-
ArtykułyCzytamy w weekend. 20 września 2024LubimyCzytać286
-
Artykuły„Niektórzy chcą postępować właściwie, a inni nie” – rozmowa z autorką powieści „Prawda czy wyzwanie”BarbaraDorosz2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Śnieżka musi umrzeć“ Nele NeuhausLubimyCzytać16
-
ArtykułyKonkurs: Wygraj bilety na film „Rzeczy niezbędne” z Katarzyną Warnke i Dagmarą DomińczykLubimyCzytać5
Biblioteczka
2012-06-22
2012-11-08
Jeśli nadejdzie jutro
„Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej.”
Czy kiedykolwiek pragnąłeś cofnąć czas? Czy gdybyś dostał drugą szansę, postąpiłbyś tak samo, a może coś byś zmienił? Zastąpił swoją decyzję jakąś inną, lepszą? Na pewno znajdą się osoby, które na wszystkie te pytania odpowiedzą twierdząco. A wtedy, następnego dnia, postarają się być lepszymi ludźmi. Zmienić coś konkretnego w swojej rutynie, sprawić, żeby ktoś się uśmiechnął, czy nawet przebaczył. Właśnie, jutro jest kolejny dzień... A jeśli ono nigdy nie nadejdzie?
„Fajnie, że wszystko przychodzi nam z taką łatwością. Dobrze wiedzieć, ze możesz zrobić, co tylko zechcesz, i nie spotkają cię za to żadne przykre konsekwencje.” [s. 18]
Samantha Kingston ma wszytko - najbardziej uroczego chłopaka, trzy wspaniałe przyjaciółki i pierwszeństwo we wszystkim w szkole Thomasa Jeffersona, od najlepszego stolika w stołówce po najbardziej pożądane miejsce na parkingu. Piątek dwunastego lutego powinien być kolejnym dniem z jej sielankowego życia.
Jednakże zamienia się on w jej ostatni dzień. Ale wtedy dostaje drugą szansę. Siedem szans. Przeżywając ostatni dzień w ciągu jednego tygodnia, rozwikła tajemnicę swojej śmierci. Odkryje prawdziwą wartość wszystkiego, co może stracić...
„Kto powiedział, że życie ma być sprawiedliwe.” [s. 19]
A owego dnia, w Dzień kupidyna, Sam, jak zwykle, dostaje wiele róż - swego rodzaju wyznacznika popularności. To ilość doręczonych do danej osoby Valogramów decyduje o tym, czy możemy zjeść lunch przy stoliku najbardziej lubianych. A wśród nich nie ma miejsca dla nadawcy jednej wyjątkowej róży. Prześlicznej, kremowej, od dawnego przyjaciela. Ale Sam nie pamięta już o dawnych znajomych. Teraz, kiedy należy do elitarnej paczki dziewczyn, inni nie są dosyć „cool” żeby się z nią zadawać. Co więcej, Sam nauczyła się tego od swojej przyjaciółki. A nawet trzech.
„Jutro nareszcie będę kimś innym.” [s. 48]
Raczej nie będę zbytnio oryginalna, jeśli napiszę, że główna bohaterka zmienia się podczas trwania powieści. Jednak nie da się ukryć, że jest to głównym tematem książki. Przez sporą część tejże powieści, Sam jawi się jako okropnie samolubna istota, denerwująca mnie dokładnie każdym posunięciem. Nie obchodzą jej uczucia innych, każdego potrafi bez skrupułów zmieszać z błotem, ślepo podążając za grupką swoich przyjaciółek. Na początku książki Sam przypomina dokładnie taki typ dziewczyny, jakiej nie cierpię i której unikam za wszelką cenę. Dlatego też przejście przez pierwszy rozdział było prawdziwą udręką, w końcu nie ma nic gorszego, jak bohater odpychający od książki samym swoim istnieniem. Jednak wciąż powtarzałam sobie, ze ten etap minie, a czytanie znów stanie się przyjemnością. Tak ja przypuszczałam, już w kolejnym rozdziale dziewczyna zaczęła zastanawiać się nad swoim postępowaniem i powoli próbować się zmienić. W tym momencie, tak w głębi duszy, serdecznie podziękowałam autorce za zmieszczenie tego mało chwalebnego etapu w absolutnym minimum, ale na tyle, żeby czytelnik zauważył potężny kontrast pomiędzy Sam z początku i Sam końcówki książki.
„Cały świat to oszuści -jeden, wielki, jasno świecący szwindel. I za jakiegoś powodu ja za to płacę. To ja umarłam. To mnie uwięziono.” [ s. 151]
Zwracając uwagę na fakt, iż „7 razy dziś” to dopiero debiut Lauren Oliver, jestem pod ogromnym wrażeniem. Każde ze słów autorki układało się w bardzo dokładne obrazy, ukazujące sytuację z każdego dnia w zupełnie nowym świetle. Także każdy z dni, pozornie takich samych, ukazywał się zupełnie inne niż pozostałe, a to dlatego, że autorka umiejętnie odsłaniała przed nami szczegóły, by na ostatnich kartkach nagle wszystko stało się jasne i przejrzyste. Do tego stopnia, że mogłam klepnąć się w głowę i stwierdzić, że mogłam dojść do rozwiązania wcześniej. A pomimo tego, że zakończenia oczywiście się spodziewałam, wciąż potrafiło mi ono przynieść zaskoczenie.
„Czasem boję się zasnąć z powodu tego, co za sobą zostawiam.” [s. 340]
Książki zazwyczaj wywołują we mnie emocje, czasem nawet bardzo silne. Także tutaj zdarzały się momenty, kiedy po prostu musiałam na chwilę przestać czytać i zastanowić się nad tym, co przed chwilą przeczytałam. I to bynajmniej nie dlatego, że odrzuciło mnie głupie zachowanie bohaterów, bo do tego nie mam zarzutów - tak po prostu musiało być i nie ma innej opcji. Wracając do tematu, książka pani Oliver wywołuje emocje tak silne i zupełnie skrajne – od uśmiechu do smutku, zostawiając we mnie głęboki ślad. Właśnie dlatego jestem pewna, że „7 razy dziś” zostanie w mojej pamięci na długo. Po za tym, sądzę, że każdy powinien się zapoznać z debiutem Lauren Oliver, chociażby, żeby spojrzeć inaczej na niektóre kwestie.
„Kiedy umierasz, wiele się zmienia, choć - jak mi się zdaje – umieranie to powodująca największą samotność rzecz, jaką można zrobić.” [s. 224]
Nie dziwię się, że ‘7 razy dziś” niemal od razu zostało okrzyknięte światowym bestsellerem. Książka zdecydowanie na to zasługuje, a to dzięki wyrazistym bohaterom, niebanalnemu pomysłowi na interesującą przede wszystkim wciągającą fabułę oraz ważnym poruszanym tematem. Śmierć przecież wciąż jest raczej tematem tabu - nie mówi się o tym głośno. A Lauren Oliver pokazuje, ze śmierć wcale nie musi być straszna, przypominając o tym, że najważniejsze jest to, jak zapamiętają nas inni.
Jeśli nadejdzie jutro
„Podobno tuż przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. W moim przypadku było inaczej.”
Czy kiedykolwiek pragnąłeś cofnąć czas? Czy gdybyś dostał drugą szansę, postąpiłbyś tak samo, a może coś byś zmienił? Zastąpił swoją decyzję jakąś inną, lepszą? Na pewno znajdą się osoby, które na wszystkie te pytania odpowiedzą twierdząco. A wtedy,...
2013-03-29
WYSTARCZY JEDEN DOTYK
Mitami, czy to greckimi, czy jakimikolwiek innymi interesowałam się niemalże od zawsze. Z zainteresowaniem słuchałam nauczycieli opowiadających o perypetiach bogów, które podobały mi się zdecydowanie bardziej niż wykłady o królach i ich panowaniu oraz wkuwanie dat. Mitologia, legendarni wojownicy – to jedne z moich ulubionych wątków w książkach młodzieżowych, więc „Dotyku Gwen Frost” nie mogłam sobie odpuścić.
„Chciałam ją zapytać, dlaczego takie rzeczy jak morderstwo się zdarzają, dlaczego wszyscy uczniowie mają w przyszłości uczestniczyć w jakiejś głupiej starodawnej wojnie między bogami. Dlaczego bogowie nie walczą sami ze sobą i nie zostawią nas w spokoju?” [s.127]
Nazywam się Gwen Frost i posiadam wyjątkowy dar…
Potomkowie legendarnych wojowników takich, jak Spartanie, Amazonki czy Walkirie posiadają magiczne moce.
W Akademii Mitu uczą się panować nad swoimi umiejętnościami i ich odpowiednio używać.
Główną bohaterką serii jest siedemnastoletnia Gwen Frost, obdarzona nadzwyczajnym talentem. Jej cygański dar, polega na tym, że wystarczy jej jeden dotyk, aby wiedzieć wszystko o danym przedmiocie czy człowieku. Jednak Gwen czuje nie tylko pozytywne wibracje, lecz także te złe i niebezpieczne. Szybko się orientuje, że jest o wiele silniejsza niż myśli i że będzie potrzebowała swoich umiejętności, aby pokonać potężnego wroga – mrocznego boga Loki.
„W komiksach nikt naprawdę nie umiera, nawet złoczyńca. A przynajmniej nie na długo.” [s. 134]
Przyznam się szczerze, że na samym początku książki, bo po zaledwie dwóch rozdziałach, miałam jej dość. Długie opisy i stosunkowo małe natężenie akcji nudziło mnie, przez co przez sam początek ciężko mi było przebrnąć. Rozumiem, że autorka musiała wprowadzić nas w świat Akademii Mitu, ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby pomiędzy opisem biblioteki, a opisem dziedzińca zadziało się coś ciekawego. Mogę się założyć, że gdyby nie przesadnie szczegółowe opisy (na przykład, przeznaczyć dwie strony na pokój koleżanki – mistrzostwo), to książka byłaby o połowę krótsza. Ale przynajmniej coś by się działo.
Była już szkoła dla czarodziei („Harry Potter”), szkoła dla wampirów („Dom Nocy”), czy dla dampirów i morojów – czystej krwi („Akademia wampirów”). Teraz mamy Akademię Mitu – szkołę dla potomków legendarnych wojowników. Wybór scenerii może i nie zaskakuje niczym szczególnym, ale mimo to jest ciekawy, na swój sposób oczywiście. Nie mówię tutaj o samym miejscu – mam na myśli przede wszystkim klimat panujący we wnętrzu Akademii Mitu. Podoba mi się umiejscowienie akcji w srogich murach szkoły i internatem. Chociaż niektórym może to przeszkadzać, wydarzenia nie „przemieszczają się” – akcja nie wychodzi poza ściany Akademii, co może wydawać się monotonne, ale naprawdę nie jest. Przecież zważając na to, ile się dzieje, nawet najnudniejsze miejsce wciągnie czytelnika.
I tak właśnie jest. Pomijając przydługi wstęp, potem zdarzenia mkną naprawdę szybko, dzięki czemu powieść czyta się z niemałym zainteresowaniem. Wychodzące na światło dzienne nowe fakty sprawiają, że zaangażowany czytelnik sam poważnie zastanawia się nad zagadką, która na początku jest naprawdę tajemnicza i nawet nowe wiadomości nie rozjaśniają sprawy. Dopiero pod sam koniec elementy powoli układają się w rozwiązanie dobrze skonstruowanej zagadki.
Autorce należy się plus przede wszystkim za język. Nawet mimo tego, że Jennifer Estep nie boi się poruszać tematów drażliwych, „ryzykownych”, dostajemy ciekawą, dobrze napisaną powieść z bohaterami rodem z Olimpu w tle. Lekki, ale nieszczędzący krytyki na temat seksu i alkoholu w środowisku młodzieży, jednak podkreślający wartość przyjaźni dodatkowo uprzyjemnia lekturę.
„Było mi… smutno. Że tak łatwo można kogoś zapomnieć, nawet jeśli – jak Jasmine – nie jest to najmilsza osoba pod słońcem. Nikt przecież nie chce zostać zapomniany.” [s.211]
W ogólnym rozrachunku, mogę powiedzieć, że książka jest dobra. Dlaczego TYLKO dobra? A to dlatego, że czasami była wprost niesamowita, by za chwilę irytować (mam tutaj na myśli na przykład powtarzanie po tysiąc razy: mama umarła i to moja wina). Ta tragedia, która autorka zaczęła wałkować na początku tylko mnie odstraszała i miałam ochotę porzucić książkę i zająć się czymś innym. Całe szczęście, ze tego nie zrobiłam, ponieważ po tym przydługim wstępie czekała mnie prawdziwa niespodzianka! Zniechęcona pierwszymi rozdziałami bez optymizmu przewracałam kartki, gdzie już na mnie czekała wartka akcja, ciekawi bohaterowie (Logan Quinn!) i naprawdę ciekawy wątek morderstwa. Mity, bohaterzy, bogowie, odwieczna walka, miłość, zagadka to są niektóre określenia nasuwające mi się na myśl po przeczytaniu tej książki, którą mimo wszystko polecam – mam wielką ochotę na następną część, co powinno mówić samo za siebie.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
WYSTARCZY JEDEN DOTYK
Mitami, czy to greckimi, czy jakimikolwiek innymi interesowałam się niemalże od zawsze. Z zainteresowaniem słuchałam nauczycieli opowiadających o perypetiach bogów, które podobały mi się zdecydowanie bardziej niż wykłady o królach i ich panowaniu oraz wkuwanie dat. Mitologia, legendarni wojownicy – to jedne z moich ulubionych wątków w książkach...
2013-11-01
„Czasami na kłamstwach można polegać bardziej niż na prawdzie.” [s.9]
Czy jesteśmy we wszechświecie sami? Czy życie istnieje tylko na Ziemi? To pytania, które ludzkość zadaje sobie od wielu lat. W naszej rzeczywistości kosmos wciąż jest niezbadany i chociaż poczyniliśmy znaczne postępy w tym kierunku, to środowisko poza naszą planetą jest dla nas nieznajome. Wyobraźcie sobie natomiast świat, w którym nie tylko wiemy, że gdzieś tam daleko stąd mieszka ktoś inny - ten ktoś chce nas zaatakować, przejąć nasz dom. A my jesteśmy z nim w stanie wojny. Z góry przegranej wojny.
„Kto się wcześnie położy i wcześnie z łóżka wyskoczy, ten od tego głupieje i nie widzi na oczy.” [s. 248]
Wobec śmiertelnego zagrożenia nadciągającego z kosmosu Ziemia przygotowuje swoją broń ostatniej nadziei. Jest nią chłopiec, w którym odkryto zalążki niezwykłego geniuszu wojskowego. Czas nagli, a przyszłość dwóch cywilizacji spoczywa w rękach dziecka... [opis z okładki]
We wcale nie tak bardzo odległej przyszłości, Ziemia jest przeludniona, dlatego w wielu krajach wprowadzono ograniczenie liczby dzieci na rodzinę do dwóch. Jednak Rząd postanowił nagiąć zasady, dlatego w rodzinie pochodzącego z Polski Jana Pawła Wieczorka rodzi się Trzeci - chłopiec będący połączeniem swojego starszego rodzeństwa, agresywnego Petera i delikatnej Valetine. Chłopiec niezwykle inteligentny i uzdolniony. Czyli dokładnie taki, jakiego potrzebuje ludzkość, dlatego zwrócił uwagę zarządców Szkoły Bojowej już w wieku sześciu lat. Także wtedy przyszło mu podjąć pewnie najtrudniejszą decyzję życia. Mimo wszystko, młody Andrew postanawia opuścić rodzinę i udać się na szkolenie. I właśnie w tym miejscu zaczyna się ta niesamowita historia.
Pobieżnie mówiąc, taki świat kreuje nam Orson Scott Card w „Grze Endera”. Chłopcu przyszło żyć w trudnych czasach, bo w tej odległej przyszłości państwa współpracują ze sobą, żeby stworzyć jak największą flotę statków zdolną do pokonania kosmicznego najeźdźcy i obrony planety. Do sprawowania pieczy nad tą chwiejną sytuacją wyznaczony zostaje Hegemon, którego rządy, choć skuteczne, są rygorystyczne i surowe – jednakże tego przecież wymaga sytuacja. Z tego samego powodu Rząd chwyta się ostatniej deski ratunku i na szkolenia wojenne wysyła dzieci (głównie chłopców), które nie zdążyły nawet zasmakować życia. Muszą nauczyć się, jak walczyć z nieznanym wrogiem. Jednym z takich chłopców jest Ender. We wspomnianej Szkole Bojowej bierze udział w intensywnym, brutalnym szkoleniu. Nauczyciele czasami próbują „oszukać” rzeczywistość i podsuwają swoim uczniom gry fantasy, czyli proponują naukę w formie zabawy, ale prawdziwa rozgrywka odbywa się na salach treningowych, gdzie młodzi rekruci podzieleni na armie (Salamandry, Szczura…) toczą ze sobą bitwy z zastosowaniem różnych broni dostępnych w przyszłości.
A teraz wyobraźcie sobie, że tak wygląda każdy dzień sześcioletniego Endera. Dlatego wartą uwagi częścią książki są obrazy psychologiczne tych dzieci. Od dawna dziecko kojarzy nam się z niewinnością, jednak Card daje nam zupełnie inny przekaz. Już samo osadzenie kilkulatków w tej twardej, wojennej rzeczywistości robi wrażenie. Każdy współczesny nastolatek prawdopodobnie załamałby się pod ogromem wymagań, ale tutaj dzieci, a w szczególności Ender, prezentują coś zupełnie innego. Czytając książkę zapominamy o wieku bohaterów, ponieważ są oni niezwykle silni. Wyrwani ze swoich rodzin i od razu rzuceni na głęboką wodę radzą sobie z brakiem bliskich i choć wtedy, kiedy nikt nie widzi, mają chwile zwątpienia, to sami zakazują sobie wszelkich słabości. Nie załamują się i idą dalej. Ciężko byłoby wykreować wiarygodnie taką dorosłą osobę, a co dopiero dziecko i myślę, że właśnie tu najlepiej widać talent autora.
Tak naprawdę, to spodziewałam się zupełnie innej książki. Miałam wrażenie, że w powieści o takiej tematyce nie będzie miejsca na psychologiczne rozważania, ponieważ najważniejsze będą typowe dla science fiction bitwy. Zamiast tego, otrzymujemy dobrze zbilansowaną pod tym względem opowieść – oczywiście, Ziemia jest przecież w stanie wojny, więc nie mogło się obejść bez opisów szkolenia i w ramach tego bitew, ale w „Grze Endera” równie ważni są bohaterowie i to, co oni czują. Każdy z nich jest na swój sposób unikalny, każdy zapada nam głęboko w pamięć. Mam tu na myśli w szczególności Petrę. Najlepsza snajperka w całej akademii i jeszcze dziewczyna? Tak, ja to kupuję. W całej książce nie brakuje podobnych charakterów, jednak wszystkich łączy jedno: każde z nich zostało rzucone na głęboką wodę i mimo to, wciąż się nie załamali, a to zasługuje na pochwałę.
Nie lada gratką dla polskich fanów Orsona Scotta Carda będzie zamieszczone na końcu najnowszego wydania „Gry Endera” opowiadanie pod tytułem „Chłopiec z Polski”. Opowiada ono o pięcioletnim Janie Pawle Wieczorku, u którego Rząd również zauważył interesujące umiejętności… Jednak wracając do głównej części książki, chcę jeszcze powiedzieć, że to książka uniwersalna i ponadczasowa. „Gra Endera”, mimo że opowiada o zaledwie sześcioletnim chłopcu, to zmusza do refleksji, nie jest jedynie pustą lekturą, dlatego mogę ją polecić zarówno miłośnikom science fiction, jak i fanom rozbudowanych powieści psychologicznych.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Czasami na kłamstwach można polegać bardziej niż na prawdzie.” [s.9]
Czy jesteśmy we wszechświecie sami? Czy życie istnieje tylko na Ziemi? To pytania, które ludzkość zadaje sobie od wielu lat. W naszej rzeczywistości kosmos wciąż jest niezbadany i chociaż poczyniliśmy znaczne postępy w tym kierunku, to środowisko poza naszą planetą jest dla nas nieznajome. Wyobraźcie...
2012-06-18
„Mamy martwego chłopaka ze znakiem czarownic na plecach i siarką w kieszeni. Jako główną podejrzaną mamy akuszerkę, której ktoś ukradł alraunę. I mamy bandę osieroconych dzieciaków, które wiedzą więcej, niż chcą powiedzieć. Przecież to nie ma żadnego sensu!” [s. 93]
Życie kobiety w XVII nie było proste. Wystarczył jeden bezpodstawny powód i już do tej pory normalnie żyjąca kobieta z miejsca stawała się czarownicą. A co robiło się z czarownicami? Czarownice trzeba było całkowicie wytępić... A sposoby na to przesądni ludzie mieli różne; od palenia na stosie, po tak zwaną „próbę wody”. Na czym takowa polegała? Do stóp oskarżonej przywiązywało się spory kamień i wrzucało się ją do wody. Jeśli wypłynęła, to nieomylny znak o konszachtach z diabłem. A jeśli nie ... to trudno. Właśnie do takiego świata przenosi nas Oliver Pötzsch w swojej powieści o wdzięcznym tytule „Córka kata”.
„Biały jak śnieg, czerwony jak krew...” [s. 184]
Niedługo po wojnie trzydziestoletniej bawarskim miasteczkiem Schongau wstrząsa seria tajemniczych i wyjątkowo brutalnych morderstw. Ofiarami są dzieci, czyli prawdopodobnie najmniej winne osoby. Co ciekawe, każde z nich na plecach ma wymalowany znak czarownic. Co on oznacza? O przestępstwo zostaje oskarżona akuszerka – Marta Stechlin. Jedynie miejscowy kat i jest przekonany o jej niewinności. Razem z młodym medykiem i córką Magdaleną na własną rękę decydują się śledztwo, które poprowadzi ich przez najmroczniejsze tajemnice swojego miasteczka. Tymczasem w Schongau rozpoczyna polowanie na czarownice...
„Możliwe, że nawet diabeł bał się schonagauskiego kata.” [s. 208]
Wszelakie tortury, miażdżenie kości, ścinanie głów i jeszcze wiele innych potwornych rzeczy to codzienność Jakuba Kuisla. Wydawać by się mogło, że po tylu latach wykonywania swojego fachu, dodając do tego obserwowanie wcześniej pracy swojego ojca, powinien być już do tego przyzwyczajony. Jednak po głębszym zastanowieniu widać, że postać opisana przez niemieckiego pisarza po każdej egzekucji, a także przed nią, ma wielkie wyrzuty sumienia. Dzięki temu Kuisl od razu zyskuje na realizmie. Schongauski kat trzyma się różnych innych zajęć, także ryzykownego zielarstwa, żeby utrzymać pięcioosobową rodzinę. W „swego rodzaju posłowiu” możemy się także dowiedzieć, że Pötzsch jest potomkiem dynastii Kuislów, tak więc niewykluczone, iż postać Jakuba Kuisla naprawdę przewinęła się przez karty historii.
„Nigdy nie bij osła, na którym siedzisz.” [s. 180]
Akcja powieści już od pierwszej strony zapowiada się na porywającą, która stopniowo będzie się rozwiązywać. Autor znakomicie rozłożył wszystko w czasie, tak, że niemal do końca nie jesteśmy niczego pewni. Nawet w momentach, kiedy nie miałam książki w rękach, zastanawiałam się nad rozwiązaniem zagadki. Przy okazji, przyznam, że końcowego efektu się kompletnie nie spodziewałam. Dodatkowo, w każdym rozdziale przybywa poszlak, jednak nie należy wierzyć im bezgranicznie, nie każda rzeczywiście mówi prawdę. Dzięki temu „Córka kata” staje się jeszcze bardziej ekscytująca, a rozwiązywanie tajemnicy morderstw dostarcza wrażeń.
„Ale... jak chcecie sobie z nimi poradzić? – wyjąkał Simon – Bądź co bądź, jest ich dwóch.
Kat uśmiechnął się szeroko.
-Nas przecież też.” [s. 369]
Także styl autora nie pozostawia wiele do życzenia. Wszelakie opisy, których zwykle nie cierpię, w tym przypadku były stonowane – nawet nie zauważałam, kiedy autor płynnie przechodził pomiędzy nimi a relacją z wydarzeń. Tych swego rodzaju słownych obrazów było niedużo, ale jednak dawały wyobrażenie o miejscach wydarzeń i społeczności małego miasteczka. W zaznajomieniu się z działaniami tych drugich pomaga zastosowana w „Córce kata” narracja trzecioosobowa, pokazująca przebieg wydarzeń z pierwszej ręki. Zdarzyły się nawet rozdziały z perspektywy tajemniczych mężczyzn i nie ukrywam, to one były najciekawsze.
„Prawdopodobnie to błogosławieństwo dla tego dziecka. Pomyśli, że to wszystko było tylko złym snem.” [s. 414]
Klimat towarzyszący czytelnikowi przy lekturze „Córki kata” jest złowieszczy, tajemniczy i niepowtarzalny, jednym słowem wyjątkowy. Dlatego nie waham się przed poleceniem tej książki wszystkim. Każdy może znaleźć tutaj coś dla siebie, gdyż autor zastosował nietypową mieszankę: zbrodnię, wszechobecną tajemnicę wraz z romansem i interesującym podłożem historycznym połączył w sposób poukładany, dzięki czemu wszystko składa się w kompletną całość. Te i jeszcze inne czynniki składają się na to, że czas poświęcony „Córce kata” na pewno nie będzie stracony.
[Recenzję zamieściłam wcześniej na swoim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Mamy martwego chłopaka ze znakiem czarownic na plecach i siarką w kieszeni. Jako główną podejrzaną mamy akuszerkę, której ktoś ukradł alraunę. I mamy bandę osieroconych dzieciaków, które wiedzą więcej, niż chcą powiedzieć. Przecież to nie ma żadnego sensu!” [s. 93]
Życie kobiety w XVII nie było proste. Wystarczył jeden bezpodstawny powód i już do tej pory normalnie żyjąca...
2013-04-07
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
RÓŻA Z KOLCAMI
Róże są jednymi z najpiękniejszych kwiatów na świecie, jednak ludzie niemal od zawsze widzą w nich coś więcej. Przecież nie bez powodu powstały takie przekonania jak to, że czerwone róże symbolizują miłość, a w białych widzimy oznakę niewinności czy skromności. Jednak róże oferowane w kwiaciarniach nie są takie, jak wymyśliła to natura – ludzie pozbawiają je kolców, dzięki czemu kwiaty są gładkie i bardziej przyjazne klientom. Czy warto pozbawiać je ich naturalności tylko dlatego, że ktoś sobie tak zamarzył? I czy tego samego nie można powiedzieć o ludziach?
„Byłoby mi łatwiej, gdybyście mnie nie budzili co pół godziny, żeby sprawdzić, czy umarłam, czy jeszcze nie.” [s. 337]
Gal to przewlekle chora na nerki nauczycielka biologii, która ma nietypowe hobby: krzyżuje z powodzeniem rzadkie i piękne odmiany róż. Wszyscy wkoło ją denerwują: dyrektor koniunkturalista, złośliwa lekarka, alkoholik, który zajmuje jej miejsce w kolejce po nerkę… W nudnym i przewidywalnym świecie Gal zupełnie niespodziewanie ląduje jej nastoletnia siostrzenica, spragniona rodzinnego ciepła i przyjaźni.
Nagle okazuje się, że nie wszyscy ludzie wokół Gal są jej wrogami – być może ona sama pokazywała im tylko kolce. Powoli, krok po kroku świat pokazuje swoje jaśniejsze oblicze: jest szansa na zwycięstwo w zawodach hodowców, pogodzenie się z siostrą, a nawet na miłość.
[opis z okładki]
„ – Jestem pewna, że wszystko się ułoży.
– Pewnie, zawsze się układa, w jedną lub drugą stronę. Częściej w tę złą.” [s.34]
Trzeba to autorce przyznać, w „Sztuce uprawiania róż z kolcami” podjęła się kilku naprawdę ciężkich tematów. Nie na co dzień spotykamy się przecież z chorobą, od której jedynym ratunkiem jest przeszczep, który i tak nie daje pewnych szans na wyzdrowienie. Początkowo wydawało mi się, że to właśnie choroba Gal będzie głównym, jeżeli nie jedynym tematem książki, jednak na tym się nie kończy, Margaret Dilloway porusza także temat niełatwych relacji rodzinnych. Autorka dokładnie pokazuje czytelnikowi, jak łatwo zerwać więzi łączące spokrewnione ze sobą osoby… Oraz jak trudno je później odbudować. W związku z tym, klimat powieści nie należy do łatwych, jednak mimo tego pani Dilloway potrafi pokazać piękno ludzkiego życia oraz to, że należy się nim cieszyć bez względu na wszystko.
„ – Uważam, że powinny być jakieś kryteria, które trzeba spełnić, żeby mieć szansę na przeszczep.
– Więc tylko porządni ludzie na niego zasługują? (…) – Może powinniśmy w takim razie odmówić pomocy także motocykliście, który jechał bez kasku i miał wypadek? Albo osobom otyłym, które zachorowały na cukrzycę? (…)
– Nigdy o tym nie myślałam, ale być może każdy powinien odpowiadać za swoje czyny i godzić się z ich konsekwencjami.” [s. 176]
Jak wspomniałam, „Sztuka uprawiania róż z kolcami” nie skupia się tylko i wyłącznie na chorobie Gal. Centralnym ośrodkiem zawsze pozostawała pasja kobiety – hodowla pięknych, acz rzadkich róż. Z książki można dowiedzieć się wielu naprawdę ciekawych rzeczy o tych kwiatach. Co kila rozdziałów znajdziemy krótki fragment „Wielkiego poradnika hodowli róż”, dzięki któremu na początku obca pasja Gal zaczyna w naszych oczach stawać się sztuką. Przedtem nawet nie wyobrażałam sobie, że wyhodowanie jednej, tak uwielbianej przeze mnie róży angażuje tyle uwagi i poświęcenia. Obszerne fragmenty dotyczące upodobań Gal nieraz ciekawią i zaskakują czytelnika, ale także pokazują kobietę jako „trójwymiarową” bohaterkę – dzięki swojej pasji jest dla nas postacią realistyczną. Nieoczekiwana sytuacja wymusza na niej zmianę, którą na przestrzeni książki bardzo dokładnie widać. Zamkniętej w sobie wraz ze swoimi problemami, pokazującej wszystkim naokoło tylko „kolce” bohaterce dopiero przyjazd siostrzenicy uświadamia wiele rzeczy, których wcześniej nie dostrzegała.
„ Czasami człowiekowi wydaje się, że ma wszystko.” [s. 326]
„Sztuka uprawiania róż z kolcami” początkowo wydawała mi się być zwykłą obyczajówką, jednakże już po kilku stronach okazało się, że byłam w błędzie. Motyw róż przewijający się przez całą fabułę stanowi metaforę życia – choć kolorowe, kiedyś się kończy, nieważne jak bardzo byśmy tego nie chcieli. Dodatkowo, poruszane raczej niełatwe tematy, a także wątek choroby nie czynią z tego lektury łatwej, jednakże lekki język oraz autentyczni bohaterowie sprawiają, że „Sztuka uprawiania róż z kolcami” jest książką naprawdę godną polecenia.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
RÓŻA Z KOLCAMI
Róże są jednymi z najpiękniejszych kwiatów na świecie, jednak ludzie niemal od zawsze widzą w nich coś więcej. Przecież nie bez powodu powstały takie przekonania jak to, że czerwone róże symbolizują miłość, a w białych widzimy oznakę niewinności czy skromności. Jednak róże oferowane w kwiaciarniach nie są takie, jak...
2013-06-03
Naukowiec specjalizujący się w badaniach nad bronią nuklearną popada w szaleństwo: terroryzuje bronią i przetrzymuje w charakterze zakładników Bogu ducha winną rodzinę z Queensu. Stawia tym samym na nogi wszystkie służby policyjne i doprowadza do wielogodzinnego impasu.
Pióropusz radioaktywnych cząstek nad jedną z dzielnic Nowego Jorku prowadzi śledczych do opuszczonego magazynu kolejowego, gdzie najprawdopodobniej ktoś niedawno konstruował bombę atomową. Dalsza analiza dowodów wskazuje, że najprawdopodobniej dojdzie do niewyobrażalnego: za dziesięć dni w rezultacie nuklearnego ataku terrorystycznego Nowy Jork wyparuje z powierzchni Ziemi.
Tylko dziesięć dni. W tym krótkim czasie Gideon Crew podąża tropem tajemniczej komórki terrorystycznej od przedmieść Nowego Jorku po górzyste bezludzia Nowego Meksyku i przy okazji odkrywa, że koniec może być o wiele straszniejszy niż archetypiczny Armagedon.
Przy okazji czytania „Trupa Gideona”, naszła mnie pewna ochota na podziękowanie mojej pani od chemii. Dlaczego? Wreszcie z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że godziny ślęczenia nad zeszytem od tego zacnego przedmiotu, próbując przyswoić sobie wszystkie zagadnienia promieniotwórczości, opłaciły się. Mój trud nie poszedł na marne, bo dostałam dobrą ocenę ze sprawdzianu, ale nie do tego zmierzam.
Zastanówmy się, do czego mogłaby być mi potrzebna promietwórczość, oczywiście poza salą chemiczną? No jasne, żeby bez problemu zorientować się, o czym mówią bohaterowie w „Trupie Gideona”!
Nie mam tutaj oczywiście na myśli, że do zrozumienia książki potrzebna jest nie wiadomo, jaka wiedza. Mogę Was zapewnić, że w zupełności wystarczą podstawowe informacje, np. takie, jakie mam po pierwszej klasie gimnazjum. Autorzy nie używają ogromu fachowych określeń, więc nawet ktoś taki jak ja, bez praktycznie żadnego wykształcenia w tym kierunku, może bez problemu nadążać za wcale nie takimi prostymi stwierdzeniami. Jeśli mam być szczera, to one tylko wyglądają na skomplikowane, bo w rzeczywistości autorzy zgrabnie wszystko tłumaczą. Uznanie należy się tutaj także tłumaczowi – jemu należy przyporządkować dużą część sukcesu, a to za sprawą wielu pomocnych przypisów pod tekstem.
Nie czytaj książki napisanej przez duet, mówili. Zawiedziesz się, mówili. I do pewnego czasu nawet im wierzyłam, jednak moje wątpliwości skutecznie rozwiewa wspólna praca D. Prestona i L. Child. Mogłoby się wydawać, że przez taki układ książka może być mało spójna, pojawią się luki w fabule, czy nie do końca wyjaśnione elementy, jednakże jeśli chodzi o ten właśnie duet pisarzy, wtedy nie ma się o co martwić. Gdybym na okładce nie znalazła informacji o autorACH ,pewnie nawet nie zorientowałabym się, że „Trup Gideona” jest dziełem więcej niż jednej osoby.
Muszę przyznać, że pomimo wyżej wymienionych obaw, Preston&Child stworzyli naprawdę dobry kryminał. Obfita w wydarzenia akcja rusza już od pierwszej strony, a wypuszcza dopiero po ostatniej, co i rusz odkrywając nowe fakty oraz podejrzanych, rzucając trochę światła na sprawę, jednak szczerze mówiąc, rozwiązania nie jesteśmy pewni aż do końca. Mimo wielowątkowości, nie gubimy się w akcji – wszystko jest ładnie ze sobą połączone. Poznajemy także zasady działania tajnych służb, te wszystkie prawne kruczki, które trzeba obejść, żeby dojść do prawdy, co oczywiście jest kolejnym atutem książki.
Podsumowując, czas spędzony z „Trupem Gideona” z pewnością nie będzie zmarnowany. Nigdy nie sądziłam, że odnajdę się w tego typu literaturze, jednakże teraz nie mam już żadnych wątpliwości. Dobrze skonstruowana intryga angażuje czytelnika w rozwiązywanie zagadki, a ciekawie wykreowany główny bohater dodatkowo urozmaica lekturę. Moja opinia nie może być więc inna – „Trup Gideona” to książka wręcz rewelacyjna i nie wiem, dlaczego jeszcze po nią nie sięgnęliście :)
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
Naukowiec specjalizujący się w badaniach nad bronią nuklearną popada w szaleństwo: terroryzuje bronią i przetrzymuje w charakterze zakładników Bogu ducha winną rodzinę z Queensu. Stawia tym samym na nogi wszystkie służby policyjne i doprowadza do wielogodzinnego impasu.
Pióropusz radioaktywnych cząstek nad jedną z dzielnic Nowego Jorku prowadzi śledczych do opuszczonego...
2012-04-24
„ – Nie słyszałeś ich... na to musiałbyś mieć słuch Supermana – prychnęłam.
- A kto powiedział, że nie jestem Supermanem? – Patrzyłeś na mnie pod słońce, z jednym okiem zamkniętym. Wzruszyłam ramionami.
- Gdybyś był Supermanem, już byś mnie uratował – wymamrotałam.
- A kto powiedział, że cię nie uratowałem?
- Każdy by powiedział, że nie.
- No to każdy źle myśli.”
Chyba każda dziewczynka, wzorem księżniczek z bajek, marzyła kiedyś o ratunku pochodzącym od księcia na białym koniu. Nieważne przed czym, byleby tylko móc odjechać w stronę zachodzącego słońca i żyć długo i szczęśliwie. Ale co jeśli będzie to ratunek od współczesnego świata? A dodatkowo ratunek w formie porwania?
Taką sytuację przeżyła szesnastoletnia Gemma. Lotnisko. Chwila do odlotu. Kłótnia z rodzicami i wycieczka do baru po kawę. Niestety, Gemmie brakuje monet. Ale co to? Jakiś przystojniak proponuje, że za nią zapłaci, a dodatkowo załatwia gdzieś ostatnie wolne krzesełko... Po prostu bajka, nie? Jednak w następnej chwili już tak kolorowo nie jest, a Gemma budzi się związana, odurzona i ukryta nie wiadomo gdzie. Zdana na łaskę i niełaskę porywacza. Ale czy to idealny moment na miłość?
Tak w skrócie można przedstawić fabułę „Uprowadzonej”, książki, która tylko z pozoru wydaje się nijaka i bez wyrazu. Jednak w środku kryje się coś więcej, z kąta nie wyłażą wampiry, a przedstawiona rzeczywistość nie jest nierealna. Gdzie swoją historię opowiada nam Gemma – teoretycznie przypadkowa dziewczyna, którą poznajemy na chwilę przed porwaniem. Od razu pomyślałam sobie, że córka „nadzianych” rodziców będzie kapryśna i rozpuszczona . Dlatego mocno zdziwiłam się, kiedy okazało się, że Gemma umie kopać, drapać i bić się, a nawet coś w tej pięknej główce ma.
Przebieg wydarzeń poznajemy z jej pespektywy, dlatego to szczególnie psychika tej postaci powinna zostać dobrze nakreślona. Pani Christopher ładnie wybrnęła tutaj z zadania, więc Gemma wydaje się być prawdziwą osobą, a nie szelestem kartek. Każde jej zachowanie zostało wystarczająco dobrze wyjaśnione, dzięki czemu nie miałam wrażenia, że dziewczyna działa chaotycznie i bez żadnego wcześniejszego przemyślenia.
Przez większą cześć książki mamy do czynienia z dwójką bohaterów. Drugim z nich jest Tyler, domniemany porywacz, który jednak uważa, że uczynił odwrotnie. Na początku kompletnie go nie rozumiałam i miałam ochotę posłać go na drzewo. Z czasem jednak udało mi się wykrzesać jeszcze odrobinę sympatii, bo Lucy Christopher postanowiła pokazać go w innym świetle, niż zawsze są postrzegani porywacze. Za to wielki plus, bo do tej pory jeszcze nikomu nie udało się manipulować moim „lubieniem’ bohaterów.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy zaraz po przeczytaniu pierwszego zdania była nietypowa forma książki. Autorka postanowiła, ze opowie wszystko z perspektywy Gemmy, z tym, że mamy okazję przeczytać prywatny list dziewczyny do samego porywacza. Nigdy się z czymś takim nie spotkałam, więc na początku przekonana nie byłam, na szczęście później ten sposób bardzo przypadł mi do gustu, bo mogłam poniekąd poznać także myśli Tylera. Okazuje się, że wypada to całkiem ciekawie i jest miłą odmianą po łzawej narracji pierwszoosobowej w wielu młodzieżówkach.
Wybierając do recenzji „Uprowadzoną” nie spodziewałam się takiej skłaniającej do refleksji i mimo wszystko napisanej przyjaznym językiem książki. Byłam nastawiona bardziej na kolejne romansidło, z tym że obsadzone w nietypowej scenerii. Tymczasem historia opisana przez Lucy Christopher wciągnęła mnie tak, że całość pochłonęłam w nieco ponad dwa dni. Dlatego też w podsumowaniu, polecam tę powieść każdemu, kto ma ochotę na coś innego, a przy tym ciekawego. Myślę, że spodoba się każdemu, bez uwagi na wiek i upodobania czytelnicze. Czy może być lepsza rekomendacja?
[Recenzja opublikowana wcześniej na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„ – Nie słyszałeś ich... na to musiałbyś mieć słuch Supermana – prychnęłam.
- A kto powiedział, że nie jestem Supermanem? – Patrzyłeś na mnie pod słońce, z jednym okiem zamkniętym. Wzruszyłam ramionami.
- Gdybyś był Supermanem, już byś mnie uratował – wymamrotałam.
- A kto powiedział, że cię nie uratowałem?
- Każdy by powiedział, że nie.
- No to każdy źle myśli.”
Chyba...
2012-05-22
„Jego syn, Publiusz , sam będzie musiał zaskarbić sobie przyjaźń tych ludzi. Tego nie da się załatwić rozkazem. Można rządzić działaniami, ale nie uczuciami.”
Chyba każdy z nas miał taki moment podczas nauki historii, że daty ani informacje w żaden sposób nie chciały nam wejść do głowy, podczas gdy do ważnego sprawdzianu nie zostało już wiele czasu. A gdyby „ugryźć” to od innej strony? Gdyby tak zamiast obszernych notatek spróbować zająć się tym w formie książki fabularnej? A może będzie to nawet „Africanus. syn konsula” – kopalnia wiedzy o III wieku w starożytnym Rzymie?
Jako, że „Africanus. Syn Konsula” z pewnością jest propozycją wielowątkową, pozwolę sobie zamieścić fragment opisu wydawnictwa:
„Africanus. Syn konsula to porywająca historia o jednym z największych wodzów w dziejach świata. Młody oficer legionów szybko osiąga godność trybuna. Jego odwaga i inteligencja wzbudzają podziw przyjaciół, uwielbienie kobiet i zawiść konkurentów. Africanus przeżywa swoje pierwsze bitwy i miłości. Spotyka również kobietę, z którą los połączy go trwałym, namiętnym uczuciem. Bolesne klęski wojsk rzymskich i śmierć ojca, który ginie w obronie ojczyzny, sprawiają, że wojna nabiera dla niego osobistego wymiaru. „
Tutaj takie małe sprostowanie z mojej strony - mimo, że opisy informują iż książka opowiada o życiu Publiusza Korneliusza Scypiona Afrykańskiego, to jednak nie do końca jest to prawda. Na kartach powieści oczywiście mamy do czynienia z tytułowym Africanusem, jednak mamy także większy wgląd na inne wątki. Wiele stron poświęconych jest planami bitew i omawianiu strategii (chodzi mi szczególnie o wgląd do głowy Hannibala), jednakże na całość wpływają dodatkowo fragmenty pisane ze strony jednego z rzymskich żołnierzy – Tytusa. W rezultacie całość składa się na naprawdę łatwą w odbiorze opowieść, a ja nie miałam problemu, żeby zorientować się, o kim mowa w danym momencie.
Autor postanowił wprowadzić do powieści wielu bohaterów. Przy zamieszczonym na samym początku spisie możemy się mniej więcej zorientować, z kim będziemy mieli przyjemność poznawać uroki starożytnego Rzymu. Jako, że już na starcie musimy przyswoić sobie nieco ponad czterdzieści nazwisk, poczułam się trochę przytłoczona. Na szczęście, póxniej każdy z nich wprowadzany jest stopniowo, a w razie czego przecież i tak możemy zajrzeć do spisu, by sobie co nieco przypomnieć czy odświeżyć.
Kolejnym problemem przy tak dużej ilości bohaterów mogłaby być ich niedostateczna kreacja. Także i tutaj autor podołał zadaniu, bo każdego z nich przedstawił należycie, poświęcając tylko nieznacznie więcej uwagi postaciom ważniejszym. Miałam tylko problem z przyswojeniem sobie wszystkich imion tak od razu. Bo to wszystko jakieś takie podobne, na dodatek zapis taki zbliżony... Ale tego się czepiać nie będę – w końcu tak się ci ludzie kiedyś nazywali...
Muszę jednak przyznać, że nie do końca tego się spodziewałam. W szczególności mam tu na myśli zakończenie, gdyż tutaj gna akcja, za chwilę kluczowy moment, a więc pospiesznie przewracam kartkę... a tu widzę przed nosem wyjaśnienie najważniejszych terminów. Nie powiem, przez twarz przebiegł mi grymas zdziwienia. Jak dla mnie, to trochę nieodpowiedni moment na zakończenie książki, gdyż nie otrzymałam żadnych słów podsumowania, czy też chociażby nieśmiałej zapowiedzi kolejnej części. Ale, że „Africanus...” dopiero rozpoczyna całą trylogię Scypion Afrykański, dam jeszcze szansę autorowi.
Napisałam już o słowniczku, więc wspomnę jeszcze o całym polskim wydaniu książki. „Africanus. Syn konsula” uzupełniony jest o kilkanaście mapek, rozpisek, a nawet wykresów, które ułatwiają lekturę. Każdy z tych dodatków jest czytelny, a także wnosi dużo do treści. Oczywiście nie mówię, ze bez mapek nie da się przeżyć, ale jednak ułatwiają odbiór całości. Tym lepiej dla mnie – jestem wzrokowcem, więc takie obrazowe przedstawienie sprawy było dla mnie wspaniałym rozwiązaniem. Dodatkowo, przyciągająca wzrok okładka, mająca nawet coś wspólnego z treścią i czytelna czcionka oddziałują na „tę estetyczną’ stronę czytelnika.
Podsumowując, pomimo wymienionych powyżej minusików, pierwsza część trylogii o Scypionie Afrykańskim będzie stanowić ucztę dla miłośników wszelakich powieści historycznych, ale myślę, że także i przeciwników powinna zainteresować ta wielowątkowa historia. Sama za wielką fankę czytelniczych powrotów do przeszłości się nie uważam, jednak „Africanus. Syn konsula” potrafił mnie zainteresować, a nawet wciągnąć. Na korzyść książki przemawia również fakt, że zajmującą powieść historyczną ciężko jest napisać, a muszę przyznać, że panu Pisteguillo wyszło to znakomicie. A więc, pozostaje mi tylko namówić wszystkich niechętnych do lektury!
[Recenzja umieszczona także na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Jego syn, Publiusz , sam będzie musiał zaskarbić sobie przyjaźń tych ludzi. Tego nie da się załatwić rozkazem. Można rządzić działaniami, ale nie uczuciami.”
Chyba każdy z nas miał taki moment podczas nauki historii, że daty ani informacje w żaden sposób nie chciały nam wejść do głowy, podczas gdy do ważnego sprawdzianu nie zostało już wiele czasu. A gdyby „ugryźć” to...
2012-11-25
KRĄG JEST ODPOWIEDZIĄ
Nie wiesz, co się dzieje. Świadomość powraca powoli, a ty znajdujesz się nie wiadomo gdzie. Jedyną znajomą rzeczą jest ten ciepły, przenikający cię na wylot głos. „Jesteś zepsuty. Nie do naprawienia.” On chyba ma rację, prawda? Twoje kroki kierują się w stronę znanego ci miejsca. Tam odnajdujesz lustro. „Stłucz je.” Namawia głos. Zastanawiasz się, czy nie prościej byłoby go po prostu posłuchać. „Życie nie będzie lepsze. Lepiej je teraz zakończyć. Unikniesz bólu. Unikniesz rozczarować. Nigdy nie byłoby lepiej, Elias. Życie to tylko upokarzająca walka. Martwi są szczęśliwi.” [s. 15]
„W obliczu śmierci wszyscy jesteśmy samotni.” [s. 18]
Coś dziwnego dzieje się w Engelforts, małym, otoczonym gęstymi lasami miasteczku. Pięć dziewczyn rozpoczyna naukę w liceum. Nic ich ze sobą nie łączy, każda jest inna. Na początku semestru w szkolnej toalecie znaleziony zostaje martwy uczeń. Wszyscy podejrzewają samobójstwo, wszyscy z wyjątkiem tych, którzy znają prawdę...
Pewnej nocy, gdy na niebie pojawia się czerwony księżyc, dziewczyny spotykają się w parku. Nie wiedzą jak, ani dlaczego się tu znalazły. Odkrywają, że drzemią w nich tajemne moce, a ich życiu zagraża niebezpieczeństwo...
Aby przeżyć, muszą działać wspólnie, tworząc magiczny krąg. Od tej chwili szkoła staje się dla nich sprawą życia i śmierci…
„Ale przecież wszyscy mają problemy. To nie powód, żeby od razu się zabijać. Jeśli każdy by się tak nad sobą użalał, niedługo nie byłoby ludzi.” [s. 42]
Jeszcze zanim zaczęłam czytać książkę, usłyszałam, że „Krąg” jest thrillerem dla młodzieży. A że ten gatunek bardzo lubię, nie mogłam się doczekać momentu, kiedy przewrócę pierwszą stronę. A potem przeczytałam opis, który zasiał we mnie pewne nasionko zwątpienia. A to, dlatego, że magia idąca w parze z zjawiskami paranormalnymi nie bardzo mi do thrillera pasuje. Nie bardzo wyobrażałam sobie też taką wizję, więc do lektury zasiadłam z pewnym zwątpieniem w to, czy „Krąg” rzeczywiście zasługuje na okrzyknięcie go bestsellerem. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń, bo…
Książka jest genialna! Już po pierwszy rozdziale całkowicie mnie pochłonęła, nie pozwalając mi zajmować się przyziemnymi sprawami. A to zapewne dzięki bardzo interesującemu prologowi, wprowadzającego nas w opowiadaną historię. I chociaż niby już wiemy, co się wydarzy pod jego koniec, to wciąż mamy nadzieję, że może okładka z tyłu kłamie, chociaż przecież wiedziałam, że bez tego nie byłoby książki. Ale mimo wszystko, szkoda mi Eliasa…
„Bo tak jest w tym cholernym mieście, myśli Minoo. Jesteś tylko tym, kim inni myślą, że jesteś.” [s. 47]
Właśnie w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, co się stało, że tak zaczęłam przejmować się jego losem. Tak myślałam i myślałam i wyszło na to, ze naprawdę poczułam więź z bohaterami, nawet mimo tego, że byli tylko imionami wydrukowanymi na papierze. Autorzy zdołali sprawić, żebym się z nimi utożsamiła, polubiła i poczuła, jakby stali tuż obok mnie, opowiadając historię. Duet Strandberga i Elfreg postarał się o solidną kreację bohaterów. Każdy z nich jest odrębnym charakterem, tak, więc czytelnik odnajduje w każdym z nich coś znajomego. Na ich korzyść przemawia także zamieszczenie wielu problemów bliskim młodzieńczemu sercu – zaczynając poczucia osamotnienia, niezrozumienia, pustki po piękne pierwsze miłości oraz sercowe rozterki. Dzięki temu, bohaterowie stają się jeszcze bardziej wyraziści, a my czujemy, jakby stali tuż obok. Tak, więc, bohaterowie to z pewnością najlepszy, zaraz po fabule oczywiście, element książki.
„-Wszystko w porządku? – pyta Minoo przed wejściem na aulę. (…)
- Nie – odpowiada Linnea, uśmiechając się. – Ale to norma.” [s. 78]
Jak już wspominałam w „Kręgu” w największym stopniu urzekł mnie pomysł na fabułę. W dobie wampirów, wilkołaków i innych stworzeń paranormalnych, jakie tylko można tu przytoczyć, po tej książce tak naprawdę nie spodziewałam się niczego więcej. Ot, mordercą będzie zapewne jakiś zbłąkany wampir, i już, koniec historii. Także bardzo się zdziwiłam, bo „Krąg” nie zawiera elementów do przewidzenia. Cała misterna fabuła jest nieszablonowa, a każdy nowy fakt kompletnie zmienia poprzedni pogląd na sprawę. Podczas czytania, miałam kilka pomysłów na prawdziwe rozwiązanie, jednak autorzy tak skutecznie wodzili mnie za nos, że aż do samego końca nie byłam pewna niczego. A to, jak dla mnie, liczy się najbardziej.
„- Drogie dziecko – przerwał jej Nicolaus – poprosiłabyś ślepca, żeby poprowadził innego slepca?” [s. 138]
Obawiałam się także, czy książka będąca owocem pracy duetu Strandberga i Elfgrena nie będzie za bardzo zawiła, w końcu każdy z autorów uzna za ważniejsze opisanie czegoś innego, a przez to pojawią się pewne sprzeczności. Na szczęście, moje obawy zostały zupełnie rozwiane. Podczas czytania nie sposób odróżnić, który fragment jest czyim dziełem. Autorzy oboje posługują się językiem prostym, zrozumiałym dla czytelnika w każdym wieku. Życiowe sentencje czasami przeplatają się z wulgaryzmami, nie razi to jednak w najmniejszym stopniu. Każde słowo idealnie wpasowuje się w swoje miejsce i po prostu nie wyobrażam sobie, żeby „Krąg” został napisany innym stylem.
„Co sprawi, ze zrozumieją? Czy ktoś musi umrzeć? Elias nie wystarczył?” [s. 186]
Nie oznacza to jednak, że „Krąg” nadaje się tylko i wyłącznie dla młodzieży. Mam wrażenie, że to książka dla osoby w każdym wieku, a także bez względu na ulubione gatunki. Pierwsza część szwedzkiej trylogii na nieco ponad 570 stronach zdołała rozbudzić we mnie ochotę na kolejne tomy, bo pierwszy zapowiada się naprawdę obiecująco. Autorzy zabierają nas w podróż pełną niespodzianek, zapewniając rozrywkę na długie godziny. Zawdzięczać to można różnorodności, jaką charakteryzuje się utwór, wnosząc dużą dozę oryginalności na księgarniane półki. Szczególnie polecam fanom fantastyki, grozy, paranormali i thrillerów, bo „Krąg” to nic innego, jak dopasowane połączenie tych gatunków, który zapewnił mi sporo rozrywki. W żadnym wypadku nie mogę żałować tego, że po tę książkę sięgnęłam, więc mogę być pewna, ze czas, kiedy będę czekała na drugi tom będzie dłużył mi się niemiłosiernie.
„Jeśli teraz czegoś nie zrobimy, będziemy żyć w poczuciu wstydu przz resztę życia.” [s. 476]
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
KRĄG JEST ODPOWIEDZIĄ
Nie wiesz, co się dzieje. Świadomość powraca powoli, a ty znajdujesz się nie wiadomo gdzie. Jedyną znajomą rzeczą jest ten ciepły, przenikający cię na wylot głos. „Jesteś zepsuty. Nie do naprawienia.” On chyba ma rację, prawda? Twoje kroki kierują się w stronę znanego ci miejsca. Tam odnajdujesz lustro. „Stłucz je.” Namawia głos. Zastanawiasz się, czy...
2013-03-16
LEPSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ
„Nikt nigdy nie umarł w Reverie z powodu złamanego serca. Zdrada nigdy nie prowadziła do morderstwa. Takie rzeczy już się nie zdarzały, bo teraz ludzie wiedli życie w Sferach. Mogli doznać wszystkiego, nie ponosząc żadnego ryzyka. Teraz życie było LEPSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ.” [s. 82]
Coraz więcej osób młodych, nie znajdując w świecie rzeczywistym szczęścia, uciekają do tego wirtualnego. Biorąc pod uwagę rozwój techniki możemy się tylko spodziewać, jak będzie wyglądało życie za kilka lat. Może na zawsze porzucimy świat realny i przeniesiemy się do wirtualnego? Tam wszystko będzie lepsze. Lepsze niż rzeczywistość. Nałożymy na oczy Wizjery i całe dnie będziemy spędzali w wirtualnych światach. Czy tego właśnie chcemy? Czy tak jak ludzie ze świata eterowych burz zamkniemy się we własnych wyobrażeniach?
„Magia.
To jedyne, co przyszło Arii na myśl. Stare słowo z czasów, kiedy ludzie ulegali iluzjom. Zanim Sfery uczyniły z magii coś zwyczajnego.” [s. 23]
Aria żyje w Reverie – rozwiniętym technologicznie świecie oddzielonym od dzikiej natury szczelną kopułą. Jak wszyscy Osadnicy spędza czas w wirtualnych Sferach dostępnych tylko za pomocą specjalnego Wizjera. Kiedy zostaje wygnana za przestępstwo, którego nie popełniła, wie, że śmierć jest blisko.
Perry jako Wykluczony musi walczyć o przetrwanie w brutalnym świecie plemiennych wojen, kanibali i eterowych burz. Udaje mu się przeżyć tylko dzięki wyjątkowym zmysłom pozwalającym wyczuć niebezpieczeństwo i ludzkie emocje.
Drogi Arii i Perry’ego się przecinają. Tylko Perry może ocalić dziewczynę od śmierci. Tylko Aria może pomóc mu odkupić winy. Razem rozpoczynają niebezpieczną podróż…
[opis z okładki]
„ – Popatrz tylko na to brudne… coś. (…) Nie chce zejść.
- To się nazywa plama.(…)
- Do czego służy?
- Do niczego. Dlatego nie mamy ich w Sferach.” [s.13]
Perry wychowywał się pod eterowym niebem, na zewnątrz. Tam, gdzie rządzi eter wywołujący mutacje, choroby i burze, które wypalają ziemię śmiercionośnymi lejami, Peregrine żyje wraz ze swoim ludem – plemieniem Fal. Dla nich oraz reszty Wykluczonych zabrakło miejsca w sterylnych kopułach Podu, gdzie Aria spędza dni w wirtualnej rzeczywistości. Ja wszyscy mieszkańcy Podu, Aria na oku nosi Wizjer, urządzenie zapewniające jej dostęp do Sfer. To tam ludzie wchodzą w relacje między sobą, poznają smaki, zapachy nawet nie ruszając się z fotela.
Świat wykreowany przez Roth zawiera w sobie kilka już wykorzystanych wątków, jednak czytając nie miałam wrażenia powtórki. Oprócz chociażby znanego z „Nowej Ziemi” pomysłu kopuły, autorka wprowadza też kilka własnych, które czynią tę książkę inną od reszty. Akcja właściwa rozwija się dopiero około setnej strony, tak więc Veronica Roth daje czytelnikowi dużo czasu na zapoznanie się ze światem przedstawionym. Nie mam jej tego jednak za złe; sceneria „Przez burze ognia” jest o tyle ciekawa, że nawet długie opisy mi nie przeszkadzały.
„To czyny odróżniają ludzi od siebie.” [s.236]
Zarówno Aria, jak i Perry wpadają w tarapaty, a wtedy ich drogi krzyżują się. Teraz łączy ich wspólny cel i muszą współpracować, czy im się to podoba, czy też nie. Początkowo bohaterowie wręcz nienawidzą siebie nawzajem, co zresztą dziwne nie jest. Jednak wraz z kolejnymi stronami możemy zaobserwować powolną zmianę w relacjach bohaterów. Muszę przyznać, że Veronica Roth wykreowała dwa silne i ciekawe charaktery. Co prawda częste biadolenie Arii i szorstkość Perry’ego mogły czasami denerwować, ale to właśnie te cechy sprawiają, że postacie wydają się realistyczne. Szkoda, bo tego samego nie mogę niestety powiedzieć o wplecionym chyba trochę na siłę wątku romantycznym. Niby od nienawiści do miłości tylko jeden krok, jednak uczucie Arii i Peregrine’a jest przesłodzone i mało wiarygodne.
„Po co czuć ból, jeśli jest zbyteczny? Po co wiedzieć, czym jest prawdziwy strach, jeśli niebezpieczeństwo zrobienia sobie krzywdy nie istnieje? Spotęgowaliśmy to, co uważaliśmy za dobre i usunęliśmy to, co złe.” [s,149]
Narracja prowadzona jest naprzemiennie z punktu widzenia dwojga bohaterów. Dzięki temu mamy wgląd sytuację z dwóch stron, możemy zrozumieć motywy postępowania zarówno Arii jak i Perry’ego. Taki sposób nawet mi odpowiada – dzięki temu nie miałam wrażenia, ze cała akcja skupia się tylko i wyłącznie na Arii, która, jakby nie patrzeć, zapowiadała się na główną bohaterkę. Pani Roth pokazuje także punkt widzenia chłopaka, który w tej książce pełni równie ważną rolę. Podczas czytania nie zabraknie napięcia, bo chociaż akcja rozwija się dopiero około setnej strony, to potem wir wydarzeń wciąga czytelnika i wypuszcza dopiero po ostatniej kartce. I nawet wtedy, czytelnik czuje pewien niedosyt, ponieważ Roth zostawiła sobie otwartą furtkę dla kolejnej części.
„ – Możesz płakać, jeśli masz ochotę. (…) Mogę zaoferować ramię lub mankiet.
- Nie chcę płakać. Chcę mu przywalić.” [s. 180]
Podsumowując, „Przez burze ognia” jest lekturą wartą polecenia. Nie ukrywam, ma kilka minusów, ale wciąż jest powieścią na dobrym poziomie. Mimo, że z początku może się wydawać książką opartą na utartych schematach, to już po kilku stronach zaskakuje dobrze przedstawionymi bohaterami, ciekawą fabułą i oryginalną, dopracowaną scenerią. Veronica Roth doskonale wprowadza czytelnika w świat eterowych burz, dlatego czasami nawet czułam się, jakbym sama miała taki Wizjer, który przeniósł mnie do świata wykreowanego przez autorkę. Dlatego też, książkę jak najbardziej polecam, nie tylko fanom wszelakich powieści dystopijnych, ale też osobom, które po prostu szukają dobrej lektury.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
LEPSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ
„Nikt nigdy nie umarł w Reverie z powodu złamanego serca. Zdrada nigdy nie prowadziła do morderstwa. Takie rzeczy już się nie zdarzały, bo teraz ludzie wiedli życie w Sferach. Mogli doznać wszystkiego, nie ponosząc żadnego ryzyka. Teraz życie było LEPSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ.” [s. 82]
Coraz więcej osób młodych, nie znajdując w świecie rzeczywistym...
2013-04-14
„Jak to się dzieje, że nigdy nie słyszymy o samolotach spadających z nieba, bo ktoś zapomniał wyłączyć komórki?” [s.234]
Wierząc stereotypom, wszystkie zgromadzone tu kobiety w dzieciństwie chciały zostać księżniczkami. Godzinami marzyły o własnym księciu na białym koniu, co chyba zostało im do tej pory. A chłopcy? Kiedy dziewczynki przymierzały sukienki i plastikowe korony, o czym wtedy marzyli chłopcy? Przyznam się szczerze, o tej drugiej stronie mocy nie mam bladego pojęcia, jednak strzelając tak na ślepo, mogę domniemywać, że chłopcy marzyli o… zostaniu szpiegiem. I wiecie co? Po lekturze kolejnej części CHERUBA zazdroszczę im, bo od teraz zawód szpiega prezentuje mi się coraz bardziej atrakcyjnie.
Ethan Aramow może liczyć na Ryana Braskera, który już nieraz wyciągał go z tarapatów. Uważa go nawet za swojego anioła stróża. Nie wie jednak, że przyjaciel jest tak naprawdę młodym agentem CHERUBA. Rodzina Aramowów zarządza imperium przestępczym obracającym milionami dolarów. Zadaniem Ryana jest zniszczenie tej organizacji. Czy uda mu się wypełnić misję, nie rujnując jednocześnie życia Ethanowi?
[opis z okładki]
Nie jestem pewna, ponieważ nie znam całej serii, ale wydaje mi się, że pierwszy raz dwa kolejne tomy serii są ze sobą powiązane. Zwykle było tak, że wszystkie części łączył jedynie wspólny temat – organizacja nieletnich szpiegów CHERUB. Tym razem jednak „Anioł Stróż” jest bezpośrednią kontynuacją wydarzeń rozgrywających się w „Republice”. Mimo, że część trzynastą CHERUBA czytałam już kilka miesięcy temu, to nie miałam problemu z odnalezieniem się w fabule. Na początku nie ma żadnego „typowego” przypomnienia tego, co działo się w poprzedniej części, ale autor zgrabnie wplata w tekst informacje potrzebne do zrozumienia książki. Tak więc, ani nowi czytelnicy, ani ci, którzy mają za sobą tylko kilka części serii niech nie mają obaw przed sięgnięciem po „Anioła stróża” – sam autor dobrze postarał się, żeby książki była zrozumiała dla każdego.
Do zalet książki należy prosty język. Wiadomo, że jeśli głównymi bohaterami są kilkunastoletnie dzieci, to nie możemy spodziewać się po nich górnolotnych wyrażeń. Także głównym założeniem książki nie było promowanie żadnych wielkich idei, ale tylko przyjemna w odbiorze powieść dla młodzieży. Podkreślają to przede wszystkim dialogi bohaterów – pełne wzajemnych docinków, przekomarzania wypowiedzi nie raz mnie rozśmieszały, co pozwoliło mi zapałać do agentów CHERUBA swego rodzaju sympatią. Nie można jednak zapomnieć, że mimo tego realia powieści nie raz zaskakują brutalnością. Autor nie boi się opisywać nawet najokropniejszych zbrodni – są one przecież jednym z nieodłącznych elementów naszego świata, nieważne jak bardzo byśmy tego nie chcieli. Ale cóż poradzić, zawód szpiega z pewnością do łatwych nie należy. Akcentują to sceny akcji, które stają się dla mnie już symbolem tej serii. Chyba w żadnej innej książce nie spotkałam się jeszcze z wątkiem szpiegów, a co dopiero kilkunastoletnich. Właśnie nietypowy temat powieści jest jej największym atutem, które maskuje te drobne, ale występujące tylko czasami niedociągnięcia.
Na szczęście, nie mam tak naprawdę do czego się przyczepić, jednakże mnie, jako pasjonatce języków obcych, przeszkadzała nieco pisownia niektórych wyrazów. Wśród głównych odbiorców tej książki ciężko bowiem znaleźć osoby, które nie miały styczności, nawet powierzchownej, z językiem angielskim. Nie będę nad tym długo narzekać gdyż specjalistką nie jestem, ale mnie osobiście przeszkadzał wyraz „najki”. Na początku nie za bardzo wiedziałam o co chodzi, jednak później skojarzyłam, że mowa jest tutaj o butach znanej marki Nike. Jestem raczej przeciwniczką spolszczania wyrazów, ale jeśli komuś to nie będzie przeszkadzało, to śmiało może sięgać po lekturę, gdyż nie ma ona większych minusów.
Podsumowując, kolejny tom serii CHERUB trzyma poziom poprzednika, wciągając nas do swojego świata na tych kilka krótkich godzin. Autor operuje prostym, zrozumiałym dla młodego odbiorcy językiem, do tego dokładnie objaśnia rzeczy, których czytelnik może albo nie wiedzieć, albo nie pamiętać z poprzedniej części. Jestem ciekawa poprzednich, jak i kolejnych części, które mam nadzieję niedługo nadrobić, gdyż cykl Roberta Muchamore’a ma w sobie dobrze wykorzystany potencjał na coś lepszego niż zwykła przygodówka. Powieść, jak i cała seria jest adresowana głównie do czytelników w wieku 12-15 lat, ale myślę, ze nawet i starsi będą zadowoleni z lektury.
„Jak to się dzieje, że nigdy nie słyszymy o samolotach spadających z nieba, bo ktoś zapomniał wyłączyć komórki?” [s.234]
Wierząc stereotypom, wszystkie zgromadzone tu kobiety w dzieciństwie chciały zostać księżniczkami. Godzinami marzyły o własnym księciu na białym koniu, co chyba zostało im do tej pory. A chłopcy? Kiedy dziewczynki przymierzały sukienki i plastikowe...
2014-09-03
2012-11-16
OFICJALNIE NIELETNI AGENCI NIE ISTNIEJĄ
„Rzeczywistość bywa złośliwa”[s. 336]
Dzieci są niewinne, nie wzbudzają podejrzeń. Wejdą w każdą dziurę, prześlizgną się pod czujnym okiem każdego ochroniarza. Przecież to tylko dziecko. W sumie, to jedynym ich ograniczeniem jest wiek, wraz z nim zdobywa się przecież nowe uprawnienia. Ale to także ich największa zaleta – przecież dorośli nie patrzą na dwunastolatka tak podejrzliwie. Dlatego powstał CHERUB, tajna organizacja zatrudniająca agentów w wieku od 10 do 17 lat. Jednak pojawiłby się nie lada problem, gdyby istnienie tej grupy wyszło na jaw. To wszystko sprawia, ze oficjalnie nieletni agenci nie istnieją.
Ryan jest jednym z najnowszych nabytków CHERUBA. Ma dwanaście lat, właśnie przeszedł szkolenie podstawowe i jest zielony jak wiosenna trawa. Nareszcie dostał swoją pierwszą misję – ma zaprzyjaźnić się z Ethanem Aramowem, rozpieszczonym bogatym dzieciakiem z Kalifornii, który przypadkiem jest także wnukiem przywódczyni azjatyckiego imperium przestępczego.
W tej części obserwujemy też losy innej bohaterki, młodej Chinki Ning, której ojciec okazuje się handlarzem żywym towarem. Gdy dziewczyna próbuje uciec z matką do Anglii na jej drodze staje wiele przeciwności. Jak potoczą się jej losy?
Seria CHERUB może i nie jest w Polsce za bardzo znana, ale te trzynaście tomów, które wyszły do tej pory, zdołały przysporzyć Robertowi Muchomorowi wielu nowych fanów. Do których od dzisiaj zaliczam się także i ja. Dlaczego? O tym za chwilę.
Miałam pewne obawy, sięgając po trzynasty z kolei tom serii. Mianowicie, nie chciałam pogubić się w fabule z tak prostego powodu, iż części poprzednich po prostu nie czytałam. Na szczęście, poszczególne tomy nie są ze sobą powiązane, a każdy z nich jest odrębną całość, które łączy jedynie wspólny temat – nastoletni agenci. Dodatkowo, na początku umieszczona została krótka informacja, wprowadzająca w klimat książki. Znajdziemy tam tak podstawowe informacje, które informują o tak ważnych rzeczach jak, chociażby, czym jest CHERUB, czy jaki kolor koszulki noszą osoby o poszczególnych uprawnieniach.
„- Nie, nie ma zagrożenia terrorystycznego! – krzyknęła. - A przy sprawności, z jaką działacie, to nawet dobrze się składa!” [s. 302]
Nasi główni bohaterowie są, jacy są, w sumie nic specjalnego. Potrafią czasami powiedzieć coś mądrego, czy zabawnego, ale nie poczułam z nimi więzi. Są to po prostu postacie, które towarzyszą nam podczas czytania książki, ale niestety, później już nie. Zaraz po zamknięciu książki ich charaktery ulatniają się, a ja pamiętam tylko bezosobowe imiona. Mimo tego, uwagę przykuwa postać Ning – może i nie jest to kreacja bohatera, która zapiera dech w piersi, ale miło czytało mi się fragmenty poświęcone właśnie jej. A to ze względu na nieprzeciętne umiejętności znacznie wykraczające poza stereotyp grzecznej dziewczynki. Takimi samymi epitetami nie obarczę niestety Ryana. Jako postać jest nawet sympatyczny i całkiem niegłupi, ale to wciąż nic specjalnego. Takich postaci jest przecież na pęczki w wielu książkach dla młodzieży.
Tego samego, co o bohaterach nie mogę jednak powiedzieć o fabule. Tutaj jest ona nawet interesująca, dzięki czemu „Republikę” czyta się zaciekawieniem o dalsze wydarzenia. Wpływają na to przede wszystkim pierwsze rozdziały, czyli czas, w którym jeszcze dokładnie nie wiemy, o co w „Republice” chodzi. Dalej jest niestety nieco gorzej, książka zaczyna robić się przewidywalna. Nadal jednak miałam ochotę czytać, co sprawiło, ze książkę miałam za sobą już po niespełna tygodniu. Zawdzięczam to także niebanalnemu pomysłowi na książkę. Sama przyznam, że nie wpadłabym na coś takiego. Chyba wciąż jeszcze nie wyrosłam z okresu, kiedy moją ulubioną kreskówką były Odlotowe Agentki i chciałam zostać szpiegiem. Jednak rzeczywistość „Republiki” jest zupełnie inna, młodzi agenci dopuszczają się wielu przewinień, a przez kartki nierzadko prześwituje brutalność. Najbardziej uderzyło mnie chyba poruszenie tematu handlu kobietami na potrzeby seksbiznesu, a jednocześnie był ty tylko zalążek z tego, co umieścił w książce Robert Muchamore.
Podsumowując, „Republika” nie jest może mistrzostwem w swoim gatunku, jednak z pewnością będzie plasowała się w czołówce ulubionych książek osób niewymagających. Tak jak głosi napis na okładce z tyłu, trzynasty tom CHERUBA nie jest polecany dla osób poniżej dwunastego roku życia, z czy raczej się zgadzam – a to przez dużo brutalności, wokół której często kręci się akcja. Kreacja bohaterów też może nie jest mistrzostwem, wszystkie niedociągnięcia neutralizuje niebanalna i wciągająca fabuła, dzięki której „Republikę” czyta się bardzo szybko, a sama lektura stanowi skuteczną odskocznię od poważniejszych książek.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
OFICJALNIE NIELETNI AGENCI NIE ISTNIEJĄ
„Rzeczywistość bywa złośliwa”[s. 336]
Dzieci są niewinne, nie wzbudzają podejrzeń. Wejdą w każdą dziurę, prześlizgną się pod czujnym okiem każdego ochroniarza. Przecież to tylko dziecko. W sumie, to jedynym ich ograniczeniem jest wiek, wraz z nim zdobywa się przecież nowe uprawnienia. Ale to także ich największa zaleta – przecież...
2013-05-07
2013-08-07
"568 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność.
8796 z nich nigdy nie zapomni momentu, kiedy spłynęła potokiem słów, łez i ludzi."[s. 5]
Bradin Rothfield jest gwiazdą. I to nie małą. Kobiety z całej Europy znają twarz tego niezwykłego dziewiętnastolatka. Wokalista, wraz z zespołem Bitter Grace, podróżuje po świecie, by spełniać swoje marzenie o karierze muzycznej. Jednak i on od czasu do czasu potrzebuje wytchnienia. Pewnego chłopak spóźnia się na przesiadkę i spędza kilka godzin na lotnisku. Lecz Bradin nie wiedział, iż będą to najniezwyklejsze godziny w jego życiu. Spędza je w towarzystwie Ally Hannigan, kobiety, która nie rozpoznaje w młodzieńcu idola nastolatek. Niestety. Spotkanie dobiega końca, a para zdaje sobie sprawę, iż nie spotkają się już nigdy więcej, ponieważ czują, że coś tworzy się między nimi.
„Bo nigdy nie pozwolę patrzeć wam na mój upadek.” [s. 12]
Zgadzając się zrecenzować „Ostatnią spowiedź” spodziewałam się jedynie ckliwego, schematycznego romansidła. Stwierdziłam, a co mi szkodzi, przeczytam, napiszę, co myślę i pewnie za chwilę zapomnę. Jak wspomniałam, wyobrażając sobie ogólny zarys fabuły, składał on się z elementarnych części romansu – spotykają się, idą ze sobą do łóżka, oboje się zakochują i jest pięknie. Potem zauważyłam, że historia rozrysowuje się inaczej, by finalnie stać się piękną i wzruszającą opowieścią. Tak, więc, idąc za pierwszym wrażeniem, byłam zaskoczona, że takie coś może mi się spodobać, później zaczęłam się zastanawiać, za co „Ostatnią spowiedź” tak polubiłam.
Mogłabym powiedzieć, że to przez fabułę – może i pomysł splecenia losów pozornie dwóch różnych charakterów rozdzielonych statusem społecznym nie raz się już przecież pojawiał, przez co powieść może wydać się początkowo przewidywalna. Jednak autorce udało się wpleść kilka świeżych, interesujących elementów, dzięki czemu ogół już na tak schematycznie nie wygląda. Wciąż możemy jednak bez problemu domyślić się kolejnych kluczowych wydarzeń. Myślę, że sekret tkwi w tym, jak Nina Reichner skupiła się na losach bohaterów. Bywają wzloty i upadki, chociaż nie zawsze jest pięknie, potrafią oni cieszyć się chwilą. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że chyba właśnie to zaważyła na moim pozytywnym odbiorze książki.
„Zabawne, jak rzeczy, które doskonale znamy, mogą nas zdumiewać. Potrafią zagubić i zniweczyć wygodny pryzmat rutyny. Zadziwiające, jak szczere emocje wybijają z naturalnego rytmu zwyczajnej powtarzalności.” [s. 164]
Podczas tych kilkuset stron możemy śledzić losy dwójki głównych bohaterów, Ally, i Bradina, których to losy połączył zwykły przypadek. Początkowo, nie trawiłam młodego rockmana, wydawał mi się taki jakiś… nijaki. Na szczęście później autorka przedstawiła go trochę lepiej, dzięki czemu zaczęłam w nim dostrzegać niemal same pozytywy. Niestety, z tutaj Reichter już trochę przesadziła, bo Bradin przestał być bohaterem realistycznym. Mimo tego, wciąż przyznaję, że fajnie byłoby spotkać kogoś takiego.
Dokładnie odwrotną sytuację miałam przy Ally – na początku wydawała mi się dobrze wykreowaną postacią, taką, jaką lubi są od razu. Miałam szczerą nadzieję, ze tak już pozostanie do końca, jednak w międzyczasie coś się zmieniło. Nagle stała się jakaś taka rozkapryszona, co zepsuło początkowe dobre wrażenie.
„Pytasz, co się z tobą stanie, a czy naprawdę nie widzisz, co dzieje się z tobą teraz?” [s. 178]
Wśród tylu dobrych stron, znalazłam kilka niedociągnięć. Pierwszym, które pojawiło się zaraz na początku, było to, że autorka postanowiła podpisać rozdziały imionami bohaterów, mówiącymi, z czyjego punktu widzenia prowadzona jest trzecioosobowa narracja. Niestety, później autorka nie trzymała się tego konsekwentnie i w związku z tym opatrzone w ten sposób są dokładnie dwa rozdziały. Zrozumiałe było postawienie imienia przed swego rodzaju prologiem – tam występuje opowieść Al w pierwszej osobie, natomiast dalej już nie jest to potrzebne. Może i się czepiam, ale takie jest moje zdanie.
W tak zwanym międzyczasie, pojawił się bardzo interesujący wątek. Ku mojemu zaskoczeniu, autorka nie rozwinęła go za bardzo, mimo, że miał on kluczowe znaczenie dla zakończenia książki. Już nawet nie chodzi mi o wypomnienie błędu, miałam tylko nadzieję na trochę więcej informacji o stalkerkach. A szczególnie o jednej konkretnej.
„Śpiewam dokładnie tak samo jak połowa ludzi na tej planecie, bo druga połowa śpiewa pewnie dużo lepiej, a jedyną różnicą między mną a nimi jest to, że ja zwyczajnie mam odwagę to robić, a oni nie.” [s. 192]
Wspomniane wyżej niedociągnięcia jakieś rażące nie były, za to plusów było dużo więcej, tak, więc „Ostatnią spowiedź” z czystym sumieniem mogę Wam polecić. Lekki język i jego przystępność, a także piękna oraz wzruszająca historia o zawiłościach losu sprawiają, że czytanie jest przyjemnością, a ładunek emocjonalny zawarty między słowami wyróżnia tę książkę spomiędzy innych. Swoją drogą, nie wiem, jak zniosę oczekiwanie na kolejny tom, bo zakończenie było zaskakujące i wreszcie dało mi coś, czego się nie spodziewałam. Poza tym, nigdzie nie mogę znaleźć żadnych informacji o następnych częściach, ale myślę, że akurat na tę książkę warto czekać.
[marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
"568 897 znalazło tu miłość, która nie ma początku i nie zazna końca. Miłość stworzoną z setek zdań i tysięcy słów, zmieniających jedno z tak wielu w jedno jedyne. Miłość, która nigdy się nie powtórzy, bo nie ma najmniejszej szansy na powtórzenie rzeczy tworzących zupełność.
8796 z nich nigdy nie zapomni momentu, kiedy spłynęła potokiem słów, łez i ludzi."[s. 5]
Bradin...
2012-04-11
„-Posłuchaj! – powiedział dziadek. – ty nie nazwałabyś tego szaleńczą furią?
-Nie – powiedziała moja mama. – To jest właśnie miłość.”
„Był więc jakiś związek pomiędzy miłością i szaleństwem. Ale czy ludzie szaleli z powodu miłości, czy to szaleństwo wzbudzało w nich miłość?”
Niektórym może się wydawać (w tym mnie), że książki opowiadające o czyimś życiu są nudne i nie stanowią nic więcej, niż kilka epizodów z życia opowiedzianych bez wyrazu. Dlatego też do zbioru wspomnień francuskiego pisarza i dramaturga zawartych w „Czasie tajemnic” podchodziłam z dużą rezerwą. Tym bardziej, jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że Marcel Pagnol porwał mnie do swojego świata przywołując w pamięci coraz to nowe wspomnienia, osnute dużą dawką humoru i ironii!
Kolejne lato w La Treille. Ta pora roku to dla Marcela czas beztroskich zabaw wraz ze swoim najlepszym przyjacielem Lilim, wyprawy na polowania z ojcem i wujem oraz inne perypetie ze swoimi krewnymi w roli głównej. Ale gdy okazuje się, że Lili nie będzie miał już tak dużo czasu dla Marcela, a przed nim samym pojawi się perspektywa nauki w liceum, nic nie jest już takie proste. Dodatkowo w okolicy pojawia się dziewczynka w wieku młodego Pagnola., mająca ogromny wpływ na poczynania chłopca...
„Czas tajemnic” to już kolejna odsłona przygód małego Marcela, a ja pierwszych tomów nie czytałam, więc obawiałam się, że będę miała problem ze zrozumieniem wydarzeń, czy poznaniu bohaterów. Na szczęście obyło się bez kłopotów, a o przygodach Marcela czytałam z rosnącym zainteresowaniem. Pagnol wspaniale wprowadza czytelnika w magiczny świat Prowansji, , dając szansę na poznanie miejsca zamieszkania i najbliższe otoczenie chłopca.
Skoro już jesteśmy przy małym Marcelu, to może teraz słówko o nim. Mimo że uważa dziewczyny za marną podróbkę chłopców (wszak te istotki umieją tylko płakać, a wpinanie po drzewach to dla nich nowość!), to z miejsca zaskarbił sobie moją sympatię, chociaż powinnam być nieco obrażona za tę zniewagę. A jednak, w moim odczuciu, Marcel to bardzo sympatyczny, chociaż nie za bystry chłopiec, który nawet ze zwykłej przechadzki po lesie zrobić świetną przygodę i jeszcze przekona do tego każdego czytelnika, niezależnie od wieku. Cała rodzina Marcela także jest niczego sobie. Uwielbiałam czytać fragmenty z udziałem całej familii Pagnolów, a jeden z takich momentów należy do moich ulubionych.
Teoretycznie, jedyną osobą, której nie trawiłam, była Izabella. Dla mnie to tylko dziewczynka, któż myśli, że jeśli ma bogatych rodziców, to automatycznie jest lepsza od innych. No proszę, kto normalny każe komuś zjeść świerszcza? A najzabawniejsze z tego wszystkiego jest to, że zauważali to wszyscy, poza samym zainteresowanym. Co to zauroczenie zrobiło z Marcelem?
„Czas tajemnic” to cudowny sposób powrotu do młodzieńczych lat. Pagnol w piękny sposób ukazuje magię tego okresu za pomocą wyszukanego języka, a w tym wielu porównań, dzięki którym możemy sobie wszystko lepiej wyobrazić. Z niezwykłą lekkością pokazuje, jak i krytykuje swoje ówczesne wybory, argumentując to na sposób, że „wtedy tak mu się wydawało”. To właśnie te fragmenty ceniłam sobie najbardziej. Mogłam wtedy razem z autorem patrzeć z pobłażaniem na poczynania małego Marcela, by chwilę potem uświadamiać sobie, że postąpiłabym tak samo, gdybym tylko miała te 9-10 lat.
Jedynym mankamentem jest to, że nie miałam oporów przy odkładaniu książki, nawet w środku rozdziału. Momentami pan Pagnol zwyczajnie przynudzał. Na szczęście taki momenty zdarzały się sporadycznie, dlatego już po chwili mogłam powrócić do lektury.
W ogólnym rozrachunku, „Czas tajemnic” wypada bardzo dobrze, więc zaczynam żałować, że nie czytałam poprzednich części. Powieść mogę polecić przede wszystkim osobom, które lubią ciepłe, proste i przyjemne w odbiorze historie, jaką bez obaw mogę nazwać wspomnienia pana Pagnola. Stanowią one szczególną dawkę humoru i wyważonej ironii, odrywających nas od świata zewnętrznego na kilka wieczorów.
[Recenzję opublikowałam wcześniej na swoim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„-Posłuchaj! – powiedział dziadek. – ty nie nazwałabyś tego szaleńczą furią?
-Nie – powiedziała moja mama. – To jest właśnie miłość.”
„Był więc jakiś związek pomiędzy miłością i szaleństwem. Ale czy ludzie szaleli z powodu miłości, czy to szaleństwo wzbudzało w nich miłość?”
Niektórym może się wydawać (w tym mnie), że książki opowiadające o czyimś życiu są nudne i nie...
2012-04-21
„Miłość – jedno słowo, niby nic, nieznaczne jak ostrze noża. Właśnie tym jest: ostrzem, krawędzią. Przechodzi przez środek twojego życia, dzieląc wszystko na pół. Przed i po. Cały świat spada na którąś ze stron.”
„Wolę umrzeć na swój sposób, niż żyć według waszego.”
Czy masz trudności z koncentracją, czujesz suchość w ustach, masz zawroty głowy i czasami dopada Cię dezorientacja? A może często towarzyszą Ci okresy euforii, histeryczny śmiech i zwiększona energia? A następnie zaczyna się dziać z Tobą coś dziwnego, miewasz okresy rozpaczy i apatii? Nagle Twoja zdolność logicznego myślenia zaczyna zanikać, a na jej miejsce wpada zniekształcenie postrzegania rzeczywistości? Jeśli tak, to strzeż się. To objawy amor deliria nervosa – najgroźniejszej choroby ludzkości. „Oto najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija człowieka, gdy go dopada, i wtedy, gdy go omija.” *
Od małego wszyscy wmawiali Lenie, że miłość jest niebezpieczna, że miłość jest chorobą. To z tego powodu matka dziewczyny popełniła samobójstwo. Żeby ograniczyć takie przypadki do minimum, wprowadzono godzinę policyjną, oddzielne szkoły dla chłopców i dziewczyn. Ale chyba największą zmianą okazuje się zastosowanie remedium – obowiązkowego zabiegu uniemożliwiającym odczuwanie emocji, a w tym także miłości. Jeszcze dziewięćdziesiąt pięć dni i Lenę czeka zabieg. Sterylne fartuchy i stół chirurgiczny. Wreszcie będzie bezpieczna. Wreszcie będzie szczęśliwa, wolna od niebezpieczeństw delirii. A co jeśli nagle pojawi się ktoś, kto pokaże, że wszystko, w co do tej pory wierzyła Lena, jest kłamstwem? Czy gdyby miłość była chorobą, czy chciałbyś się wyleczyć?
Lena to z pozoru zwykła, niczym się nie wyróżniająca nastolatka, a nawet szara myszka. Chodzi do szkoły, spotyka się z przyjaciółką, ma swoje hobby. Z niecierpliwością oczekuje zabiegu, remedium na najstraszliwszą chorobę ludzkości. Dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt cztery, dziewięćdziesiąt trzy dni i będzie wreszcie bezpieczna od delirii. Obawy Leny są całkowicie uzasadnione, Lena była mała, kiedy jej matka, jedyna osoba, która ją kochała, popełniła samobójstwo z miłości. Trafiła wtedy pod opiekę ciotki i wuja, swoich niedalekich krewnych. Ma poukładane życie, zawsze słuchała się rozkazów i nigdy nie zwątpiła w skuteczność remedium. Ale wtedy pojawił się Alex, tajemniczy chłopak, podważający autorytet władz i pozytywne skutki remedium. Opowiada dużo o życiu poza miastem, w zakazanej Głuszy, w której wizyta karana jest śmiercią. Ile jest w tym prawdy, a ile to fantazje o lepszym świecie? Świecie, w którym wypowiedzenie słowa „kocham” jest jak najbardziej normalne?
„Delirium” to moje pierwsze spotkanie z Lauren Oliver. Musze przyznać, że wypadło ono znakomicie, a ja nawet po przewróceniu ostatniej kartki mam ochotę na poznanie dalszych losów Leny. Co również oznacza, że bez wątpliwości mogę sięgać po kolejny tom. Dobrze, ja tu się zachwycam, ale nadal nie powiedziałam czym. Po pierwsze, są to na pewno wielowymiarowi bohaterowie. Lena wydaje się typową, szarą myszką wyłącznie na początku. Ślepo słucha się poleceń i prawie nie myśli samodzielnie. Jej nastawienie zmienia się dopiero pod wpływem Aleksa, którego zresztą także polubiłam od pierwszego spotkania (a może uśmiechu?). Skoro już przy uśmiechach jesteśmy, Alex uśmiecha się niewiarygodnie często, a dzięki temu widać, że nie ma mózgu wypranego jak wszyscy mieszkańcy Portland , i że żyje pełnią życia, nie pozwalając smutkom na zbyt długie panoszenie się w sercu. Za to też ogromny plus, a ja wciąż mam nadzieję, że książka skończyła się inaczej...
Książkę teoretycznie można podzielić na nie tylko rozdziały, ale także na dwie, zupełnie różne części. Pierwsza z nich jest niejakim wprowadzeniem do świata po wynalezieniu remedium. Ten fragment ciągnie się przez jakieś osiemdziesiąt stron, czasami tylko napominając o biegu akcji. Ta część często mnie irytowała, była przepełniona wieloma opisami otoczenia i zwyczajów, dodając do tego życie codzienne Leny. Czasami było mi ciężko przez nią przebrnąć, ale gdy już mi się to udało, mogłam bez przeszkód zatopić się w lekturze. W mniej więcej tym memencie akcja zaczyna drastycznie przyspieszać, a nam zaczyna brakować tchu, by pod koniec osiągnąć apogeum i nie pozwolić nam wypuścić „Delirium” z rąk.
Antyutopie to dla mnie pewnego rodzaju nowość, bo z tym gatunkiem zbyt często się w przeszłości nie spotykałam. Jednak nadal myślę, że nawet osobę, która z tym gatunkiem miała wiele do czynienia, autorka także czymś zaskoczy. Pomijając wiele elementów charakterystycznych dla tego gatunku autorka serwuje nam jeszcze wiele innych, oryginalnych pomysłów. Jednym z nich jest obsadzenie miłości w roli „tego złego”. Przyznaję, nie pomyślałabym o czymś takim, a wręcz wydawało mi się to absurdalne, więc obawiałam się, że ten pomysł zwyczajnie nie wypali. Na szczęście tak się nie stało, a mnie pozostaje mieć nadzieję, że taki scenariusz nigdy nie będzie miał miejsca.
W podsumowaniu jeszcze wspomnę, że „Delirium” czytało mi się nadzwyczaj przyjemnie. Nie poznałam zbyt wielu antyutopii, więc tak jakby większego pola do porównania nie mam, ale pierwszy tom trylogii Lauren Oliver łączy w sobie jeszcze trochę romantyzmu i nutkę dreszczyku emocji, więc myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Dlatego też, polecam „Delirium” każdemu, kto ma ochotę na takie klimaty, a także tym, którzy chcą odpocząć od paranormali. Czy potrzeba większej rekomendacji?
[Recenzja opublikowana wcześniej na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„Miłość – jedno słowo, niby nic, nieznaczne jak ostrze noża. Właśnie tym jest: ostrzem, krawędzią. Przechodzi przez środek twojego życia, dzieląc wszystko na pół. Przed i po. Cały świat spada na którąś ze stron.”
„Wolę umrzeć na swój sposób, niż żyć według waszego.”
Czy masz trudności z koncentracją, czujesz suchość w ustach, masz zawroty głowy i czasami dopada Cię...
2012-05-27
Liczby towarzyszą nam wszędzie. Na każdym kroku widzimy numery. W sklepie, na ulicy, a nawet w domach przewijają nam się przed oczami szeregi liczb. Zwykle nie zwracamy na nie uwagi, ale Adam tak nie może. W każdym miejscu i o każdej porze jego umysł prześladują Numery. W oczach każdej napotkanej osoby widzi jej śmierć. A wystarczy jeden rzut oka... Czy chciałbyś tak żyć?
Adami widzi w oczach ludzi numery. Tak jak jego mama Jem zna datę śmierci każdego człowieka, nawet tego spotkanego przelotnie na ulicy. Ale coś się zbliża. Katastrofa, w której zginą miliony ludzi. Prawie każdy dookoła ma ten sam Numer. 112027. Co wydarzy się w Londynie 1 stycznia 2027? O zbliżającym się złu wie tylko Adam i Sara. A jak na złość nikt nie chce im wierzyć. Co to będzie? I co w tej sprawie może zrobić dwoje nastolatków?
Szczerze? Po drugiej części „Numerów” spodziewałam się tylko powtórki z rozrywki. W końcu co jeszcze można wymyślić na ten sam temat? Sięgając po książkę miałam przed sobą wizję kolejnej przeprawy przez schematy, które przecież znam już z pierwszej części. I tu pani Ward mnie miło zaskoczyła, bo otrzymałam zupełnie coś innego. O ile w pierwszej części niebezpieczeństwo nie sięga na aż tak wysoką skalę, to w dwójce osiągnęło ono szczyt. Niemalże do końca nie wiemy co wydarzy się tego feralnego dnia, więc nasze zainteresowanie wzrasta z każdą stroną. Zresztą nic dziwnego, książka musi mieć w sobie to „coś”, żebym przeczytała ją w niespełna jeden dzień. A więc „Numery. Chaos” ma tego „czegoś” pod dostatkiem...
Przyznam, że nie często mam okazję czytać książkę, gdzie jednym z głównych bohaterów jest chłopak, w tym przypadku Adam. Nie do końca było tak, że polubiłam go od pierwszej strony, z początku irytował mnie tą swoją niecierpliwością i łatwością, z jaką wpadał w kłopoty. Później zachodzi w nim przemiana – już nie jest taki jak przedtem, staje się przede wszystkim dojrzalszy i może troszeczkę mądrzejszy, ostrożniejszy. Tak, to będzie mniej więcej ten moment, w którym zaczynam go lubić.
To nie koniec, bo głównych bohaterów mamy dwóch. Sara to dziewczyna bardzo tajemnicza, nie lubi, gdy ktoś wie o niej za dużo. W ostatnim czasie została ciężko doświadczona przez los, na dodatek w miejscu, gdzie teoretycznie powinna czuć się bezpiecznie. To wydarzenie w znaczącym stopniu odbiło się na jej psychice, zostawiając w niej ślad, przez co dziewczyna jest bardzo nieufna i niechętnie poznaje ludzi. Z kolei Sarę polubiłam już na starcie. Wydaje się całkiem sympatyczną dziewczyną, tylko troszeczkę zamkniętą w sobie.
Jak to teraz często bywa, przebieg wydarzeń poznajemy dzięki pierwszoosobowemu sposobowi prowadzenia narracji. Jednak w tym przypadku autorka dodała do niego pewne urozmaicenie. Akcję, jak i swoje odczucia przekazują nam na przemian Adam i Sara. Z początku uważałam, że można by było to zmienić w reportaż trzecioosobowy, jednak z perspektywy czasu uznałam jednak pomysł pani Ward za dobry. Z pewnością nie poznalibyśmy wtedy tak wielu odczuć postaci, a przeżycia bohaterów zostałyby uogólnione.
W drugiej części „Numerów” odnajdą się także fani dystopii. Akcja dzieje się w dosyć niedalekiej przyszłości, dokładnie w 2026 roku, jednak autorka pokusiła się o zaprezentowanie czytelnikom kilku nowinek technicznych. Tak więc, z książki dowiadujemy się na przykład o czipowaniu nowonarodzonych dzieci. Jak dla mnie, nie chciałabym być kropką na ekranie, dlatego zwrócę jeszcze uwagę na wprowadzenie do szkół palmtopów i ogólne skomputeryzowanie oświaty. Co jak co, ale na to przystać mogę.
Rachel Ward ukazuje nam także swoją wizję przyszłości od strefy geograficznej czy biologicznej. Tak więc, w 2026 roku Japonii grożą kataklizmy w postaci wybuchów wulkanów, w Londynie przewiduje się zalanie wodą z Tamizy, a dodatkowo wszędzie występują problemy w dostawach prądu. A to już za czternaście lat! Fikcja literacka, czy może prawdopodobna wersja kataklizmów z przyszłości?
Ale w morzu zalet dopatrzyłam się także jednego minusa. Tak jak i zresztą w części poprzedniej, książka nadal pełna jest przekleństw. Książka jest nimi przepełniona, co niestety skutecznie przeszkadza w czytaniu. Jednak zauważyłam w warsztacie Rachel Ward pewną poprawę. Nauczyła się ona dawkować wulgaryzmy, dzięki czemu ich liczba zmniejszyła się i nie jest nim co drugie słowo. A więc, widzę postęp – mam nadzieję, że w kolejnym tomie będzie i jeszcze troszeczkę mniej.
Część druga bez wątpienia spodobała mi się bardziej niż pierwsza. Do Jem i Pająka przekonana do końca nie byłam (coś mi nie pasowało, żeby osoby nieco starsze ode mnie używały takiego słownictwa...), za to Adama i Sarę pożegnałam z pewnym niepokojem na twarzy. Zresztą, całe zakończenie było bardzo emocjonujące, dlatego z niecierpliwością będę wypatrywać „Przyszłości”. Dla wszystkich nieprzekonanych: „Numery. Chaos” to niebanalna powieść, poruszająca wiele ważnych tematów i dodatkowo przedstawiająca wizję przyszłości. Jak widać, każdy znajdzie coś dla siebie.
Liczby towarzyszą nam wszędzie. Na każdym kroku widzimy numery. W sklepie, na ulicy, a nawet w domach przewijają nam się przed oczami szeregi liczb. Zwykle nie zwracamy na nie uwagi, ale Adam tak nie może. W każdym miejscu i o każdej porze jego umysł prześladują Numery. W oczach każdej napotkanej osoby widzi jej śmierć. A wystarczy jeden rzut oka... Czy chciałbyś tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„W rzeczywistości jesteśmy tacy, jakimi widzą nas inni. Jeśli chodzimy pochyleni, to chodzimy pochyleni, mamy kiepską koordynację ruchową, bo taka rola przypadła nam w życiu, które toczy się koło nas. Jeśli mówią, ze mamy źle dobrane ubranie, zaczniemy zaniedbywać swój wygląd, żeby w ten sposób wyrazić pogardę wobec nich i ukarać samych siebie.” [s. 52]
Świat giełdowych spekulacji i biznesów na ogromną skalę to codzienność Erica Packera. Pewnego dnia w kwietniu 2000, tak jak zwykle, młody milioner wybiera się na przejażdżkę po mieście sparaliżowanym przyjazdem Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wieziony supernowoczesną limuzyną Eric ogląda przez przyciemniane szyby kondukt żałobny po śmierci uduchowionego rapera i zamieszki antyglobalistów, które wybuchły na Times Square.
Ochroniarze obawiają się, że Packer jest celem zamachu, także informacje wywiadowcze zdawają się potwierdzać te przypuszczenia, wskutek czego zwiększona zostaje ochrona. Ale czy skutecznie?
„Wiedzieć i nie działać to nie wiedzieć.” [s. 72]
„Cosmopolis” opowiada o młodym milionerze, który w pogoni za fortuną stracił swoje człowieczeństwo, przez co jest obojętny na każdą krzywdę ludzką. Ba, nawet sam nie waha się takiej wyrządzić. To Eric Packer, który z pewnością nie jest postacią, którą można łatwo polubić. Jego życie wydaję się sielankowe – Packer jest właścicielem czterdziestoośmiopokojowego apartamentu oraz bombowca nuklearnego, a ostatnio ożenił się z dziedziczką wielkiej fortuny. Żyć nie umierać, prawda? Jednak to, co na początku wydawało się jak z obrazka i godne pozazdroszczenia, nagle juz takie nie jest. Poznajemy coraz więcej detali życia milionera i zauważamy, ze jest ono po prostu puste. Zresztą, tak samo, jak jego właściciel.
Don DeLillo zdecydował się wykorzystać schemat „złego bogacza”. Co innego, że po prostu nie lubię takich postaci, a co innego, że autorowi udało się wykreować na podstawie tego realistyczną postać, jaką widzimy w Ericu Packerze. Szkoda tylko, ze z innymi osobami DeLillo postąpił tak oszczędnie – wszyscy są tylko przelotną plamką w życiu Packera.
Powieść DeLilla z pewnością nie należy do najłatwiejszych. Odbioru nie ułatwia dosyć specyficzny język, który zmusza do myślenia i czytania pomiędzy wierszami, dlatego nie jest to raczej książka na odstresowanie się. Przy zasiadaniu do lektury należy więc być skupionym, a naszych myśli nie powinno rozpraszać nic innego. Ja niestety do „Cosmopolis” często zasiadałam zabiegana, tak więc potrzebowałam znacznie więcej czasu na wczucie się w samą fabułę, jak i język. Tego nie uprościł mi też fakt, że autor często i chaotycznie przeskakiwał pomiędzy miejscami akcji; na przykład w jednym momencie Packer siedzi w limuzynie lawirującej pomiędzy samochodami, by kartkę później znajdować się juz w hotelu. Mieszało mi to w głowie, ale jednak ogólny przekaz rozumiałam.
„”Wszystko jest skandalem. Umieranie to skandal. Ale wszyscy to robimy.” [s. 106]
Tak uwielbiana przeze mnie narracja trzecioosobowa sprawdziła się w tym przypadku. Miałam jednak wrażenie, ze autor kurczowo trzyma się postaci Erica, czasami tylko dodając wstawki z punktu widzenia tajemniczego mężczyzny, znanego tylko z nazwiska. A szkoda, chętnie poznałabym całą historię z punktu widzenia innych osób, mimo wyraźnego zaznaczenia, ze to Packer gra w „Cosmopolis” główną rolę.
Jak widać, „Cosmopolis” ma swoje plusy i minusy. Skąd tylko 5/10? Niestety, powieść Don DeLilla nie przypadła mi do gustu, jednak nie mówię, że nie spodoba się nikomu. Nie uważam się za jakiegoś guru, żeby zabraniać Wam czytać tę książkę. Wręcz przeciwnie – nie jest ona stratą czasu, a to, że mnie się nie spodobała, nie oznacza, że nikt się nią nie zachwyci. Nie potrafię do końca powiedzieć, dla kogo jest „Cosmopolis”. Chyba sami musicie zdecydować, czy ten klimat Wam odpowiada.
[Recenzję zamieściłam wcześniej na moim blogu: marcepankowy-swiat-ksiazek.blogspot.com]
„W rzeczywistości jesteśmy tacy, jakimi widzą nas inni. Jeśli chodzimy pochyleni, to chodzimy pochyleni, mamy kiepską koordynację ruchową, bo taka rola przypadła nam w życiu, które toczy się koło nas. Jeśli mówią, ze mamy źle dobrane ubranie, zaczniemy zaniedbywać swój wygląd, żeby w ten sposób wyrazić pogardę wobec nich i ukarać samych siebie.” [s. 52]
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toŚwiat giełdowych...