-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik242
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2019-07-18
2019-07-06
„Jowita” Zachariasza Suchodolskiego to wyczekiwany przeze mnie debiut. Jako czytelniczka bloga Podwieczorek u Morfeusza i znajoma autora z grupy książkowej byłam bardzo ciekawa fabuły i formy tej powieści. Nie zawiodłam się. Treścią tej książki jest historia młodego mężczyzny, poznajemy go w chwili, gdy ma osiemnaście lat i wyrok dożywocia na swoim koncie.
Wkraczamy w akcję książki jak do lasu, najpierw z ciekawości, a potem już tyle szczegółów nas przyciąga, że nie możemy przestać czytać. Poznajmy Karola – bardzo młodego skazanego, który próbuje zaaklimatyzować się w więzieniu ( jeśli w ogóle jest to możliwe).
Narracja trzecioosobowa opisuje jego pobyt w więzieniu - wprowadza dystans do postaci głównego bohatera, zmienia się w pierwszoosobową we fragmentach pisanych w pamiętniku, reminiscencji. Wtedy wcielamy się w głównego bohatera, czujemy jak on, przeżywamy to co on.
Fabuła jest liniowa, przeplatana wspomnieniami, które pomagają czytelnikowi zapoznać się z przyczyną obecnej sytuacji Karola. Porcje informacji są precyzyjnie wydzielane czytelnikom.
Autor świetnie prowadzi akcję, trzyma w napięciu, dawkuje nam napięcie. Prezentuje sprawność języka, której mogłoby mu pozazdrościć wielu znanych już autorów. Kilkukrotnie zachwycił mnie zdaniami jakie konstruuje. Chciałabym umieć tak pisać. Naprawdę gratuluję!
Książka jest dobrze napisana, opowieść prosta, ale nie nazbyt prosta. Bohaterowie wiarygodni, nieprzegadani. Żeby nie było nazbyt słodko, z tym nadmiarem pochwał, zauważyłam, że autor nie umiał sobie poradzić na końcu książki. Zakończenie napisane jakby w pośpiechu, żeby szybciej skończyć, wydało mi się bez pomysłu, bez tej refleksji, która moim zdaniem powinna pozostać w czytającym. W zakończeniu zabrakło mi głębi przemyśleń bohatera, poczułam do niego wstręt, zobaczyłam go takim samym jak jego koledzy z celi. Dotarło do mnie, że nigdy nie wyszedł poza swoje egocentryczne fantazje, nie spróbował nawet zrozumieć Jowity, nie dość mocno dotarła do niego groza własnych czynów. Być może tego mi brakowało najbardziej - przerażenia, rozpaczy, autentycznej autodestrukcji bohatera. Ale to z kolei moja wizja, autor miał prawo do swojej.
Książka „Jowita” jest znakomitym debiutem i serdecznie ją polecam.
Lektura lekka, szybko się czyta, dobrze napisana. Polecam!
„Jowita” Zachariasza Suchodolskiego to wyczekiwany przeze mnie debiut. Jako czytelniczka bloga Podwieczorek u Morfeusza i znajoma autora z grupy książkowej byłam bardzo ciekawa fabuły i formy tej powieści. Nie zawiodłam się. Treścią tej książki jest historia młodego mężczyzny, poznajemy go w chwili, gdy ma osiemnaście lat i wyrok dożywocia na swoim koncie.
Wkraczamy w...
2019-03-25
Jedyna rzecz, która ciśnie mi się na usta po przeczytaniu to: Arcydzieło. Nim skończyłam czytać książkę widziałam wspaniały film będący ekranizacją tej powieści z niezrównaną Tildą Swinton. Film, który spodobał mi się jest naprawdę niczym przy książce. Powieść Woolf, choć niewielka ( 224 strony) jest jak perski kobierzec, bogata treścią, formą ( jak ona pisze! Ukłony dla tłumacza Tomasza Bieronia).
Na tylnej okładce znajdziemy opis, który mówi, że „Orlando” jest powieścią o wielowiekowym polowaniu na dziką gęś- klasyczny symbol poezji. Śledząc losy głównej postaci od czasów elżbietańskich aż po rok 1928.
Dla mnie jednakże to książka o tożsamości, o wewnętrznym poszukiwaniu, fascynująca poprzez motywy przemian, nie chcę zdradzać fabuły, bo to karygodne, ale napisze tylko, że książka ta ma w sobie coś z awanturniczych powieści osiemnastowiecznych, jednocześnie tchnie romantyzmem, jej autorka zawarła w niej duchy wielu epok, a zrobiła to po mistrzowsku. To jest książka, która ma wiele warstw i znaczeń, należy ją czytać po wielokroć, jest jak wiersz angielskich poetów metafizycznych.
Zachwycające opisy miejsc, zdarzeń, wszystko oddane z zegarmistrzowską precyzją, by znowu innym razem wspiąć się na tak duży stopień ogólności, że czytelnik rozgląda się zadziwiony, otoczony mgłą, nie rozumiejąc co się dzieje ani dlaczego. Tajemnica- to ( nie licząc wspaniałej formy) jest sedno tej książki. Ta powieść przeniknięta jest tajemnicą, nie wiemy dlaczego nasz główny bohater nie starzeje się setki lat, nie wiemy dlaczego dotykają jego i świat w którym żyje przemiany. Virginia Woolf bardzo szczegółowo, przeżywa z Orlando każdą chwilę, do tego stopnia intensywnie, że czytając wręcz organoleptycznie doświadczamy tego co bohater. Ta książka jest zmysłowa, ale w żadnym wypadku nie jest erotyczna. Virginia Woolf pisze wszystkimi zmysłami, totalnie, czyta się ją chciwie, z poczuciem niedosytu na końcu. Jej proza jest gęsta, malarska, z nadzwyczajnym wyczuciem buduje nastroje, oddaje uczucia.Bohater jest bardzo samotny, wręcz można powiedzieć wyizolowany, zatem wszystkie jego emocje wydają się zintensyfikowane.
Nie mam słów by opisać to jak się czuję po tej lekturze. Polecam to zbyt mało powiedziane!
Jedyna rzecz, która ciśnie mi się na usta po przeczytaniu to: Arcydzieło. Nim skończyłam czytać książkę widziałam wspaniały film będący ekranizacją tej powieści z niezrównaną Tildą Swinton. Film, który spodobał mi się jest naprawdę niczym przy książce. Powieść Woolf, choć niewielka ( 224 strony) jest jak perski kobierzec, bogata treścią, formą ( jak ona pisze! Ukłony dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-25
„ Nośnik to ciało, powiedziała Salome. „To ono czyni nas ludźmi. To ono pozwala nam ewoluować i rozumieć. To ono stanowi ośrodek naszej duchowej pracy. Nienawiść lub lęk wobec ciała wiodą nas do piekła. Piękno i godność ciała są odzwierciedleniem piękna i godności tego czego w nas nie widać. Czcić własne ciało, znaczy czcić własną duszę. Pracować nad ciałem to pracować nad tym co niewidzialne. Pracować powinniśmy nad trzema elementami: ciałem, emocjami i uwagą. Ale wszystko zaczyna się od ciała” ( „Lśnij, morze Edenu”, Rebis 217, str 659)
To druga książka, Ibaneza która przeczytałam w tym miesiącu, wymagała oda ode mnie zarówno dużo czasu jak i cierpliwości, bo akcja rozwijała się wolno i raz po raz byłam bliska porzucenia jej lektury. To bez wątpienia najgrubsza książka, która czytałam ostatnio, liczy aż 812 stron!
Zacznę od słów krytyki. Okropna okładka, bez pomysłu, miałabym mnóstwo obrazów, które dalece bardziej pasowały by do tej książki i mogłyby stać się okładką. Autor okładki zapewne przeczytał tylko streszczenie podrzucone przez wydawcę. Ten ostatni też się szczególnie nie wysilił, bo wobec trudnego do ujęcia w słowa bogactwa tej lektury, na tyle okładki czytamy takie słowa:
„Wielowątkowa, zręcznie napisana powieść, swoisty miks „Dzikich detektywów Bolano”, „Władcy much” Goldinga, „Burzy” Szekspira i...serialu „Zagubieni””
Bez wątpienia można znaleźć podobieństwa w dziele Ibanieza z wyżej wymienionymi pozycjami, ale można znaleźć też dużo więcej podobieństw, mnie samej uderzyła erudycja autora i fantastyczna meta - wyobraźnia, bo on wielokrotnie wzbija się na kolejne poziomy mapowania wyspy i jej mieszkańców, uzyskując coraz to nowe obrazy, z których każdy zmienia zupełnie ogląd sytuacji i nadaje nowe znaczenie losom bohaterów.
Ta książka jest jak umysł geniusza, który sam się w nim zgubił, opisywana wyspa jest umysłem, umysłem autora i czytelnika. Dojdziesz w niej, tam gdzie cię twój umysł zaprowadzi, przeżyjesz to co w nim znajdziesz, doświadczysz najgłębszych poziomów siebie, tak jak bohaterowie, którymi są rozbitkowie po katastrofie samolotu. To bardzo liczna i różnorodna grupa ludzi, zmuszona przeżyć na wyspie, na której nic nie jest takie jakim się wydaje. Ten element fantazji sprawia, że książka „Lśnij, morze Edenu” nie jest trillerem psychologicznym, choć ma cechy tego gatunku, ale metafizyczną baśnią. Wiele wątków, bogactwo postaci, filozofia ukryta na każdym kroku- tworząca nawarstwiające się poziomy rozumienia mnie przywodzą na myśl „Sagę Hyperiona” Dana Simmonsa. Wyspa Czyśćcowa - jak jest nazywana w pewnym momencie, stanowi inną planetę, na którą nie da się trafić przypadkowo i w której wszystkie prawa natury i możliwości zachodzące są w istocie odzwierciedleniem umysłu nie tyle tajemniczego pana Pohoji, co samego poznającego, każdego z rozbitków. To powieść wielu opowieści, niektóre wydawały mi się irytujące, inne mnie zachwyciły. Jak każda tak obszerna powieść jest trochę nie równa, ale wspinałam się po tej książce jak po górze, by sięgnąwszy szczytu doświadczyć olśnienia, tym co zobaczyłam.
Tak, zdecydowanie warto przeczytać „ Lśnij, morze Edenu” choć nie jest to książka nowatorska i co chwilę mamy poczucie, że już to kiedyś czytaliśmy czy słyszeliśmy. Ona jest jak mozaika złożona z dobrze znajomych części, tworząca jednak arcydzieło, zaskakujące i piękne, które tylko widziane z daleka odkrywa swoje tajemnice.
Parę słów warto wspomnieć o autorze, Hiszpan, urodzony w 1961 roku, poeta, który jest także muzykiem i czytając czujemy zarówno poezję, jak i muzykę. To książka nie dająca łatwych odpowiedzi, zadająca pytania, czasami włócząca czytelnika po meandrach własnej głowy. Rodzaj gry z naszymi poglądami, przekonaniami, wierzeniami, gry mającej na celu… nie zdradzę zbyt wiele, sami się przekonajcie. Początkowo cały czas się przeciw niemu buntowałam, widziałam masę mankamentów tej powieści, zachowywałam się jak bohaterowie- rozbitkowie wściekli na swój los. Kiedy zobaczyłam to podobieństwo pomyślałam; A może to jednak dokądś prowadzi? I poszłam gdzie mnie poniosły oczy... zaufałam autorowi.
Trzeba tę książkę czytać intuicją, sercem...logiczny umysł może doświadczyć traumy analizując to szalone dzieło.
Serdecznie zachęcam, myślę, że ja przeczytam ją jeszcze nie raz.
„ Nośnik to ciało, powiedziała Salome. „To ono czyni nas ludźmi. To ono pozwala nam ewoluować i rozumieć. To ono stanowi ośrodek naszej duchowej pracy. Nienawiść lub lęk wobec ciała wiodą nas do piekła. Piękno i godność ciała są odzwierciedleniem piękna i godności tego czego w nas nie widać. Czcić własne ciało, znaczy czcić własną duszę. Pracować nad ciałem to pracować nad...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-12-28
Książka ta została mi polecona jako opowieść o niewidomej pisarce i Szkotce, profesorce uniwersyteckiej z Zespołem Aspergera i ich trudnej przyjaźni. Ponieważ z osobistych przyczyn interesują mnie książki gdzie mówi się o Zespole Aspergera sięgnęłam po nią. Pierwsza połowa książki dłużyła mi się niemiłosiernie, nie wiem, czy to jest specyfika książek pisanych przez osoby niewidome ( autorka i równocześnie jedna z bohaterek, bo to książka autobiograficzna, jest niewidoma od urodzenia)? W zasadzie to relacja, coś co ma bliżej do reportażu niż literatury pięknej. Konkretna, odarta z uczuć historia - taka wydała mi się początkowo, jakby autorka nie miała talentu literackiego albo podobnie jak niewidomi ustalała punkty orientacyjne i przesuwała się po prostej od jednego do drugiego takiego punktu. Muzyk by powiedział, że „gra po czarnych”. To męczące dla słuchacza i dla czytelnika.
Dopóki działania Hani- głównej bohaterki i autorki były na pierwszym planie „Tandem w szkocką kratę” stanowił dla mnie lektura sztywną i nieciekawą, kiedy w drugiej części na pierwszy plan wysunęła się postać ekscentrycznej pani profesor Helen z Glasgow akcja ruszyła z miejsca i ta dynamika utrzymała się aż do końca. Książkę wydało wydawnictwo „Credo”, autorka dużo pisze o swojej religijności, w zasadzie ta religijność czyni postać Hani wyrazistą, bo poprzez opisywane zdarzenia trudno jest ją sobie wyobrazić jako człowieka z krwi i kości. Obie bohaterki łączy niepełnosprawność i dodatkowo praca dla osób niepełnosprawnych. Helen tworzy wynalazki udogadniające życie niewidomych i osób głuchych, Hania pracuje w Fundacji zajmującej się pracą na rzecz osób niepełnosprawnych. Rozdział po rozdziale poznajemy perypetie Helen w kraju nad Wisłą, a poznając je dowiadujemy się coraz więcej o tym czym jest Zespół Aspergera dla dorosłej osoby ( jest na ten temat bardzo mało publikacji) i jak utrudnia jej to funkcjonowanie w społeczeństwie.
Znalazłam kilka wartościowych stron „Tandemu w szkocką kratkę”- nie jestem pewna czy można ją nazwać powieścią - pokazuje świat ludzi dotkniętych różnymi niepełnosprawnościami, ich emocje i trudny z jakimi spotykają się każdego dnia, to zupełnie nieznana mi perspektywa. Otwiera oczy. Po drugie niezwykłe jest zderzenie dwóch religijności - Helen, ortodoksyjnej Żydówki i Hani, katoliczki poważnie zaangażowanej w swoją wiarę. Na samym końcu wymienię, choć może powinnam to napisać na pierwszym miejscu, studium ich przyjaźni - nie łatwej- wymagającej od obu stron nie tylko przekroczenia własnej strefy komfortu, ale i ograniczeń wynikających z niepełnosprawności. Można odnieść wrażenie, że Helen wymaga od Hani rzeczy niemożliwych, a Hania ma czasami wielkie problemy by zaakceptować „dziwactwa” swojej szkockiej przyjaciółki.
Wszystkie zdarzenia opisane w książce zdarzyły się naprawdę.
To ciekawa pozycja, inna niż większość czytanych przeze mnie. Polecam szczególnie zainteresowanych tematem niepełnosprawności.
Książka ta została mi polecona jako opowieść o niewidomej pisarce i Szkotce, profesorce uniwersyteckiej z Zespołem Aspergera i ich trudnej przyjaźni. Ponieważ z osobistych przyczyn interesują mnie książki gdzie mówi się o Zespole Aspergera sięgnęłam po nią. Pierwsza połowa książki dłużyła mi się niemiłosiernie, nie wiem, czy to jest specyfika książek pisanych przez osoby...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-12-28
To nie jest romantyczna książka o miłości, zamiast słodkich historii znalazłam tam odwieczne pytania o człowieczeństwo, o prawo do ingerencji w naturę? O kondycje człowieka? Co sprawia, że jesteśmy ludźmi: miłość, sztuka, wolność?
To historia, która zaczyna się w osobliwej elitarnej szkole, początkowo są to opowieści o przeszłości bohaterów, zwyczajne, a jednak ważne. Drobne przeżycia, które wywierają wpływ na nasze relacje z innymi, wspomnienia, lęki. Narratorką jest dorosła Kath, która snuje opowiadania o czasach szkolnych. Po pierwszych stu stronach pomyślałam: „Ta książka to coś jak „Buszujący w zbożu””.
Bardzo się pomyliłam, im więcej dowiadujemy się o szkole z internatem w Hailsham, tym bardziej włos jeży się nam na karku. Zaczyna być mrocznie i dalej tylko to wrażenie będzie się nasilało. Ludzkie uczucia, subtelne relacje, niewinne problemy, nadzieje wszystko to zmienia się wraz z dojrzewaniem trójki bohaterów Kath, Ruth i Tommy’ego. Dojrzewaniem do wiedzy i prawdy.
„Nie opuszczaj mnie” ukazała się w 2005 roku, to futurystyczna fikcja albo świat alternatywny, przynajmniej taka mam nadzieję. Jest piękna, mocna, momentami bezlitosna (ten sposób przedstawienia kojarzy mi się z „Podręczną” Atwood), jakby sięgała gdzieś bardzo, bardzo głęboko ze swoim pytaniem o to kim jest człowiek, co czyni go lepszym, co czyni człowieka człowiekiem?
Nie chcę ujawnia zbyt wiele fabuły, bo mistrz Ishiguro kilka razy mnie zadziwił w trakcie lektury i nie pozbawię was dreszczyku zaskoczenia.
Literatura najwyższych lotów, pod każdym względem. To bardzo smutna książka, ale z pewnością jedna z najlepszych jakie w tym roku czytałam.
Nasuwa mi się też analogia do filmu „Atlas chmur” i jednej z przedstawionej tam wizji przyszłości. Na podstawie książki „ Nie opuszczaj mnie” nakręcono film, który miał swoją premierę w 2011 roku.
Boję się tej wizji, którą opowiada Kazuo Ishiguro, mogę mieć tylko nadzieję, że się nie spełni.
Polecam prozę Kazuo Ishiguro, a szczególnie „Nie opuszczaj mnie”
To nie jest romantyczna książka o miłości, zamiast słodkich historii znalazłam tam odwieczne pytania o człowieczeństwo, o prawo do ingerencji w naturę? O kondycje człowieka? Co sprawia, że jesteśmy ludźmi: miłość, sztuka, wolność?
To historia, która zaczyna się w osobliwej elitarnej szkole, początkowo są to opowieści o przeszłości bohaterów, zwyczajne, a jednak ważne....
2018-11-20
Ostatnia książka autobiograficznego z cyklu o Zeze. Właściwie trudno nazwać ją powieścią, to raczej nowelka (83 str.), impresja poświęcona przybranemu ojcu chłopca i krótkiemu czasowi, kiedy wraca on po przerwanych studiach medycznych do domu. Nie jest tak pasjonująca jak poprzednie dwie części, trochę nawet rozczarowuje. Bohater się postarzał ( ma już dziewiętnaście lat!) i wyobraźnia już nie modeluje jego życia, teraz liczą się dziewczyny, pływanie i odnalezienie swojej drogi. Z tym ostatnim jest najtrudniej, zwłaszcza gdy w duszy gra indiański zew pchający ku morzu i dzikiej naturze, a niespokojne myśli każą kwestionować racjonalne rozwiązania.
Najładniejsza w książce „Na rozstajach” jest opowieść o rodzącej się miłości przybranego syna do ojca, który go przygarnął (w poprzedniej części chłopiec buntował się przeciw niemu).
Vasconselos - mistrz opisywania emocji - delikatnie przemyca w pozornie zwyczajnych dialogach drobinki uczuć, które budują nastrój.
Żałuję, że w Polsce ukazały się tylko trzy książki tego autora, w krajach łacińskich jest on bardzo popularny. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że doczekam tłumaczeń innych jego powieści.
Ostatnia książka autobiograficznego z cyklu o Zeze. Właściwie trudno nazwać ją powieścią, to raczej nowelka (83 str.), impresja poświęcona przybranemu ojcu chłopca i krótkiemu czasowi, kiedy wraca on po przerwanych studiach medycznych do domu. Nie jest tak pasjonująca jak poprzednie dwie części, trochę nawet rozczarowuje. Bohater się postarzał ( ma już dziewiętnaście lat!)...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-17
To jeden z moich ulubionych autorów, takich, którego książki zabrałabym na wyspę bezludną i czytała wiele razy, wzruszając się i przeżywając je tak samo mocno za każdym razem. Bo to literatura emocjonalna, pisana sercem. Ci, którzy czytali „Moje drzewko pomarańczowe” znają już głównego bohatera tego cyklu – chłopca imieniem Zeze, dziecko o wielkiej wyobraźni i złotym sercu. Nie wiem jak robią to autorzy iberoamerykańscy, ale w większości mają taką zdolność, że czytając ich powieści czuję się zanurzona w życie bohaterów, nie mam poczucia bycia obserwatorem, doświadczam ich życia w pełni, mocno, czując wszystkie emocje, od smutku, bezradności, po złość, czy radość. Osobiście uważam, że to cecha dobrej prozy - możliwość wniknięcia w świat książki tak głęboko, że trudno wrócić do własnej rzeczywistości. Z takiej książki wychodzi się kilka dni ( nie można wtedy czytać nic innego, nieustannie się myśli i żyje jeszcze nią). Nazywam to książką pełnokrwistą.
W „Rozpalmy słońce” Zeze jest już chłopcem kilkunastoletnim, wychowuje się w przybranej rodzinie, ale większość czasu spędza w szkole prowadzonej przez zakonników. Jak zwykle psoci, co niemiara i zdarzają mu się najróżniejsze przygody. To historia dojrzewania, nie ciała ale serca, a może duszy Zeze. Poznamy w niej czarodziejską ropuchę i filmowego gwiazdora, który stanie się iluzorycznym tatą głównego bohatera. Podobnie jak w książce „Moje drzewko pomarańczowe” fantazja chłopca pomaga mu przetrwać w ciężkich chwilach i choć jego życie bardzo się zmieniło wciąż jeszcze czuje się niechcianym indiańskim dzieciakiem, po którym można się spodziewać wszystkiego najgorszego. Podoba mi się jak ukazana jest specyfika tamtego czasu i miejsca - akcja toczy się w latach trzydziestych w niedużym mieście w Brazylii. W przeciwieństwie do „Mojego drzewka pomarańczowego” druga powieść z tego cyklu jest o nadziei, przyjaźni, znalazłam w niej bardzo dużo ciepłych obrazów, jest mniej dramatyczna.
Czytając „Rozpalmy słońce” to śmiałam się, to płakałam. Ta książka nie pozostawia obojętnym, jeśli ktoś ma duszę dziecka będzie nią oczarowany, myślę, że ona jest adresowana do takich dorosłych, którzy nigdy nie przestali widzieć sercem. Nie chcę zbyt wiele o niej pisać, szczerze polecam, sięgnijcie po tę książkę, a losy Zeze was zauroczą.
To jeden z moich ulubionych autorów, takich, którego książki zabrałabym na wyspę bezludną i czytała wiele razy, wzruszając się i przeżywając je tak samo mocno za każdym razem. Bo to literatura emocjonalna, pisana sercem. Ci, którzy czytali „Moje drzewko pomarańczowe” znają już głównego bohatera tego cyklu – chłopca imieniem Zeze, dziecko o wielkiej wyobraźni i złotym sercu....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-15
Tokarczuk wydaje się być pisarką, która mnie dotąd nie zawiodła. Jej powieść „E.E.”, której akcja toczy się na początku dwudziestego wieku, w czasach szczególnie przeze mnie ulubionych, kiedy kwitła moda na spirytyzm, okultyzm i seanse domowe, tym razem podejmuje temat dla siebie nie typowy, a mianowicie fenomen mediumistyczny młodej panienki - Erny Eltzner. Historia toczy się w niemieckim Wrocławiu. W rodzinie przedsiębiorczego fabrykanta branży tekstylnej jedna z jego licznego potomstwa zaczyna nagle widzieć duchy. Jej matka, z pochodzenia Polka, osoba wrażliwa i artystycznie uzdolniona postrzega w tym nagłym objawieniu dar od Boga. Wokół młodej Erny zaczynają gromadzić się ludzie zainteresowani spirytyzmem, a także ci, którzy traktują dziewczynę jak ciekawy przypadek medyczny.
Książkę czyta się szybko i łatwo ( raptem 206 str), doskonały styl pisarski, plus wiedza na temat opisywanych czasów dawały mi momentami silne skojarzenia z książką Reymonta „Wampir”, która czytałam nie tak dawno, a której autor jak już wspominałam sam uczestniczył w podobnych spotkaniach.
Oprócz pierwszoplanowych postaci urzekły mnie bliźniaczki - młodociane czarownice- siostry Erny. Powieść przybliża opisywaną epokę i świetnie obrazuje ludzkie charaktery, uwagę przykuwa postać młodego lekarza Artura, badacza „przypadku E.E”. Atmosfera książki wydaje się nieco oniryczna, sporo w niej opisów snów głównej bohaterki - jest ona opisana tak, że czytelnik sam ma ochotę podjąć się psychoanalizy jej przypadku. Zwróciłam też uwagę na historyjkę o Freudzie i epizodzie z jego matka w pociągu we Wrocławiu, epizodzie, który prawdopodobnie stał się w umyśle wielkiego psychologa ziarnem, z którego wyrosła jego teoria.
Nie można się uskarżać na nadmiar akcji w tej książce, wprost przeciwnie, akcja jest ledwie naszkicowana, powieść jest opisem przypadku Erny Eltzner, to zaleta i wada tej książki, jednocześnie.
Mnie brakowało nieco akcji, chciałam, żeby coś się stało, by zaistniały jakieś interakcje między bohaterami, którzy opisywani osobno wydawali się oddzielni i nie wchodzący w kontakt, ale zapewne taki był zamysł Tokarczuk.
Polecam książkę Olgi Tokarczuk „E.E”, wydaną w 1995 roku, która moim zdaniem, bardzo się różni od tego co autorka pisze obecnie.
Tokarczuk wydaje się być pisarką, która mnie dotąd nie zawiodła. Jej powieść „E.E.”, której akcja toczy się na początku dwudziestego wieku, w czasach szczególnie przeze mnie ulubionych, kiedy kwitła moda na spirytyzm, okultyzm i seanse domowe, tym razem podejmuje temat dla siebie nie typowy, a mianowicie fenomen mediumistyczny młodej panienki - Erny Eltzner. Historia toczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-12
Uważany za najwybitniejszego portugalskiego poetę XXego wieku Pessoa pisał pod wieloma nazwiskami, sam zapoczątkował użycie heteronominu - czyli alternatywnej osobowości ( także życiorysu) i wielokrotnie z nich korzystał. Był barwną postacią, uważany za twórcę modernistycznego ( żył w latach 1888- 1935), moim zdaniem prezentował poglądy wyprzedzające przynajmniej o sto lat sobie współczesnych. Znalazłam w nich duchowość buddyjską, suficką i współczesny nurt psychologiczny związany z Ekhartem Tolle. Zbiór poezji, który właśnie skończyłam przypomina mi poprzez skojarzenia odrobinę ducha Whitmana, jest w nim umiłowanie natury, prostota, szczerość, jednocześnie jest ateistyczny i związany z symboliką chrześcijańską. Można w tej poezji znaleźć paradoksy filozoficzne ale też prawdziwe olśnienia. Choć tak odżegnujący się od mistyki był według mnie Pessoa właśnie mistykiem, czyli takim człowiekiem, który nie potrzebuje pośredników, instytucji, kościołów by doświadczać sacrum, by stać się jego częścią. Sam pisał o sobie, że lubi otaczać się światem fikcji, stąd wymyślanie swoich nowych poetyckich tożsamości ich perypetii i okoliczności życia, śmierci. Jakby przeżywał alternatywne życia w wyimaginowanych rolach. Co niezwykłe, jego wcielenia, wydają się być skrajnie odmienne - podobnie jak poezja którą reprezentują, świadczy to o niezwykłej wszechstronności Possoa, o oryginalności i dystansie do świata. Samo nazwisko Pessoa - znaczy osoba - choć to prawdziwe nazwisko autora wydaje się ono relatywizować kwestię tożsamości poety, być może jego samego ten fakt pchnął do poszukiwań innych nazwisk i osobowości. Skoro bowiem nazywał się Pessoa, mógł nazywać się jakkolwiek...
W tomie „Poezje zebrane Alberta Caeiro” zostaje nam zaprezentowany talent poetycki młodego wieśniaka - Alberta Caeiro, którego dokładny opis życia znajdujemy w książce. Można ulec złudzeniu, że mowa tu o odkrytym przez Pessoa, na zapadłej wsi, młodym talencie. Caeiro pisze prosto, jest w jego wierszach naiwność, a może raczej niewinność, negacja intelektualizmu, zwrot ku naturze jako źródle zrozumienia. Żyje tu i teraz, każde doświadczenie jest świeże, jednorazowe. Nasza świadomość jest chwilową iluminacją. Twórczość Caeiro jest zaprzeczeniem dekadencji i filozoficznego bełkotu, podając czytelnikowi mądrość na tacy jak wiejskie danie, pełne smaku.
Najlepiej będzie kiedy sami spróbujecie poczytać – Polecam!
Uważany za najwybitniejszego portugalskiego poetę XXego wieku Pessoa pisał pod wieloma nazwiskami, sam zapoczątkował użycie heteronominu - czyli alternatywnej osobowości ( także życiorysu) i wielokrotnie z nich korzystał. Był barwną postacią, uważany za twórcę modernistycznego ( żył w latach 1888- 1935), moim zdaniem prezentował poglądy wyprzedzające przynajmniej o sto lat...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-11-11
Nie rozumiem Japonii, choć jej tradycja i kultura potrafi mnie zachwycić. Tak też było z tą książką. Polecano mi ją od dawna i z wielką radością zabrałam się za lekturę. Najpierw przeczytałam nowelę „Śpiące piękności”, a dopiero potem „Tysiąc żurawi”. Będzie mi bardzo trudno opisać te dwie opowieści Kawabaty, mimo to spróbuję.
„Śpiące piękności to poetycka opowieść o przybytku rozkoszy adresowanym do starych mężczyzn. Można w tym domu, nad morskim brzegiem, spędzić noc z nagą pięknością, która nic nie będzie o tym wiedziała. Dziewczęta usypiane są specyfikiem, sprawiającym, że aż do rana nic nie jest w stanie ich zbudzić, starsi panowie - starannie selekcjonowani- mają zachowywać się jak należy, żadne nieprzystojne gesty nie będą akceptowane. Dziewczęta są jak żywe lalki. Wszystko jest dokładnie obwarowane zasadami. Główny bohater Eguchi nie jest jeszcze tak stary i w tych sprawach wykazuje wiele wigoru. Udaje się do domu śpiących piękności za sprawą znajomego, który go poleca. To czego tam doświadcza okazuje się być równie pięknym co nieoczekiwanym.
Nie będę zdradzała co go spotkało w świątyni zmysłów, ale mogę dodać od siebie, że język opisów jest wysmakowany, obrazowy, czyta się z satysfakcją, a nawet przyjemnością. Można mieć wrażenie, że znajdujemy się razem z bohaterem w pokoju o czerwonych aksamitnych zasłonach. Fascynuje mnie opisywana kultura japońska, „wszystko według reguł”, a jednocześnie umiłowanie detali- nadawanie znaczeń każdemu szczegółowi. Od kształtu czarki do herbaty po zmieniające się w zależności od aury obrazy na ścianie.
Na kilkudziesięciu stronach „Śpiących piękności” doświadczamy kontrastu piękna - brzydoty, siły- młodości i niemocy starości, jest jeszcze element spinający wszystko – neutralna, działająca jak automat Gospodyni Domu Rozkoszy, będąca ucieleśnieniem zasad i ducha formalizmu. Czy wszystko jednak da się zamknąć w regułach, czy życiem, tak starym, jak młodym da się gospodarować jak ogrodem?
Druga, znacznie dłuższa nowela, może raczej mini- powieść „Tysiąc żurawi” jest obrazem zagmatwanych uczuć głównego bohatera i kilka ważnych dla niego kobiet. Kikuji, po śmierci ojca spotyka się z jego przeszłością, ona wdziera się w jego życie i targa nim jak drzewem. Nie spodobał mi się Kikuji, ze swoim niezdecydowaniem, rozlazłością i podatnością na chwilowe stany emocjonalne. Ta opowieść, mimo licznych elementów, które odnoszą się do tradycji - pawilony herbaciane, sztuka ikebany, ceremonia herbaciana, tradycyjne stroje, zasady zawierania małżeństw, spora doza wiedzy o rodzajach porcelany i jej zastosowania w sztuce parzenia herbaty – i które mnie zaciekawiły, nie podobała mi się. Jej akcja rozgrywa się w długim czasie, przejścia między rozdziałami są czasami tak niejasne, miałam kilka momentów kiedy wracałam bo wydawało mi się, że chyba czegoś nie doczytałam, bo nie rozumiałam bohaterów i ich zachowań. Jest w tej historii niewątpliwie tajemnica, dużo dużo mgły i Japonia… no i miłość, bardzo dziwna , bo autodestrukcyjna, miłość poprawnie odsuwająca się w kąt wobec prymatu zasad.
Kawabata Yasunari pisze pięknie, jeśli szukasz Japonii- tej tradycyjnej, ale już współczesnej, sięgnij po niego. Dla nieprzygotowanego czytelnika, takiego jak ja może być męczący. Nie jest on tak europejski jak choćby Murakami, bliżej mu do Abe Kobo, choć opisuje osoby należące do innej klasy społecznej. Według mnie, ta książka ma znacznie więcej zalet niż wad. Polecam!
Nie rozumiem Japonii, choć jej tradycja i kultura potrafi mnie zachwycić. Tak też było z tą książką. Polecano mi ją od dawna i z wielką radością zabrałam się za lekturę. Najpierw przeczytałam nowelę „Śpiące piękności”, a dopiero potem „Tysiąc żurawi”. Będzie mi bardzo trudno opisać te dwie opowieści Kawabaty, mimo to spróbuję.
„Śpiące piękności to poetycka opowieść o...
2018-11-04
Barbara Gowdy jest pisarką kanadyjską, mimo to książka „Czarodziej snów” jest amerykańska na wskroś, a może ta kanadyjskość od amerykańskości nie różni się aż tak bardzo z perspektywy Polski? Angielski tytuł tej powieści to „Mister Sandman” ukazała się w Kanadzie w 1995 roku, na polski przetłumaczyły ją Marlena Justyna i Beata Gontar i w 2000 roku została wydana przez Zysk i S-ka, w serii z Kameleonem.
Akcja toczy się w latach 50 - 70 dwudziestego wieku. Poznajemy losy rodziny Canary, ojca Gordona, mamy Doris i ich córek Zojea, Marcy i tajemniczej, upośledzonej Jo. W tym stanie wiedzy zaczynamy lekturę, by z każdą stroną i rozdziałem dowiadywać się więcej i więcej o skrywanych doświadczeniach domowników. To coś w rodzaju serialu, którego podtytuł mógłby brzmieć: Seksualne sekrety państwa Canary. Życie tej rodziny kręci wokół życia seksualnego, wypieranych preferencji, ukradkowych romansów itd. Za wyjątkiem jednej osoby - małej Jo, która jest naprawdę córką swojej „siostry” Zoji, adoptowaną potajemnie, przez dziadków by uniknąć skandalu. Jo rodzi się inna - nie mówi, ale szybko czyta, wydaje się przenikać myśli członków rodziny i być jednym elementem, który ich ze sobą łączy naprawdę. Dziewczynka ma białą skórę i jasne, prawie białe włosy, oczy ukrywa pod okularami przeciwsłonecznymi, z którymi się nie rozstaje. Sama uczy się grać na pianinie i gra ze słuchu wszystko co usłyszy, jest genialnie uzdolniona muzycznie. Całymi dniami gra Bacha. Jo mieszka w szafie - znaczy spędza tam większość czasu, tam ukrywa się przed światem. Domownicy przychodzą się jej zwierzać, siadają przed szafą jak przed konfesjonałem i wyznają swoje sekrety, których w tej rodzinie nie brakuje, bowiem każdy z jej członków żyje w hipokryzji.
Postać Jo jest bardzo ciekawa, ale moim zdaniem autorka mogłaby ją rozbudować (miałam niedosyt!) , co z pewnością zrobiłoby dobrze tej książce. Byłam trochę rozczarowana, że ta mała czarodziejka tylko pod koniec książki, przez krótką chwilę, wchodzi na pierwszy plan, przez większość powieści stanowiąc tylko tło. Tytuł książki tak przykuwający uwagę i dający nadzieję, jest tylko odniesieniem do ulubionego utworu muzycznego Jo „Mr. Sandman”, dałam się mu zwieść. W tej książce jedynie mała, biała Jo jest postacią magiczną, a jeśli działa tam jakaś magia to magia prawdy i katharsis. Bo trzeba przyznać autorce, że świetnie odmalowuje postacie i ich losy, książka napisana wprawnie i łatwo się ją czyta, podoba mi się tez zakończenie narzucające skojarzenia z gracką tragedią. Nie wiem, czy nakręcono na jej podstawie film, ale momentami czułam się czytając ją jakbym widziała bardziej pikantną wersję „Cudownych lat”.
Uważam jednak, że fabuła mogłaby być bardziej urozmaicona, choć możliwe, że życie ludzi w tamtych czasach, kiedy królowała drobnomieszczańska norma, było takie ugładzone, skupione na zachowaniu pozorów przed resztą swojej społeczności.
Mam mieszane uczucia wobec tej lektury.
Barbara Gowdy jest pisarką kanadyjską, mimo to książka „Czarodziej snów” jest amerykańska na wskroś, a może ta kanadyjskość od amerykańskości nie różni się aż tak bardzo z perspektywy Polski? Angielski tytuł tej powieści to „Mister Sandman” ukazała się w Kanadzie w 1995 roku, na polski przetłumaczyły ją Marlena Justyna i Beata Gontar i w 2000 roku została wydana przez Zysk...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-26
O Ossowieckim pisałam nie tak dawno, po lekturze jego biografii autorstwa Karoliny Prewęckiej. Był postacią znaną w kraju i za granicą w czasach gdy moda na parapsychologię, spirytyzm osiągnęła swój szczyt, czyli w latach dwudziestych i trzydziestych. Tym razem sięgnęłam po jego książkę, wydaną w 1933 roku, reprintowaną w 1989.
Inżynier – jasnowidz zrobił na mnie wrażenie już wcześniej, tym bardziej byłam ciekawa co ma do powiedzenia czytelnikowi on sam. „Świat mego ducha...” to obszerna pozycja licząca 367 stron, znaczną część zawartości tej książki stanowią opisy i dokumentacje eksperymentów z udziałem Ossowieckiego i opisy jego nadnaturalnych ingerencji, czy wizji, wszystkie potwierdzone przez świadków.
Początkowo byłam rozczarowana tą książką, pierwsze 50 stron to wykładnia światopoglądu autora, który mimo swojej działalności, był bardzo zaangażowanym katolikiem. Jako sceptyk i agnostyk miałam momentami dość wizji Chrystusa zbawiciela świata na wszystkich poziomach wibracji energii. Poglądy Osswieckiego wydały mi się mieszaniną chrześcijaństwa, teozofii ( teozofii tam jest dużo!), własnych doświadczeń i wizji. Zaciekawił mnie dopiero kiedy zaczął przytaczać fakty z życia wielkich ludzi. Autor uważa, że istnieją trzy kategorie ludzi, którzy mają wpływ na świat, którzy przekraczają granicę pospolitego rozumienia, dotykają transcendencji. Te trzy rodzaje ludzi to: geniusze, ludzie Opatrznościowi ( To tacy, którzy rodzą się po to by pchnąć do przodu historię- by coś konkretnego w określonym czasie zrobić, np. Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Napoleon itp. Są narzędziami Opatrzności.) i jasnowidze- obdarzeni szczególnym darem. Poświęca sporo uwagi argumentacji swojego podziału i opisuje ewolucję rozwoju świadomości Ducha na ziemi.
Naprawdę zainteresowałam się tą książką wtedy gdy autor zaczął pisać o swoim życiu i własnych doświadczeniach. Pisze bezpośrednio, bez pychy, ciepło wyrażając się o swoich mentorach zwłaszcza o starym cadyku Wróblu z Homla. Czytałam tę książkę próbując zobaczyć, poczuć jaki był Ossowiecki, skąd się u niego wzięły takie nadzwyczajne zdolności, bo wierzę, że je posiadał.
Zobaczyłam człowieka skromnego, ciepłego, życzliwego, ale nie lekkomyślnego, nie skorego do mieszania się w politykę czy sprawy sądowe, cudze sprawy. Nigdy sam nie narzucał się ze swoimi „usługami”, pomagał jedynie gdy ktoś poprosił, nie brał za to ani złotówki, twierdząc, że otrzymał te zdolności za darmo i niegodziwe byłoby brać za ich używanie pieniędzy. Nie był odrealniony ani natchniony, może czasem roztargniony, ale nie miał w sobie nic z fanatycznego kaznodziei. Nikogo nie nawracał na swój sposób widzenia świata. Zadziwiła mnie jego praktyczna, wręcz skrupulatna potrzeba księgowania dowodów swoich doświadczeń. Jest ich tyle w książce, że stanowią one 2/3 całości. Czyta się o nich z zaciekawieniem, są opisy rożnych sytuacji, od osób poszukujących bliskich, po sprawy kryminalne ( tych jest mało- bo Ossowiecki nie lubił wtrącać się w takie sprawy), po eksperymenty naukowe przeprowadzane na różnych uczelniach z jego udziałem. Czytanie myśli, czytanie zapieczętowanych listów bez ich dotykania, odczytywanie losów ludzkich… Ossowiecki wierzył w Przeznaczenie, w jego porządek, sam uważał się za kogoś kto został hojnie obdarowany, więc dzielił się swoim darem. Był przyjacielem całej śmietanki towarzyskiej ( serdecznie lubili się z Piłsudskim). Mimo tego co pisałam o jego światopoglądzie chrześcijańskim ( przypomina mi to Swedenborga - innego mistyka i jasnowidza) miał dużą słabość do kobiet i seksu ( kobiety go uwielbiały) miał 4 albo 5 żon… źródła podają różne liczby.
Książka jest pasjonującą lekturą, napisaną językiem jakim mówiono przed wojną, więc czasami można się zdziwić, zwłaszcza jeśli chodzi o ortografię. Czyta się przyjemnie, autor sam jest tak intrygujący, że choćby z jego powodu warto po tę książkę sięgnąć - jeśli oczywiście interesują was, tak jak mnie lata międzywojnia. Polecam!
O Ossowieckim pisałam nie tak dawno, po lekturze jego biografii autorstwa Karoliny Prewęckiej. Był postacią znaną w kraju i za granicą w czasach gdy moda na parapsychologię, spirytyzm osiągnęła swój szczyt, czyli w latach dwudziestych i trzydziestych. Tym razem sięgnęłam po jego książkę, wydaną w 1933 roku, reprintowaną w 1989.
Inżynier – jasnowidz zrobił na mnie wrażenie...
2018-10-25
„ Jesień życia jest pięknie zaprojektowana przez naturę. Ciało się zmienia. Obserwujesz tę przemianę każdego dnia w lustrze. Ciało jest pojazdem, w którym przemieszczamy się po osi czasu. Pewnego dnia stanie. Chodzi o to by wysiąść z niego bez żalu. Podziękować za wygodną przejażdżkę i pójść dalej.” ( „A ja żem jej powiedziała”)
Nie miałam tej książki w planie, wypadła w moje ręce przypadkiem, wprost z tekturowego pudła z prezentem urodzinowym. No dobra, pomyślałam, lubię Nosowską, cenię jej talent, poczucie humoru, zatem przeczytam. Problemem było to, że wcześniej docierały do mnie bardzo negatywne recenzje tej pozycji. Postawiałam przeczytać ją zatem z przekory - to dobra motywacja- zwłaszcza dla tej książki.
Nosowska lubi pisać i pisze zgrabnie, jej szalone poetyckie konstrukcje, znalezione wewnątrz kolorowej książki, szczerze mnie bawiły. Nie traktowałam tej książki dosłownie, bo chyba nie o to chodziło. Wyjadałam ją jak pyszny owoc szukając pestki mądrość, która gdzieś tam musiała się skrywać. I była! Nie tak wielka jak się spodziewałam, ale jednak!
Ta książka to głos mojego pokolenia kobiet, którym bliżej do menopauzy niż szczęśliwej miłości, które walczą, zmagają się z życiem i z sobą. Książka „ A ja żem jej powiedziała” to właściwie zbiór felietonów, o wszystkim tym, czym żyje artystka przed pięćdziesiątką. Artystka neurotyczna, perfekcjonistyczna, wymagająca od siebie istnych cudów. Jak ja to dobrze nam. I to nieustanne zmaganie z tym, że nie jestem taka jak inni chcieliby żebym była, a co gorsza nie jestem taka jak sama chciałabym być. Wiele lat się bawiłam w te metafizyczne zapasy z moim ego. Na szczęście podobnie jak autorka znalazłam sposób by się z sobą ułożyć, na warunkach dogodnych dla obu stron.
Można powiedzieć, że Nosowska nie odkrywa w tej książce żadnej Ameryki- ale tu przecież nie chodzi o odkrycia, traktuję tę książkę jako rodzaj podzielenia się własnymi przemyśleniami, fobiami, rozwiązaniami. Znajdziemy tam rozdziały o związkach, starości, o fobiach, o seksie, o problemach z nadwagą( temu pani Katarzyna poświęca sporo uwagi), o religii, o książkach….
„ A ja żem jej powiedziała” to wykrojony przez autorką, jej własną ręką, fragment siebie i podany, w całkiem zacniej oprawie graficznej, na talerzu czytelnikowi. To nawet jakiś rodzaj romansu z autorką. To książka jest autentyczna, zabawna, szczera, czasami nie zgadzałam się z Nosowską, ale wierzyłam jej, że to o czym pisze przeżywa lub przeżywała naprawdę. To bardzo istotne.
Jestem pewna, że osobom z jej pokolenia czytającym z humorem, bez oczekiwań (że jak Nosowska coś napisze to musi być już uniwersalna prawda!), dla przyjemności czy rozrywki ta książka się spodoba. Uważam, że „ A ja żem jej powiedziała” to bardzo zgrabna lektura, a do tego nie głupia i zabawna. Czekam na kolejne książki pani Nosowskiej! Polecam!
„ Jesień życia jest pięknie zaprojektowana przez naturę. Ciało się zmienia. Obserwujesz tę przemianę każdego dnia w lustrze. Ciało jest pojazdem, w którym przemieszczamy się po osi czasu. Pewnego dnia stanie. Chodzi o to by wysiąść z niego bez żalu. Podziękować za wygodną przejażdżkę i pójść dalej.” ( „A ja żem jej powiedziała”)
Nie miałam tej książki w planie, wypadła w...
2018-10-11
To druga książka tego autora, którą czytam w tym roku. Ekscytująca, tajemnicza, pyszna. Ta książka ma w sobie wszystko to co lubię w powieściach. Trzyma w napięciu, kusi i niepokoi. Narrator wraca po siedmiu latach studiów w Anglii do rodzinnej wioski w Sudanie. W tym spokojnym miejscu pojawia się nowy mieszkaniec, który zyskuje powszechną sympatię i uznanie, mimo że obcy nie są tam mile widziani. Tak poznajemy Mustafę - który w zasadzie jest prawdziwym bohaterem tej książki. Mustafę będącym w pewnym sensie alter ego narratora. Nie chcę zbyt wiele zdradzać, powiem tylko, że to książka której nie mogłam przestać czytać, tak bardzo mnie wciągnęła. Tajemnica, która otacza Mustafę, a którą gorąco pragnie rozwikłać narrator, ma w sobie coś z wiru, który unosi tak dalece, że już pod koniec książki tożsamość narratora i Mustafy zaczęła mi się zlewać i przenikać- jeśli to był zabieg celowy autor jest geniuszem. To pod względem formalnym literatura na najwyższym poziomie. Ośmielę się nawet napisać, że to najlepsza książka, którą czytałam w tym roku, gdyby to ode mnie zależało przyznałabym At- Tajjibowi Sahilowi za tę książkę Nobla.
Wiem, brzmi to jak poważna egzaltacja - bo nią jest - uległam tej egzaltacji za sprawą tekstu, napięcia, erotyzmu dawkowanego ze smakiem i umiarem, i tajemnicy, która pozostaje w czytelniku nawet po zamknięciu książki. Dodam tylko, że powieść ta zostałam napisana w 1966 roku i wywołała wielki skandal w Sudanie, okrzyknięto autora kosmopolitą i propagatorem pornografii, odsądzano od czci wiary. Wbrew narzucającym się skojarzeniom to nie jest książka o emigrantach i nawet okładkę uważam za zupełnie chybioną ( jak przypuszczam ilustrator nie czytał powieści). Jak to bywa w przypadku książek wielkich trudno jest o niej pisać, dlatego przytłoczona nieadekwatnością moich wypocin wobec dzieła „ Sezon migracji na północ”, zakończę.
Jeśli czytać, to tylko takie książki. Szaleńczo polecam!
To druga książka tego autora, którą czytam w tym roku. Ekscytująca, tajemnicza, pyszna. Ta książka ma w sobie wszystko to co lubię w powieściach. Trzyma w napięciu, kusi i niepokoi. Narrator wraca po siedmiu latach studiów w Anglii do rodzinnej wioski w Sudanie. W tym spokojnym miejscu pojawia się nowy mieszkaniec, który zyskuje powszechną sympatię i uznanie, mimo że obcy...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-08
Wydana przez „Iskry” w 2014 roku książka Pauliny Sołowianiuk to pozycja popularno - naukowa. Napisana pięknym językiem, potoczyście, w sposób uporządkowany i udokumentowany ( na końcu przyzwoita bibliografia tematu) jest lekturą smakowita dla zainteresowanych tematem, więc połknęłam ja w jeden dzień, z przyjemnością.
Autorka dzieli książkę na rozdziały, które opisują poszczególne aspekty zjawiska istnej eksplozji zainteresowania latającymi stoikami, telepatią, jasnowidzeniem i wszelkimi nadnaturalnymi zjawiskami, jakie miało miejsce na początku dwudziestego wieku na całym świecie. Książka skupia się na Polsce, przeczytamy tam o seansach u ważnych polityków, o mediach znanych na cały świat - Ossowieckim, Kluskim, Guziku i wielu innych. Sałowianiuk osobno opowiada o artystach, o pasji Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, jej nadprzyrodzonych zdolnościach, o tym jaki związek z spirytyzmem miał Witkacy i dlaczego Boy- Żeleński był sceptycznie nastawiony. Miłośnicy Piłsudskiego też będą zadowoleni z lektury tej książki - bo Marszałek nie tylko pasjonował się sztukami mediumicznymi, ale nawet sam praktykował. Dużo miejsca w tej książce autorka poświęca inż. Ossowieckiemu. Ponieważ jestem po niedawnej lekturze jego biografii nie spodziewałam się przeczytać teraz niczego nowego, ale myliłam się. Sołowianiuk przytacza odmienne źródła, powołuje się na innych świadków doświadczeń polskiego maga.
Co jeszcze bardziej zaskakujące ta książka nie jest nudna, napisana ze swadą, ubarwiona wierszami, notatkami świadków, zdjęciami. Pięknie wydana w twardej oprawie z obwolutą, liczy sobie 214 stron wraz z indeksem. W tak niedużej książce autorka zawarła mnóstwo tematów, zaczynając od samego spirytyzmu, poprzez eksperymenty naukowe dotyczące badania duchów, sił nadprzyrodzonych, polityków zaangażowanych w ‘stolikowe szaleństwo”, artystów, przepowiedni wojennych itd…
Co warto podkreślić autorka pisze o wspominanym zjawisku bez postponowania go, obiektywnie, można nawet powiedzieć, że z życzliwością.
„Dziś o spirytyzmie mówi się z rzadka, przywołując go przy tym jako przykład naiwności minionych generacji i kuriozum na zawsze zażegnane. To co wówczas było nową prawdą, dziś uznaje się za niepozbawiony śmieszności przesąd. Tymczasem o epoce namiętnej duchowości, w którym zjawy były niemal tak ważne jak wynalazki, warto opowiedzieć z należnym szacunkiem. Zwłaszcza, że kluczowymi dla jej rozwoju postaciami byli ci, którym bynajmniej nie zbywało na powadze(…) pisarze, artyści, politycy, wojskowi… Ci którzy aktywnie kształtowali polska kulturę, tradycję, wartości oraz nadawali ton czasom, o jakich zwykło się wspominać z równym podziwem co rozrzewnieniem.”
Mam wielki sentyment do tamtego czasu, czar i ekscytacja, irracjonalność tamtej mody duchowej pociąga mnie do dziś. Jeśli czujecie to samo koniecznie poczytajcie „Jasnowidza w salonie” Sołowianiuk!
Wydana przez „Iskry” w 2014 roku książka Pauliny Sołowianiuk to pozycja popularno - naukowa. Napisana pięknym językiem, potoczyście, w sposób uporządkowany i udokumentowany ( na końcu przyzwoita bibliografia tematu) jest lekturą smakowita dla zainteresowanych tematem, więc połknęłam ja w jeden dzień, z przyjemnością.
Autorka dzieli książkę na rozdziały, które opisują...
2018-10-05
„Naprawdę żal mi pana, kiedy pomyślę, że pańska młodość przyoblecze się kiedyś w moją starość”
Najnowsza książka Myśliwskiego ma swoją premierę 8 października 2018r., jednak miałam szczęście otrzymać ją w prezencie, jeszcze nim trafiła do księgarń, stąd ta recenzja - jedna z pierwszych jakie zajdziecie w sieci.
Nie jestem bezkrytyczną wyznawczynią twórczości pana Wiesława, czytałam wcześniej dwie jego książki, które mi się podobały, ale nie powaliły mnie na kolana. To co cenię sobie u tego autora to nadzwyczajny dar gawędziarski, umiejętności budowania prawdziwych „drzew” opowieści, gdzie w jednej historii zakotwiczonych jest wiele innych, a w nich z kolei następne.
Jedni zarzucają mu niekończące się dygresje, w których mniej zahartowany czytelnik może się pogubić inni pieją zachwyty nad jego erudycją. Według mnie jedni i drudzy mają rację.
„Ucho igielne” to najlepsza z książek Myśliwskiego jakie trafiły do moich rąk. Wspaniale się czyta bogactwo opowieści, bogactwo osób- typowe dla tego pisarza, ale ta książka jest inna niż wcześniejsze. Przede wszystkim z powodu pomysłu na narrację. Mamy dwóch narratorów - starca i młodego ( potem dojrzałego) człowieka. Narracja dwóch osób się przenika, nagle w środku wywodu zmienia się opowiadający ( początkowo było to dla mnie trudne) - jak to u Myśliwskiego mało dialogów, a wszystko oparte na monologu wewnętrznym. Tym razem ten monolog jest w istocie dialogiem wewnętrznym młodego ja i starego ja. Swoistą „walką postu z karnawałem”. Tylko nie ma tu walki, jest raczej refleksja, czasami niezrozumienie - jakby sposoby poznawania młodego człowieka a sposoby poznawania starego szły dwiema odrębnymi drogami. Te drogi nieraz się schodzą, przy okazji spotkań miejsc i ludzi - tych prawdziwych i tych wspominanych, a czasami rozchodzą się w przeciwne strony.
„Ucho igielne” utkane jest z ludzkiej pamięci, czytając próbujemy poznać życie narratorów/ narratora, poprzez wspomnienia. Myśliwski pokazuje, że to inni budują nas swoimi opowieściami, wspomnieniami, to świadkowie naszego życia tworzą je dla pamięci, tak osobistej jak i zbiorowej. W „Uchu igielnym” jest wiele sytuacji, kiedy bohatera opowiadają jego bliscy, koledzy, rodzice, jakby jego tożsamość ( w domyśle każdego z nas) tworzyły peryferia ontologiczne - mówiąc po polsku okoliczności naszego bycia - bytowania, np. miejsce gdzie żyjemy, ludzie wokół nas, nasi bliscy, język którym mówimy, nasze dążenia, preferencje. Rozumiecie różnicę? Nie my tworzymy świat wokół nas – jak zwykle się myśli, ale to ten świat złożony z licznych szczegółów nas konstytuuje. Ta książka to zapis zwierzeń, bez końca i bez początku. Filozofia zawarta w niej dla mnie sprowadza się do prostego Carpe Diem - żyj, świadomie żyj- nim będzie za późno. Myśliwski pisze pięknie, różnorodnie, w zależności od opowieści, bo sam uważa, że opowieść jest narzędziem języka, a język nieustannie się zmienia. Momentami wzrusza opisami, zachwyca kunsztem pisarskim innym razem bardzo prosto i dosadnie wyraża swoje poglądy ustami bohaterów. Sporo uwagi poświęca Myśliwski zapominaniu, które jest równie ważne co pamiętanie.
„A gdy jeszcze dodać, że pamięć nieustannie pracuje nad tym co wczoraj, przedwczoraj i dawniej, aż po dzieciństwo, to gdybyśmy nie umieli zapominać, całe nasze życie płynęłoby w nas jak jakaś niewyobrażalna rzeka, która nie ma brzegów i płynie we wszystkich kierunkach” ( str. 164)
Kilka opowieści szczególnie zapadło mi w pamięć - historia perypetii mieszkaniowych narratora- młodego doktoranta ( spanie w trójkę w jednym wąskim łóżku, pokój u „uczynnego” pana, zwariowana willa trzech pań i psa), wcześniej historia z letnikami i ciastem „topielec”, barwne wspomnienia o rodzicach.
„Ucho igielne” pokazuje nam iluzoryczność życia, młodości, starości, wszelkich tymczasowych i „wiecznych” priorytetów. Ta książka jest iluzoryczna do głębi, cały czas ma się poczucie błądzenia we śnie bohatera - ale właśnie, którego? Motyw snów pojawia się w niej wielokrotnie. Dlaczego taki tytuł? Z pewnością nie tylko z powodu sandomierskiej atrakcji turystycznej - to zaledwie pretekst. Ucho igielne w biblii jest symbolem wąskiej bramy, miejsca, przez które wejdą nieliczni. To miejsce dla wybrańców. Myśliwski nazywa w ten sposób książkę świadomy, że jej prawda trafi do nielicznych. Prawda przemijania, złudy młodości, iluzji strachu przed starością, prawda, że jedno jest pewne- niepewność.
Gorąco polecam!
„Naprawdę żal mi pana, kiedy pomyślę, że pańska młodość przyoblecze się kiedyś w moją starość”
Najnowsza książka Myśliwskiego ma swoją premierę 8 października 2018r., jednak miałam szczęście otrzymać ją w prezencie, jeszcze nim trafiła do księgarń, stąd ta recenzja - jedna z pierwszych jakie zajdziecie w sieci.
Nie jestem bezkrytyczną wyznawczynią twórczości pana...
2018-10-01
Książka polskiego noblisty o angielskim środowisku pasjonatów teozofii i spirytyzmu jest mało znana, ja sama nic o niej nie wiedziałam nim trafiła w moje ręce. Każdy bez trudu wymieni „Chłopów” i „Ziemię obiecaną”, słysząc nazwisko autora, ale z nieznanych powodów w szkole nic nie wspominano o „Wampirze”. A szkoda. To na wskroś młodopolska, przepełniona duchem dekadencji, niepokoju i niepewności i wielkich emocji, można by pomyśleć nieco autobiograficzna powieść, bo nie wszyscy wiedzą, ale Władysław Reymont był w Londynie, znał angielski i podobno przeżył tam jakieś przygody. Jakie? Tego niestety nie wiem, ale „Wampir” mocno pobudził moją wyobraźnię.
Miłośnicy klimatów mrocznych, ezoterycznych będą zadowoleni. Najnowsze wydanie proponuje nam Wydawnictwo Zysk i s-ka, stron 290, czyli tak jak lubię, bez zbędnej przesady. Okładka twarda.
Bohaterem książki jest Zenon, polski pisarz, który opuścił ojczyznę doznawszy zawodu w miłości, do którego nie chce wracać. Próbuje odnaleźć się w nowym środowisku i doświadczać czym żyje Królestwo. A jest to czas egzotycznych guru, wiedzy o siłach nadprzyrodzonych, mesmeryzmu i latających stolików. W pensjonacie w którym mieszka zatrzymuje się hinduski mędrzec i jego urodziwa, tajemnicza przyjaciółka ze swoją oswojoną panterą. Ta kobieta ma w sobie coś co elektryzuje mężczyzn i przeraża kobiety. Jest uosobieniem niezrozumiałych pierwotnych sił, między innymi żądzy seksualnej i choć nie ma w „Wampirze” żadnej erotycznej sceny nie brakuje w niej pikanterii. Nasz bohater wpada jej w oko, na swoje nieszczęście.
Reymont doskonale operuje uczuciami bohaterów, książka jest na wskroś psychologiczna. Nie ujawniając zbyt wiele z treści, dodam dla niecierpliwych, że akcja nabiera tempa za połową i warto czekać. Reymont przez znaczną część powieści nas uwodzi atmosferą, właśnie to mnie zachwyciło w tej książce, mgły, strach, dziwne zdarzenia, przeczące logice, nadprzyrodzone zjawiska i niejasność. Symbolizm i oniryzm przyprawiające o obłęd. „Wampir” jest pięknie namalowanym obrazem, gdyby Malczewski umiał pisać mógłby stworzyć podobne dzieło. Wszystkie postacie, od tych mało istotnych po najważniejsze wyraźnie zarysowane, mocne, czyta się z przyjemnością, choć nie brakuje młodopolskich tyrad filozoficznych, które współczesnego czytelnika mogą nieco bawić - z drugiej strony budują odpowiedni klimat i to jest najważniejsze. Podoba mi się również zakończenie, ale nie zdradzę go. Poczytajcie!
Polecam serdecznie!
Książka polskiego noblisty o angielskim środowisku pasjonatów teozofii i spirytyzmu jest mało znana, ja sama nic o niej nie wiedziałam nim trafiła w moje ręce. Każdy bez trudu wymieni „Chłopów” i „Ziemię obiecaną”, słysząc nazwisko autora, ale z nieznanych powodów w szkole nic nie wspominano o „Wampirze”. A szkoda. To na wskroś młodopolska, przepełniona duchem dekadencji,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Skończyłam czytać książkę "Szepty szeptuchy" Tomasza Niedzieli z bardzo sprzecznymi emocjami. Z jednej strony mamy do czynienia z piękną opowieścią o Oksanie i Mykole, ubarwioną wieloma zdarzeniami, okolicznościami historycznymi i wątkami pobocznymi. Nie ma ona jednak zbyt wiele wspólnego z tytułem i z oczekiwaniami, które ten tytuł budzi (chyba specjalnie nadanym by przywołać, skusić miłośników ezoteryki i pogaństwa? - tak to dobry chwyt! Jednak sam tytuł wydaje się błędem stylistycznym i bardzo źle brzmi) Ja też dałam się złapać na ten tytuł.
Książka opowiada historię młodej wiedźmy Oksany, później także mężczyzny Mykoły - oboje są Łemkami, żyją na kresach, na których spotykają się kultury: polska, ukraińska, łemkowska, żydowska.
Oksana obdarzona jest przez naturę niezwykłymi właściwościami i one stają się początkiem wielkiej przygody młodej kobiety. Podróżuje ona do wielu krajów, spotyka innych obdarzonych nadnaturalnymi mocami, uczy się. Ale jako czytelnik niewiele wiem, czego się uczy ani jak.
Autor pisze bardzo ogólnie, jakby bał się szczegółu. „Brak szczegółów zabija dobrą powieść” - usłyszałam kiedyś sama, bo podobnie nie przywiązywałam wagi do szczegółów. Co mam na myśli?
Opisując, że Oksana zawiesiła zioła by się suszyły dużo lepiej jest użyć ich nazw, podobnie kiedy opisujemy jakieś miejsce dobrze jest podać jakieś charakterystyczne cechy lub nazwy ( w przypadku miasta) Pisanie tak bardzo ogólnie daje wrażenie jakie mamy często czytając baśnie- to nie jest wada- ale zwracam na to uwagę. W baśni nie drażni określenie „ za jednym z wielu pagórków wznosił się wysoki zamek”, w powieści wolałabym przeczytać „Jadąc z południa trzeba było odliczyć pięć pagórków, by lewej stronie ujrzeć wieże zamku Neuschwanstein.”
Nie chcę się czepiać. Ta opowieść mi się podobała wzbudziła we mnie wiele skojarzeń; Z „Wahadłem Foucoulta”, książkami Castanedy, twórczością Franza Bardona.
To inspiracje które są mi bliskie.
Mam zastrzeżenia do formy książki. Jest za długa. Pierwsze 100 stron jest wciągające, podsyca nadzieję czytającego na świat dziwów i czarów, świat wiedźm i czarowników karpackich. Potem nadzieja gaśnie ze strony na stronę. Za mało jest w niej magii, a za dużo niepotrzebnych ( moim zdaniem) wątków, szczegółowych opisów wydarzeń historycznych. Niestety stylistycznie książka jest nierówna i bywało, że przedzierałam się przez nią jak przez hektar jerzynowych zarośli.
„Szepty szeptuchy” podejmują bardzo ciekawy temat, intrygują w warstwie treści, ale forma dość często nie dotrzymuje jej kroku.
Bohaterowie tej powieści zasługują na bogatszą, krótszą i bardziej esencjonalną historię, bardzo ich polubiłam, choć autor o niektórych z nich skąpił mi wiedzy, nie wiem dlaczego. ( Rados - bardzo ciekawa i prawie niewykorzystana postać).
Czy polecam „Szepty szeptuchy”? Tak, polecam, mimo niewygładzonej formy ( przydała by się redakcja książki), ale tylko tym, którzy lubią tak jak ja opowieści i nie boją się wyłuskiwać ich jak orzechy z twardych „formalnych” skorupek.
Skończyłam czytać książkę "Szepty szeptuchy" Tomasza Niedzieli z bardzo sprzecznymi emocjami. Z jednej strony mamy do czynienia z piękną opowieścią o Oksanie i Mykole, ubarwioną wieloma zdarzeniami, okolicznościami historycznymi i wątkami pobocznymi. Nie ma ona jednak zbyt wiele wspólnego z tytułem i z oczekiwaniami, które ten tytuł budzi (chyba specjalnie nadanym by...
więcej Pokaż mimo to