie olbrzymie pokłady kreatywności i magii, i jeżeli skupimy się na nim, to może być ono świetnym oderwaniem od problemów codzienności i dowodem na to, że w tym wytworzonym przez Lovecrafta świecie, mógłby się toczyć nawet kilkusezonowy serial o wielkim rozmachu!

Pozostałe opowiadania, takie jak „Rycina w starym domu”, „Renimator Herbert West” czy „Pod piramidami” to już stary, dobrze znany Lovecraft. Te historie są już krótsze, posępne i wzbudzające niepokój tym bardziej, im bliżej końca historii się znajdujemy. Zwłaszcza Renimator nie bez powodu ma całkiem kultowy status, na co wpływ ma m.in. fakt, że tym opowiadaniem Lovecraft już w 1922 miał swój wkład w kreowanie wizerunku zombie, które towarzyszą nam w popkulturze od dziesiątek lat aż do czasów obecnych.

Pozostałe dwa świetne elementy Przyszła na Sarnath Zagłada to esej Lovecrafta „Nadprzyrodzona groza w literaturze” oraz posłowie Macieja Płaza, tłumacza bardzo dobrze już znanego każdemu, kto miał przyjemność czytać "Zgrozę w Dunwich" za którego to tłumaczenie ten pan odpowiadał, i stworzył wyśmienity przekład.

Esej Lovecrafta to kopalnia wiedzy o powstaniu i ewolucji literatury grozy na przestrzeni lat. Jeżeli ktoś chciałby zapoznać się z protoplastami gatunku i najważniejszymi tytułami tego nurtu z jego początków, to dzięki temu tekstowi będzie miał na co polować i co czytać. Poza tym, jest to interesujące stanowisko człowieka żyjącego w pierwszej połowie XX wieku na temat ówczesnej obecność elementów grozy i fantastyki w literaturze popularnej.
Jak dodaje później w posłowiu sam Maciej Płaza, można jedynie żałować, że ta publikacja Lovecrafta nie ukazała się kilka lat później, przez co on sam mógłby uczciwie zaliczyć się do ważnych twórców i propagatorów takiego stylu.

Wieńczące niniejszy tom posłowie Macieja Płazy to już wisienka na torcie, pozwalająca spojrzeć na przeczytane wcześniej teksty okiem osoby bardzo dobrze rozeznanej w tych tematach i wyłapać pewne przeoczone wcześniej konteksty i niedomówienia samego autora.

Jeżeli więc chcesz urozmaicić sobie wciąż długie, zimowe noce szczyptą grozy i nienazwanego, kosmicznego zła, to "Przyszła na Sarnath Zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne" to pozycja idealnie dla ciebie!
Jeżeli zaś i tak łykasz wszystko co wyszło spod pióra Lovecrafta a jakimś cudem nie czytałeś tego tytułu, to strzeż się gniewu Wielkich Przedwiecznych i natychmiast napraw swój błąd śmiertelniku!
Osoby odkrywające zaś ten dziwny i jednocześnie hipnotyzujący styl autora mogą spokojnie sięgać po ten tom i liczyć na to, że dzięki niemu będą mieli już szersze pojęcie o tym, dlaczego te opowiadania wciąż bronią się po latach i mają swoje mrocznych kultystów.

„Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” to kolejna obowiązkowa lektura od wydawnictwa Vesper, zarówna dla weteranów twórczości Lovecrafta, jak i osób, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z twórczością Samotnika z Providence. I chociaż osobiście uważam, że warto wcześniej przeczytać „Zgrozę w Dunwich i inne przerażające opowieści”, to dobór...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Drżenia Lata" Katarzyny Clio Gucewicz to już trzecia przygoda od tej pisarki, która w fabularyzowany sposób opisuje dzieje słynnego japońskiego lidera Date Masamune, a także jego najbardziej zaufanego i oddanego doradcy i przyjaciela zarazem, czyli Kojuro Kagetsuny.

Tak jak dorastają główni bohaterowie trzeciego tomu sagi o Masamune, tak samo rozwijają się problemy i dylematy z którymi muszą się mierzyć postacie których losy śledzimy. Gdzie pierwszy tom traktował o poszukaniu swojego celu w życiu i wypełnianiu swojej roli w społeczeństwie, zaś tom drugi sporo miejsca poświęcał rodzinie – zarówno od tej jasnej jak i zdradliwej, ciemnej strony – oraz o zderzenia się z pierwszymi przeszkodami rzeczywistości, tak Drżenia Lata w największym stopniu skupiają się na tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić samego siebie. Pytania takie jak „jaka jest cena poświęcenia?” , „czym jest poświęcenie?” czy wreszcie „jak pogodzić bezgraniczną lojalność do osoby na której nam zależy wobec faktycznej walki o jej dobro?” są stawiane w tej książce regularnie.

Historia wciąż toczy się w drugiej połowie XVI wieku w podzielonej na prowincje zarządzane przez wielkie rody Japonii. Tak jak w dwóch poprzednich tomach jest to dalej świat honorowych (jak i podłych) wojowników i liderów, myślenia w pierwszej kolejności o dobrym imieniu swojej rodziny i służenia władcy ziem, oddawaniu modlitw bóstwom a przy tym wszystkim, to kraina walk o wpływy, terytoria i fałszywej kurtuazji. Do tego wszystkiego potrafią dość katastrofy naturalne i epidemie chorób. W tym podłym świecie każdy jest trybikiem wielkiej maszyny, a 12-letni już Masamune, jako syn pana Terumune czyli lidera rodu Date, jest tym na którego są zwrócone oczy coraz większej ilości osób.

I ta właśnie kwestia jest główną istotą całej historii, Masamune zostaje „użyty” jako środek do zawarcia sojuszu z klanem Tamurów. I chociaż użyty jest określeniem dość brutalnym, to niestety czytając tytuły takie jak Drżenia Lata trzeba mieć cały czas na uwadze, że takie właśnie panowały obyczaje tamtych czasów w Japonii i tak działało tamtejsze prawo. Małżeństwa polityczne były na porządku dziennym, a dla rodziców zdanie dzieci nie miało większego znaczenia, a już zwłaszcza zdanie córki (co zresztą nie różni się od tego, co działo się w naszym kraju przed laty).

Tutaj też wreszcie swoją rolę do odegrania ma Kojuro Katakura, który w tajemnicy przed swoim młodym panem (który nic nie wie o tym, że planowany jest jego własny ślub) a za zgodą jego ojca, udaje się wraz z ze swoją siostrą Kitą do sąsiedniego klanu, by móc spotkać się z przyszłą żoną "Jednookiego Smoka”, jak zwany jest przez rodzeństwo Katakurów Masamune, i ocenić na ile faktycznie zasługuje ona na bycie jego wybranką.

Autorka świetnie odnajduje się w realiach tamtego okresu, w jego naturze i folklorze, i to naprawdę czuć! Nawet osoba która niespecjalnie interesuje się historią Japonii czytając jej książki poczuje się tak, jakby wszystko co mówią i robią bohaterowie, było wprost relacją pisaną przez kogoś, kto tam wtedy żył i funkcjonował w społeczeństwie.
I właśnie przez to też, jak to wszystko jest egzotyczne, archaiczne i ograniczone światopoglądowo (w końcu mówimy tu o świecie, gdzie kobieta najlepiej nie powinna mieć nic do powiedzenia, chyba że o kolorach sukni z przyjaciółkami), to tym bardziej chłoniemy tą historię, bo rzadko kiedy mamy styczność z czymś podobnym, i obca i starsza kultura powoduje, że myśląc o tych wydarzeniach ze współczesnym rozumowaniem, będziemy stale zaskakiwani przebiegiem akcji, jednocześnie strona po stronie coraz bardziej rozumiejąc „jak to wszystko działa”.

Mimo historycznych i społecznych ograniczeń, tak samo jak przy okazji dwóch poprzednich tomów Clio pozwala sobie na niemałą dawkę pasującego, sytuacyjnie humoru. Pojawiają się tutaj postacie o bardziej luźnym podejściu do świata niż Kojuro i Masamune czy wreszcie powraca w dużo większej roli obecna w poprzednim tomie, a przeze mnie lubiana Kita Katakura.
Postać Kity wydaje się takim maksymalnym obiektem swobód działań, na jakie mogła potencjalnie sobie pozwolić wpływowa kobieta tamtych czasów. I chociaż pokrewieństwo z Kojuro i fabularna tarcza faktycznie dają jej przyzwolenie na jej mocno ekscentryczny i odważny jak na tamte czasy styl życia, to jednak postać ta w pełni rekompensuje to swoją wnikliwością, inteligencją i retoryką, uzupełniając tutaj całkowicie braki swojego brata, przez co jest ona postacią znacznie bardziej rozwiniętą niż jakiś suchy symbol feminizmu dodany tylko po to, by żeńska część czytelnicza miała swojego idola.

Sam Kojuro zaś dalej jest tym samym mocno poważnym i bezgranicznie lojalnym samurajem rodu Date, który za Masamune wskoczyłby w ogień (albo do chwiejącego się zamku który zaraz runie). I chociaż jego charakter stale ewoluuje i rozwija się dzięki życiowym lekcjom, to jednak u podstaw jest to ta sama postać którą znamy z pierwszego tomu. Targana wątpliwościami, niepotrafiąca się zdecydować co jest najlepsze dla jego młodego władcy, a przy tym zaniedbująca samą siebie, nie okazując należnego szacunku swojemu własnemu życiu.

I chociaż Drżenia Lata można czytać nawet nie znając dwóch poprzednich tomów, to jednak gorąco polecam, by przed sięgnięciem po ten tytuł dwa poprzednie tomy sagi Katarzyny Gucewicz również mieć za sobą. Pomaga to wtedy w pełnym zrozumieniu relacji Masamune-Kojuro a w szczególności daje chronologiczny obraz drogi jaką przeszedł Katakura.
Bez tego decyzja i sposób myślenia lidera rodziny Katakurów może zdezorientowanemu czytelnikowi wydać się niezrozumiały, a jego postać irytująca, co jest oczywiście spłyconym i nietrafionym wnioskiem. A ponieważ jest to najdłuższa ze wszystkich 3 książek (430 stron), to nie ma oczywiście sensu śledzić przygody postaci, do których nie czujemy empatii i nie możemy wczuć się w jej sytuację.

Dlatego Drżenia Lata należy traktować obowiązkowo jako kolejny rozdział historii którą znamy już z dwóch poprzednich tytułów. Wtedy to właśnie jesteśmy w stanie wynieść pełną satysfakcję ze śledzenia tej opowieści.
A ja sam wyczekuję już Tomu Czwartego, który oczywiście mam nadzieję że się pojawi! Świat w którym żyją i przeżywają swoje przygody, troski, porażki i sukcesy Kojuro Katakura i Date Masamune to piękny świat przeszłości i kuszącej odmienności, z którym człowiek nie chce się rozstawać.

"Drżenia Lata" Katarzyny Clio Gucewicz to już trzecia przygoda od tej pisarki, która w fabularyzowany sposób opisuje dzieje słynnego japońskiego lidera Date Masamune, a także jego najbardziej zaufanego i oddanego doradcy i przyjaciela zarazem, czyli Kojuro Kagetsuny.

Tak jak dorastają główni bohaterowie trzeciego tomu sagi o Masamune, tak samo rozwijają się problemy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ludzie jak bogowie” autorstwa H.G. Wellsa to książka z 1923 będąca zarówno radosną jak i przygnębiającą konkluzją na temat stanu naszej cywilizacji i całej rasy ludzkiej. I chociaż od pierwszego wydania tego tytułu minie niedługo równo 100 lat, to zawarte w niej spostrzeżenia i nadzieje są cały czas aktualne, nie tylko w naszej globalnej skali ale nawet przez pryzmat naszych lokalnych patologii i ignorancji.

Bohaterem tej opowieści jest pan Barnstaple, będący w zasadzie zwykłym dziennikarzem posiadającym żonę, dzieci i który jest skazany na codzienną, nudną egzystencję nie prowadzącą do żadnego ekscytującego punktu na horyzoncie.
Pan Barnstaple stwierdza w końcu, że chce udać się na potrzebny mu urlop i odpocząć samotnie od tego wszystkiego. Wyrusza więc pod tanim pretekstem w podróż po swojej rodzinnej Anglii jadąc swoim samochodem, nazywanym pieszczotliwie Żółtym Niebezpieczeństwem.

Nie dane jest mu jednak zajechać specjalnie daleko, bo już po kilkunastu godzinach zupełnie nagle pojawia się w alternatywnym świecie, do którego został sprowadzony wraz z grupką innych przypadkowych ludzi na skutek eksperymentu. Ów alternatywny świat okazuje się być najprawdziwszą, nieskalaną niczym paskudnym Utopią.

Tym dziwnym zrządzeniem losu pan Barnstaple, wraz z kilkoma innymi mieszkańcami Ziemi, wśród których znaleźli się m.in. politycy, ksiądz, francuski aktor ale także dwóch szoferów, chcąc nie chcąc przyjmują zaproszenie do świata jak ze snu, w którym postęp technologiczny i rozwój kulturowy odpowiada mniej więcej naszej Ziemi 3000 lat później, przez który to czas ludzie oddawali się nauce i samorozwojowi.

I na tej płaszczyźnie rozgrywa się właśnie cały dramat ale i zarazem nadzieja tej sytuacji.

Gdyż o ile Barnstaple jest zachwycony cywilizacją jaką osiągnęli mieszkańcy Utopii, i zawstydzony głupotą, próżnością i krótkowzrocznością własnego gatunku zaczyna marzyć o tym, by udało nam się kiedyś doścignąć osiągnięcia tego świata, to już jego towarzysze reprezentują sobą wszystkie najgorsze przywary ludzkości:

- Ksiądz Amerton to typowy nawiedzony kaznodzieja który jest przerażony tym, że Kościół jako instytucja nie istnieje w tym świecie i nie dyktuje ludziom sposobu w jaki mają żyć. Jest oszołomiony również brakiem instytucji małżeńskiej czy wielu ceremonialnych i nic nie znaczących symbolicznych praktyk, które służą jedynie do podkreślania statusu kasty duchownej która tutaj nie istnieje.

Amerton nie może zrozumieć, że Utopianie jak najbardziej żyją naukami ich odpowiednika Jezusa, ale nie potrzebują do tego księży, kościoła i całej instytucji, która żerowała by na ich strachu i dobrach. Jako człowiek ograniczony w swoim poglądzie i sztywno trzymający się obyczajom religijnym z Wielkiej Brytanii lat 20’tych, uważa wręcz Utopię za Piekło, mimo że właśnie to rzekome Piekło jest tym, do czego stworzenia nawoływał jego prorok.

- Pan Catskill zaś to próba przemycenia do historii postaci Winstona Churchill. Catskill jest samozwańczym przywódcą ludzkiej grupki na Utopii, który nie potrafi myśleć o cywilizacji w innym kontekście niż potęga zbrojna i patriotyzm. Nie docenia rozwoju technologicznego, empatycznego i praktycznego Utopii, ponieważ jest zaślepiony perspektywą tego, że jako lud żyjący w błogim dostatku, nie są w ogóle przygotowani na ewentualne widmo wojny czy epidemii, wynikające z tego, że tak zaawansowana cywilizacja już dawno zwalczyła wszelkie wirusy i zatraciła odporność.

Catskill to kolonizator w najbardziej odpychającej formie, który swoją dominację chce narzucać siłą, nie chce rozważać żadnej formy współpracy z tym światem i patrzy na niego niczym na Afrykański obszar do kolonizacji przez Wielką Brytanię.
Nie dostrzega przy tym, że Utopianie patrzą na ludzi jak na jaskiniowców, niegroźnych ze swoimi maczugami przeciwko ich technologii. Utopianie są życzliwi i mili dla Ziemiam bo tak nakazuje ich kultura i humanitaryzm, ale Catskill widzi w tym jedynie słabość, nie dostrzegając zaś w ogóle tego, jak łatwo on i jego planowana rewolucja mogą być zgładzone.

W książce przewija się też kilku innych Ziemskich towarzyszy pana Barnstaple, i na ogół są to osoby próżne, przesiąknięte swoim archaicznym sposobem myślenia i nie potrafiące myśleć inaczej niż kategoriami flag i usprawiedliwiania swoich morderczych zamiarów walką o dobro ojczyzny (na plus wyróżnia się tu postać Lady Stelli, ale brakuje jej motywacji do wyrażania swoich przmeyśleń).
Symboliczny jest moment, gdy Catskill planuje już podział Utopii na część przypadającą Anglii, USA oraz Francji, mimo tego, że z perspektywy Utopian wygląda to jak narada trzech mrówek o tym, jak podbić świat.

H.G. Wells jednak dzięki postaci Barnstaple i jego wspominanego co jakiś czas przyjaciela z dzieciństwa pokazuje, że nie wszyscy ludzie są przeżarci swoimi ambicjami, i są też tacy, którzy bezinteresownie chcieli by takie idee Utopii wcielać w życie.
Książka została napisana po roku 1918 czyli po zakończeniu I Wojny Światowej. Był to już okres gdy Wells obawiał się nadejścia drugiego konfliktu o takiej skali i chciał propagować wizję świata pokoju i zrozumienia, i to w tytule od razu widać.

Barnstaple dzięki wrodzonej ciekawości dostaje szczegółowe dane na temat tego jak ten świat funkcjonuje w praktyce i jakie mechanizmy musiały na przestrzeni 3000 lat być wprowadzone. Jest to świat naukowców, artystów i ludzi pracy oraz czynów, mogących realizować swoje pracy i idee, bo mecenat jest tutaj czymś absolutnie naturalnym, a jedne osiągniecia prowokują kolejne pokolenia ludzi do dalszych prac.

Są tutaj swoiste wskazówki od autora skierowane do czytelników na temat tego, jak widziałby idealną ścieżkę ku lepszemu jutru.
Z kolei zachowanie egoistyczne, agresywne i przywodzące na myśl Wieki Ciemne są tutaj bez żadnej przeciwwagi wtłaczane w słowa i czyny takich osób jak Catskill właśnie.

Autor nie sili się nawet na to, byśmy jakąś sympatią i zrozumieniem darzyli jego czy osobę księdza Amertona. Chociaż ich zachowania i nawyki są jednoznacznie nieprzystające do wizji świata zrozumienia, to jednak postacie te nie wykazują żadnej refleksji ani głębszych przemyśleń moralnych, byle by tylko trwały w swoich konserwatywnych poglądach które można krytykować do końca lektury.

To niestety ten charakter stylu Wellsa który musimy zaakceptować decydując się na sięgnięcie po ten tytuł - jest to swoisty manifest który chce wybrzmiewać jak najbardziej w całej swej doniosłości, nawet kosztem jednowymiarowych charakterów będących tu obecnych.

Idee reprezentowane przez Utopian są bliskie mojemu sercu i większość z nich dalej jest aktualna i chciało by się, by faktycznie weszły w życie na masową skalę. Mimo to, Wells jest cały czas człowiekiem swojej epoki, i w jego świecie Utopii chociażby wątek homoseksualnych związków czy rasowo mieszanych jest praktycznie w ogóle niepodejmowany, co pokazuje, że dla Wellsa nawet świat odległej przyszłości nie zaakceptował pewnych zjawisk, co oczywiście z dzisiejszej perspektywy bawi, ale trzeba mieć cały czas na uwadze datę wydania książki, a nie doszukiwać się tu jakieś celowej złośliwości autora.

Ludzie jak bogowie okazały się dla mnie bardzo przyjemną lekturą z rodzaju marzeń sennych. Świat przedstawiony przez autora, pomimo pewnych niedomówień i perspektywy sprzed prawie 100 lat, w dalszym ciągu wygląda jak coś, czemu chce się kibicować i pragnąć mieszkać w takim świecie.

Potem jednak następuje pobudka i refleksja nad tym, jak wciąż daleko jesteśmy jako społeczność by zdobyć się na taką rzeczywistość. Ba, patrząc na sytuację w tylko naszym kraju i podejście do takich tematów jak aborcja, w których zbyt decydującą rolę ma instytucja kościelna – tak przecież krytykowana i szydzona poprzez postać duchownego Abertona – to ciężko nie odnieść wrażenia, że od 1923 roku, czyli od momentu debiutu książki, w pewnych aspektach w ogóle przez te niespełna 100 lat nie zrobiliśmy żadnego postępu, a wręcz się nawet cofamy.

"Ludzie jak bogowie" to fantastyczna lektura na tak niespokojne czasy jak nasze, która pokazuje, że jako ludzkość możemy dążyć do czegoś wspaniałego, do świata tolerancji, pokoju i szacunku dla nauki i sztuki.
Jest ona pisana co prawda bezpośrednio i raczej infantylnie, ale czyż nie na tym polegają właśnie senne marzenia, które potrafią być bodźcem do realizowania tych szalonych i pozornie niemożliwych do zrealizowania idei?

„Ludzie jak bogowie” autorstwa H.G. Wellsa to książka z 1923 będąca zarówno radosną jak i przygnębiającą konkluzją na temat stanu naszej cywilizacji i całej rasy ludzkiej. I chociaż od pierwszego wydania tego tytułu minie niedługo równo 100 lat, to zawarte w niej spostrzeżenia i nadzieje są cały czas aktualne, nie tylko w naszej globalnej skali ale nawet przez pryzmat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Cienie Północy” to drugi z aktualnie trzech dostępnych tomów autorstwa Katarzyny Clio Gucewicz, których akcja zostaje umiejscowiona w historycznej Japonii XVI wieku.

Fabuła Cieni Północy kontynuuje losy Date Masamune, czyli kilkuletniego spadkobiercy rodu Date oraz kilkanaście lat od niego starszego wiernego ochroniarza, przyjaciela i wojownika w jednej osobie – Katakury Gaketsuny, zwanego Kojuro.

Tak jak w Księżycowym Bliznach nacisk fabularny był położony na początek ich znajomości, poznawanie samego siebie oraz wspólne przechodzenie przez pierwsze kryzysy, tak w przypadku kontynuacji mamy już możliwość zahaczyć o wątki polityczne z innymi regionami, konflikty, próbę zamachu oraz spiski we własnej rodzinie.
Bontenmaru ma w tej historii 9 lat, i chociaż dalej jest dzieckiem, to wykazuje już coraz większe ambicje i snuje swoje pierwsze polityczne plany. Jednocześnie zaś inne osoby coraz bardziej zaczynają interesować się nim, posiadając względem niego zarówno przyjacielskie intencje jak i te złowieszcze.

Wszystko to sprawia, że Kojuro praktycznie od pierwszych stron powieści ma ręce pełne roboty, i musi stale nad sobą pracować chcąc odnaleźć się w tym nieprzyjaznym dla dzieci władców świecie, a już tym bardziej dla ich wiernych samurajów.

Pomimo pojawienia się tych wszystkich ciemnych oblicz tamtejszej epoki, Cienie Północy wiernie podążają sposobem narracji i akcentami za tym, co stanowiło o sile Księżycowych Blizn. Relacja Kagetsuny oraz młodego Masamune w dalszym ciągu jest tu na pierwszym planie, i to właśnie myśli i uczucia młodego lidera rodu Katakurów prowadzą nas przez całą, trwającą 400 rozdziałów historię.

Kagetsuna jak już wspomniałem wyżej, po raz pierwszy napotyka się na bezpośrednich wrogów przyszłego władcy Date, i jego do tej pory sielankowe 4 lata u boku Masamune zostają brutalnie przerwane.
Dalej sprawy nie mają się wcale lepiej, ponieważ Date stają przed obliczem wojny, sam bohater zaś staje przed faktem, jakim jest zbyt mocne przywiązanie do swojego młodego pana i praktycznie brata, przez co nie potrafi zachować zimnej krwi, co w dalszej perspektywie może prowadzić do nieszczęścia.

Jakby tego wszystkiego było mało, w pałacu szery się spisek wymierzony w starszego z synów Terumune, władcy Date. Co gorsza zaś, w spisek ten bezpośrednio jest zamieszana osoba z najbliższego otoczenia dziecka.

W perspektywie tak szybko zmieniającej się sytuacji i poważnych zagrożeń jakie czyhają na nasz duet wojownika i młodego władcy, Kagetsuna musi nauczyć się być gotowym do walki z wrogiem uzbrojonym w miecz, który może czaić się dosłownie w kącie, ale musi też potrafić opuścić swojego pana w celu medytacji nad samym sobą – a to jak łatwo się domyśleć nie jest coś, z czym przyjdzie mu się łatwo pogodzić.

Z tego też powodu, Clio w drugim tomie udaje się do znanej już z pierwszego tomu silnej warstwy psychologicznej dodać drugą, bazującą bardzo na realiach polityki tego okresu historycznego Japonii jak i militariach.

W dalszym ciągu nie mamy tutaj wglądu w pole bitwy dwóch armii – jedyne bitwy na przestrzeni Cieni Północy toczą się z dala od obecności obu bohaterów, więc nie mamy żadnego podglądu na nie, a jedynie poznajemy ich rezultat po wszystkim. Mimo to, autorka nie stroni od opisów pojedynków na jakie chcąc nie chcąc skazany jest Kojuro, a które kończą się zazwyczaj śmiercią jego wroga. Z tego też powodu, osoby którym brakowało takich momentów w Księżycowych Bliznach na pewno je docenią.

Tak samo wątek zasadzek, skrytobójców czy oddziałów uzbrojonych w arkebuzy to zarazem ukłon w stronę fanów takich klimatów jak i możliwość wprowadzenia tych obecnych historycznie aspektów, które ze względu na kameralniejszy wydźwięk pierwszego tomu, nie miały szans na wprowadzenie.

Szczęśliwie jednak, ta nowa warstwa nie wpływa na osłabienie i zepchnięcie na dalszy plan relacji i psychologii. Nie jest to oczywiście nic dziwnego biorąc pod uwagę zainteresowania autorki, dlatego osoby które szczególnie polubiły Sagę o Masamune za takie rzeczy, mogą śmiało sięgać po kolejną cześć, i od razu poczują się jak ryba w wodzie!

Szczególnie, że jednym z przesłań Cieni Północy jest możliwość znalezienia drugiej osoby, która pomoże nam w naszych trudach i swoistej misji. Dla młodego Kagetsuny tą życiową misją jest oczywiście służba Date a w szczególności gotowość do oddania życia za jego przyszłego władce.
I tutaj właśnie na scenę wkracza nowa postać w historii, będąca jednocześnie ukłonem w stronę żeńskiej części czytelników.

Tym miłym ukłonem jest postać siostry Kagetsuny, która jako niezależna, wytrenowana i inteligentna kobieta, nie posiadająca potrzeby wiązać się z żadnym samurajem, na pewno zjedna sobie wiele fanek (ale fanów również!) ponieważ jest autentycznie ciekawa i wraz ze swoim bratem i Bontenmaru tworzą wspaniałą trójstronną relację na kształt rodziny, i można jedynie żałować, że wydarzenia te rozgrywają się niestety stosunkowo późno w książce.

Innym rodzajem dobrze napisanej postaci kobiecej jest żona pana Terumene – pani Yoshihime. To jednak jest już zupełne przeciwieństwo siostry Kagetsuny, kobieta myśląca zupełnie egoistycznymi i samolubnymi kategoriami. Jednocześnie jednak jest bardzo naturalna w tym co robi, kontynuując naturalnie swoją rolę z Księżycowych Blizn, przez co lubiłem jej interwencje w historii, gdyż zawsze prowadziło to do jakiegoś większego wydarzenia czy chaosu, w którym skutecznie wytrącała Kojuro z równowagi, testując jego cierpliwość.

W Cieniach Północy nie brakuje też innych przewijających się regularnie postaci, jak dwaj towarzysze-samuraje Katakury, czy dobrze znany z poprzedniego tomu nadworny lekarz rodu Date.
Są to postacie dobrze wpisane w swoją epokę i uzupełniające bohatera o brakującą mu wiedzę czy punkt widzenia, przez co potrafi on naturalnie, dzięki rozmowom z innymi, nakreślać swoje obecne stanowisko czy zwyczajne obawy.

Druga książka Katarzyny Clio Gucewicz jest więc świetną kontynuacją opowieści rozpoczętej w pierwszym tomie. Otrzymujemy nowe, oczekiwane elementy które nie miały szans należycie pojawić się wcześniej jak i rozwinięcie tego, za co tak przyjemnie śledziło się Księżycowe Blizny.

Czujemy, że historia dorasta tu wraz z bohaterami i niebezpieczeństwem staje się drugi człowiek uzbrojony w ostrze czy czyjaś nie życzliwa wola, a nie tylko choroba jak poprzednio. Jednocześnie jednak, to dalej okno na świat dawnej Japonii i ery wojowników, władców i walk o lenna i wpływy. Wszystko jednak wciąż podane jest w tak przystępnej formie, że można sięgać do tego tytułu bez żadnej specjalnej wiedzy o historii tego kraju czy tamtejszej kulturze.

Jeżeli więc byliście kupieni pomysłem i narracją zaproponowaną przez autorkę w pierwszym tomie, to nie pozostaje wam nic innego, jak sięgnięcie po Cienie Północy. Na pewno się nie rozczarujecie historią prowadzoną w tej części, doceniając jednocześnie nowe pomysły i elementy w tej trochę dłuższej niż poprzednio przygodnie. Polecam!

„Cienie Północy” to drugi z aktualnie trzech dostępnych tomów autorstwa Katarzyny Clio Gucewicz, których akcja zostaje umiejscowiona w historycznej Japonii XVI wieku.

Fabuła Cieni Północy kontynuuje losy Date Masamune, czyli kilkuletniego spadkobiercy rodu Date oraz kilkanaście lat od niego starszego wiernego ochroniarza, przyjaciela i wojownika w jednej osobie – Katakury...

więcej Pokaż mimo to