rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

“Wybryki papryki” to ciekawe rymowanki okraszone pięknymi i zabawnymi ilustracjami z warzywami.

Kto z nas za dziecka nie czytał tekstu “Na straganie w dzień targowy…”. Perypetie rozmownych warzyw autorstwa Jana Brzechwy z pewnością pozostały w głowach wielu z nas. Anna Ficner-Ogonowska (pisarka znana z tworzenia literatury obyczajowej z wątkami romansowymi) poszła jednak o krok dalej i postanowiła stworzyć swój zestaw rymowanek opowiadających najmłodszym o różnych rodzajach warzyw i ziół.

Książki dla dzieci nie muszą być nudne, a Wybryki papryki są na to najlepszym przykładem. Te około trzydzieści wierszyków zawiera bowiem nie tylko pełen wachlarz istotnych informacji (np. że czarna rzepa wzmacnia odporność, imbir i kurkuma pochodzą ze wschodu, a mięta pomaga na problemy żołądkowe), lecz również całą masę zabawnych scenek. Sama nie wpadłabym nigdy na to, że rzodkiewka albo szczypiorek pragną spędzić życie z twarogiem, lśniący bakłażan mógłby pochodzić ze szlachty, a pomidory to totalne zgrywusy i śmieszki. Czytając te krótkie wierszyki nie tylko więc dzielimy się z dziećmi podstawową wiedzą o warzywach oraz poszerzamy ich zakres słownictwa, lecz również śmiejemy wraz z nimi z komicznych zachowań tych uroczych postaci.

Fantastycznie w tej książce wypada także strona graficzna. Sara Szewczyk odpowiedzialna za rysunki dosłownie ożywiła bohaterów i bohaterki tej książki. Dzięki ilustratorce poznajemy warzywa, które mają oczka, usta, rączki i nóżki. Łupinki, które dla dorosłych są odpadkiem dla cebuli i kukurydzy stały się ubraniami, a natki u marchewki i pietruszki włosami. Mi jako osobie dorosłej z wielką przyjemnością oglądało się te ilustracje, a moja córka była wręcz nimi zafascynowana.

Gorąco polecam Wybryki papryki, ponieważ jest to książka łącząca w sobie edukację i rozrywkę. Te urocze warzywka z pewnością przypadną do gustu każdemu dziecku, nawet niejadkowi!

“Wybryki papryki” to ciekawe rymowanki okraszone pięknymi i zabawnymi ilustracjami z warzywami.

Kto z nas za dziecka nie czytał tekstu “Na straganie w dzień targowy…”. Perypetie rozmownych warzyw autorstwa Jana Brzechwy z pewnością pozostały w głowach wielu z nas. Anna Ficner-Ogonowska (pisarka znana z tworzenia literatury obyczajowej z wątkami romansowymi) poszła jednak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Fantastyczne opowieści wigilijne Orson Scott Card, David Gerrold, Joe Haldeman, Janet Kagan, Krzysztof Kochański, Marek Oramus, Łukasz Orbitowski, Robert Reed, Rudy Rucker, Kristine Kathryn Rusch, Mirosława Sędzikowska, Connie Willis
Ocena 6,6
Fantastyczne o... Orson Scott Card, D...

Na półkach:

Jest to świetna antologia. Opowiadania mniej lub bardziej krążą wokół świąt, jednak każde jest bardzo dobrym kawałkiem fantastyki. Dobrze się to czytało i pod kątem fabularnym i językowym. Gociek wyśmienicie dobrał teksty, więc otrzymaliśmy pełną różnorodność. Polecam!

Jest to świetna antologia. Opowiadania mniej lub bardziej krążą wokół świąt, jednak każde jest bardzo dobrym kawałkiem fantastyki. Dobrze się to czytało i pod kątem fabularnym i językowym. Gociek wyśmienicie dobrał teksty, więc otrzymaliśmy pełną różnorodność. Polecam!

Pokaż mimo to

Okładka książki Nawiedzenia. Historie prawdziwe Robert David Chase, Ed Warren, Lorraine Warren
Ocena 5,8
Nawiedzenia. H... Robert David Chase,...

Na półkach:

Ona bardzo czułe medium. On jedyny świecki egzorcysta, którego zaakceptował Watykan. Razem tworzyli wyjątkowe małżeństwo zajmujące się równie wyjątkowymi sprawami. Ed i Lorraine Warren para odpowiedzialna za dziesiątki paranormalnych spraw edukująca innych w temacie zjawisk nadprzyrodzonych. Dla nich były to historie prawdziwe, a jak będzie dla Was?
Nie ukrywam, że od zawsze kręci mnie temat paranormalnych wydarzeń, a małżeństwa Warrenów, od momentu, gdy do kin weszła Obecność (The Conjuring). Przeczytałam kilka notek biograficznych oraz opisów spraw, które prowadzili. Nastawiłam się, że zapowiedziana przez Replikę książka będzie historią, którą przede wszystkim opowiedzą oni, na zasadzie relacji z miejsca i jak sobie z danym zjawiskiem poradzili. Dostałam jednak coś innego.

“Nawiedzenia. Historie prawdziwe” są książką, którą czyta się bardzo szybko, gdyż przypomina bardziej Gęsią Skórkę niż czytanie drastycznych horrorów. Połowa tej pozycji to opowieści dotyczące cmentarza Union, a połowa przypadki z innych miejsc. Wszystkie dotyczą jednak duchów, nawiedzeń i (jak to ładnie napisali na okładce) demonicznych prześladowań. Nie mam większych uwag w stosunku do tej książki, ale nie powiem również bym była nią zachwycona. Moim problemem z nią jest fakt, że tak jak już napisałam nastawiłam się zwyczajnie na coś odmiennego. Brakowało mi powołań się na źródła, daty, większej liczby zdjęć (jest kilka kartek z nimi w środku) i ogólnie chyba stylu dla bardziej dorosłego czytelnika (napisana jest bardzo nieskomplikowanym językiem). Możliwe również, że mam zbyt wysoki poziom tolerancji na tego typu historie, jednak większość z opisanych brzmiała dla mnie jak coś, co można opowiedzieć przy ognisku na obozie. I chociaż co jakiś czas Ed albo Lorraine komentują opisane zjawiska to nie są to ich historie i przeżycia.

Za mało mi tych Warrenów w tej książce, więc nie powiem, żebym planowała do niej wrócić. Była miłą, lekką i niezwykle mało wymagającą odskocznią w ciągu dnia, ale nic poza tym. W mojej ocenie 6/10, bo nie żałuję jednak, że ją przeczytałam (a i takie książki miewałam w swoim życiu).

Ona bardzo czułe medium. On jedyny świecki egzorcysta, którego zaakceptował Watykan. Razem tworzyli wyjątkowe małżeństwo zajmujące się równie wyjątkowymi sprawami. Ed i Lorraine Warren para odpowiedzialna za dziesiątki paranormalnych spraw edukująca innych w temacie zjawisk nadprzyrodzonych. Dla nich były to historie prawdziwe, a jak będzie dla Was?
Nie ukrywam, że od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Becca Fitzpatrick, znana pewnie niektórym z serii Szeptem lub kryminału Black Ice, znów popełniła książkę. Historia dotyczy dziewczyny objętej programem świadków, która dla własnego bezpieczeństwa zostaje przeniesiona z Filadelfii do Thunder Basin w Nebrasce, by przygotować się do zeznawania przeciwko mordercy. Nastolatka z dnia na dzień z Estelli staje się Stellą, zamiast matki narkomanki otrzymuje za opiekunkę emerytowaną policjantkę i na dodatek zostaje rozdzielona ze swoim ukochanym (który również został wciągnięty do programu).

Niebezpieczne kłamstwa to książka młodzieżowa z delikatnymi elementami kryminału. Jest ucieczka, kłamstwa związane z ukrywaniem tożsamości i całkiem niezłe zakończenie. Niestety są również standardowe problemy nastolatek czyli kolejny chłopak na horyzoncie i bunt przeciwko dorosłym. Jakkolwiek nie brzmi to jednak dość schematycznie - nie jest to najgorsza lektura. Czyta się ją dosyć szybko, zwłaszcza jeśli nie oczekuje się po tej pozycji nie wiadomo, jak wiele. Przyznaje, że przyjemnie czuć w tej historii klimat małomiasteczkowości oraz to, że akcja rozgrywa się latem. Skoro już jednak przy tym jestem - dziwi mnie, że okładka nie współgra z atmosferą i pogodą panującą w tej powieści. Szczerze mówiąc, patrząc na obwolutę spodziewałam się dużo więcej dramatyzmu, jesieni i klimatu noir, a otrzymałam wakacyjną ucieczkę i wiecznie niezadowoloną nastolatkę. I romans. Standardowo.

Nie wiem czy to kwestia faktu, że ostatnio jestem lekko cięta na książki dla młodzieży, czy może zwyczajnie już mi się one przejadły, ale zachwycona tą lekturą nie jestem. Możliwe, że zbyt mocno nastawiłam się przez okładkę na zupełnie coś odmiennego od tego, co finalnie otrzymałam. Odnoszę jednak równocześnie wrażenie, że mimo iż tytuł ten do mnie specjalnie nie przemówił, to nastolatkom może się podobać (oczywiście nie-nastolatkom również - jakkolwiek mi nie ;)).

Moim zdaniem więcej kryminału i mroczniejszego klimatu było w Black Ice, więc jeśli szukacie coś z dreszczykiem to polecam sięgnąć po niego.

Becca Fitzpatrick, znana pewnie niektórym z serii Szeptem lub kryminału Black Ice, znów popełniła książkę. Historia dotyczy dziewczyny objętej programem świadków, która dla własnego bezpieczeństwa zostaje przeniesiona z Filadelfii do Thunder Basin w Nebrasce, by przygotować się do zeznawania przeciwko mordercy. Nastolatka z dnia na dzień z Estelli staje się Stellą, zamiast...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie potrafię wydać jednoznacznej opinii o książce Sylwii Kubryńskiej. Co najlepsze: jestem w pełni świadoma, dlaczego tak jest. Zwyczajnie spodziewałam się całkiem czegoś innego. Sądziłam, że będzie to swoisty poradnik, książka o tym, jak nie dać się współczesnym nakazom i zakazom. Jak być silną i niezależną kobietą pośród tych, które bez walki i bez wahania chudną, malują się i zostają matkami, bo tego się od nich oczekuje. Po opisie wydawcy odniosłam wrażenie, że będzie to bardziej manifest i podręcznik, naszpikowany przykładami asertywnych zachowań i uniwersalnych wniosków. Czekałam wręcz na nie!

A tu klops. Bo to książka o Kasi.
Główna bohaterka ma ciągle pod górkę. Stale musi mierzyć się z jakimiś przeciwnościami losu. Chociaż zdarzają się momenty, w których Kasia zbiera się w sobie i pokazuje, że jest silną istotą, to cała jej historia jest przede wszystkim przesiąknięta smutną walką z losem. Nie ma nadziei na lepsze jutro. Wszystko jest okropnie pesymistyczne. I tak, jak pierwszą część książki jeszcze jakoś dałam radę przeczytać, tak im dalej tym szło mi wolniej i z większymi oporami. Bo zwyczajnie jej nastrój wpływał na mój. Jest sporo narzekania, generalizowania oraz stereotypowych zachowań, a ja za tym nie przepadam.

Gdy tak sobie dłużej myślę o tej lekturze pojawia mi się w głowie pytanie czy nie jestem przypadkiem złym odbiorcą i z tego wynika mój dodatkowy problem z nią? Może ta książka była skierowana do starszych ode mnie kobiet? W trakcie czytania odniosłam bowiem wrażenie, jak gdybym słuchała momentami historii moich ciotek czy babć. Może zwyczajnie jestem na nią za młoda? A może czasy, w których żyję nie do końca pokrywają się już z tym, co przedstawia autorka?

Teksty p. Sylwii czytuję w internecie, jednak jej książka nie okazała się dla mnie dobrym wyborem.

Nie potrafię wydać jednoznacznej opinii o książce Sylwii Kubryńskiej. Co najlepsze: jestem w pełni świadoma, dlaczego tak jest. Zwyczajnie spodziewałam się całkiem czegoś innego. Sądziłam, że będzie to swoisty poradnik, książka o tym, jak nie dać się współczesnym nakazom i zakazom. Jak być silną i niezależną kobietą pośród tych, które bez walki i bez wahania chudną, malują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Remigiusz Mróz to młody polski pisarz, o którym zrobiło się głośniej po tym, gdy na naszym rynku pojawił się napisany przez niego thriller prawniczy „Kasacja”. Remigiusz zalicza się do tych pisarzy, którzy szybko zyskali sobie liczne grono sympatyków, lecz wcale nie zamierzają przez to spocząć na laurach. Sam o sobie mówi, że nie może przestać pisać i nie wie, czym jest blokada twórcza. Od chwili, kiedy się pojawił, wywołał sporo dyskusji i zainteresowania. Jedną z jego ostatnich publikacji jest przeczytana przeze mnie „Ekspozycja”, czyli pierwszy tom nowej trylogii (trylogia z Komisarzem Forstem).
Historia ponownie rozgrywa się w Polsce, tym razem jednak jej głównymi postaciami są dziennikarka Olga Szrebska oraz Komisarz Forst. Zaczyna się dość standardowo – tajemniczym morderstwem. Szybko jednak przekonujemy się, że musi się z nim wiązać grubsza afera, ponieważ Forst (znany ze swoich niekonwencjonalnych metod i działań) praktycznie natychmiast zostaje od całej sprawy odsunięty. Mężczyzna mimo to nie osiada na laurach i szybko łącząc kolejne wątki oraz znajdując coraz więcej zamieszanych osób, dąży do rozwikłania tego dziwnego morderstwa.
Zanim sięgnęłam po książki tego pisarza, w ogóle nie rozumiałam entuzjazmu wielu polskich blogerek, gdy tylko padały słowa takie jak Kasacja czy Mróz. Przyznać się jednak muszę, że zmieniło się to wraz z przeczytaniem „Kasacji”, która wciągnęła mnie na tyle, że „Ekspozycja” automatycznie stała się dla mnie książką z gatunku must have.
Remigiusz po raz kolejny podarował mi ciekawie zarysowanych bohaterów o przyjemnych w odbiorze charakterach. Ich działania zawsze są w jakiś sposób umotywowane i nie bolą nas swoją przewidywalnością, ani brakiem logiki. Pisarz sprawnie połączył ze sobą również wątki kryminalne i historyczne, tak że nawet osoba nie przepadająca za okresem wojennym poczuje się zaintrygowana opisywanymi wydarzeniami (mówię z własnego doświadczenia). W tej książce dzieje się naprawdę sporo: rozpoczynając od morderstwa, podobnego do tych z „True Detective” czy „Hanniballa”, przez ucieczki i pościgi jak w filmach sensacyjnych, a na negocjacjach i manipulacjach na scenie politycznej rodem z „House of Cards” kończąc.
Niestety, dostrzegłam w tej powieści dwie rzeczy, które nie były w moim odczuciu nie do końca idealne.
Pierwszą z nich jest poczucie, że jest to książka na raz. Możliwe, iż związane jest to z moim stałym zachowaniem, że kryminały czytam tylko raz, jednak odniosłam wrażenie, że nie jest to książka, do której warto wrócić za kilka lat. Jest to bowiem trochę czytadło, nie przekazujące na dłuższą sprawę żadnych prawideł, wiedzy itp. Drugi mały minusik z kolei dałabym bardzo subiektywnie za zakończenie. Jest zwyczajnie okropne! Jak tak można?

Oczywiście czy warto przeczytać – zdecydujecie sami, jednak wydaje mi się, że dwa minusy to niewiele. Ja polecam fanom kryminałów z elementem historycznym.

Remigiusz Mróz to młody polski pisarz, o którym zrobiło się głośniej po tym, gdy na naszym rynku pojawił się napisany przez niego thriller prawniczy „Kasacja”. Remigiusz zalicza się do tych pisarzy, którzy szybko zyskali sobie liczne grono sympatyków, lecz wcale nie zamierzają przez to spocząć na laurach. Sam o sobie mówi, że nie może przestać pisać i nie wie, czym jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znów przeczytałam książkę, którą nie wiem do końca, jak powinnam skomentować. Z jednej strony jest to bowiem pozycja całkiem przyjemnie i lekko napisana, ale jednocześnie traktująca o dość istotnych tematach. Z drugiej jednak strony ma w moim odczuciu nie do końca trafioną kampanię marketingową. Kocham wydawnictwo Otwarte i większość książek, które ono wydaje wpasowuje się w mój gust, mimo iż nie jestem już nastolatką, jednak tym razem szału zwyczajnie nie ma.

Treść traktuje o dziewczynie, która jest zakochana w serii podobnej do naszego Harrego Pottera. Czarodzieje, magia, chłopiec, który musi wszystkich uratować... bla, bla, bla. Nastolatka jest tak zafiksowana na uwielbianym świecie, że od pewnego czasu pisze dość poczytny w internecie fanfic, w którym paruje ze sobą dwóch głównych bohaterów powieści. Cath, gdyż tak ma na imię dziewczyna, spędza długie godziny na tworzeniu swojej historii znajdując w tym formę ucieczki od ludzi, otoczenia i... normalnego życia. Początkowo w swojej pasji nie była sama, ponieważ większość czasu towarzyszyła jej bliźniaczka Wren, jednak od momentu, gdy obie poszły do collegu wszystko uległo zmianie. Dziewczęta mają osobne pokoje, osobne plany zajęć i ogólnie coraz bardziej się od siebie oddalają. W życiu Cath z dnia na dzień pojawia się więc coraz więcej zmian, a sama zaangażowana nie koniecznie umie sobie z nimi poradzić.

Tyle w skrócie o treści. Mam nadzieję, że zbyt wiele nie zdradziłam, bo przecież nie o to chodzi. Mówiąc bardzo ogólnie powieść jest o dziewczynie, która pisze Fanfic i nie radzi sobie społecznie. Warto wspomnieć, że wydarzenia często przecinają fragmenty jej opowiadania oraz właściwych książek, których jest fanką. Mnie osobiście to głęboko irytowało, ponieważ:
a) wszystko trąciło mi Potterem zmieszanym z Akademią Wampirów,
b) nie wnosiło to w moim osobistym i prywatnym odczuciu zbyt wiele do treści właściwej, a miejsce które poświecono na te wstawki wolałabym, żeby zastąpiono sytuacjami między bohaterami powieści,
c) były one zwyczajnie chaotyczne! Jakby ktoś wrzucił nas w 68 odcinek Supernatural i kazał się domyślić, o co chodzi, a później przeskakiwał między randomowymi odcinkami. Ja wiem, że czasami te wstawki miały nawiązywać do fabuły właściwej, ale... nie.

Druga sprawa. Reklama tej książki. To, że dziewczyna fascynuje się jakimś pseudopotterem nie oznacza, że od razy jest nerdem, geekiem itp. Noszenie koszulek z cytatami i plakaty w pokoju- okej. Ale jakoś mnie to nie przekonuje do tej całej otoczki, którą otrzymujemy od wydawcy. Prawdopodobnie dlatego, że sama działałam w fandomie mangi i anime, a obecnie trochę udzielam się w fandomie fantastycznym. No, ale to jest temat na dłuższą rozmowę, a nie tylko opinię o książce.

Kolejny przytyk: mam wrażenie, że ostatnie 15-20 stron było pisane na szybko na kolanie. Nie będę wchodziła w szczegóły, ale zakończenie było zwyczajnie słabe i niedopracowane, po tym wszystkim, co w jakiś sposób budowało to minimalne napięcie w ciągu całej powieści.

Jeśli chodzi o narzekanie to chyba tyle. Warto dla równowagi wspomnieć jeszcze o pozytywach, skoro jednak tę książkę do końca przeczytałam. Pierwszy plusik za poruszenie tematu zdrowia psychicznego i relacji w niepełnej rodzinie. Ogromnie mi się podobało to, jak różnie dziewczyny podchodziły do tematu swoich rodziców. Za serce chwyciła mnie także pewna konkretna scena z czytaniem książki. Nie ukrywam, że poczułam się w trakcie jej lektury, jak ckliwa nastka, która wróciła do czasów swych pierwszych zakochań. Styl i język tej powieści są przyjemne. Nic specjalnie mnie nie raziło ani nie zniechęcało do dalszego czytania, więc również można to uznać za pozytyw. Na koniec dodam, iż oprawa graficzna zarówno książki, jak i materiałów reklamowych były jednym z głównych powodów, dlaczego w ogóle sięgnęłam po ten tytuł. Są cudowne! Sama bardzo chciałabym tworzyć takie grafiki.

Kończąc mój dłuższy niż zazwyczaj wywód Wam pozostawiam decyzję, czy zechcecie przeczytać tę powieść. Ja nie żałuję, ale zachwycona również nie jestem. Powtarzając się: spodziewałam się czegoś mocniejszego, żywszego z bardziej geekową bohaterką.

Znów przeczytałam książkę, którą nie wiem do końca, jak powinnam skomentować. Z jednej strony jest to bowiem pozycja całkiem przyjemnie i lekko napisana, ale jednocześnie traktująca o dość istotnych tematach. Z drugiej jednak strony ma w moim odczuciu nie do końca trafioną kampanię marketingową. Kocham wydawnictwo Otwarte i większość książek, które ono wydaje wpasowuje się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Baśnie Braci Grimm dla dorosłych i młodzieży. Bez cenzury Jacob Grimm, Wilhelm Grimm, Philip Pullman
Ocena 6,4
Baśnie Braci G... Jacob Grimm, Wilhel...

Na półkach: ,

Nie ma chyba takiej osoby, która nie kojarzyłaby faktu, że baśnie zazwyczaj mają szczęśliwe zakończenie. Książę ratuje księżniczkę. Leśniczy uwalnia Czerwonego Kapturka i babcię. Jaś i Małgosia wracają do swojego ojca. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że te cukierkowe happy endy powstały przede wszystkim na potrzeby dzieci oraz współczesnej popkultury, a w oryginalnych Baśniach braci Grimm nie zawsze było tak kolorowo.
Chcecie przykładu?* Księżniczka nie zmieniła żabiego króla w człowieka pocałunkiem, a siostry Kopciuszka wcale nie wciskały na siłę swych stóp do pantofelka, lecz za namową matki sięgnęły po nóż. Wiedzieliście o tym? Fascynujące prawda?**

Nowe wydanie Baśni Braci Grimm (o którym poniżej Wam opowiem trochę więcej) wydało tym razem wydawnictwo Albatros, które pokusiło się o publikację przekładu Philipa Pullmana (z angielskiego przełożył Pan Tomasz Wyżyński). Według był to z ich strony strzał w dziesiątkę!
Chociaż Anglik przyznaje się, że zdarzało mu się czasem zaingerować w treść, w moim odczuciu jest to jedno z lepszych polskich wydań tych historii. Wpływ na moją ocenę ma kilka elementów. Po pierwsze fakt, że Pullman opatrzył każdy tekst komentarzem zarówno interpretującym treść, jak i wykazującym powiązania między historiami Grimmów, a innych autorów, opartymi na tym samym motywie głównym. Po drugie bardzo dobre wydanie: twarda oprawa, dobrej jakości papier, czytelna czcionka i oczywiście wstęp, który przyjemnie wprowadza nas w klimat i atmosferę w jakich powstawały baśnie. Po trzecie niestety nie ma, ponieważ strasznie żałuję, ale w środku nie pojawiły się żadne mroczne grafiki, które według mnie idealnie komponowałyby się z całością.

Nie zamierzam ukrywać, iż lektura tej pozycji sprawiła mi wiele satysfakcji. Ponieważ od dziecka fascynują mnie baśnie, a dodatkowo lubię porównywać sobie tłumaczenie z oryginałem (a tutaj ze względu na pochodzenie historii moja germanistyka w końcu się przydała) wiedziałam, że pozycja ta ma szansę wejść do grona moich ulubionych. Dodatkowo przyjemnie czytało się treści znanych mi już z kilku źródeł opowieści, w ich kolejnej, nowej wersji. Te lekko mroczne, nawiązujące do folkloru historie zdecydowanie nadają się w tym wydaniu nie dla dzieci, lecz dla trochę starszych czytelników. Komentarze tłumacza przyjemnie wzbogacają posiadaną wiedzę oraz budzą ciekawość możliwościami interpretacji.

Ponieważ opowieści było aż 50 mogłam wydłużać i dawkować sobie tą literacką przyjemność (2-3 teksty do poduszki, nie więcej!). Nie zawiodłam się i nie żałuję ani grosza. Polecam gorąco i bez jakichkolwiek "ale"!

*KOCHAM PRZYKŁADY! :D
** Okej zrozumiem jeśli dla kogoś obcinanie pięt może nie być fascynujące ;)

Nie ma chyba takiej osoby, która nie kojarzyłaby faktu, że baśnie zazwyczaj mają szczęśliwe zakończenie. Książę ratuje księżniczkę. Leśniczy uwalnia Czerwonego Kapturka i babcię. Jaś i Małgosia wracają do swojego ojca. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że te cukierkowe happy endy powstały przede wszystkim na potrzeby dzieci oraz współczesnej popkultury, a w oryginalnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z powieścią Lois Lowry mam ten problem, że jej pierwszą część czyli Dawcę znam jedynie z ekranizacji. Nie mam więc porównania, czy styl pisarki się zmienił, czy historie prezentują podobny poziom, czy jest lepiej, czy gorzej. Znając jednak kawałek treści zawarty w filmie zdecydowałam się sięgnąć po "kontynuację" licząc na to, że uda mi się domyślić, co ewentualnie mnie ominęło. Standardowo nie zrobiłam wcześniej również absolutnie żadnego researchu ani o książce, ani o autorce, więc dopiero w trakcie lektury zrozumiałam, że poznaję całkiem oddzielną opowieść.

I tak powiem Wam, że Skrawki błękitu to pozycja, która mnie dość mocno zaskoczyła. Rzadko bowiem zdarza mi się trafić na książkę, która ma tak jednostajne tempo, praktycznie zero większych zwrotów akcji czy nawet jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego, a jednocześnie niesie swoją treścią ważne przesłanie.

Krótko zarysowując fabułę: główną bohaterką jest niepełnosprawna córka tkaczki Kira. Dziewczynka nigdy nie poznała swego ojca, a teraz z dnia na dzień traci matkę i dach nad głową, aby równie niespodziewanie otrzymać nowe schronienie i gwarancję dożywotniej pracy oraz opieki. Oczywiście musi ona zapłacić za to odpowiednią cenę, bo przecież nic w życiu nie przychodzi za darmo.


Jak już wspomniałam fabuła rozwija się bardzo spokojnie. Nie ma tutaj pościgów, walk, czy pełnych emocji ucieczek. Jest natomiast dużo przemyśleń nastoletniej dziewczynki, co wbrew pozorom wcale nie jest niczym negatywnym, gdy uświadomimy sobie fakt, że sama książka kierowana była z założenia właśnie do młodszej młodzieży. Przyznam się szczerze, iż nie miałam większych problemów z doczytaniem tej powieści, nie czułam się również w trakcie ani znudzona ani zirytowana mimo iż nie zaliczam się do przewidywanej grupy odbiorców. Autorka w sprawny sposób dawkowała informacje o bohaterach oraz świecie przedstawionym dodatkowo przemycając w treści ważny temat jakim jest niepełnosprawność i wynikające z niej problemy.

Kira jest pozytywną postacią, która mimo przeciwności losu nie traci nadziei. Społeczeństwo w jakim przyszło jej funkcjonować jest całkowicie nietolerancyjne w stosunku do jej niepełnosprawności, dziewczynka jednak nie dość, że walczy o swoje życie to dodatkowo stale stara się pomagać jeszcze słabszym i bardziej bezbronnym niż ona sama. Mi osobiście przekaz ten przypadł do gustu i sprawił, że związałam się z tą spokojną i niepozorną tkaczką. Zaimponowało mi też jej zachowanie na zasadzie: zamiast skupić się na tym, jak jest mi źle, postaram się poszukać swoich mocnych stron i myśleć pozytywnie, szukać rozwiązań.

Mimo iż Skrawki błękitu nie są wybitną książką, zdecydowanie mają swój urok. Nie cechują ich bowiem te strasznie oklepane schematy w stylu: od zera do bohatera, miłosny trójkąt, paranormalne walki między rasowe, wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Tutaj mamy do czynienia jedynie ze okrutną, bez uczuciową rzeczywistością i dziecięcą bezsilnością. A wszystko to w bardzo smutnym świecie, w którym dziecko może liczyć jedynie na łut szczęścia.

I tylko kolor błękitny zdaje się nieść nadzieję na przyszłość.

Z powieścią Lois Lowry mam ten problem, że jej pierwszą część czyli Dawcę znam jedynie z ekranizacji. Nie mam więc porównania, czy styl pisarki się zmienił, czy historie prezentują podobny poziom, czy jest lepiej, czy gorzej. Znając jednak kawałek treści zawarty w filmie zdecydowałam się sięgnąć po "kontynuację" licząc na to, że uda mi się domyślić, co ewentualnie mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka młodzieżowa, książce młodzieżowej nierówna. Pamiętacie może, jak w przypadku Rywalek nie do końca umiałam określić, co mi się w sumie w tej serii podobało? (Nie? To macie link :P) Tym razem nie mam tego problemu, mimo iż historia, o której dzisiaj Wam opowiem, budzi skojarzenia właśnie z tą autorstwa Kiery Cass.

Akcja Czerwonej Królowej rozgrywa się w świecie podzielonym na dwie grupy ludzi: Czerwonych i Srebrnych. Ci pierwsi to robotnicy, żołnierze, rasa służących. Drudzy z kolei to typowi arystokraci, którzy nigdy nie zaznali głodu ani nie skalali sobie rąk pracą fizyczną (nie zdziwiłoby mnie, gdyby w tym momencie nasunęło się niektórym z Was skojarzenie z Red Rising). Jedni mają czerwoną krew i żyją w podłych warunkach, a drudzy srebrną, supermoce, tytuły i włości.

W świecie tym panuje też pewna zasada: jeśli jesteś Czerwonym i w wieku 18 lat nadal nie pracujesz, albo chociaż nie przyuczasz się do zawodu, lądujesz w wojsku. To właśnie spotkało braci głównej bohaterki Mare Barrow, a także czeka i ją samą. Nic dziwnego zatem, że dziewczyna nauczyła się kraść, żeby jeszcze przed odejściem chociaż trochę wesprzeć finansowo i materialnie swą rodzinę.

Życie wspomnianej nastolatki odmienia się jednak z dnia na dzień. Po tym, gdy obcy mężczyzna przyłapuje ją na gorącym uczynku, a Mare opowiada mu o swoich losach (chociaż w sumie wygląda to bardziej, jak załamanie nerwowe niż normalna rozmowa), kolejnego dnia otrzymuje posadę w zamku króla. Jak pewnie się domyślacie nieznajomym okazuje się być jeden z książąt (a konkretnie następca tronu). Chłopak wstawia się za Mare decydując się tym samym pomóc tej pokrzywdzonej przez życie dziewczynie.

Nikt nie podejrzewa, że ten akt dobroci w efekcie odbije się jeszcze nie raz wszystkim czkawką, ponieważ Mare jest nastolatką posiadającą wiele sekretów, których ujawnienie zdecydowanie wpłynie na przyszłość królestwa.

Tak, jak napisałam we wstępie Czerwona królowa to książka w moim odczuciu dobra. Mamy w niej bowiem nie tylko intrygi pałacowe i nawiązania do fantasy, lecz również wątki miłosne, rodzinne, a nawet polityczne. Czyta się tę historię lekko, ale ze stałym zainteresowaniem, ponieważ Mare daje sobie radę w roli narratora. Dodatkowo w tle cały czas dzieje się coś, co podkręca akcję i tym samym również nasze emocje. Victoria dobrze zobrazowała stworzony przez siebie świat oraz panujące w nim nastroje polityczne. W trakcie czytania ani razu nie miałam problemów z wyobrażeniem sobie, gdzie i co się dzieje. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że zawartych zostało tutaj tak wiele elementów i wątków, że każda czytelniczka znajdzie w tej opowieści coś dla siebie.

Niestety jest w tej książce też coś, co muszę skrytykować. Są to bohaterowie. Niby motywacje każdego są dość jasne. Niby Mare wie, co chce zyskać, a co może stracić. Niby starszy książę jest konsekwentny w swoich zachowaniach... Niby, a jednak nie. Na przykład, gdyby przyjrzeć się głównej bohaterce dokładniej i z nastawieniem "przyczepię się trochę" to dziewczynę cechuje zachowanie godne chorągiewki, która skieruje się tam, gdzie wiatr w danym momencie zawieje (nie szukając zbyt daleko: jak dla mnie zbyt szybko przystosowała się do swojego nowego życia). Z kolei cudowni książęta mają sporo za uszami (intrygi na każdym kroku!) i żaden z nich nie wywołuje (przynajmniej u mnie) reakcji pt. "Wow! Dlaczego to nie jest mój facet?", mimo iż obaj mieliby potencjał by przyciągnąć do siebie rzesze fanek płci żeńskiej. Mówiąc krótko: bohaterowie są niedoszlifowani. Niby zapowiadają się dobrze, ale jednak po drodze okazuje się, że aż tak wybitni nie są. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnej części autorka poświęci tyle samo czasu swoim postaciom, co miejscom, w których one przebywają.

Jakkolwiek jednak niedopracowani są ludzie, tak sama książka w ogólnym podsumowaniu i tak otrzymuje ode mnie ocenę pozytywną. Nie ma tu tych strasznie infantylnych przemyśleń, które działały mi na nerwy w przypadku Rywalek. Jest to także kolejny tytuł z akcją umiejscowioną i w ciekawy sposób poprowadzoną przede wszystkim na dworze królewskim. Wielki plus ode mnie ma również ten tytuł za paranormalne moce, które ja osobiście uwielbiam nie ważne, ile razy i gdzie o nich czytam. Jest też przemyślana (chociaż równocześnie dla domyślnych czytelników możliwa do rozwiązania) intryga, która podsyca naszą ciekawość i powoduje, że na każdego patrzymy podejrzliwie nie do końca ufając jego intencjom.

W skrócie: według mnie udany debiut i z chęcią zapoznam się z drugą częścią :) A Wam pozostaje mi jedynie polecić.

Książka młodzieżowa, książce młodzieżowej nierówna. Pamiętacie może, jak w przypadku Rywalek nie do końca umiałam określić, co mi się w sumie w tej serii podobało? (Nie? To macie link :P) Tym razem nie mam tego problemu, mimo iż historia, o której dzisiaj Wam opowiem, budzi skojarzenia właśnie z tą autorstwa Kiery Cass.

Akcja Czerwonej Królowej rozgrywa się w świecie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kocham Agathę Christie i jej książki. Stworzeni przez tę pisarkę Poirot i Pani Marple zawrócili mi w głowie w czasie, gdy byłam szukającą intelektualnej rozrywki nastolatką i aż do teraz są w gronie mych ulubionych postaci literackich. Z zaciekawieniem przyjęłam więc informację, że jakaś kobieta podjęła się osadzenia Małego Belga w wymyślonej przez siebie historii i to na dodatek za zgodą spadkobierców Christie.

Sprawa, w którą zaangażowany zostaje detektyw, zaczyna się dość szybko. Poirot stara się zjeść kolację i wypić swoją ulubioną kawę, gdy do restauracji niespodziewanie wpada roztrzęsiona kobieta. Mężczyzna słysząc od niej dziwne wyznanie proponuje pomoc, lecz ta odrzuca ją i ucieka. Później okazuje się, że tego samego wieczora w jednym hotelu zostają zamordowane w tajemniczych okolicznościach aż trzy osoby.


Zacząć muszę od tego, iż od początku lektury odniosłam wrażenie, jakbym... nie czytała Agathy. Samo w sobie nie jest to niczym zaskakującym, bo przecież to nie ona jest autorką tej powieści, jednak ja, naiwna, nastawiłam się optymistycznie i liczyłam... no cóż liczyłam najzwyczajniej na przynajmniej częściowe odwzorowanie stylu pani Christie. Odniosę się jednak do konkretnego przykładu. Zmienny narrator. W tej książce w części rozdziałów narratorem jest Edward Catchpool detektyw Scotland Yardu. Oprócz niego mamy jednak również do dyspozycji trzecioosobowego narratora wszechwiedzącego. I tak, jak ten drugi jest okej i spełnia przydzielone mu zadanie (nawet całkiem podobnie jak u Agathy), tak pierwszy wspomniany jest zwyczajnie męczący, gdyż serwuje nam wgląd nie tylko w główną sprawę, lecz również w swoje przemyślenia, wspomnienia oraz (nadszarpniętą rożnymi zdarzeniami z przeszłości) psychikę. Mężczyzna ten a tym bardziej jego traumy z dzieciństwa zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać, jakim cudem wylądował on na tym stanowisku, skoro ma problemy sam ze sobą i nie może patrzeć ani na krew, ani na zmarłych. Ogólnie jest to według mnie nieudana kreacja postaci, gdyż ani nie nawiązuje do współpracującego wcześniej z Herkulesem Hastingsa, ani nie wnosi nic nowego i ciekawego od siebie. Na szczęście pozytywnie wybijał się w tym wszystkim Poirot, który zdaje się jako jedyny nie ucierpiał zbytnio na zmianie osoby odpowiedzialnej za jego losy. Mały Belg w znacznym stopniu pozostał tym niezwykle błyskotliwym, inteligentnym mężczyzną o ponadprzeciętnej zdolności łączenia faktów i zadawania odpowiednich pytań. Nawet jego umiłowanie do porządku i lekka chełpliwość oddane zostały w miarę dobrym stylu.

Podsumowując jeszcze krótko intrygę przyznam, że w moim odczuciu nie była zła. Sam pomysł na jej poprowadzenie i rozwiązanie (mimo iż dłuższe niż u Agathy) przypadł mi raczej do gustu i z pewnością nie prezentuje słabego poziomu. Pojawiły się zawiłości, kłamstwa, wiele różnych dowodów oraz wątków, które utrzymały mnie przy książce aż do rozwiązania sprawy.

Nie ukrywam, że ostatecznie czuję się jednak zawiedziona. Sophie Hannah rzuciła się moim zdaniem na zbyt głęboką wodę i nie podołała. Jak to mówią, kto nie próbuje nie pije szampana. Szkoda tylko, że Sophie będzie musiała zadowolić się dalej herbatą, bo na bąbelki zdecydowanie nie zasłużyła.

Kocham Agathę Christie i jej książki. Stworzeni przez tę pisarkę Poirot i Pani Marple zawrócili mi w głowie w czasie, gdy byłam szukającą intelektualnej rozrywki nastolatką i aż do teraz są w gronie mych ulubionych postaci literackich. Z zaciekawieniem przyjęłam więc informację, że jakaś kobieta podjęła się osadzenia Małego Belga w wymyślonej przez siebie historii i to na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pisać o książce, którą się uwielbia jest wbrew pozorom naprawdę ciężko. Jak bowiem ubrać w słowa te wszystkie pozytywne przeżycia, liczne emocje oraz najzwyklejszą fascynację tytułem tak, by jednocześnie nie przesadzić i nie zniechęcić zbyt pozytywnymi słowami? Dodatkowym problemem jest fakt, że bardzo przychylne opinie wydają się często innym podejrzane, albo spotykają się z krytyką ze strony osób zaznajomionych z daną lekturą, a nie piejących na jej temat peanów pochwalnych. Sami więc widzicie, iż jeszcze zanim zaczęłam pisać konkretnie o Nocnym patrolu Siergieja Łukjanienki już natrafiłam na przeszkodę, a przecież pragnę jedynie zachęcić was do przeczytania, w moim odbiorze, bardzo dobrej książki.

O czym w sumie jest ta historia?- zapytacie. O jasności i ciemności. O dobru i złu, które to od wieków toczą ze sobą walkę.
Każdy z uczestników konfliktu pragnie przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę nie bacząc na straty w szeregach wojowników, a tym bardziej na pionki biorące udział w tej rozgrywce. Jednym z przedstawicieli światła jest główna postać tej historii: Anton Gorodetsky. Wspomniany mężczyzna w momencie rozpoczęcia książki bierze akurat udział w akcji w terenie. Jak to zazwyczaj bywa prosta sprawa staje się nagle bardzo skomplikowanym przypadkiem, a jedyną osobą mającą szansę na jego rozwiązanie okazuje się być Anton, od którego zachowania zależeć będzie los wielu istnień.

Łukjanienko był moim odkryciem w czasach licealnych. Gdy pierwszy raz czytałam serię o Patrolach czułam się, jak na przysłowiowym rauszu. Upojona niesamowitą fabułą, świetnymi bohaterami i co najlepsze przewidywalnością na poziomie zerowym, nie mogłam się od niej oderwać aż do ukończenia lektury ostatniego wtedy tomu (Ostatni patrol). Od tamtego momentu moim marzeniem było posiadanie tej serii na półce, więc z utęsknieniem wypatrywałam dodruku i przeszukiwałam półki antykwariatów. Tak minęło 7 lat. Wydawnictwo kazało mi chwilę poczekać, jednak ja jestem cierpliwą osobą. Gdy w tym roku ujrzałam, że seria wraca na sklepowe półki wiedziałam, że może i będę jadła chleb z masłem, ale odłożę na całą.

W ten sposób doszliśmy do tego momentu. Pierwszy i drugi tom dostałam od wydawcy, więc częściowo oszczędzono mi przymusowej diety ;) Jestem na świeżo po lekturze pierwszej książki i powiem Wam jedno: ona nadal jest świetna. Mój odbiór w ogóle się nie zmienił. Stop. Źle. Zmienił się na jeszcze bardziej pozytywny! Znów zachłysnęłam się tą historią! Znów spędziłam nockę z wypiekami na twarzy! I jestem z tego powodu niezwykle szczęśliwa.

Wiecie sami, jak to czasem bywa, gdy wraca się do powieści, które czytało się kilka lat wcześniej. Nie jesteśmy w stanie stworzyć tych samych warunków, ani znaleźć się w identycznej sytuacji, która towarzyszyła kiedyś naszej lekturze, gdyż cytując mądrą głowę nic dwa razy się nie zdarza*. Wiek, sposób myślenia, nastawienie czy nawet sytuacja domowa- wszystko ma wpływ na nasz odbiór czytanej książki. W związku z powyższym nie będę się kryła, że gdzieś z tyłu głowy również i u mnie pojawiła się myśl: A co jeśli nie będzie taka dobra, jak pamiętam?

Na szczęście była.

Łukjanienkę cechują plastyczne opisy, dokładnie wykreowane postacie, które kierują się konkretnymi motywami, dialogi adekwatne do sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie oraz najważniejsze: cudowna nieprzewidywalność. Jeśli myśleliście, że intrygi są domeną kobiet to dzięki tej książce przekonacie się, że mężczyźni również dają sobie z nimi doskonale radę. Tutaj każda ze stron planuje aby być kilka kroków przed drugą. Początkowo można się lekko zakręcić w tych zwrotach akcji (zwłaszcza, że nasze wnioskowanie opiera się na informacjach dostarczonych wyłącznie przez Antona) w momencie jednak, gdy jasnemu magowi zapala się nad głową żarówka, również i my dostrzegamy, że to wszystko zdecydowanie ma swój sens. Z informacji technicznych dodam, iż pierwszy tom zawiera 3 odrębne historie i każda z nich trzyma wysoki poziom zarówno jeśli chodzi o styl, język jak i fabułę. Tutaj po prostu cały czas się coś dzieje.

Jak widzicie w tytule pokusiłam się o dodanie nawiasu z napisem, że jest to moja ulubiona seria. Zazwyczaj wystrzegam się tego określenia, gdyż mam niezwykle zmienny gust, jednak w tym przypadku nie boję się go użyć. Moja fascynacja przetrwała próbę czasu i nie zmalała. Książka po ponownej lekturze okazała się być nadal niesamowita. Teraz, gdy wiem, że mam ją na regale wrócę do niej jeszcze nie jeden raz. Was również zachęcam do sięgnięcia :)

Pisać o książce, którą się uwielbia jest wbrew pozorom naprawdę ciężko. Jak bowiem ubrać w słowa te wszystkie pozytywne przeżycia, liczne emocje oraz najzwyklejszą fascynację tytułem tak, by jednocześnie nie przesadzić i nie zniechęcić zbyt pozytywnymi słowami? Dodatkowym problemem jest fakt, że bardzo przychylne opinie wydają się często innym podejrzane, albo spotykają się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W życiu można mieć różne priorytety.
Bliss na przykład przede wszystkim pragnie, jak najszybciej stracić dziewictwo. Wszystkie koleżanki mają to już za sobą, więc logicznym jest, że i ona powinna. Szybki numerek powinien załatwić sprawę. Zwłaszcza, że na horyzoncie pojawił się idealny partner do tego.

Historia, jak widać po tych kilku zdaniach, nie jest zbyt skomplikowana. Jest dziewczyna, która ma typowy problem z rodzaju tych rodem z pierwszego świata. Wymyśla więc sobie najprostszy i zarazem (w moim odbiorze) najgłupszy możliwy sposób rozwiązania dręczącego ją dylematu. Oczywiście okazuje się, że jednorazowy numerek wcale nie jest taką świetną sprawą i niesie ze sobą różne skutki. Czy lepsze czy grosze dowiedzieć się musicie już sami.


Coś do stracenia to książka w założeniu lekko komediowa, skierowana do odbiorcy w ładnie po angielsku nazwanych: early twenties (20-23). Podstawą fabuły jest wątek romansowy wzbogacony o różne dość przewidywalne i standardowe dla wieku bohaterów problemy (alkohol, przyjaźnie, decyzje decydujące o przyszłości).

Bliss, czyli główna bohaterka jest z jednej strony ambitna, stara się zrealizować swoje cele i spełnić marzenia, z drugiej natomiast ma momenty, kiedy zachowuje się jak bardzo naiwna i infantylna dziewczynka. Wiem, że ludzie są istotami zmiennymi, jednak całkowity brak konsekwencji i logiki w jej zachowaniach może zirytować nawet bardzo pobłażliwego czytelnika. Przypisany jej partner nie jest pod tym względem ani trochę lepszy. Jego historia jest w moim odczuciu trochę naciągana, a relacje pomiędzy nim a Bliss słodkie aż do bólu zębów. Mimo iż pisarka starała się pokazać w jak trudnej sytuacji znaleźli się zakochani, których tak naprawdę rozdziela wyłącznie prawo, nie udało jej się to. Nie ma w tej historii kontrowersji, której oczekiwałoby się po romansie nauczyciela i uczennicy. Nic nie zaskakuje. Nic nie wywołuje rumieńców. Nic nie rozbawia ani nie smuci do łez.

Wiem, iż nie powinnam mieć wysokich oczekiwać w stosunku do tego typu literatury, jednak zdarzało mi się czytać dużo lepsze i bardziej przemyślane młodzieżówki, dlatego jestem świadoma, iż takie istnieją. W trakcie lektury Coś do stracenia nie nawiązałam więzi z żadnym z bohaterów ani nie poczułam się specjalnie wciągnięta w przedstawione przez autorkę problemy. To już nawet nie była niezobowiązująca i odmóżdżająca książka. Szkoda, ponieważ taki pomysł z lepszą realizacją mógłby się stać świetnym pikantnym romanso-dramatem lub przezabawną komedią omyłek. Ze swojej strony nie polecam.

W życiu można mieć różne priorytety.
Bliss na przykład przede wszystkim pragnie, jak najszybciej stracić dziewictwo. Wszystkie koleżanki mają to już za sobą, więc logicznym jest, że i ona powinna. Szybki numerek powinien załatwić sprawę. Zwłaszcza, że na horyzoncie pojawił się idealny partner do tego.

Historia, jak widać po tych kilku zdaniach, nie jest zbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy kiedyś zastanawialiście się, co czuje człowiek leżący w śpiączce? Albo czy w ogóle coś czuje? Czy słyszy to, co mówią do niego bliscy? Czy mimo swego stanu może samodzielnie zdecydować czy chce żyć? Ja takie pytania zadawałam sobie, a nawet zadaję obecnie bardzo często. Jesień jakoś tak zmusza człowieka do refleksji.

Na Jeśli zostanę trafiłam kiedyś całkiem przypadkiem w bibliotece. Pamiętam, że ta niepozorna z wyglądu książka bardzo mną poruszyła, dlatego gdy w tym roku wyszedł film postanowiłam odświeżyć sobie jej lekturę zanim skuszę się na jej ekranizację.

Historia sama w sobie jest strasznie smutna. Nastolatka, która nigdy nie pasowała do swojej rodziny (rodzice rockmeni, energetyczny młodszy brat i ona, cicha, zakochana w muzyce poważnej, outsiderka), której do szczęścia wystarczał jedynie chłopak i przyjaciółka, nagle w bardzo drastyczny sposób została skonfrontowana z najcięższym wyborem swojego życia: czy chce nadal żyć? Mia nie miała żadnego wpływu na sytuację, w jakiej się znalazła, jednak otrzymała od losu dar, mogła samodzielnie zdecydować o tym, co z nią dalej będzie.

Opowieść Mii to tak naprawdę pierwszoosobowa relacja, na którą składa się ciąg wspomnień umożliwiających nam poznanie narratorki oraz jej życia. Wielu z nas miało problemy z funkcjonowaniem w grupie, czy wiarą w siebie i swoje umiejętności, dlatego łatwo jest nam się w trakcie lektury utożsamić z Mią i kibicować jej w tych zwyczajnych, życiowych sytuacjach. Historie, które opowiada ta dziewczyna mi osobiście przypomniały czas, gdy sama byłam nastolatką i w wielu momentach nie potrafiłam zdecydować, jaką drogę obrać.

„Jej oczy lśnią, jej usta drżą
Gdy dłonią swą struny przyciska”*

Ta książka nie zalicza się do lekkich i łatwych. Jest to raczej historia, którą czyta się z paczką chusteczek pod ręką, gdyż Autorka z wprawą i z premedytacją gra na naszych uczuciach. Określenie, które przychodzi mi na myśl wraz z nią to „oczyszczenie”. Autorka poruszyła bowiem tematy, które nas, ludzi przerażają i wywołują w swoisty niepokój. Życie, śmierć, choroba, więzy rodzinne, miłość, samotność, strata - to pewne stałe naszego życia, a jednak każdy z nas podchodzi do i nich w inny sposób. Treść tej powieści zmusza nas do przemyślenia naszego nastawienia oraz decyzji, które na co dzień podejmujemy.

Sama akcja mimo iż rozgrywa się tak naprawdę na przestrzeni 24 godzin (czy też około 250 stron) jest intensywna i niezwykle wciągająca. Czyta się ją szybko, lecz jak już wspomniałam nie bezrefleksyjnie. To jedna z tych historii, które zostają w pamięci i jeszcze przez długi czas po skończonej lekturze wpływają na nasz nastrój.

Czy kiedyś zastanawialiście się, co czuje człowiek leżący w śpiączce? Albo czy w ogóle coś czuje? Czy słyszy to, co mówią do niego bliscy? Czy mimo swego stanu może samodzielnie zdecydować czy chce żyć? Ja takie pytania zadawałam sobie, a nawet zadaję obecnie bardzo często. Jesień jakoś tak zmusza człowieka do refleksji.

Na Jeśli zostanę trafiłam kiedyś całkiem przypadkiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia o Julce krzywdzącej ludzi dotykiem (a czytelników czasem swoimi przemyśleniami ;)) zakończyła się w moim odczuciu zbyt szybko. Autentycznie do tej pory nie mam pojęcia, jakim cudem nie zauważyłam, iż trzeci tom przygód tej nastolatki ostatecznie zamyka serię. Szkoda, że nie widzieliście mojej miny, gdy po doczytaniu ostatniej strony podleciałam do wyszukiwarki, a na wypluła w moją stronę właśnie tę informację.
Jak to koniec?
A kto zaspokoi mój niedosyt???

Na szczęście odpowiedź na ostatnie pytanie znalazłam w internecie równie szybko, jak informację o tym, kiedy wyjdzie czwarty tom (wcale :(). Wydawnictwo Otwarte już szykowało dla osób podobnych do mnie książkę z opowiadaniami z perspektywy Adama i Aarona, a także z częścią dziennika Julki.


Dzisiaj, jak można się domyślić, jestem już po lekturze tego dodatku do serii i mam zamiar coś Wam o nim opowiedzieć.

Pierwsza sprawa: Adam. Tak, jak mnie ten chłopak irytował w serii, tak mnie irytował w roli narratora. Chociaż jego tekst jest drugi w książce, to najpierw kilka słów o nim, żeby Aarona zostawić na deser. Historia Adama rozpoczyna się w momencie, gdy Kenji zostaje ponownie ranny i trafia do szpitala, a Werner ucieka z punktu Omega. Wszystkie zdarzenia mające miejsce krótko po tym, aż do chwili, gdy do grupa buntowników otrzymuje wiadomość, że Julia nie żyje, zostają nam ponownie opowiedziane, jednak tym razem z perspektywy Adama. Wkurzającego, użalającego się nad sobą, kreującego się na super opiekuńczego brata, Adama. W moim odczuciu jego tekst zbyt wiele do całej historii nie wniósł, a z powodu odczuwanej przeze mnie antypatii czytałam jego relację bez większej przyjemności.

Na szczęście do głosu w tej lekturze doszedł również Aaron. Jego opowieść rozpoczyna się w chwili, gdy postrzelony liże rany po ucieczce Julii, a kończy, gdy przez przypadek widzi ją na terenie osiedla cywili. Nie chcąc zbyt wiele zdradzać, powiem Wam, że z emocjami śledziłam, jak odkrywał w sobie całe pokłady uczuć do Julii. Jak bardzo był w stanie jej współczuć i jak mocno oddziaływał na niego jej dziennik. W Destroy me ( swoją drogą: cudownie, że wydawca zostawił angielskie tytuły!) Aaron stał się dla mnie jeszcze prawdziwszą postacią, w której losy bezsprzecznie się zaangażowałam i co gorsza chciałabym dalej poznać (a co nie będzie mi dane :().

Na końcu Trzech tajemnic znajdują się jeszcze wspomniane fragmenty dziennika Julki. Są one jednak w większości powtórzeniem tego, co znajdowało się we właściwej serii. Szału więc nie ma.

Nie żałuję, że sięgnęłam po tę lekturę, gdyż miło było ponownie zanurzyć się w świat wykreowany przez panią Mafi. Pomimo iż Adam był i jest nadal irytujący dla samego Aarona- warto było!

Historia o Julce krzywdzącej ludzi dotykiem (a czytelników czasem swoimi przemyśleniami ;)) zakończyła się w moim odczuciu zbyt szybko. Autentycznie do tej pory nie mam pojęcia, jakim cudem nie zauważyłam, iż trzeci tom przygód tej nastolatki ostatecznie zamyka serię. Szkoda, że nie widzieliście mojej miny, gdy po doczytaniu ostatniej strony podleciałam do wyszukiwarki, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesień to czas, w którym sięgam przede wszystkim po kryminały i thrillery. Jakoś juz tak mam, że deszcz za oknem i mniej niż 22 stopnie w domu wyzwalają we mnie nieodpartą chęć do czytania o psychopatach, mordercach czy porywaczach. Tej jesieni memu łaknącemu nerwów i gęsiej skórki nastrojowi wyszło na przeciw nieocenione wydawnictwo Otwarte i zanim zdążyłam się spostrzec, już zdążyło podsunąć mi idealną lekturę.

Black Ice. Czarny lód? Ciemny lód? Jakkolwiek byśmy nie starali się przełożyć tego tytułu, oczywistym jest, iż będzie zimno i dość mrocznie. I uwierzcie mi- jest.

Akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych w trakcie przerwy wiosennej. Główna bohaterka Britt wraz ze swoją przyjaciółką Korbie wyrusza w góry, aby tam aktywnie spędzić wolny czas. Dziewczyny nie przewidują jednak jednego, że w trakcie podróży dopadnie je ogromna zamieć śnieżna, przez którą zmuszone będą do szukania schronienia w lesie. Ponieważ jest to książka młodzieżowa, dziewczyny całkiem przypadkowo znajdują domek, a w nim dwóch przystojnych, tajemniczych chłopaków.

I tak zaczyna się prawdziwa romantyczna komedia omyłek o 4 nastolatkach uwięzionych w środku lasu.


Żartowałam.

Na szczęście Black Ice nie jest kolejną durną opowiastką o tym, jak wkurzająca i płytka do granic możliwości dziewczyna miota się między dwoma jakże wspaniałymi przystojniakami. Nie jest to także książka z gatunku paranormal, do którego przynależy wcześniejsza seria powieści p. Fitzpatrick (sorry fani Szeptem, nie ma tutaj skrzydlatych). Jest to natomiast thriller, czy raczej trzymając się naszego języka dreszczowiec, skierowany do starszej młodzieży. W Black Ice są morderstwa, są porwania, są sekrety i przemoc w rodzinie. W skrócie, dzieje się moi drodzy! I to sporo!

Atmosfera tej książki przez cały czas jest przyjemnie mroczna. Prawdziwe dreszcze wywołuje w nas jednak wszechobecna i zagrażająca życiu (kto wie, czy nawet nie bardziej niż tajemniczy morderca) zima. Autorka w tak dobry sposób zarysowała tło wydarzeń, że nie miałam absolutnie żadnych problemów z wyobrażeniem sobie, co przeżywają bohaterowie i w jak ciężkich warunkach przyszło im walczyć o przetrwanie. Również napięcie jest stopniowane w odpowiedni sposób. Ani razu nie poczułam w trakcie czytania nudy, czy zmęczenia z powodu przeładowania zbędnymi informacjami lub tragicznymi dialogami. Całość ma sens i nie boli brakiem backstory, motywów popełnianych zbrodni czy z kapelusza wyciągniętymi zachowaniami.

Niestety, jak wiadomo w przyrodzie musi być równowaga, dlatego znalazłam w tej książce również elementy w moim odczuciu mniej dopracowane. Po pierwsze niekonkretna główna bohaterka. Nie umiem do końca powiedzieć, co mi się w niej nie podobało, jednak uczucia zachwytu zdecydowanie we mnie nie wywołała (pogardy również). Była taka sobie letnia, chociaż pisarka starała się pokazać, jak wraz z kolejnymi decyzjami i sytuacjami, w których dziewczyna się znalazła, zmieniał się jej charakter. Mimo to mnie niestety Britt nie przekonała. Drugi minusik za przewidywalność. Podejrzewam, że w moim przypadku problemem jest to, że czytałam (i czytam nadal) ogrom kryminałów i powieści detektywistycznych, dlatego mordercę wytypowałam bardzo szybko (i poprawnie), a wolę lektury, w których zajmuje mi to dużo czasu.
Czuję się miło zaskoczona i znacznie bardziej doceniam p. Beccę po lekturze tej historii. Udało jej się bowiem napisać naprawdę wciągającą, pełną tajemnic i akcji historię bez wplatania w to jakichkolwiek elementów nadnaturalnych i bez trzymania się kurczowo wątku romansu.

Kończąc swój wywód wystawiam tej książce 7,5/10. Do ideału jej trochę zabrakło, jednak ogólnie wypadła całkiem dobrze. Becca poradziła sobie z kolejnym gatunkiem i co najważniejsze zamknęła się w 1 tomie, co ostatnio nie zdarza się zbyt często jeśli chodzi o książki młodzieżowe (przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie). Korzystając z okazji dodam, że mi nasza polska okładka podoba się wiele bardziej niż oryginalna, gdyż ładni chłopcy są zawsze w cenie.

Jesień to czas, w którym sięgam przede wszystkim po kryminały i thrillery. Jakoś juz tak mam, że deszcz za oknem i mniej niż 22 stopnie w domu wyzwalają we mnie nieodpartą chęć do czytania o psychopatach, mordercach czy porywaczach. Tej jesieni memu łaknącemu nerwów i gęsiej skórki nastrojowi wyszło na przeciw nieocenione wydawnictwo Otwarte i zanim zdążyłam się spostrzec,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jesień to czas, w którym sięgam przede wszystkim po kryminały i thrillery. Jakoś juz tak mam, że deszcz za oknem i mniej niż 22 stopnie w domu wyzwalają we mnie nieodpartą chęć do czytania o psychopatach, mordercach czy porywaczach. Tej jesieni memu łaknącemu nerwów i gęsiej skórki nastrojowi wyszło na przeciw nieocenione wydawnictwo Otwarte i zanim zdążyłam się spostrzec, już zdążyło podsunąć mi idealną lekturę.

Black Ice. Czarny lód? Ciemny lód? Jakkolwiek byśmy nie starali się przełożyć tego tytułu, oczywistym jest, iż będzie zimno i dość mrocznie. I uwierzcie mi- jest.

Akcja toczy się w Stanach Zjednoczonych w trakcie przerwy wiosennej. Główna bohaterka Britt wraz ze swoją przyjaciółką Korbie wyrusza w góry, aby tam aktywnie spędzić wolny czas. Dziewczyny nie przewidują jednak jednego, że w trakcie podróży dopadnie je ogromna zamieć śnieżna, przez którą zmuszone będą do szukania schronienia w lesie. Ponieważ jest to książka młodzieżowa, dziewczyny całkiem przypadkowo znajdują domek, a w nim dwóch przystojnych, tajemniczych chłopaków.

I tak zaczyna się prawdziwa romantyczna komedia omyłek o 4 nastolatkach uwięzionych w środku lasu.

Żartowałam.

Na szczęście Black Ice nie jest kolejną durną opowiastką o tym, jak wkurzająca i płytka do granic możliwości dziewczyna miota się między dwoma jakże wspaniałymi przystojniakami. Nie jest to także książka z gatunku paranormal, do którego przynależy wcześniejsza seria powieści p. Fitzpatrick (sorry fani Szeptem, nie ma tutaj skrzydlatych). Jest to natomiast thriller, czy raczej trzymając się naszego języka dreszczowiec, skierowany do starszej młodzieży. W Black Ice są morderstwa, są porwania, są sekrety i przemoc w rodzinie. W skrócie, dzieje się moi drodzy! I to sporo!

Atmosfera tej książki przez cały czas jest przyjemnie mroczna. Prawdziwe dreszcze wywołuje w nas jednak wszechobecna i zagrażająca życiu (kto wie, czy nawet nie bardziej niż tajemniczy morderca) zima. Autorka w tak dobry sposób zarysowała tło wydarzeń, że nie miałam absolutnie żadnych problemów z wyobrażeniem sobie, co przeżywają bohaterowie i w jak ciężkich warunkach przyszło im walczyć o przetrwanie. Również napięcie jest stopniowane w odpowiedni sposób. Ani razu nie poczułam w trakcie czytania nudy, czy zmęczenia z powodu przeładowania zbędnymi informacjami lub tragicznymi dialogami. Całość ma sens i nie boli brakiem backstory, motywów popełnianych zbrodni czy z kapelusza wyciągniętymi zachowaniami.

Niestety, jak wiadomo w przyrodzie musi być równowaga, dlatego znalazłam w tej książce również elementy w moim odczuciu mniej dopracowane. Po pierwsze niekonkretna główna bohaterka. Nie umiem do końca powiedzieć, co mi się w niej nie podobało, jednak uczucia zachwytu zdecydowanie we mnie nie wywołała (pogardy również). Była taka sobie letnia, chociaż pisarka starała się pokazać, jak wraz z kolejnymi decyzjami i sytuacjami, w których dziewczyna się znalazła, zmieniał się jej charakter. Mimo to mnie niestety Britt nie przekonała. Drugi minusik za przewidywalność. Podejrzewam, że w moim przypadku problemem jest to, że czytałam (i czytam nadal) ogrom kryminałów i powieści detektywistycznych, dlatego mordercę wytypowałam bardzo szybko (i poprawnie), a wolę lektury, w których zajmuje mi to dużo czasu.
Czuję się miło zaskoczona i znacznie bardziej doceniam p. Beccę po lekturze tej historii. Udało jej się bowiem napisać naprawdę wciągającą, pełną tajemnic i akcji historię bez wplatania w to jakichkolwiek elementów nadnaturalnych i bez trzymania się kurczowo wątku romansu.

Kończąc swój wywód wystawiam tej książce 7,5/10. Do ideału jej trochę zabrakło, jednak ogólnie wypadła całkiem dobrze. Becca poradziła sobie z kolejnym gatunkiem i co najważniejsze zamknęła się w 1 tomie, co ostatnio nie zdarza się zbyt często jeśli chodzi o książki młodzieżowe (przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie). Korzystając z okazji dodam, że polska okładka podoba mi się wiele bardziej niż oryginalna, gdyż ładni chłopcy są zawsze w cenie.

Jesień to czas, w którym sięgam przede wszystkim po kryminały i thrillery. Jakoś juz tak mam, że deszcz za oknem i mniej niż 22 stopnie w domu wyzwalają we mnie nieodpartą chęć do czytania o psychopatach, mordercach czy porywaczach. Tej jesieni memu łaknącemu nerwów i gęsiej skórki nastrojowi wyszło na przeciw nieocenione wydawnictwo Otwarte i zanim zdążyłam się spostrzec,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kocham moje urodziny. Możliwość świętowania z powodu ukończenia kolejnego roku życia i faktu, że w ogóle przyszłam na ten świat jest dla mnie ważniejsza niż Boże Narodzenie, Wielkanoc czy Dzień Kobiet. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że jestem straszną egoistką że mam to szczęście posiadania mamy, która od mych najmłodszych lat zawsze sprawiała mi w tym dniu sporo przyjemności (nawet teraz, gdy mieszkam ponad 100 km od niej potrafi zorganizować dla mnie tort niespodziankę i jakiś niesamowity prezent). Sama również pilnuję aby urządzić imprezę, albo chociaż spotkać się z przyjaciółmi, żeby wspólnie poświętować. Krótko mówiąc: jestem w tym dniu najważniejsza!

Poznałam jednak ostatnio osobę, która nie ma tyle szczęścia.
Leonard nie ma troskliwej i kochającej mamy.
Nie posiada również grona przyjaciół, z którymi może uczcić swoje osiemnaste urodziny.
Cały świat zapomniał o jego święcie, więc chłopak zdecydował, że uczci je na swój własny sposób. Zamiast tortu- pistolet, zamiast imprezy i prezentów- kilka drobiazgów zapakowanych w różowy papier, zamiast życzenia przy zdmuchiwaniu świeczek- zemsta.

Wybacz mi, Leonardzie to historia o nietypowym nastolatku. To z jednej strony pamiętnik pełen rozdzierających serce czytelnika, myśli i wołań o pomoc, a z drugiej opowieść o tym, jak ciężko jest, gdy człowieka opuszczają wszyscy, nawet najbliższa rodzina. Leonard jest sam i dlatego sam musi radzić sobie zarówno z koszmarami z przeszłości, jak i z przyszłością, którą postrzega wyłącznie w ciemnych barwach.

Leonard jest inny. Nieszablonowy. Jak wielu znacie bowiem nastolatków cytujących filmy z Humphreyem Bogartem? Jak wielu chłopaków w tym wieku chodzi na wagary, aby ubrać się w garnitur, wtopić się w tłum po to, by poobserwować ludzi? By zastanowić się nad smutnym i pełnym rutyny życiem dorosłych. Albo ilu spotkaliście dotychczas osiemnastolatków, którzy udają zainteresowanie wiarą i wymyślają związane z nią pytania wyłącznie po to, aby zachęcić do siebie dziewczynę?
Nie zachowuje się, jak inni chłopcy w jego wieku, a jego indywidualność nie przysparza mu sympatii wśród równolatków i najbliższego otoczenia. To naprawdę niestandardowy, wybijający się z tłumu młody człowiek.

Jakkolwiek Leonard nie byłby dla wielu osób dziwny, przyznać się muszę, że ja akurat ogromnie go polubiłam. Jego niezwykle wnikliwy sposób myślenia, niestandardowe podejście do wielu tematów oraz skłonność do refleksji są mi bliskie, dlatego w trakcie czytania czułam, jakbym spotkała w pewnym stopniu nawet bratnią duszę. Leonard to chłopak, który musiał zbyt wcześnie dorosnąć, ale proces ten nie zlikwidował w nim małego, zagubionego i niezrozumianego przez wszystkich dziecka.

Książka Wybacz mi, Leonardzie jest jedną z trzech, które Quick skierował do nastolatków. Osobiście jednak nie poleciłabym jej 12-14-letnim osobom, gdyż temat właściwy, który powieść porusza (a którego nie chcę nikomu zaspoilerować) jest niezwykle przykry i dogłębnie poruszający. Wydaje mi się on wręcz zbyt ciężki dla psychiki osób w wieku, który podałam (a tym bardziej młodszych)*. Równocześnie dla mnie była to poruszająca lektura, z gatunku tych zapadających na zawsze w pamięć. Leonard to taki bohater, którego chciałabym poznać i najzwyczajniej przytulić.

Kocham moje urodziny. Możliwość świętowania z powodu ukończenia kolejnego roku życia i faktu, że w ogóle przyszłam na ten świat jest dla mnie ważniejsza niż Boże Narodzenie, Wielkanoc czy Dzień Kobiet. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że jestem straszną egoistką że mam to szczęście posiadania mamy, która od mych najmłodszych lat zawsze sprawiała mi w tym dniu sporo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem, jak wygląda to obecnie, ale gdy ja chodziłam do liceum Potop znajdował się w kanonie lektur obowiązkowych. Pamiętam jak dziś, całą masę narzekających kolegów i koleżanek, którzy nie mogli przebrnąć przez historię o Kmicicu- Babiniczu, dla których Oleńka była irytująca, a w ogóle cała opowieść wielka, nudna i nie wciągająca. Przyznam się Wam, że sama do tego grona pomstujących na Sienkiewicza nie należałam. Dla mnie Potop był lekturą pełną akcji. Jarał mnie energiczny i butny Kmicic i do dzisiaj zaliczam go do grona ulubionych bohaterów. Czemu jednak mówię o Sienkiewiczu skoro ma być mowa o Forysiu? A no dlatego, że pan Foryś popełnił ostatnio książkę, którą porównałabym do mieszanki właśnie wspomnianego Potopu, tylko że dodatkowo z elementami Gry o tron (fani GoT pewnie mnie za to zlinczują, jednak jest to moja całkowicie subiektywna ocena więc kryć się z nią nie zamierzam).

Czy oznacza to, iż Bóg. honor, trucizna jest po części powieścią długą, nudną i pretendującą do stania się zmorą licealistów? Absolutnie nie. A wręcz całkowicie na odwrót.


Kojarzycie Marysienkę? Tę od Sobieskiego? No, to właśnie ona plus Eleonora Habsburżanka (żona Korybuta Wiśniowieckiego) i Gryzelda Zamoyska (ex-teściowa Marysieńki) są głównymi postaciami w nowej powieści Pana Forysia. Tłem wydarzeń jest więc wiek XVII, a miejscem akcji zmagająca się ze wszelkimi możliwymi problemami Rzeczypospolita.

Jeśli nie lubicie książek, w których:
- roi się od politycznych zagrywek,
- intrygi są wszechobecne,
- jest sex i są starcia z bronią w ręku,
- dialogi nie są nudne, płytkie i bezsensowne,
nie macie po co sięgać po Bóg, honor, trucizna. W tej powieści aż kipi bowiem od wszystkich wymienionych wyżej elementów.

Zaczynając od najważniejszego, czyli bohaterek. Każda ze wspomnianych kobiet ma jakiś plan na przyszłość i wszelkimi siłami oraz sposobami dąży do wprowadzenia go w życie. Oprócz tej trójki jest jeszcze oczywiście cała masa pobocznych postaci, posiadających swoje historie, a także listę celów do zrealizowania. Nie szukając daleko, taka na przykład Charlotte Mesire. Niby zwykła służąca i przyjaciółka Marysieńki, a jednak równocześnie kobieta o skomplikowanej przeszłości, która nie boi ubrudzić sobie rąk (i nie chodzi mi tutaj o pracę na polu). Albo sam Sobieski. Niby facet z charakterem, a jednak trochę pantofel dający się wciągnąć w machinacje swojej ukochanej. Mogłabym wymieniać jeszcze długo, lecz po co, skoro zabrałbym Wam tym samym część przyjemności z poznawania tych bardzo dobrze i szczegółowo opisanych bohaterów. Bo uwierzcie mi, nie ma w tej książce postaci płaskich i szarych. Zwłaszcza jeśli chodzi o sylwetki kobiet.

Wiecie co najbardziej mi się jednak podoba w tej lekturze? To, że wydarzenia z przeszłości naszego kraju są płynnie splecione z fikcją literacką. Panu Robertowi udało się uczynić praktycznie każdą sytuację niezwykle wiarygodną. Dodatkowo nie ma w tej książce również scen nudnych czy zbytnio rozciągniętych, których można byłoby się spodziewać w powieści historycznej. Wszystko jest żywe, dynamiczne i autentyczne. Wątków jest wiele, postaci cała masa, dlatego też trzeba się mocno zaangażować w lekturę aby wszystko zrozumieć i czerpać satysfakcję z jej czytania (mnie się to na szczęście udało).

Sam styl autora określiłabym, jako idealnie adekwatny do tej historii. Tak, jakby pisarz był świadkiem wszystkich wydarzeń i z wielką pasją opowiadał nam obecnie, jak one wyglądały. Tak, jakby nie była to dla niego stylizacja, lecz coś całkiem naturalnego. Niezaprzeczalnie autor jest też człowiekiem o sporej wiedzy na temat Rzeczypospolitej i na dodatek doskonale przygotował się do stworzenia tej książki. W skrócie: czyta się Pana Forysia niezwykle przyjemnie.

Moje pierwsze literackie spotkanie z panem Robertem oceniam, jak można się domyślić, niezwykle pozytywnie (przy okazji dodam, że oceniam je na pewno pozytywniej niż moje pierwsze spotkanie z Sienkiewiczem i jego okropnym W pustyni i w puszczy). Wiem, że Bóg, honor, trucizna to pierwsza część zapowiedzianej trylogii Gambit hetmański. Z pewnością będę starała się zapoznać z jej kontynuacją. Nowość (jak również i sam autor) zdecydowanie warta uwagi i zapamiętania.

Nie wiem, jak wygląda to obecnie, ale gdy ja chodziłam do liceum Potop znajdował się w kanonie lektur obowiązkowych. Pamiętam jak dziś, całą masę narzekających kolegów i koleżanek, którzy nie mogli przebrnąć przez historię o Kmicicu- Babiniczu, dla których Oleńka była irytująca, a w ogóle cała opowieść wielka, nudna i nie wciągająca. Przyznam się Wam, że sama do tego grona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znana mi z serii Upadli pisarka Lauren Kate popełniła jakiś czas temu kolejną książkę młodzieżową. Traf chciał, że dzięki uprzejmości wydawnictwa Galeria Książki powieść ta trafiła dosyć szybko w moje łapki, a ja zachęcona opisem mówiącym, iż historia nawiązywać będzie w jakiś sposób do mitologii, zabrałam się do konsumpcji. Niestety moje nieogarnięcie czasowe nie pozwoliło mi opisać swoich wrażeń w momencie, gdy tytuł ten był jeszcze nowością, jednakże dzisiaj postanowiłam to nadrobić.

Jak widzicie po tytule tego posta sprawa z tą książką nie jest i nie była wcale taka prosta (cóż za nieoczekiwany rym!). Spodziewałam się bowiem czegoś innego (chyba nawet lepszego) niż to, co otrzymałam. Paradoksalnie powinnam była to przewidzieć nauczona doświadczeniem zdobytym w trakcie czytania Upadłych. U Lauren Kate nic nie może być proste. Wszystko trzeba zagmatwać, zamieszać, a najlepiej doprawić jeszcze sporą dawką męczącego pełnego smętnych emocji stylu opowiadania, który ma tendencje do wleczenia się niczym przysłowiowe flaki z olejem. Jakkolwiek bym nie narzekała książkę do końca przeczytałam, co nie nastąpiłoby, gdybym autentycznie i w pełni miała jej serdecznie dość już po kilkunastu stronach.

Zanim jednak powiem coś więcej o swoich refleksjach po przeczytaniu tej powieści, przybliżę Wam w paru słowach, o czym ona opowiada. Jest więc dziewczyna, która nie może płakać, plus walczy z traumą po stracie ukochanej mamy-przyjaciółki. Oczywiście w odpowiednim momencie na jej drodze staje tajemniczy chłopak, który wiele w życiu nastolatki miesza. Oczywiście jest też bliski przyjaciel, który do głównej bohaterki standardowo coś czuje (swoją drogą dziewczyna ma na imię Eureka- ładnie prawda?). Jest trochę o przeznaczeniu, trochę użalania się i strasznie poplątane zakończenie. Koniec streszczenia.

Łza to w moim odczuciu książka nieznośnie przeciętna.
Zacznijmy od trójki głównych bohaterów. Eureka nie jest najgorsza. Ma mocniejsze i słabsze momenty, tak samo w sumie, jak przypisani jej do trójkąta chłopcy. Niestety na tym moja opinia o nich się kończy. Nie mogę bowiem z czystym sumieniem powiedzieć, że przywiązałam się do nich, ani że w ogóle którejkolwiek z postaci w tej historii kibicowałam. Podejrzewam, że przez to, iż dość szybko Eureka i Ander zaczęli mi przypominać Daniela i Luce, przestałam się nimi interesować (wiedząc, co mnie czeka). Odnosząc się natomiast do relacji między bohaterami nic mnie ani nie chwyciło za serce, ani nie wywołało dreszczy z emocji.

Nie o bohaterów mi jednak chodziło w momencie, gdy sięgałam po tę książkę, a o nawiązania do mitologii. Nie mogę Wam zdradzić, o który dokładnie mit tutaj chodzi, ale powiem, że jak dla mnie autorka trochę przekombinowała. Pomimo iż, pani Kate starała się systematycznie budować napięcie i rozbudzać ciekawość, w moim przypadku uzyskała efekt całkiem odwrotny- momentami nudziłam się, jak mops, a to ciągłe niedopowiedzenie skutkowało narastającą irytacją. Najgorsza jednak była scena kulminacyjna, którą opisać można jednym słowem: chaos. Z założenia pomysł, żeby głównym problemem były łzy i związana z nimi nietypowa dziewczyna był intrygujący, niestety jego wykonanie okazało się średnie, głównie przez tempo akcji oraz emocjonalny bełkot. Ale może tylko się czepiam...

Chociaż pod względem warsztatu pisarskiego jest to książka podobna do tych z wcześniejszej serii tej autorki, to fabularnie prezentuje moim zdaniem niższy poziom. I nie ratuje jej nawet śliczna okładka w moich ulubionych kolorach.

Znana mi z serii Upadli pisarka Lauren Kate popełniła jakiś czas temu kolejną książkę młodzieżową. Traf chciał, że dzięki uprzejmości wydawnictwa Galeria Książki powieść ta trafiła dosyć szybko w moje łapki, a ja zachęcona opisem mówiącym, iż historia nawiązywać będzie w jakiś sposób do mitologii, zabrałam się do konsumpcji. Niestety moje nieogarnięcie czasowe nie pozwoliło...

więcej Pokaż mimo to