Biblioteczka
Przed rozpoczęciem mojej „kariery” z recenzowaniem książek na blogu, miałem zaledwie przeczytane dwie powieści Andrzeja Pilipiuka, choć jestem ogromnym fanem fantastyki. Dla mnie numerem jeden jest Jacek Piekara i wątpię, że ktoś to zmieni, choć nie ukrywam, że szukam tego szczęśliwca.
Przez ostatni miesiąc powoli nadrabiałem twórczości pana Pilipiuka, gdyż „Homo Bimbrownikus” zaczarował mnie i pokazał, że nie tylko jest jeden dobry pisarz książek fantastycznych.
Główną bohaterką książki „Wampir z M-3” jest 18-letnia Gosia. Żyła jak normalna nastolatka – chodziła do liceum, miała chłopaka, całowała się z nim i gdzieś tam się uczyła. Natrafiła na pierwszy problem, ponieważ będzie musiała wyjechać na wakacje do Bułgarii.
Jakby nie było – facet to świnia. Gosia dowiedziała się, co robił za plecami jej chłopak i dziewczyna z rozpaczy, postanowiła odebrać sobie życie.
Jednak cały spokój wieczny szlak trafił, bo dziewczyna po kilku miesiącach obudziła się w swojej trumnie. Zamiast jeszcze sobie poleżeć, wolała wrócić do rodziny, która jak myślała, czeka na nią z utęsknieniem. Jednak na powitanie dostaje śrutem w tyłek. Zdziwiło ją wtedy, że nic jej się nie stało. To nie wystarczyło, aby zrozumiała, że jest z nią coś nie tak. Od tamtego momentu zaczęło nachodzić ją inne wampiry, które powoli, ale skutecznie wytłumaczyły dziewczynie, że należy teraz do krwiopijców.
Teraz nie musiała się martwić o klasówki, czy pracę domową. ZOMO oraz oddział SB „Z” będą jej największą bolączką.
W wielu zapowiedziach można było wyczytać, że „Wampir z M-3” ma być Polską odpowiedzią na sagę „Zmierzch”, napisaną przez Stephenie Meyer. Nie wiem, kto mógł sądzić przed przeczytaniem tej powieści, że będzie tak naprawdę. Jedynymi podobnymi aspektami tych dwóch książek, są wampiry. I w zasadzie to tyle, bo większość to co innego.
„Wampir z M-3” to zbiór kilku opowiadań, które są ze sobą bardzo dobrze połączone i tworzą bardzo fajny klimat.
Autor w fantastyczny i nieco odmienny sposób pokazał nam wampiry, które znamy z innych powieści. W zasadzie nie różnią się od tych tradycyjnych, ale mają swoje upodobania, niekiedy dziwne.
Postacie, które stworzył pan Pilipiuk są ciekawe i dobrze przemyślane, choć gdy czytało się jego kilka innych książek, to można znaleźć porównanie do innych postaci.
Na pierwszy rzut oka, wszystko wygląda bardzo fajnie. Fajni bohaterowie, sporo śmiechu i ten znakomity, charakterystyczny język pisania Andrzeja Pilipiuka. Ale sporym minusem tego wszystkiego, jest prosta fabuła, która trochę psuje cały ten czar i moją ocenę końcową. Mimo to, jest to bardzo dobra książka, bo ciężko się od niej odchodzi i można ją czytać cały czas. Polecam, bo warto czasem wypić trochę świeżej krwi.
http://czytanka.blogspot.com/
Przed rozpoczęciem mojej „kariery” z recenzowaniem książek na blogu, miałem zaledwie przeczytane dwie powieści Andrzeja Pilipiuka, choć jestem ogromnym fanem fantastyki. Dla mnie numerem jeden jest Jacek Piekara i wątpię, że ktoś to zmieni, choć nie ukrywam, że szukam tego szczęśliwca.
Przez ostatni miesiąc powoli nadrabiałem twórczości pana Pilipiuka, gdyż „Homo...
Dzisiaj czas na recenzje książki, która bardzo mi się spodobała i zawsze dobrze o niej wspominam. Dostałem ją pod choinkę trzy lata temu, a dwa dni później leżała na półce, ponieważ skończyłem czytanie.
Mowa o książce Guillaume’a Prévost’a „Księga Czasu 1. Rzeźbiony kamień”, która jest pierwszą częścią z trylogii.
Akcja książki rozgrywa się w czasach współczesnych, gdzie ciężko nie spotkać się z elementami techniki, nowoczesnych urządzeń.
Głównym bohaterem powieści jest Samuel Faulkner, który w momencie rozpoczęcia książki kończy 14 lat. Jego urodziny nie są dla niego czymś przyjemnym, gdyż obchodzi je sam; matka zginęła kilka lat temu w wypadku samochodowym, a ojciec, Allan, zaginął kilka dni temu. Pomimo młodego wieku, Sam rozpoczyna swoje śledztwo w sprawie zaginięcia taty. Od razu trafia do biblioteki, którą prowadził jego ojciec. Chłopak znajduje tam dziwną księgę, owalny kamień, który ma wgłębienie oraz dziwną, jak na jego czasy monetę, posiadającą otwór.
Był strasznie zaciekawiony swoim znaleziskiem i szybko chciał się dowiedzieć, do czego służą te przedmioty. Nieświadom działania każdego z nich, przyłożył monetę do wgłębienia kamienia i… cofa się do tyłu w czasie o kilkaset lat.
Właściwie od tego momentu zaczyna się prawdziwa przygoda 14-letniego Samuela, który trafia przypadkiem, a może z jakiegoś powodu, do czasów wikingów. Tam odkrywa, że te przedmioty służą do przenoszenia się w czasie, ale nie tam, gdzie by się samemu chciało.
Bohater książki odwiedza jeszcze miedzy innymi: małe miasteczko francuskie, które przeżywa ciężkie chwile podczas Pierwszej Wojny Światowej lub trafia to starożytnego Egiptu, gdzie rozbija szajkę złodziei.
Warto także wspomnieć o kuzynce Samuela, Lili, która po powrocie chłopaka z Egiptu, pomaga mu zrozumieć dokładnie działanie książki i kamienia. To także dzięki niej, udawał mu się wracać w niektórych momentach. Oboje wiedzieli, że ojciec Sama, przeniósł się gdzieś w czasie i nie może wrócić. Dlatego chłopak rusza w kolejne podróże…
Guillaume Prévost to nauczyciel historii i to można poczuć, czytając kolejne strony tej książki. Wszystkie wydarzenia, jakie są opisane w „Księga Czasu. Rzeźbiony kamień”, są doskonale przemyślane i czytelnikowi, aż chce się ciągle czytać, poznawać kolejne przygody Samuela Faulkner’a. Autor stworzył taką atmosferę, która ciągle trzyma w napięciu i każe zadawać pytanie: gdzie teraz trafi bohater i czy odnajdzie ojca?
Tę książkę mogę polecić gorąco wszystkim czytelnikom, ponieważ jest to bardzo dobra powieść przygodowa, która ma wciągającą fabułę i znakomite opisy lokacji, w których znajduje się w danym czasie główny bohater, co pozwala nam jeszcze lepiej przeżywać wszystkie historie.
Bardzo przyjemny język, którym posłużył się autor, jest kolejną zachętą dla czytelnika i mogę powiedzieć z ogromną stanowczością, że „Księga Czasu. Rzeźbiony kamień” spodoba się każdemu.
http://czytanka.blogspot.com/
Dzisiaj czas na recenzje książki, która bardzo mi się spodobała i zawsze dobrze o niej wspominam. Dostałem ją pod choinkę trzy lata temu, a dwa dni później leżała na półce, ponieważ skończyłem czytanie.
Mowa o książce Guillaume’a Prévost’a „Księga Czasu 1. Rzeźbiony kamień”, która jest pierwszą częścią z trylogii.
Akcja książki rozgrywa się w czasach współczesnych,...
Jak wszyscy dobrze wiedzie, moim ulubionym gatunkiem literackim jest fantastyka. To nie ulega żadnej wątpliwości, mimo że ostatnio jakoś bardzo zaczęły mi się podobać kryminały. Kocham fantastykę, ale od jakiegoś czasu, nie miałem okazji przeczytać czegoś z tej kategorii. Chciałem to wszystko przerwać i wrócić do tej mojej codzienności. Myślałem, że książka Mariusza Kaszyńskiego mi w tym pomoże. Ale "Skarb w Glinianym Naczyniu" to inna bajka. Straszna.
Wszystko zaczyna się w Wigilię, kiedy Włodek Chrzanowski, który lubi trochę wypić, musi przebrać się za świętego Mikołaja dla swojej małej córki. Jednak, gdy przebierał się w małej szopce, która stała blisko jego domu, coś mocno uderzyło w jego ściany. Z początku myślał, że to jego pies i chciał dokładnie zobaczyć, co jego kundel robi. Jak się okazało, leżał tam jego mały przyjaciel. Ale bez wnętrzności. Chciał już uciekać od domu, ale wiedział, że to coś go dopadnie i ruszył w stronę lasu. Tam schował się na drzewie, ale niestety. Miał mało szczęścia i "to coś" go dopadło. W całej wsi zaczęto mówić o zaginięciu pana Chrzanowskiego, ale wszyscy wiedzieli, że ów mężczyzna lubił wypić i często chodził na biesiady, które trwały sporo czasu, dlatego też mieszkańcy Dębowej Góry mało się tym interesowali. Następnego dnia, trzech chłopaków wyruszyło do lasu, żeby odszukać małego pieska. W czasie wędrówki natrafili na porwaną, czerwoną czapkę. Wszyscy wiedzieli, że ta czapka należy do stroju pana Chrzanowskiego. Gdy chcięli spokojnie wrócić do domu, "to coś" zaczęło ich gonić. W ostatniej chwili zdążyli uciec i przyżekli, że nikomu o tym wszystkim nie powiedzą. Ale zaczęli tego żałować, gdy bez śladu znika Dominika Ostrzyk, mała dziewczynka, która wyszła tylko na godzinkę na dwór, żeby na podwórku ulepić sobie bałwana. Brak telefonu, dostaw jedzenia oraz jakiego kolwiek sygnału ze świata. Cała ta sprawa śmierdziała, a kolejne zaginięcia były dla mieszkańców Dębowej Góry, jak gwóźdź do trumny.
"Skarb w Glinianym Naczyniu" to interesująca powieść z gatunku literatury grozy. I to jest na prawdę bardzo dobry horror, bo powiem szczerze, że gdy czytałem wieczorem przed snem tę książkę, to strasznie się bałem zasnąć. Mariusz Kaszyński znakomicie scharakteryzował potwora, który siał strach w Dębowej Górze. Ciągle miałem przed oczyma siwą, starą panią z niebieskimi oczyma oraz długimi pazurami, która były tak ostre, jak brzytwa. "Skarb w Glinianym Naczyniu" to nie tylko zabijanie, że flaki wylewają się z kartek, ale to także bardzo interesująca historia, która przeradza się w wielką zagadkę do wyjaśnienia. Bo jak się okazuje: tego typu rzeczy w tej miejscowości miały już miejsca w czasach II Wojny Światowej i powtarzały się co dwadzieścia lat. Początek książki jest już makabryczny, ale pierwsze morderstwo potwora nie jest dokładnie opisane. Następne czyny tego stwora jednak są tak znakomicie opisane, że wyobraźnia w każdym szczególe odtwarza tę scenę.
Powieść Mariusza Kaszyńskiego jest bardzo dobrą lekturą, która przyciągnie każdego i wydarzenia, które dzieją się w nadmorskiej miejscowości sprawiają, że ciężko jest odłożyć książkę albo chociaż pójść do łazienki. Sam miałem ogromne wyrzuty sumienia, iż muszę zostawić samego Tomka Kulickiego z tym potworem. Ciężko mi na sercu było, bo ja sobie idę do szkoły, a ten młody chłopak walczy o przeżycie. Pisarz w łatwy i bardzo przyjemny sposób stworzył interesującą historię, bo od samego początku nie miałem problemów z czytaniem. Nie wiem czy teraz wejdę spokojnie do lasu po tym, co wyczytałem w tej znakomitej książce, którą gorąco polecam.
Jak wszyscy dobrze wiedzie, moim ulubionym gatunkiem literackim jest fantastyka. To nie ulega żadnej wątpliwości, mimo że ostatnio jakoś bardzo zaczęły mi się podobać kryminały. Kocham fantastykę, ale od jakiegoś czasu, nie miałem okazji przeczytać czegoś z tej kategorii. Chciałem to wszystko przerwać i wrócić do tej mojej codzienności. Myślałem, że książka Mariusza...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do momentu otrzymania książk "Zrób sobie raj" nie wiedziałem, kim jest Mariusz Szczygieł. Może dlatego, że jestem młodym człowiekiem. Dopiero później dowiedziałem się trochę o nim od rodziny, którzy przypominali mi, że pan Szczygieł miał dawniej swój program w telewizji. Nie mogłem się domyśleć, o czym może być ta książka, ale doszedłem do informacji, iż autor jest zakochany w Czechach.
Mariusz Szczygieł w książce "Zrób sobie raj" przybliża nam życie naszych południowych braci, Czechów. Do objaśnienia jest sporo, mimo że to są tylko współczesne czasy. Czesi też są Słowianami, ale różnią się od nas znacznie. Dla mnie było wiele różnic, w które ciężko mi się wierzyło. Nawet czasem nie dawałem rady zrozumieć wielu z nich. Myślę, że wiele osób, które czytało tę książkę ma podobne wrażenia.
Autor w książce kładzie bardzo duży nacisk na religijność narodu Czeskiego. Jest to kraj w 99% ateistyczny, co w doskonały sposób pokazuje nam Szczygieł, argumentując to wszystko wypowiedzeniami Czechów. Pisarz pisze nam także o tych osobach, którzy zostali wychowani bez Boga, ale teraz zaczynają wierzyć, tyle że muszą ukrywać swoją wiarę. W książce bardzo ciekawie opisane jest to, jak w Czechach ciężko jest zostać bohaterem. Spadochroniarze dokonali udanego zamachu na pomysłodawce Holocaustu. W Polsce wszyscy byliby wdzięczni tym żołnierzom i za jakiś czas mieliby postawiony pomnik, a o odznaczeniach to nie wspomnę. Natomiast w Czechach do tego wydarzenia, podchodzono strasznie sceptycznie. I słowo pomnik dla bohaterów nie istnieje w takim kraju. Dopiero kilka lat temu postawiono ku ich czci, jakiś monolit. Mariusz Szczygieł na początku książki, opisuje wiele osób, które kulturalnie uczestniczyły w życiu narodu Czeskiego. Pokazuje nam z przykładami, jak większość literatury z tamtego kraju nie jest tłumaczona i sprzedawana w naszym kraju.
Pisarz od początku do końca daje nam do zrozumienia, że jest ogromnym czechofilem i nie zmienia tego twierdzenia nigdzie. Kiedy czyta się jego teksty w książce "Zrób sobie raj", to ma się wrażenie, że samemu można nim zostać. Przyznam szczerze, że wszystko co wyczytałem w jego książce, bardzo przybliżyło mnie do tego państwa. Jest wiele momentów, które rozbawiły mnie do łez, tak jak niektórych język czeski. Halina Pawłoska, czeska Bridget Jones, to humorystyczna postać u naszych południowych sąsiadów. Jej opowieść o randce, która kończy się w zabawny sposób, zwaliła mnie z nóg. Wiedziałem z informacji sportowych, że reprezentacja Czech to w hokeju na lodzie potęga jest. Ale żeby od tryumfu w Nagano grano o nich w operze?
Jest to znakomita książka, która ma zadanie przybliżyć nam, jak na prawdę jest w Czechach. Pokazane przykłady w "Zrób sobie raj", dają nam dobry zarys różnic, jaki jest między dwoma państwami, które leżą przecież obok siebie. Mariusz Szczygieł napisał tę powieść bardzo łatwym językiem, co jeszcze bardziej umiliło mi czytanie. Jeżeli chcecie sobie zrobić raj, to nie starajcie się tworzyć na podobę Czeskiego, bo to Wam się nie uda. Oni są jedyni. Niepowtarzalni.
Do momentu otrzymania książk "Zrób sobie raj" nie wiedziałem, kim jest Mariusz Szczygieł. Może dlatego, że jestem młodym człowiekiem. Dopiero później dowiedziałem się trochę o nim od rodziny, którzy przypominali mi, że pan Szczygieł miał dawniej swój program w telewizji. Nie mogłem się domyśleć, o czym może być ta książka, ale doszedłem do informacji, iż autor jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miłość. Jakie to jest piękne słowo, prawda? Każdy z nas przeżyje choć jeden raz ten stan, kiedy nie można przestać myśleć o innej osobie, gdyż czujemy w sercu, że jest ona nam bardzo potrzebna. Dla tej drugiej osoby zrobimy wszystko i będziemy się starali ze wszystkich sił, żeby była szczęśliwa, bo jej radość, da nam powód do dumy. Czasem miłość potrafi być ślepa, przez co cierpimy. Dobrze byłoby, żeby kochała nas ta osoba, którą my kochamy. Ale w rzeczywistości jest to bardzo ciężkie do wykonania, ponieważ potrzeba wielu starań oraz trzeba poświęcić ogromne ilości czasu.
Profesor Bacci po wielu latach doświadczeń i badań stworzył pewien lek, który potrafi wywołać miłość. Sposób działania tej substancji jest bardzo prosty: aplikujemy do wybranej osoby lek, który zawiera nasze DNA. Gdy ofiara wyśpi się, przez 48 godzin będzie kochała tylko nas i nie będzie widziała nikogo innego. Profesor nie nawiązywał żadnych umów ze sponsorami, bo jedni albo nie wierzyli w sukces leku, albo chcieli dużej części zarobku za sprzedawanie specyfiku. Bacci po pewnym czasie natrafił na szwajcarki bank, który prowadzi Helmut Kappel. Podpisują umowę, ale żeby sprawdzić czy na prawdę specyfik działa, przetestują jego działanie na własnych dzieciach. W ten sposób Max Kappel zakochuje się w Isabelli Bacci. Ich miłość trwała 48 osiem godzin, a potem wszystko się rozpłynęło, jakby nigdy się nie znali i nic do siebie nie czuli. Helmut Kappel miał ostatnio ogromne problemy finansowe i szukał deski ratunku. Jak się okazało, specyfik był jego ostatnią deską ratunku. Bez wiedzy profesora Bacciego, młodszy syn, Joachim, zmodyfikował lek tak, żeby wszyscy ludzie na świecie kochali jego do końca świata. Sztuczne uczucie, ktore było między Maxem, a Isabellą z czasem zaczyna rozkwitać.
Michael Cordy w znakomity sposób przedstawił nam igranie człowieka z naturą. Stworzenie specyfiku, który potrafi wywołać prawdziwą miłość to nie tylko próba oszukania życia, ale szansa na zawładnięcie nim. Udowodnił to Helmut Kappel, który chciał szantażować swoich klientów tym środkiem, żeby płacili za niego grube pieniądze. Sam rozkochał w sobie młodą i piękną modelkę. Zastanówmy się jednak: czy taki lek nie byłby czymś cudownym, gdyby na prawdę istniał? Jest wiele osób na świecie, które mają problemy sercowe i często nie mogą sobie ułożyć życia. Są też osoby, które zostały dawniej skrzywdzone i nie chcą, tudzież nie potrafią już nikogo pokochać. Życie bez miłości jest ciężkie i trudne. Taki specyfik dla wielu osób mógłby być, jak tlen. Ale jednak przykład wykorzystania tego leku, który pokazany jest w książce "Kryptonim Wenus", daje wiele do zrozumienia. Gdy doszedłem do zastosowania tego leku chciałem, żeby było coś takiego w aptece. Zrobiłbym wszystko, żeby pokochała mnie osoba na której mi strasznie zależy. Ale co się dalej wydarzyło, zniechęciło mnie strasznie i liczę na to, że nikt czegoś takiego nie wymyśli. Chociaż...
"Kryptonim Wenus" to dobry thriller, który ma trochę z powieści sensacyjnej. Michael Cordy od samego początku buduje fajny klimat, który z upływem czasu oraz kolejnych stron, wciąga bardziej. Na pierwszej stronie są słowa Williama Szekspira:
Idź po to ziele. Znasz je dobrze przecie.
Wiesz, żegdy sokiem z niego pryśniesz w oczy.
To do szaleństwa będą zakochane.
W każdym stworzenium, które wtedy ujrzą.
Oczywiście nic nie rozumiałem z tego cytatu. Ale po skończeniu lektury, każde zdanie wydawało mi się oczywiste. Ba! Każdy wyraz.
Podsumujmy szybko książkę: napisana jest łatwym językiem, chociaż jest sporo wyrazów "doktorskich", które potrafią trochę zawrócić w głowie i ja do tej pory nie znam znaczenia większości z nich. Ale to nie jest żaden minus, bo to w sumie powieść, która zawiera wiele z dziedziny nauki. Postacie są doskonale opisane i nie ma problemu z wyobrażeniem sobie każdej z nich. Fabuła ciągle trzyma się całości i nie ma dużych uskoków w bok. Polecam tę książkę, bo spędza się przy niej wiele dobrych godzin, mimo że ma około 250 stron.
Miłość. Jakie to jest piękne słowo, prawda? Każdy z nas przeżyje choć jeden raz ten stan, kiedy nie można przestać myśleć o innej osobie, gdyż czujemy w sercu, że jest ona nam bardzo potrzebna. Dla tej drugiej osoby zrobimy wszystko i będziemy się starali ze wszystkich sił, żeby była szczęśliwa, bo jej radość, da nam powód do dumy. Czasem miłość potrafi być ślepa, przez co...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie wiem czy wiecie, może ktoś gdzieś kiedyś wyczytał, że bardzo lubię muzykę, a w szczególności rock. Polskich piosenek z tego gatunku praktycznie nie słucham, ale wersje zagraniczne koją mnie bardziej, jak niektórych Beethoven. Po takim krótkim wprowadzeniu, czas przejść do sedna dzisiejszej recenzji. Dzisiaj chciałbym Wam przedstawić książkę, której tematyka jest bardzo rzadka do spotkania w innych powieściach. Powiem szczerze: nigdy nie czytałem oraz nie słyszałem o książce, która ma podobny charakter. Książka o której mowa, to Rockowy Armagedon.
Książka zaczyna się jak typowy kryminał. Główny bohater, Sandy Blair, to dawny dziennikarz, który brał udział w rewolucji w latach sześćdziesiątych. Od tamtych wydarzeń napisał kilka książek, ale każda coraz gorzej się sprzedawała. Pisarz przeżywa kryzys w jego twórczości i nie może dokończyć, zaczętej nie dawno książki. Telefon od Jareda, szefa pewnej wielkiej gazety w której dawniej pracował Sandy, zmienił na jakiś czas diametralnie jego życie. Jamie Lynch został zamordowany w swoim domu w straszny sposób. Ktoś go zabił w sposób, jaki opisany jest w piosence pewnego rockowego zespołu. Sandy przyjął zlecenie napisania artykułu o śmierci Jamiego Lyncha i rozpoczął zbieranie informacji do swojego artykuły. Zamordowany był menadżerem zespołu The Nazg?l. To właśnie z ich albumu pochodziła piosenka, która przyczyniła się po części, to takiego mordu. Sandy przejeżdża całe Stany Zjednoczone i spotyka się z byłymi członkami zespołu. Po drodze wpada do swoich przyjaciół i rozmawia o czasach rewolucji. Zaczynają się dziać dziwne rzeczy, które dają Sandyemu do zrozumienia, że ta sprawa robi się coraz straszniejsza. The Nazg?l przestało grać od koncertu ,w którym został zabity ich wokalista, Hobbit. Ktoś za wszelką cene chce powrotu zespołu, gdyż to dzięki nim powstała w latach sześciedziąstych rewolucja.
Tak jak napisałem: książka zaczyna się jak typowy kryminał, w którym ktoś został zamordowany i trzeba jakoś to wyjaśnić. Z czasem zaczynają się dziać rzeczy, które można nazwać paranormalnymi. Gdy tylko Sandy rozpoczął zbieranie materiału na temat śmierci Jamiego Lyncha, zaczął miewać straszne sny, które wydawały mu się bardzo realistyczne. Ciągle widział The Nazg?l, którzy grali piosenkę: The Armagedon Rag. Widział ludzi, którzy byli zranieni i tańczyli w rytm muzyki. Na scenie stał krzyż w kształcie litery X do którego była przybita kobieta. Na okładce książki można zobaczyć wypowiedź znakomitego pisarza grozy, Stephena Kinga: Najlepszy thriller o popkulturze, jaki dotąd napisano. Te słowa tym bardziej zachęciły mnie do przeczytania tej książki, bo wiem, jak dobre powieści pisze King. Rockowy Armagedon to dobry thriller. Posiada odpowiedni wątek, który potrafi wciągnąć czytelnika. Napięcie od samego początku wzrasta i ciągle nie wiadomo, jak może zakończyć się ostatnia piosenka The Nazg?l, która ma rozpocząć kolejną rewolucję. Martin znakomicie wplótł w główną fabułe wspomnienia Sandyego z lat sześciedziąstych. Napisał to w tak genialny sposób, że książka nie nudzi, ani na moment. W książce jest trochę powiązań z Władcą Pierścieni, gdyż zespół The Nazg?l był właśnie oparty na tej książce. Dodatkowego smaczku dodawały opisy koncertów. Czytając je, można było poczuć się, jak na prawdziwym koncercie. Książka jest znakomitą powieścią rozrywkową i polecam ją gorąco, bo czyta się ją łatwo i przyjemnie.
Nie wiem czy wiecie, może ktoś gdzieś kiedyś wyczytał, że bardzo lubię muzykę, a w szczególności rock. Polskich piosenek z tego gatunku praktycznie nie słucham, ale wersje zagraniczne koją mnie bardziej, jak niektórych Beethoven. Po takim krótkim wprowadzeniu, czas przejść do sedna dzisiejszej recenzji. Dzisiaj chciałbym Wam przedstawić książkę, której tematyka jest bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-10
Dzisiaj chciałbym Was zabrać w podróż po całym świecie. Powiedzmy, że bilety Wam wszystkim zasponsoruje, bo wiem, iż koszty całej tej eskapady będą wielkie, a chciałbym, żeby jak najwięcej osób przeżyło wspaniałą przygodę. Cała wyprawa odbędzie się dzięki Martynie Wojciechowskiej, która napisała książkę o kobietach, żyjących na tej samej planecie, jednak mieszkających w róznych zakątkach Ziemi.
Martyna Wojciechowska przemierzyła kulę ziemską w poszukiwaniu bohaterek do swojego programu Kobieta na krańcu świata. Podróżniczka odnalazła je na trzech kontynentach. Podróż zaczyna się od państwa w Ameryce Południowej - Boliwii. Jest to jeden z biedniejszych krajów na świecie. Martyna w dzielnicy La Paz spotyka tam pewną kobietę, która mimo że jest młodsza od niej, wygląda zdecydowanie gorzej. Carmen Rojas aby utrzymać siebie oraz dwójkę swoich dzieci walczy na ringu z mężczyznami. W takim kraju jak Boliwia, prawa kobiety są strasznie ograniczone, a jakby było mało tego, to jeszcze mężczyźni mogą bić je, bez największych konsekwencji. Carmen była żonata, ale jej mąż bił ją i zdradzał. Właśnie dlatego zaczęła walczyć na ringu, bo jak powiedziała: "Kiedy zostanę zapaśniczką, odnajdę go, żeby go sprać". W następnej podrózy, Martyna Wojciechowska przedstawia nam życie gaucho. Edith Tripel jest bardzo młodą panną, która pracuje jako pasterz bydła. W Wenezueli poznajemy kobiety dla których wygląd, jest sprawą priorytetową i statystycznie 80% Wenezuelek przeszło choćby jedną operację plastyczną. W Azji poznajemy niebiezpieczna pracę kobiet z organizacji MAG (Mines Advisory Group), które codziennie rozbrajają miny na terenie Kambodży. Za pracę, która naraża ich życie, zarabiają miesięcznie ledwo 200$. W książce możemy jeszcze przeczytać o pracy turystycznej w Wietnamie, o przybranej matce słoni, o dwóch kobietach, które mają jednego męża oraz o młodej mieszkańce Namibii, która została wydana za mąż w wieku około czternastu lat.
Podróżniczka napisała wspaniałą książkę na temat życia kobiet na świecie. Nie jest to życie piękne i wspaniałe, jak się okazuje po przestudiowaniu Kobieta na krańcu świata. Już na samym przykładzie Boliwijskiej zapaśniczki, Carmen, która była bita, upokarzana i zdradzana za to, że w tym kraju nie ma zbyt dużego prawa do głosu. Żeby mogła przeżyć musi zarabiać poprzez walki z mężczyznami, ale i tak zarabia grosze. To samo tyczy się pracy w Kambodży, gdzie grupa kobiet rozbraja codziennie miny, żeby mieszkańcy mogli czuć się bezpiecznie. Wspaniała praca, która jednak jest bardzo niebezpieczna i wymaga wielu wyrzeczeń, bo przez wiele czasu nie widzą się ze swoimi rodzinamy. Pisarka pokazuje nam także wspólne cechy, jakie mają główne bohaterki jej książki. Zawsze starają się wyglądać jak najlepiej. Kobiety z Wenezueli zbierają nawet cały rok na to, żeby pójść do specjalisty i poprawić swój wygląd poprzez operacje plastyczne. Tutaj jest na bogato, ale co mają powiedzieć kobiety w tak biednych karajch jak Namibia? A co mogą one powiedzieć. Zacznijmy od tego, że to państwo leży w bardzo gorącym miejscu na naszej planecie. Tam kobiety używają maseczek błotnych wymieszanych z łajnem, do ochrony ciała przed promieniami słonecznymi. Ta "śmierdząca" maseczka jest także stosowana, jak współczesne perfumy. W Tanzanii kobiety nie mogą pokazać swojego piękna, bo ich kultura karze im skrywać swoje piękno tylko dla swoich mężów. Jest to tak jakby pewna dyskryminacja i ograniczenie praw, bo kto by w Polsce kazał swojej żonie ubrać się w wielkie prześcieradło, bo nie chce, żeby inni faceci się jej przyglądali. Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale ja sam tego nie popieram. Lecz dużo nie mamy do powiedzenia w odmiennej kulturze, bo to jest już zapisane w ich księgach od wielu, wielu lat. Możliwość ożenienia się cztery razy jest jednak przytłaczająca. Niby meżczyźni w Tanzanii zapewniają, iż kochają każdą kobietę tak samo, ale jest to po prostu krzywdzące dla kobiet, które mają rywalkę. Martyna Wojciechowska liczy na to, że za jakiś czas kobiety się zbuntują i będą mieli lepsze prawa, bo jak same powiedziały, czasem jest to złe dla nich.
Sama książka zawiera bardzo dużo zdjęć, które wzbogacają treść. Są w niej śmieszne momenty, które mogą poprawić humor. Są także chwile grozy, takie jak opis walki Carmen. W czasie czytania książki bardzo dużo czasu myślałem na temat, czy kobiety nadal są tą bardzo słabą płcią, czy jednak są już blisko mężczyzn. Wywnioskowałem jedno: kobiety są słabą płcią, ponieważ są dyskryminowane przez mężczyzn. I nie mam tutaj więcej do dodania. Gorąco polecam tę książkę!
Dzisiaj chciałbym Was zabrać w podróż po całym świecie. Powiedzmy, że bilety Wam wszystkim zasponsoruje, bo wiem, iż koszty całej tej eskapady będą wielkie, a chciałbym, żeby jak najwięcej osób przeżyło wspaniałą przygodę. Cała wyprawa odbędzie się dzięki Martynie Wojciechowskiej, która napisała książkę o kobietach, żyjących na tej samej planecie, jednak mieszkających w...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-06
Moje czytanie książek fantasy ograniczało się jedynie do Jacka Piekary oraz twórczości Andrzeja Pilipiuka. Po drodzę jeszcze trafiłem na Szamankę od umarlaków, Martyny Raduchowskiej. I jakoś więcej nie szukałem, i nie zabierałem się za czytanie powieści fantasy od innych pisarzy. Ale Maciek przekonał mnie, że są inne, równie fajne książki. I miał rację, dając mi do przeczytania książkę Jarosława Grzędowicza, Pan Lodowego Ogrodu - Tom 1.
Drakkainen wyrusza z Ziemi na odległą planętę z misją sprowadzenia zaginionego zespołu. Planeta na której wylądował, zamieszkują podobni osobnicy do zwykłych ludzi, ale różni się zdecydowanie ich kultura. Drakkainen do tej wyprawy był szkolony i przyszykowany na każde trudne sytuacje. Jego drugim, równie ważnym poleceniem było to, żeby nie wtrącał się w życie mieszkańców tajemniczej planety. Lecz kiedy przebywał z misją ratunkową, na planecie panowały zły czasy, bowiem trwały wojny bogów i ginęli zwykli śmiertelnicy. Drakkainen nie chciał stać z boku tego co się wyprawia i zaczął pomagać potrzebującym, ale nie odstępując od głównego zadania.
Przygody Drakkainen'a są opisane świetnie opisane. Jest to powieść napisana w pierwszej oraz trzeciej osobie, co dodaje jej sporego smaczku. Ale nie tylko przygody "ratownika z Ziemi" są w książce Jarosława Grzędowicza. Mamy także opisaną historię młodego księcia, który od poczęcia pokazuje nam swoje życie, do momentu buntu i zabicia wszystkich jego bliskich. On i jego kompan w ukryciu muszą przetrwać, aby kiedyś główny bohater drugiej akcji, mógł powrócić na tron.
Znakomicie czytało mi się tę książkę, bo miałem tak jakby dwie książki w jednej. Dwie wspaniałe historie wciągnęły mnie od samego początku na kilka godzin. Jednak trochę niechętnie wziąłem do ręki książkę Jarosława Grzędowicza, bo czytałem fantasy tylko od Piekary oraz Pilipiuka, ale teraz nie żałuję, iż kilka godzin spędziłem na czytaniu "Pan Lodowego Ogrodu. Tom 1". Z wielką ochotą będę czekał na przeczytanie drugiego tomu, ale będę miał łatwo to robić, bo kolega posiada trzy części tej książki. Tylko chęci i wena musi być, a na pewno dowiem się, co będzie się działo z Drakkainen'em. I Wam także polecam tę historię, bo jest strasznie wciągająca.
{{http://czytanka.blox.pl/html}}
Moje czytanie książek fantasy ograniczało się jedynie do Jacka Piekary oraz twórczości Andrzeja Pilipiuka. Po drodzę jeszcze trafiłem na Szamankę od umarlaków, Martyny Raduchowskiej. I jakoś więcej nie szukałem, i nie zabierałem się za czytanie powieści fantasy od innych pisarzy. Ale Maciek przekonał mnie, że są inne, równie fajne książki. I miał rację, dając mi do...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-01
- Mamo, kryminała! - powiedziałem z poważnym tonem.
Po jakimś czasie mama dała mi pewną książkę, którą wyjęła ze swojej małej domowej księgarni. Była ona dosyć mała i pod względem wielkości, jak i pod względem grubości. Została wydana w 1984 roku i kosztowała jakoś 60 złoty na tamte czasy. Wiem to wszystko, bo tak pisało na tylnej stronie książki.
"Dzikie białko" trochę mnie odstraszyło od czytania kryminałów, ale czemu miałem na jednej pozycji zaprzestać wgłębiania się w tajemnicze historie morderstw? Dałem jeszcze jedną szansę i owa szansa została doskonale wykorzystana. Pomogła przy tym książka Władysława Krupińskiego "Skazałeś ją na śmierć".
Czasy PRL-u. Kapitan Mirski od jakiegoś czasu jest na wybrzeżu. Hans Jurgen, pomocnik maszynisty statku, zaginął w tajemniczych okolicznościach. Ostatni raz widziano Go z pewną kobietą. Maria Olimpska, bo tak nazywała się ta pani, znika również bez śladu. Kapitan Mirski rozpoczyna śledztwo z nadzieją na szybki koniec postępowania.
Jak to powiedział sam kapitan: śledztwo niby takie proste, a rozwiązanie zagadki jest bardzo trudne. Może dokładnie tak nie powiedział, ale coś podobnego do tego, co napisałem.
I rzeczywiście tak było. Wszystko zaczęło się mieszać i coraz cięższe stawało się wyjaśnianie sprawy zaginięcia dwóch osób.
Po kilku tygodniach w oddalonym od wybrzeża o kilkaset kilometrów lesie, odnaleziono ciało kobiety, a zaraz potem na terenie budowy maszyn zostały znalezione szczątki mężczyzny w marynarce. Podejrzenie pada na inżyniera, który jest zatrudniony w miejscu, gdzie znaleziono szczątki mężczyzny. Kapitan Mirski od samego początku ma ciężki orzech do zgryzienia i mimo pomocy sporej ilości osób oraz wielu nowych poszlak ma problem z wyjaśnieniem tej zagadki.
Czy i w jaki sposób należy wiązać śmierci dwóch osób? Czy byli to zaginięci Hans Jurgen oraz Maria Olimpska? Czy uda się Mirskiemu rozwikłać się tę skomplikowaną zagadkę?
"Skazałeś ją na śmierć" to bardzo dobry kryminał, który napisany jest bardzo prostym językiem. Mówię to szczerze, bo przeczytałem ją w około godziny, no może troszeczkę ponad. Ale nie ma się co dziwić, ponieważ ma zaledwie 137 stron, lecz Władysław Krupiński napisał tak przejrzyście tę książkę, że czułem się, jakbym przeczytał długą powieść. Od samego początku autor wciągnął nas w tajemniczą historię zaginięcia Hans'a Jurgen'a. Niby wszystko wydaje się proste po pewnym czasie, ale zakończenie wszystkie przypuszczenia bierze w łeb.
Jest to interesująca książka, która potrafi trzymać w napięciu. Obroty wydarzeń oraz nowe poszlaki, które z mozolnym trudem zostają zdobyte przez kapitana Mirskiego pozwalają, żeby czytelnik mógł sam poprowadzić swoje śledztwo.
Nie jestem wielkim specem od kryminałów, bo to jest moja druga książka z tej kategorii, ale historia przeżyta w powieści Władysława Krupińskiego bardzo zmieniła mój pogląd co do tego typu książek.
Dzikie białko nie spełniło moich oczekiwań i nie czułem żadnej grozy, ani gęsiej skórki podczas czytania. "Skazałeś ją na śmierć" wywarło na mnie ogromne wrażenie i do tej pory czuje emocje, które miałem podczas czytania.
Także wielki ukłon dla pisarza, bo nigdy w życiu nie czytałem tak krótkiej książki, która jest prosto napisana i potrafi mnie tak wciągnąć. Autor nie rozpisywał się zbytnio z opisami i szedł do sedna od początku, bez żadnych ceregieli.
Chwała mu za to!
- Mamo, kryminała! - powiedziałem z poważnym tonem.
Po jakimś czasie mama dała mi pewną książkę, którą wyjęła ze swojej małej domowej księgarni. Była ona dosyć mała i pod względem wielkości, jak i pod względem grubości. Została wydana w 1984 roku i kosztowała jakoś 60 złoty na tamte czasy. Wiem to wszystko, bo tak pisało na tylnej stronie książki.
"Dzikie białko" trochę...
Pewnie byliście kiedyś w ośrodkach wczasowych albo znacie kogoś, co był. Z opowieści wiecie, że czasem przydarzają się tam dziwne, choć czasem, fantastyczne przygody. Właśnie w pewnym ośrodku wczasowym, którego właścicielem jest tytułowy Robert K. wydarzyły się pewne rzeczy, których w życiu realnym, ciężko szukać.
Do ośrodka przyjechał kolega Roberta, Franek Zwoliński. Pewnej nocy, głośne krzyki kobiety, obudziły właściciela ośrodka. Jak się okazało, Zwoliński kłócił się ze swoją narzeczoną, Lidką. Interwencja Roberta powoduje, że dziewczyna ląduje w jego pokoju, a on z Frankiem przy wódce rozmawia o dzisiejszym wydarzeniu. Następnego dnia okazuje się, że jego przyjaciel zabił się w nocy, jadąc motorem.
Ta chwila zmieniła całkowicie życie w ośrodku oraz przysporzyła wiele problemów Robertowi. Tego samego dnia na terenie ośrodka, zaczęła węszyć policja, która wszczęła śledztwo w sprawie śmierci Franka Zwolińskiego.
Kolejną zagadką do wyjaśnienia, było pobicie dziewczyn i ochroniarza w ośrodku. Z czasem okazuje się, że ten ośrodek wypoczynkowy nie jest tylko miejscem, gdzie można przyjechać, popływać łódką na jakimś jeziorze, czy się opalić, ale także wynająć na wieczór piękne dziewczyny. Jak można się domyśleć – pobicia były spowodowane przez walkę o pieniądze, ponieważ sam Robert zostaje szantażowany o płacenie haraczu. Lidka, która od dnia śmierci Franka została dziewczyną Roberta, jest powiązana z całym tym zamieszaniem.
Głównym bohaterem tej powieści kryminalnej jest Robert, ale także bardzo ważną postacią jest Lidka. Obie te osoby są bardzo interesujące i każda dodaje do książki coś innego.
Robert to typowy właściciel czegoś dochodowego, ponieważ starannie dba o każdy szczegół i nie pozwala sobie o najmniejszy błąd. Ma ciężki charakter, który nie spodoba się raczej każdemu czytelnikowi, a w książce boleśnie się przekonają o tym jego wrogowie, choć jak się później okaże – on sam będzie cierpiał.
Lidka, to piękna dziewczyna, której nie oparłby się żaden mężczyzna. I to pewnie było błędem Franka, który z tego wszystkiego chciał się jej oświadczyć. Niby ludzie, a głównie faceci, uważają ją za łatwą kobietę, to jest ona inteligentną dziewczyną, która także jak Robert, dba o szczegóły. Można powiedzieć, że to taka czarna wdowa, która szuka ofiary, żeby na niej zarobić.
Pomysł na całą historię jest bardzo prosty i już w Polowie tej książki, można się domyśleć, jaki będzie finał. Andrzej Gerłowski napisał łatwy kryminał, który nie zawiera żadnej rewelacji. Każdy wątek jest mało rozbudowany, co zdecydowanie zaniża moją ocenę końcową. W zasadzie „Stabilne życie Roberta K.” to same dialogi, które zajmują 90% książki, mającej około 120 stron.
Czytałem już kilka kryminałów i w większości były one napisane przez polskich pisarzy. A na dodatek – miały już powyżej 20 lat. Zauważyłem pewną rzecz: są krótkie i mają strasznie banalną fabułę, która nie zawiera żadnych bocznych wątków.
Podsumowując: książka Andrzeja Gierłowskiego „Stabilne życie Roberta K.” to banalna powieść kryminalna, której całą historię można poznać w ciągu jednej godziny. Jeżeli ktoś lubi się nie przemęczać i sedno sprawy zrozumieć w połowie książki, to polecam tę powieść, ale jeżeli liczymy na coś ciekawszego, to odradzam, bo możemy trochę żałować spędzonego czasu.
Pewnie byliście kiedyś w ośrodkach wczasowych albo znacie kogoś, co był. Z opowieści wiecie, że czasem przydarzają się tam dziwne, choć czasem, fantastyczne przygody. Właśnie w pewnym ośrodku wczasowym, którego właścicielem jest tytułowy Robert K. wydarzyły się pewne rzeczy, których w życiu realnym, ciężko szukać.
więcej Pokaż mimo toDo ośrodka przyjechał kolega Roberta, Franek Zwoliński....