rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sama postać profesora Weigla zasługuje na najwyższe uznanie, ale ja oceniam książkę. Biografia napisana bardzo poprawie, ale zbyt akademicko, bez polotu.

Sama postać profesora Weigla zasługuje na najwyższe uznanie, ale ja oceniam książkę. Biografia napisana bardzo poprawie, ale zbyt akademicko, bez polotu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Znudziło mnie po 300 stronach. Bardzo dużo powtórzeń. To oczywiście jest dobra książka, ale ile razy można czytać non stop te same przemyślenia? Jak ktoś słusznie zauważył "za dużo wody w zupie". Po kolejnej już książce Rotha zaczynam wierzyć w wiedzę Akademii Szwedzkiej, że jednak Nobel to nie ten adres.

Znudziło mnie po 300 stronach. Bardzo dużo powtórzeń. To oczywiście jest dobra książka, ale ile razy można czytać non stop te same przemyślenia? Jak ktoś słusznie zauważył "za dużo wody w zupie". Po kolejnej już książce Rotha zaczynam wierzyć w wiedzę Akademii Szwedzkiej, że jednak Nobel to nie ten adres.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Szybko domyśliłem się kim tak naprawdę jest ten tajemniczy pan w żółtej kurtce, dlatego 6/10. Napięcie jest, klimat jest, zakończenie przewidywalne.

Szybko domyśliłem się kim tak naprawdę jest ten tajemniczy pan w żółtej kurtce, dlatego 6/10. Napięcie jest, klimat jest, zakończenie przewidywalne.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbyt klasyczna. Przy "Jądrze ciemności", choć nieporównywanie mniejszym objętościowo, wypada o wiele gorzej. Brakuje odpowiedniego języka do opisania ówczesnego świata. Z książki wychodzę dziwnie obojętny.

Zbyt klasyczna. Przy "Jądrze ciemności", choć nieporównywanie mniejszym objętościowo, wypada o wiele gorzej. Brakuje odpowiedniego języka do opisania ówczesnego świata. Z książki wychodzę dziwnie obojętny.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetna książka. Razem z Poggio Bracciolinim, włoskim humanistą, sekretarzem kilku papieży i łowcą ksiąg, przemierzamy XV-wieczne Włochy i Niemcy, by w końcu odnaleźć zaginiony poemat Lukrecjusza "O rzeczywistości". Autor świetnie oddaje klimat Europy południowej, która jedną nogą stoi w średniowieczu, ale już widać początek renesansu. Ciekawy zarys sytuacji intelektualnej ówczesnych Włoch, sporo informacji o filozofii epikurejskiej, do której nawiązał Lukrecjusz. Jesteśmy i na dworze papieskim antypapieża Jana XXIII, i na soborze w Konstancji, w klasztornych skryptoriach i wielu innych miejscach. Naprawdę polecam.

Świetna książka. Razem z Poggio Bracciolinim, włoskim humanistą, sekretarzem kilku papieży i łowcą ksiąg, przemierzamy XV-wieczne Włochy i Niemcy, by w końcu odnaleźć zaginiony poemat Lukrecjusza "O rzeczywistości". Autor świetnie oddaje klimat Europy południowej, która jedną nogą stoi w średniowieczu, ale już widać początek renesansu. Ciekawy zarys sytuacji intelektualnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wyniosłem ojca na górę”.

Tak zaczyna się debiutancka powieść holenderskiego pisarza Gerbranda Bakkera o dwóch mężczyznach, którzy są skazani na siebie. To opowieść o rodzicielstwie, samotności, trudnych relacjach, przypadkowości losu i niemożności wzięcia życia w swoje ręce.

Na farmie w północnej Holandii jest cicho. Helmer, 55-letni rolnik, który nadal mieszka w domu rodzinnym, właśnie wyniósł chorego ojca na górę. Okazuje się, że jest to jedyna decydująca rzecz, którą zrobił od lat. Matka nie żyje od dawna. Helmer do tej pory prowadził życie, które ledwo można było nazwać jego własnym, ale teraz ma się to zmienić. Ojciec zostaje wygnany do sypialni na piętrze z niewielką ilością osobistych rzeczy. Nie może sam chodzić i to syn decyduje, czy dostanie jedzenie i czy może pójść do toalety. Pielęgnuje ojca z mieszaniną urazy, uporu i poczucia obowiązku.

Helmer przez ponad trzydzieści lat żył nie swoim życiem, przeznaczonym tak naprawdę dla jego brata bliźniaka Henka, który utonął w wieku 19 lat. Henk i Helmer przypominali biblijną parę Ezawa i Jakuba. To Henk-Ezaw był faworyzowanym ulubieńcem ojca i to dla niego przeznaczone było „pierworództwo”. Helmer-Jakub zawsze był tym drugim, niczym gracz na ławce rezerwowej. Po śmierci brata jego życie się zatrzymało. Na żądanie ojca musiał porzucić studia i zrobić to, czego od niego oczekiwał ojciec. Zaczął pomagać w dużym gospodarstwie i hodować krowy. Musiał „dożyć” życie za brata, zdeterminowane przez nie jego wybory. Teraz mówi: "Połowę życia o niczym nie myślałem. Codziennie na nowo wsadzałem głowę pod krowy […]. Dzień w dzień; wiosną, latem, jesienią, zimą". Życie zaczęło być czystą rutyną: hoduje bydło, czasem rozmawia z sąsiadką, odbiorcą mleka albo synami sąsiadów. Poza tym ma trudności w utrzymaniu stałych relacji, bo brak miłości ojca spowodował atrofię uczuć u syna.

Gdy wynosi ojca na górę, zaczyna sprzątać salon i dawną sypialnię rodziców. Maluje ściany i kupuje nowe rzeczy. Chce pozbyć się materialnej, bolesnej przeszłości. Otrzymuje też list od Riet, dawnej narzeczonej brata, która pyta, czy jej syn może przez jakiś czas zamieszkać na farmie. Okazuje się, że młody chłopak też ma na imię Henk. Uderzające jest to, że w życiu Helmera wszystko składa się z dwóch: ma dwa osły, dwóch sąsiadów, dwóch kierowców mleka, a teraz jeszcze młodego i starego Henka. Czy w wieku 55 lat można zacząć poszukiwać własnej tożsamości? Przez chwilę wydaje się, że Helmer jest w stanie odkryć siebie poprzez tego dorastającego chłopca. Przywołuje w nim wszelkiego rodzaju wspomnienia i stłumione uczucia. Napięcie pod skórą stopniowo wzrasta. A może w pewnym wieku pozostaje tak naprawdę tylko fantazjowanie o innej przyszłości?

Siła książki tkwi w narracji. Napisana jest mocnym, męskim, chłodnym i oszczędnym stylem. Dialogi są proste i mówią tylko podstawowe rzeczy („Wezwij lekarza”, powiedział ojciec. „Nie” odpowiedziałem. Odwróciłem się i wyszedłem z sypialni. Tuż przed zamknięciem drzwi krzyknął:„Owca”), emocje są niewypowiedziane, ukrywają się między słowami. Absolutnie brak jest fałszywego sentymentu i tego, czego nie znoszę: szantażu emocjonalnego.

Ta kameralna opowieść bardzo wciąga czytelnika i wbrew okładkowym cumulusom wcale nie niesie spokoju i ukojenia.

Tytuł „Na górze cisza” nie odnosi się tylko do umierającego na piętrze ojca. Chyba autor chce nam powiedzieć, żeby nie zawierzać życia losowi, „będzie, co Bóg da”, tylko decydować o sobie, walczyć o swoje marzenia, realizować plany, decydować samemu o sobie, żeby nie zmarnować życia.

Gdy czytałem tę książkę, to gdzieś z tyłu głowy miałem „Nagi sad” Myśliwskiego i chyba jeden z najpiękniejszych cytatów w polskiej, a pewnie i światowej prozie, o miłości syna do ojca:

"Jeślibym pragnął jeszcze kimś w życiu zostać, to tylko synem. Kiedy człowiek jest synem, to nawet gdy widzi już drugi swój brzeg, czuje się, jakby żył wciąż w czasach swojego dzieciństwa, i czas mu tak nie leci, ani też świata nie musi się lękać, ani sam siebie, chociaż bywa, przyzwyczaja się, że życie to to samo co dzieciństwo, a jeśli życie, to i wieczność. I gdy mu przyjdzie w końcu to dzieciństwo opuścić, traci nagle grunt pod nogami, jakby go przemocą wydziedziczono z jego prawowitej własności. Nie może zrozumieć, bo i za późno na zrozumienie, że to tylko czas, lecz dochodzi praw swoich choćby pamięcią, domysłami, jeśli pamięć już niezaradna, tęsknotą, a zdarzy się, że i zdziecinnieje".

Helmer na pewno drugi raz nie chciałby zostać synem. Lapidarne zakończenie książki boli:

„Jestem sam”.

„Wyniosłem ojca na górę”.

Tak zaczyna się debiutancka powieść holenderskiego pisarza Gerbranda Bakkera o dwóch mężczyznach, którzy są skazani na siebie. To opowieść o rodzicielstwie, samotności, trudnych relacjach, przypadkowości losu i niemożności wzięcia życia w swoje ręce.

Na farmie w północnej Holandii jest cicho. Helmer, 55-letni rolnik, który nadal...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Literacki potwór, stworzony 200 lat temu przez Mary Shelley znów powraca, tym razem na początku XXI wieku w okupowanym przez USA Bagdadzie, gdy miasto jest polem bitwy pomiędzy rządowo-amerykańskimi Siłami Obrony Narodowej, a bojówkami sunnickimi czy szyickimi. To czas, gdy bomby samochodowe wybuchają niemal z metronomiczną regularnością, zabierając każdego dnia dziesiątki, a nawet setki ofiar.

Akcja rozgrywa się w 2005 roku. Ahmed Saadawi przedstawił intymne, tragikomiczne spojrzenie na wojnę w Iraku przez pryzmat małej dzielnicy Batawin w Bagdadzie. Wszystko zaczyna się, gdy Hadi, zapijaczony handlarz staroci, zaczyna zbierać na ulicach części ciał porozrzucane w wyniku zamachów. Tu znajdzie nos, tam palec, następnego dnia kawałek nogi, gdzieś jeszcze ktoś zostawił niechcący oko jakiejś przypadkowej ofiary terroryzmu i tak pozbierane części zszywa w jedną całość, by je godnie pochować. Tylko wtedy dusza w zaświatach zazna spokoju. Otrzymane ciało nazywa Jak-mu-tam. Nie ma pojęcia, że za chwilę stanie się demiurgiem nowego życia. Gdy w kolejnym zamachu ginie strażnik pobliskiego hotelu, akcja powieści z realistycznej zaczyna przekształcać się w fantastyczną. Mamy scenę jak z „Lincolna w Bardoo” George'a Saundersa, mianowicie zdezorientowana dusza zabitego strażnika, która nie może zlokalizować swojego ciała, udaje się na cmentarz po poradę. Tam duch chłopca mówi mu, żeby jak najszybciej znalazł sobie odpowiednie zwłoki. Przypadkowo w domu Hadiego znajduje i wnika w zszyte ciało, jednocześnie je ożywiając. Jak-mu-tam, stworzony z fragmentów ciał pozyskanych od ludzi różnego pochodzenia etnicznego, plemiennego, różnych ras i grup społecznych, reprezentuje mieszankę uosabiającą w sobie cały Irak. Od tej pory w Bagdadzie zaczynają się dziać niewyjaśnione morderstwa. Arabski Frankenstein, opętany furią, zaczyna zabijać osoby, które przyczyniły się do cierpienia niewinnych ludzi. Każda z części jego ciała musi zostać pomszczona. Mówi o sobie: "Jestem ich długo wyczekiwanym wybawcą, jestem ich nadzieją. Poruszyłem dźwignię, która zardzewiała od nieużywania. Dźwignię prawa, która nie zawsze działa. Zebrałem razem modlitwy ofiar i ich rodzin i to one stały się napędem tego mechanizmu, poruszyły głębię mroku i wydały mnie na świat". Każda udana zemsta, to utrata jakiejś części ciała pomszczonego, ale przecież fragmentów zamiennych na ulicach przybywa i wydaje się, że to błędne koło nie będzie miało końca. Dochodzi nawet do sytuacji, gdy zostaną użyte ciała terrorystów i przestępców, co spowoduje szaleństwo w stworzeniu.

Ale to nie Frankenstein jest głównym bohaterem powieści - jest nim miasto, którego murami codziennie wstrząsają kolejne wybuchy. Ahmed Saadawi pokazuje nam panoramicznie różne warstwy irackiego społeczeństwa w zetknięciu z powszechnym koszmarem wojny. Mieszkańcy muszą mierzyć się z tym, że każdy kolejny dzień to niepewność, pochodna przypadkowości i przemocy, ale mimo to każdy z nich jakoś odnajduje sposób na funkcjonowanie w mieście chaosu. Przez powieść przewija się bardzo wiele ciekawych, pełnokrwistych postaci. Jest samotna staruszka Elishewa, która w latach 80. w wojnie irańsko-irackiej straciła syna i nigdy się z tym nie pogodziła. Gdy Jak-mu-tam ją odwiedza, ona widzi w nim syna i przygarnia pod swój dach. Jest też Mahmoud al-Sawadhi, ambitny dziennikarz, przyglądający się coraz uważniej sieciom zależności między Irakijczykami a Amerykanami, często opartej na korupcji i nadużyciach. Śledzimy losy jednego z wysokich urzędników Wydziału Inwigilacji i Ścigania, dzięki czemu widzimy jak funkcjonuje państwo policyjne. Pomiędzy nimi gdzieś przewijają się hotelarze, agenci nieruchomości, żebracy, prostytutki.

„Frankenstein w Bagdadzie” jest doskonałym komentarzem społecznym do rozdartego wojną Iraku. Bagdad w powieści zszyty jest z przemocy, terroru, niesprawiedliwości i absurdu wojny. W pewnym momencie czytelnik zadaje sobie pytanie, czy iracka tożsamość to konglomerat martwych ciał, z których rodzi się chęć zemsty? A może tytułowy Frankenstein symbolizuje sam Irak – jako „pozszywany” kraj, w którym panują głębokie polityczno-religijne rozdźwięki i odzwierciedla niełatwą historię i skomplikowaną demografię ziem starożytnej Mezopotamii.

Dziwna, mroczna, pełna przemocy i niegodziwości książka, którą określiłbym mianem horroru fantasy, ale nie brak tu też czarnego humoru, groteski, surrealizmu, powieści gotyckiej. Jest zszyta z różnych gatunków niczym tytułowy Frankenstein. I warto podkreślić też bardzo oryginalny sposób spojrzenia na wojnę, z którym się jeszcze nie spotkałem.

Na koniec dodam, że książka zgarnęła wiele nagród, w tym „arabskiego Bookera” czyli International Prize For Arabic Fiction 2014. W 2018 roku była na shortliście Man Booker International Price, przegrywając wtedy z „Biegunami” Olgi Tokarczuk.

Literacki potwór, stworzony 200 lat temu przez Mary Shelley znów powraca, tym razem na początku XXI wieku w okupowanym przez USA Bagdadzie, gdy miasto jest polem bitwy pomiędzy rządowo-amerykańskimi Siłami Obrony Narodowej, a bojówkami sunnickimi czy szyickimi. To czas, gdy bomby samochodowe wybuchają niemal z metronomiczną regularnością, zabierając każdego dnia dziesiątki,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Czarna śmierć William Naphy, Andrew Spicer
Ocena 6,7
Czarna śmierć William Naphy, Andr...

Na półkach:

Czarna śmierć po raz pierwszy uderzyła w Europę w 1347 r., niszcząc miasta, wsie i rodziny. Przez ponad 300 lat Europejczycy byli prześladowani przez śmierć. W końcu ta tajemnicza choroba, która terroryzowała, przerażała i zabijała miliony, zniknęła w tak niewytłumaczalny sposób, jak się pojawiła.

Autorzy pokazują drogę dżumy z Mongolii do Europy, reakcję społeczeństw na pandemię, szukanie kozłów ofiarnych (ofiarami padali głównie Żydzi i osoby z zewnątrz danej grupy społecznej) i w końcu jak nauczono się z nią żyć. Wprowadzono, zatem kontrolę ruchu ludności, kwarantanny, poprawiano stan sanitarny miast, wymagano przy tym świadectw zdrowia oraz obowiązku zgłaszania do odpowiedniej władzy przypadków zgonów. Działania te powodowały „wgląd" organów państwowych w życie ludzi. I właśnie zarazy średniowieczne pośrednio przyczyniły się, do stworzenia nowoczesnego społeczeństwa, jak stwierdzili autorzy, nadzorowanego w różnych aspektach życia. Warto zaznaczyć, że pod koniec XVIII w. Włochy były krajem gdzie przestrzegano najściślejszego nadzoru nad pojawiającymi się chorobami. Najważniejszym, zdaniem autorów, pokłosiem czarnej śmierci jest wyczuwalny do dziś powszechny strach przed epidemią. Autorzy pokazują też w jaki sposób ludzie próbowali zrozumieć przyczynę i naturę zarazy, jak zareagowali na nią w odniesieniu do swoich przekonań religijnych i jaki był koszt finansowy próby zapobiegania zarazie.

Wg mnie zbyt duży przedział czasowy, przez co jest zbyt ogólnikowa. Niestety prawie w ogóle nie wspomniano o Europie Środkowo-Wschodniej. Na początek może być.

Czarna śmierć po raz pierwszy uderzyła w Europę w 1347 r., niszcząc miasta, wsie i rodziny. Przez ponad 300 lat Europejczycy byli prześladowani przez śmierć. W końcu ta tajemnicza choroba, która terroryzowała, przerażała i zabijała miliony, zniknęła w tak niewytłumaczalny sposób, jak się pojawiła.

Autorzy pokazują drogę dżumy z Mongolii do Europy, reakcję społeczeństw na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Melinda Nadj Abonji to szwajcarska pisarka, pisząca po niemiecku, z pochodzenia Węgierka, a urodziła się w 1968 r. w serbskiej Wojwodinie. Jako mała dziewczynka wraz z rodzicami wyemigrowała do Szwajcarii. Jej druga powieść „Gołębie wzlatują” czerpie garściami z tych doświadczeń.

Wojwodina to obszar porównywalny z naszym województwem podlaskim. Meandry historii spowodowały, że na tej niewielkiej przestrzeni mieszka dziewiętnaście różnych narodowości i obowiązuje sześć języków urzędowych. Czy taki tygiel kulturowo-językowo-religijny może być dla kogokolwiek ojczyzną? Jak zbudować swoją tożsamość na emigracji?

Głównymi bohaterami książki jest rodzina Kocsiców: Rózsa i Miklós oraz ich córki – Ildikó i Nomi. Podobnie jak Abonji są przedstawicielami węgierskiej mniejszości zamieszkującymi serbską Wojwodinę. Na początku lat 70. emigrują do Szwajcarii nie tylko z powodów ekonomicznych, lecz także z powodów politycznych. Nie jest to powiedziane wprost, ale najprawdopodobniej ojciec był prześladowany przez komunizm Tity. Od tej pory odwiedzają swoją wioskę tylko sezonowo. Tu mieszka ich rodzina, ciotki, wujkowie, a przede wszystkim ich ukochana babcia Mamika.

Narracja nie jest chronologiczna. Akcja pierwszego rozdziału zaczyna się 4 sierpnia 1980 roku (równo 3 miesiące po śmierci Tity), gdy rodzina przyjeżdża do babci w odwiedziny, by w następnym rozdziale toczyć się już w Szwajcarii w 1993 roku, gdy w Jugosławii trwa wojna, a rodzina Kocsiców już ze szwajcarskim obywatelstwem, po ponad dwudziestu latach emigracji, odnosi znaczący sukces: otwiera własną restaurację. Kolejny rozdział to rok 1984, odwiedziny w Wojwodinie, bałkańskie wesele niczym z filmów Emira Kusturicy i tak naprzemiennie przez większość książki.

Narratorką w książce jest Ildiko, starsza córka państwa Kocsiców, która wydaje się alter ego autorki. To jej oczami obserwujemy najpierw przyjazd do babci, do domu gdzie spędziła dzieciństwo. Zwiedzamy stare zakamarki i kosztujemy ulubionych potraw: naleśników z cynamonem i napoju traubisoda. Przyjęcia, prezenty, zapachy dzieciństwa, odwiedziny krewnych. Ale jeśli spodziewamy się tylko sentymentalnej podróży w przeszłość, to będziemy zawiedzeni. Z pogodnej narracji często wystają gorzkie i trudne sprawy, jak na przykład historia ich dziadka, który najpierw był prześladowany przez faszystów w czasie wojny, by następnie trafić w ręce komunistycznej bezpieki, czy też historie krewnych, których zmusza się do uczestnictwa w wojnie po stronie serbskiej.

Życie w Szwajcarii jest spokojne, stabilne, a wielokulturowa społeczność jest w większości przyjazna. Swój status oraz uznanie miejscowych imigranci osiągają dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy. Rodzice z robotników najniższej kategorii stopniowo przeistaczają się w drobnych przedsiębiorców. Najpierw prowadzą pralnię, później własną restaurację, a dziewczęta uczą się i pomagają im w prowadzeniu interesu. Ale czy można być szczęśliwym, gdy biernie obserwuje się wojnę w Jugosławii, gdzie żyją najbliżsi? Pytania nie padają wprost, ale bohaterowie zdają się pytać samych siebie: gdzie jest nasza ojczyzna? Jesteśmy Serbami o węgierskim pochodzeniu mieszkającymi w Szwajcarii, a może Szwajcarami o pochodzeniu węgiersko-serbskim? Pomimo stabilności ekonomicznej, to cały czas czują się nie u siebie.

Trzeba koniecznie wspomnieć o stylu, który w pierwszym momencie może zrazić czytelnika. Trzydziesto-, czterdziestowersowe zdania i strumień świadomości bohaterki wymagają sporej uwagi. Dialogi nie są wyodrębnione, są wplecione w tekst i oddzielone tylko przecinkami. Ale to dzięki temu odbierany przez czytelnika świat jest tak bardzo sensualny, tak bardzo namacalny i pozwala nam tak blisko obcować z bohaterami. Jest refleksyjnie, ale i zabawnie, ale przede wszystkim barwnie, błyskotliwie i mądrze.

W tej powieści nic nie jest powiedziane wprost, to wszystko jest gdzieś pomiędzy, ukryte i wypływa czasem jakby niechcący. Autorka każe czytelnikowi przemierzać przemierzać czas i przestrzeń ze swoimi bohaterami pośród niedopowiedzeń i tęsknot, jakie trudno jest wyrazić. Zatopieni w narracji, smakując dzieciństwo, obserwując ciężką pracę imigrantów, podglądając pierwszą miłość, by zaraz uczestniczyć w okrutnej wojnie, orientujemy się w pewnym momencie, że z pozornego chaosu wyłaniają się fundamentalne pytania: o tożsamość, ojczyznę, wolność, rodzinę, tolerancję, odmienność, tradycję. I wszystko bez truizmów, banałów i dobrych rad. Dostajemy to co najbardziej lubię w literaturze: pytania, nie odpowiedzi. Nic dziwnego, że książka zdobyła dziesięć lat temu najbardziej prestiżowe szwajcarskie i niemieckie nagrody książkowe.

A czym są tytułowe gołębie? Chyba symbolem wolności i tego, że ludzkie życie to ciągła droga.

Dla mnie to była piękna, bezpretensjonalna powieść, która pokazuje bardzo prawdziwych ludzi i to jak można wrosnąć, albo nie wrosnąć w obce środowisko. Niepozorna książeczka o wielkich sprawach. To na pewno nie jest kolejna literatura post-jugosłowiańska, która powiela schematy.

Mocne 8/10.

Melinda Nadj Abonji to szwajcarska pisarka, pisząca po niemiecku, z pochodzenia Węgierka, a urodziła się w 1968 r. w serbskiej Wojwodinie. Jako mała dziewczynka wraz z rodzicami wyemigrowała do Szwajcarii. Jej druga powieść „Gołębie wzlatują” czerpie garściami z tych doświadczeń.

Wojwodina to obszar porównywalny z naszym województwem podlaskim. Meandry historii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wrocław. Początek XX wieku. Erna Eltzner przyszła na świat w zamożnej mieszczańskiej rodzinie. Jej ojciec jest Niemcem, właścicielem fabryki tekstylnej, człowiekiem bardzo zapracowanym, który nie ma czasu dla najbliższych. Jego żona to Polka, lat czterdzieści, zajmuje się domem i ośmiorgiem dzieci. Erna ma bowiem pięć sióstr i dwóch braci. Najstarsza osiemnastoletnia Berta jest już zaręczona, najmłodsza Lina ma pięć lat. Kokieteryjna Marie jest starsza od Erny, natomiast nierozłączne bliźniaczki Katharine i Christine mają dziesięć lat. Jest jeszcze Max i najmłodszy, rozpieszczony Klaus.

„Erna Eltzner wyłoniła się z mgły nieokreślenia, jaka zazwyczaj towarzyszy egzystencji średnich córek w wielodzietnej rodzinie, w kilka dni po swoich piętnastych urodzinach, kiedy zemdlała przy obiedzie”.

Tak zaczyna się historia pewnego zdarzenia, którego nie można wyjaśnić tylko jedną wizją świata. Młoda Erna twierdzi bowiem, że zobaczyła wtedy ducha. Doktor Löwe, lekarz domowy, stwierdza niedotlenienie mózgu, jednak pani Eltzner w opisywanej przez córkę zjawie rozpoznaje swojego zmarłego ojca i postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, podejrzewając u córki zdolności mediumiczne. Po konsultacji z Walterem Frommerem, przyjacielem rodziny, zaczyna organizować w domu seanse spirytystyczne z Erną w roli medium…

Olga Tokarczuk, pisząc tę książkę, zainspirowała się pracą doktorską Carla Junga na temat psychologii i patologii tzw. zjawisk tajemnych. Młody 24-letni Jung zajmował się tradycyjną psychiatrią, opartą na fundamentach scjentyzmu, ale uczestniczył też w seansach spirytystycznych swojej dalekiej kuzynki. To doświadczenie zmieniło jego nastawienie na postrzeganie i różną interpretację tego, co dzieje się w ludzkiej psychice, nie kryjąc, że nauka jest wobec takich zjawisk bezradna.

W „E.E.” jest kilka grup postaci, które kręcą się wokół fenomenu widzenia duchów. Każda z nich ma inne oczekiwania i inaczej postrzega to co się dzieje, interpretując zastaną rzeczywistość na innych zasadach filozoficznych. Pani Eltzner pragnie odmiany i chce, żeby nudne, mieszczańskie życie nabrało w końcu treści. Budzi się w niej niespełniona aktorka, która traktuje widzenie duchów jako rodzaj artystycznego performansu i przeżycia emocjonalnego. Grupę „szkiełka i oka” reprezentują: młody Artur Schatzmann i doktor Löwe. Artur Schatzmann, student medycyny, ateista, fizjolog mózgu, sceptyk jest typowym naukowcem, którego na seans zaprowadziła ciekawość świata i widzi w tym szansę na racjonalne zbadanie spirytyzmu. Ale może dzięki nowym odkryciom zrobi wielką karierę i zostanie sławnym profesorem? Dopiero z czasem budzą się w nim coraz większe wątpliwości co do scjentystycznego założenia i zastanawia się, czy czysto naukowe podejście do tego fenomenu nie jest przypadkiem za wąskie i zbyt banalne? Zaczyna doceniać psychoanalizę. Doktor Löwe z kolei, który zgodził się uczestniczyć w seansach pod pozorem czuwania nad zdrowiem Erny, tak naprawdę chce nadać swojemu życiu sens i pokonać lęk przed śmiercią. Ma siedemdziesiąt lat i chce się przekonać i dotrzeć do świata, który niedługo stanie się jego światem. Jest i Walter Frommer, urzędnik, który we wrocławskim magistracie zajmuje się ewidencją zgonów, a po godzinach pracy przeistacza się w pasjonata seansów spirytystycznych. To demoniczny teozof, który nie jest naukowcem, ale metody, które stosuje w swoim myśleniu i interpretacji zjawisk w pewnym sensie imitują naukę. Chce się dowartościować i zaczyna Ernę traktować jak „swoje dzieło”, chce być jej przewodnikiem, ma być jego „prywatną bronią” w walce z „szamanami z laboratoriów”. Ma też bardziej przyziemne powody, żeby przebywać w domu Erny: pożąda panią Eltzner. Są jeszcze moje ulubione bliźniaczki Katherine i Christine, sprytne małe dziewczynki, które są pozawerbalne i patrzą na świat jeszcze bez refleksji. One postrzegają fenomen siostry jak coś magicznego, widzą w niej księżniczkę, a może świętą. A duchy? Co za pytanie, dla nich to oczywiste, że istnieją. Pani Schatzmann, matka Artura to prosta kobieta, sportretowana dość zabawnie przez autorkę, nie zaprząta sobie głowy rozważaniami metafizycznymi. Tęskni za zmarłym niedawno mężem i szuka z nim kontaktu. A może ma do niego pewien niezałatwiony interes? Sama Erna wydaje się dla nich być jedynie środkiem do celu. Zaryzykuję stwierdzenie, że wszystkie osoby przy stoliku łączy na pewno jedno: starannie przygotowany seans spirytystyczny jest dla nich swego rodzaju teatrem, z którego każdy z nich wynosi korzyści podobne do tych, jakie przeżywa widz po wyjściu z dobrego spektaklu: katharsis. A może trzeba pójść dalej i stwierdzić, że Erna jest dla nich kozłem ofiarnym, a seans psychologicznym aktem ofiary, który oczyszcza ich z kompleksów, zablokowanych emocji, skrępowanych myśli i uwalnia od cierpienia.

Książka bardziej otwiera niż wyjaśnia całą tę sytuację. Tokarczuk pokazuje, że są różne wizje świata, które mogą wyjaśniać zaistniałe zdarzenie. One wszystkie mogą być prawdziwe w jakimś sensie. Są prawidłowo zbudowane jako pewne teorie, ale są sprzeczne ze sobą i nie ma możliwości, żeby je pogodzić. Każda ze stron sporu tak naprawdę jest bezsilna. Autorka przygląda się zjawisku, prowadząc chłodną wiwisekcję, a narrację prowadzi tak, że żadna z różnych wizji świata nie ma przewagi nad drugą. Nie wiadomo czy duchy istnieją. Może są tylko w wyobraźni Erny, która chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Pytania pozostają otwarte i każdy z czytelników będzie szukał odpowiedzi na własną rękę.

Książka Tokarczuk to też ukłon wobec ludzkiej jednostki, z całą jej tajemniczością, niejednoznacznością i głębią przeżyć duchowych. Możemy „E.E.” traktować jak opowieść o zmaganiu się z tajemnicami, które nas otaczają, nie tylko z pogranicza tego i tamtego świata, lecz również tych, które tkwią w naszych snach, myślach i wspomnieniach.

„E.E.” to też metafora dorastania, często trudnego i pełnego napięć. Tokarczuk bardzo ciekawie uchwyciła ten czas, w którym budzą się hormony, a emocje zaczynają odgrywać coraz większą rolę. Pokazała psychikę Erny i jeszcze dziecinny sposób postrzegania zachodzących zmian, w tym pierwsze, podświadome, pozawerbalne emocje erotyczne. Seanse okazały się przede wszystkim przepustką do dorosłości. Przestała być „dziewczynkami”, anonimową E.E., nareszcie znalazła się w centrum uwagi i zaistniała jako odrębna osoba Erna Eltzner.

O stylu pisał nie będę, kto czytał cokolwiek noblistki, ten wie czego się spodziewać. Głód opowieści jest jak zawsze zaspokojony. Bohaterowie sportretowani są wyraziście, a powieść przekonująco oddaje klimat epoki i miejsca. Nie wiem do czego się przyczepić, niektórych mogą znudzić naukowe tyrady i spory między panami, chociaż uważam, że są bardzo sprawnie wplecione w treść i niezbyt obszerne.

„E.E.” to druga powieść Olgi Tokarczuk, wydana w 1995 roku. Książkę czytałem dziesięć lat temu i przyznam, że czytając ją teraz ponownie miło było wrócić do moich pierwszych spotkań z autorką i przyglądać się początkom jej kariery pisarskiej.

Jeśli ktoś jeszcze nie czytał „E.E.”, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć miłego seansu… czytelniczego, najlepiej wieczorem przy lampie naftowej :)

Wrocław. Początek XX wieku. Erna Eltzner przyszła na świat w zamożnej mieszczańskiej rodzinie. Jej ojciec jest Niemcem, właścicielem fabryki tekstylnej, człowiekiem bardzo zapracowanym, który nie ma czasu dla najbliższych. Jego żona to Polka, lat czterdzieści, zajmuje się domem i ośmiorgiem dzieci. Erna ma bowiem pięć sióstr i dwóch braci. Najstarsza osiemnastoletnia Berta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Patrick White ”Wóz ognisty” (oryg. Riders in the Chariot)
przeł. Maria Skibniewska

Patrick White to jak dotąd jedyny australijski noblista (John Maxwell Coetzee jest obywatelem Australii od 2006 roku/Nobel 2003). Nagrodę otrzymał za „epickie i psychologiczne mistrzostwo, dzięki któremu odkryty został nowy literacki kontynent”. Napisał dwanaście powieści, na polskim rynku ukazało się osiem i wszystkie przetłumaczyła Maria Skibniewska.

W przypadku „Wozu ognistego” mamy do czynienia z epicką panoramą społeczeństwa australijskiego w pierwszej połowie XX wieku. Powieść rozgrywa się w fikcyjnym, niewielkim australijskim mieście Sarsaparilla, po II wojnie światowej, gdzieś w Nowej Południowej Walii w pobliżu Sydney, miejscu, w którym rosnąca fala imigrantów miesza się z często podejrzliwą i bigoteryjną ludnością. Patrick White w centrum powieści umieścił czwórkę głównych postaci, którzy wydają się symboliczni dla całego kontynentu. Pierwszą z nich jest ekscentryczna, trochę obłąkana, tragikomiczna Mary Hare, dziedziczka dziwnej, rozpadającej się rezydencji o nazwie Xanadu; następnie Himmelfarb, Żyd ocalony z Holokaustu i były uczony, obecnie pracujący w fabryce lamp rowerowych; Pani Godbold, imigrantka z Anglii, zubożała praczka z szóstką dzieci i mężem damskim bokserem; oraz Alf Dubbo, w połowie Aborygen, w połowie Irlandczyk, który jest utalentowanym i wizjonerskim malarzem z problemem alkoholowym. Poznajemy równolegle historie tych postaci od narodzin do śmierci, przeplatane teraźniejszością. Przyglądamy się jak ukształtowało ich miejsce urodzenia, środowisko i jak zmieniają się w czasie. Naprawdę czuć, że Patrick White kocha swoich bohaterów, portretuje ich z dużym pietyzmem i czułością. Dookoła nich krążą inne postacie, dzięki czemu widzimy społeczeństwo australijskie jak w soczewce. Sarsaparilla dla White'a staje się tym samym, czym Yoknapatawpha i Jefferson dla Faulknera. White jest genialny w tworzeniu galerii pół komicznych bohaterów drugorzędnych - niektórych złych, moralnie podejrzanych, innych mających dobre intencje, czasem śmiesznych i infantylnych, a jeszcze innych pozbawionych wyobraźni.

Czterej główni bohaterowie rzadko się spotykają, chociaż rozpoznają natychmiastowe pokrewieństwo, wszyscy bowiem są religijnymi wizjonerami, obcując z inną rzeczywistością. Obraz ich wizji jest taki sam dla każdego: widzą ognisty rydwan Ezechiela. Książka przesycona jest biblijnym symbolizmem. Czytanie powieści proponowałbym zacząć od wizji rydwanu Bożego z Księgi Ezechiela. Czwórka bohaterów jest niczym "cztery osoby żyjące" z rydwanu, a przecież liczba cztery w Biblii symbolizuje całość.

Każda z tych czterech postaci ma też w sobie poczucie cierpienia, w Sarsaparilla są osobami jakby z zewnątrz, nie pasują do otoczenia. W oczach społeczeństwa każdy ma jakąś skazę: w przypadku panny Hare wyklucza ją obłęd, Żyda - religia, Alfa Dubbo - rasa, a pani Godbold jest zbyt miłosierna i dobra dla wszystkich. Próbują żyć razem z innymi, ale siłą rzeczy stoją gdzieś obok. Inność zawsze była stygmatyzowana i niezrozumiana.Ta czwórka czuje, że wszechświat jest o wiele większym miejscem niż wszystko, co mogą wokół niego zobaczyć.

Inność musi być ukarana. "Wóz ognisty" to też powieść o konflikcie dobra ze złem; dobro w ludzkim społeczeństwie jest albo odrzucane, albo ignorowane, a zło objawia się u tych, którzy uważają się za sprawiedliwych.

Doskonałe efekty daje sytuacja, kiedy pisarz ma na stałe przypisanego sobie tłumacza, tak jak Sebald ma Małgorzatę Łukasiewicz, a White - Marię Skibniewską. Dzięki takiej sytuacji styl White'a, lśni pełnym blaskiem.

Patrick White ”Wóz ognisty” (oryg. Riders in the Chariot)
przeł. Maria Skibniewska

Patrick White to jak dotąd jedyny australijski noblista (John Maxwell Coetzee jest obywatelem Australii od 2006 roku/Nobel 2003). Nagrodę otrzymał za „epickie i psychologiczne mistrzostwo, dzięki któremu odkryty został nowy literacki kontynent”. Napisał dwanaście powieści, na polskim rynku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Philip Larkin, poeta i pisarz angielski, znany u nas przede wszystkim ze swoich wierszy. "Zimowe królestwo" to jedna z trzech jego powieści i jedyna przetłumaczona na język polski.

Główną bohaterką jest Katherine Lind, 22-letnia cudzoziemka, która od dwóch lat pracuje jako asystentka w bibliotece w angielskim miasteczku podczas drugiej wojny światowej. Larkin skrzętnie ukrywa przed czytelnikiem skąd przybyła i dlaczego, ale istnieją pewne poszlaki, które wskazują, że jest niemiecką Żydówką, która uciekła z kraju i pozostawiła za sobą traumatyczną przeszłość.

Ciekawy jest układ powieści: pierwsza i trzecia część rozgrywa się w jeden sobotni, zimowy dzień, środkowa natomiast to retrospekcja sześć lat wcześniej do lata spędzonego na angielskiej wsi.
Przed wojną Katherina przyjechała po raz pierwszy do Anglii na zaproszenie kolegi, z którym prowadziła korespondencję w ramach programu, mającego poprawić umiejętności językowe. Spędziła z nim i jego rodziną trzy letnie tygodnie, które zapamiętała jako idyllę. Wtedy jeszcze pełna ideałów i młodzieńczej naiwności, przeżyła tu swoje pierwsze zauroczenie. Wtedy widziała zupełnie inną Anglię.

Teraz mieszka w jakimś bliżej nieokreślonym, średniej wielkości, angielskim mieście, wynajmując mieszkanko na strychu. Trwa wojna, a ona jest cudzoziemką z najprawdopodobniej niemieckim akcentem. Jest zdystansowana do ludzi, pełna poczucia obcości i niedostosowania. Otoczenie, koleżanki z pracy i szef dają jej odczuć, że budzi nieufność i nie jest stąd. Choć jest wykształcona, wrażliwa i inteligentna, to pracuje w roli, która jest poniżej jej możliwości. Żyje z dnia na dzień, tłumiąc wszelkie odniesienia do swojego poprzedniego, lepszego życia, jednocześnie unika trwałych znajomości i przyjaźni. Czasem okazuje czułość i troskę wobec innych ludzi, ale nie jest ona odwzajemniona.

Odczytałem tę powieść jako traktat nie tylko o samotności, ale też o dojrzewaniu do bycia dorosłym. Główną bohaterkę poznajemy w momencie, gdy przechodzi z młodości w dorosłość. Każde życie w pewnym momencie przestaje być niespodzianką. Katherina czuje, że to kres marzeń i złudzeń, koniec młodości, a co ważniejsze, koniec przyszłości, która znika z każdym rokiem życia. Jednak jej stan nie ma nic wspólnego z depresją. Chociaż kilkanaście lat młodsza, to mogłaby spokojnie powtórzyć za Wiktorem Rubenem z "Panien z Wilka": "lato się we mnie przełamało". Jej młodość została zakleszczona królestwem zimy. Larkin chce nam chyba powiedzieć, że dojrzałość polega na uświadomieniu sobie, że ideały młodości są zwodnicze, a dążenie do nich bywa często bezsensowną szamotaniną. Jeśli zrzucimy z siebie marzenia, to paradoksalnie jesteśmy szczęśliwsi i jest nam lżej.

Czy polecam tę książkę? Tak, ale trzeba pamiętać, że to nie jest powieść, którą czyta się dla samej fabuły, wtedy na pewno nie będziemy zadowoleni z lektury. Tu czuć, że Larkin był przede wszystkim poetą, a jego proza ​​ma zarówno precyzję, jak i subtelność. Istnieje wiele pięknych opisów angielskiej wsi, krajobrazów, ale i surowej, szarej zimy, która koresponduje z psychiką bohaterki. Sam Larkin o swoich powieściach pisał tak: "były to przerośnięte wiersze. Pisane z dużą troską o szczegóły. Jeśli użyłem jakiegoś słowa na stronie piętnastej, to nie używałem go na sto piętnastej".

Jest to książka smutna, może trochę przytłaczająca, ale autor rozrzedził atmosferę elementami komicznymi np.: wizytą u dentysty (tak, nawet w takim miejscu może być zabawnie), albo opisem próby intymnego zbliżenia, która jest zakłócana głośno tykającym zegarkiem.

Słowo o konstrukcji. Środkowy, letni rozdział jest za bardzo rozbudowany i trochę nudny, ale trzeba pamiętać, że pisał to 23-letni chłopak i była to druga powieść w jego karierze. Później porzucił prozę dla poezji.
Olbrzymią zaletą są nie tylko precyzyjne, poetyckie opisy, ale przede wszystkim głęboki portret psychologiczny głównej bohaterki.

I jeszcze duży plus dla Biura Literackiego za okładkę. Z posłowia dowiedziałem się, że to obraz "W drodze do pracy" Laurence'a Stephena Lowry'ego, uważam go za idealną ilustrację do niektórych scen powieści.

Za "Larkinem być" dla tłumacza też należą się słowa uznania.

Moja ocena 7,5/10

Philip Larkin, poeta i pisarz angielski, znany u nas przede wszystkim ze swoich wierszy. "Zimowe królestwo" to jedna z trzech jego powieści i jedyna przetłumaczona na język polski.

Główną bohaterką jest Katherine Lind, 22-letnia cudzoziemka, która od dwóch lat pracuje jako asystentka w bibliotece w angielskim miasteczku podczas drugiej wojny światowej. Larkin skrzętnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy Krzysztof Kolumb powinien zostać świętym? Wydaje się to dziś mało realne, ale w II połowie XIX wieku istniała możliwość kanonizacji, podpisy pod wnioskiem złożyło ponad 600 biskupów... Ale po kolei. Powieść Alejo Carpentiera, wybitnego pisarza kubańskiego, rozpoczyna się od opisu podróży młodego kanonika Giovanni Maria Mastai Ferrettiego, przyszłego papieża Piusa IX, do Chile w roku 1824. Misja miała na celu bezpośrednie podporządkowanie Watykanowi lokalnego kościoła i uporządkowanie stosunków państwo-kościół. Chile uzyskały niepodległość w 1818 roku, ale struktury kościelne nadal pozostawały pod władzą episkopatu hiszpańskiego, bez obowiązku posłuszeństwa wobec Rzymu. Wyprawa za ocean poniosła jednak klęskę. Ramón Freire, ówczesna głowa państwa, przesiąknięty ideałami Rewolucji Francuskiej liberał, zniósł niewolnictwo, wprowadził wolność prasy, chciał nawet sekularyzować kler i nacjonalizować kościół. Nowo utworzone państwo nie chciało oddać nawet cząstki uzyskanej niedawno wolności. Wysłannicy Piusa VII zostali nazwani szpiegami i musieli wracać do Europy z niczym. W drodze powrotnej młody kanonik Mastai dostał jednak olśnienia, znalazł sposób na "zatrute idee filozoficzne" panoszące się w Ameryce:
"Ideałem, doskonałością dla umocnienia wiary chrześcijańskiej w starym i nowym świecie, byłby święty, stanowiący przedmiot kultu ekumenicznego, święty z rozgłosem nieograniczonym, święty na skalę planetarną, bezsporny, tak ogromny, że przerastałby legendarnego Kolosa z Rodos, jedną stopą oparty o to wybrzeże Kontynentu, a drugą na przylądkach Europy, obejmujący spojrzeniem obszar obydwóch półkul ponad Atlantykiem. Jakiś święty Krzysztof, Christophoros, "Ten, który niesie Chrystusa", znany wszystkim, wielbiony przez narody, uniwersalny w swej działalności, uniwersalny w swym prestiżu": Cristoforo Colombo. Zamysł ten mógł zostać wcielony w życie kilkadziesiąt lat później, gdy Mastai zasiadł na tronie Piotrowym.
Alejo Carpentier zastosował ciekawy zabieg, tuż przed procesem beatyfikacyjnym, jesteśmy z Krzysztofem Kolumbem w dniu jego śmierci i słuchamy przejmującej ostatniej spowiedzi, fascynującej historii jego życia. Moim zdaniem to najlepsza część powieści. Wielki Admirał mówi, że był awanturnikiem, czerpał z życia pełnymi garściami, nie stronił od uciech cielesnych i zabaw. To jednocześnie człowiek ambitny, erudyta z wielką wyobraźnią, zafascynowany różnorodnością świata, żądny przygód intrygant, uparcie dążący do celu. Gdy wreszcie dostaje zgodę i pieniądze od Izabeli Kastylijskiej na wyprawę, towarzyszymy mu w jego podróży aż do wielkiego odkrycia. I tu następuje przemiana, a może tylko budzą się uśpione demony? Z dalszej opowieści wyłania się człowiek opętany chęcią zdobywania bogactw i władzy, megaloman, „Gigant-Atlas”, morderca, a nawet bluźnierca, który twierdzi, że stał się Władcą Zastępów, „nowym Adamem, wybranym przez Stwórcę, aby dać imiona rzeczom”. Cztery odbyte wyprawy nie przynoszą upragnionych bogactw, złota i korzeni, zaczyna więc handel niewolnikami, ale i ten proceder nie przynosi spodziewanych zysków. Powoli staje się człowiekiem opuszczonym, zgorzkniałym i rozgoryczonym. W ostatniej godzinie życia jest pełen skruchy, wie, że jego życie zbyt często cuchnęło siarką. Mówi tak:
„Dla nich [Indian] Christophoros – ten Christophoros, który nie zacytował ani jednego wersetu z Ewangelii w swoich listach i relacjach - był w rzeczywistości Księciem Zamętu, Krwawym Księciem, Księciem Łez, Księciem Klęsk, jeźdźcem Apokalipsy”.
Nadszedł czas na realizm magiczny. Oto jesteśmy świadkami obrad Wielkiego Trybunału, na którym obecni są nie tylko sędziowie, pronotariusz, postulator, advocatus diaboli, świadkowie (np.: Juliusz Verne), ale i niewidzialne postacie z przeszłości: Andrea Doria (XVI-wieczny włoski admirał) i sam Krzysztof Kolumb. Przyszedł popatrzeć na to preludium Sądu Ostatecznego. Dla jednych to grzesznik, żyjący w konkubinacie, który handlował niewolnikami, dla drugiej strony to symbol naszej tęsknoty do odkrywania nowych światów i zaradności niezbędnej do kontynuowania tej tęsknoty. Burzliwe obrady Trybunału kończą się odrzuceniem wniosku.
Książka zostawia nas z wieloma pytaniami. Carpentier zestawiając ze sobą spowiedź Kolumba i obrady Trybunału, pokazuje jak bardzo możemy się mylić w ocenie postaci z przeszłości. Tak naprawdę osoby żyjące kilkaset lat temu są dla nas przezroczyste. A co ze świętością? Jakimi motywami kierują się ludzie kościoła, gdy zaczynają procesy beatyfikacyjne i kanonizacyjne?

Czy Krzysztof Kolumb powinien zostać świętym? Wydaje się to dziś mało realne, ale w II połowie XIX wieku istniała możliwość kanonizacji, podpisy pod wnioskiem złożyło ponad 600 biskupów... Ale po kolei. Powieść Alejo Carpentiera, wybitnego pisarza kubańskiego, rozpoczyna się od opisu podróży młodego kanonika Giovanni Maria Mastai Ferrettiego, przyszłego papieża Piusa IX, do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Dziewczęta i kobiety" to druga książka kanadyjskiej noblistki, została wydana w 1971 roku. W Polsce ukazała się dopiero na jesieni 2013 roku, tuż przed wręczeniem Munro Literackiej Nagrody Nobla. To zbiór ośmiu opowiadań pisanych w pierwszej osobie, które są próbą napisania powieści. Opowiadania składają się na historię dojrzewania jednej bohaterki (podobny zabieg wykorzystała Munro w zbiorze "Za kogo ty się uważasz"). Del Jordan mieszka z rodzicami i młodszym bratem gdzieś na kanadyjskiej prowincji, przy tytułowej Drodze na Moczary z pierwszego opowiadania. Akcja zaczyna się w latach 40. XX wieku. Główna bohaterka to taka trochę Ania z Zielonego Wzgórza dla dorosłych, która przełamuje tematy tabu, zresztą Munro w swoich wywiadach podkreśla, że Lucy Maud Montgomery to jedna z jej ulubionych pisarek. Odnajdziemy tu większość wątków znanych z innych książek Munro: bohaterka to outsiderka, silna psychicznie, ciekawa świata, nastawiona do niego analitycznie, nie sentymentalnie. Poznaje świat przez wnikliwą obserwację ludzi dookoła, czyta książki. Ojciec jest farmerem, hodowcą srebrnych lisów, przykładnym mężem i ojcem. Matką konserwatywna jeśli chodzi o podejście do wychowywania dzieci, otwarta i nowoczesna w sprawach kobiet. Relacje z nią ma dość oschłe.
Munro w swoich książkach wiele razy powraca do tych samych spraw, za każdym razem uważa, że ma coś jeszcze nowego do powiedzenia. Może dzięki temu, że przez 40 lat drążyła te same tematy, jej bohaterowie są bardzo wiarygodni. Ona jest pisarką przedemancypacyjną, tu nie ma ideologii, tu jest samo życie. Pisząc o pierwszym seksie, masturbacji, molestowaniu, czasem wkracza w świat brutalny, ale nie pisze jak np.: Jelinek czy Houellebecq, którzy próbują pisać pod tezę, że świat jest brudny, zły, straszny, "straszni mieszczanie w strasznych mieszkaniach", że jesteśmy samotni, duchowość wyginęła etc., nic tylko się powiesić. U Munro tego nie ma. Munro fascynuje się bogactwem świata, bogactwem typów międzyludzkich. Jest genialną obserwatorką, bardzo przypomina w tym Czechowa. Jej opowiadania nie potrzebują puenty, nie mają sztucznej konstrukcji, światem rządzi przypadek, strzelba, która wisi na ścianie wcale nie musi na koniec wystrzelić. Może dlatego mamy wrażenie, że czytamy o prawdziwym życiu.
Olbrzymi plus za piękny język i poczucie humoru.

"Dziewczęta i kobiety" to druga książka kanadyjskiej noblistki, została wydana w 1971 roku. W Polsce ukazała się dopiero na jesieni 2013 roku, tuż przed wręczeniem Munro Literackiej Nagrody Nobla. To zbiór ośmiu opowiadań pisanych w pierwszej osobie, które są próbą napisania powieści. Opowiadania składają się na historię dojrzewania jednej bohaterki (podobny zabieg...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właśnie skończyłem podróż po świecie antycznym, w którą zabrał mnie György Spiró. To całkiem inny Spiró niz ten, którego znamy. Tę książkę można traktować jako fabularyzowany przewodnik po żydowskim świecie w Imperium Rzymskim. Autor umieścił akcję powieści w Imperium Rzymskim i z niezwykłą precyzją odtworzył kolejne miejsca, w których pojawia się bohater. Tytaniczna praca, chapeau bas. W wywiadzie mówił, że korzystał m.in. z Tacyta, Swetoniusza, Józefa Flawiusza czy Filona z Aleksandrii. Ja tu widzę, że przekopał też tomy o śródziemnomorskiej archeologii. Duża dawka historii podana w bardzo przystępny sposób. Akcja dzieje się w I wieku n.e. w Rzymie, Jerozolimie, Aleksandrii. Głównym bohaterem jest Uri, młody, dziewiętnastoletni żydowski chłopak, obywatel rzymski. Razem z nim wyruszamy w podróż po Imperium, w podróż, która jest równocześnie drogą do dorosłości. Chwilami ilość szczegółów zaczyna przytłaczać fabułę, ale Spiró szybko z tego wychodzi, znów podążamy za Urim w jego fascynującej wędrówce.
P.S. na Węgrzech był to bestseller, zrealizowano też kilkuczęściowy serial dokumentalny.

Właśnie skończyłem podróż po świecie antycznym, w którą zabrał mnie György Spiró. To całkiem inny Spiró niz ten, którego znamy. Tę książkę można traktować jako fabularyzowany przewodnik po żydowskim świecie w Imperium Rzymskim. Autor umieścił akcję powieści w Imperium Rzymskim i z niezwykłą precyzją odtworzył kolejne miejsca, w których pojawia się bohater. Tytaniczna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna książka Atwood i po raz kolejny jestem zachwycony sposobem prowadzenia narracji przez Autorkę. Pominę już tu fabułę, bo o tym pisze każdy przy okazji tej książki. Mieszanie czasów, robi to bardzo umiejętnie, powoli dawkując informacje o nowym świecie, dzięki temu ze strzępków układamy sobie ten świat, domyślamy się różnych rzeczy sami, a w finale się okazuje, że mamy pełen obraz. To Wielka Pisarka.

Kolejna książka Atwood i po raz kolejny jestem zachwycony sposobem prowadzenia narracji przez Autorkę. Pominę już tu fabułę, bo o tym pisze każdy przy okazji tej książki. Mieszanie czasów, robi to bardzo umiejętnie, powoli dawkując informacje o nowym świecie, dzięki temu ze strzępków układamy sobie ten świat, domyślamy się różnych rzeczy sami, a w finale się okazuje, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo dobra powieść. Saga, trochę powieść naukowa, trochę psychologiczna, historyczna, obyczajowa. Jest i śmiesznie, i poważnie, czasem sentymentalnie, ale przede wszystkim mądrze.

Bardzo dobra powieść. Saga, trochę powieść naukowa, trochę psychologiczna, historyczna, obyczajowa. Jest i śmiesznie, i poważnie, czasem sentymentalnie, ale przede wszystkim mądrze.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Wykopaliska archeologiczne: "Nocowała ongi chmurka złota" - Anatolij Pristawkin, PIW, seria Współczesna Proza Światowa, tłumaczenie Eugeniusz Piotr Melech

Historia rozgrywa się w 1944 roku. W podmoskiewskim domu dziecka poznajemy parę bliźniaków: Kolkę i Saszkę Kuźmionyszów. Dwie pary rąk, cztery oczy, ale jedna dusza, są nierozłączni. W domu dziecka panują fatalne warunki, bieda i głód. Największym marzeniem podopiecznych jest dostać się do krajalni chleba, żeby w końcu najeść się do syta. Trzeba kraść, inaczej się nie da przeżyć, "co ukradniemy to nasze" to dewiza życiowa bliźniaków. Na szczęście z pomocą przychodzi genialny Dobry Wujaszek Stalin. W czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, gdy Niemcy zajęli Kaukaz, niektóre grupy Czeczenów i Inguszów poszły na współpracę z nimi, upatrując w tym szansę na odzyskanie niepodległości. W odwecie Stalin nakazał likwidację Czeczeńsko-Inguskiej ASRR i zastosował zbiorową odpowiedzialność wobec ludności cywilnej, wysiedlając (prawie) wszystkich do Kazachstanu i na Syberię. Na ich miejsce wysyłano rosyjskich osadników, w tym również sieroty, których pełno było w rosyjskich domach dziecka. To jednym z takich transportów bracia Kuźmionysze dotarli na Kaukaz. W ten sposób dostają się w tryby wielkiej historii. Czeczeni, którzy nie zostali zabici lub wywiezieni uciekają w góry, mszczą się na nowo przybyłych mieszkańcach ich ziemi i ich domów. W takim świecie przyszło im żyć...

Nie chcę zdradzać za dużo, ale bardzo poruszyła mnie ta historia. Tym bardziej, że przeszłość na Kaukazie jest cały czas obecna, genialne plany Stalina nadal owocują tym, że cierpią i giną niewinni, w tym dzieci (np. szkoła w Biesłanie).
Książka po części autobiograficzna, napisana w 1981 roku, za którą autor dostał w 1988 roku Nagrodę Państwową ZSRR.

Wykopaliska archeologiczne: "Nocowała ongi chmurka złota" - Anatolij Pristawkin, PIW, seria Współczesna Proza Światowa, tłumaczenie Eugeniusz Piotr Melech

Historia rozgrywa się w 1944 roku. W podmoskiewskim domu dziecka poznajemy parę bliźniaków: Kolkę i Saszkę Kuźmionyszów. Dwie pary rąk, cztery oczy, ale jedna dusza, są nierozłączni. W domu dziecka panują fatalne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku XX wieku setki kobiet wywożono statkami do kolonii w niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia). Niemieccy kolonizatorzy potrzebowali, gospodyń domowych, pomocy, żon i kochanek. Najczęściej były to kobiety, które nie miały szans na dobry ożenek w swojej ojczyźnie: służące, młode wdowy, sieroty. Jedną z takich kobiet jest Hanna X. Wychowana w sierocińcu, zmuszana do ciężkiej pracy, molestowana, pogardzana, taka "służąca do wszystkiego". Boga się nie boi, odkąd w Jego imię bito ją, odkąd pastor sondował palcem jej "siedlisko grzechu", odkąd za każde przewinnienie zamykaną ją i głodzono. Z książek, m.in. o Joannie d'Arc dowiaduje się, że można być jednak w życiu odważnym i bezkompromisowym. Za namową przyjaciółki postanawia odmienić swój los i wybrać lepsze życie, wyrusza do niemieckiej kolonii. No bo czy może istnieć miejsce, gdzie żyje się jeszcze gorzej? Oczywiście, że może. Brink jest bezlitosny dla czytelnika. Całe okrucieństwo, które spotyka dalej Hannę X jest podane jasno i dosadnie. Tuż po przybyciu zostaje brutalnie okaleczona i oszpecona, nie przez "dzikich" tubylców, a przez własnych rodaków. W pewnym momencie pojawia się jedno pragnienie: osiągnąć spokój, znaleźć się po drugiej stronie, a kluczem do tego staje się zemsta. Ofiara staje się oprawcą. I czytelnik kibicuje oprawcy, jesteśmy po drugiej stronie, po stronie obłąkanej Hanny X. Andre Brink manipuluje nami. "Tamta strona ciszy" to wiwisekcja zła, co musi stać się w człowieku, żeby nienawiść i zemsta była jedynym motywem egzystencji. Kiedy nienawiść przestaje być ohydna, a staje się "jasna i promienna"?
A może Hanna X to Afryka?
Nie znałem wcześniej książek Andre Brinka, czytałem tylko, że to drugi po nobliście J.M. Coetzee gigant południowoafrykańskiej literatury. Czytało się świetnie, to też zapewne zasługa tłumacza Michała Kłobukowskiego. Bardzo podobała mi się konstrukcja fabularna.

Na początku XX wieku setki kobiet wywożono statkami do kolonii w niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia). Niemieccy kolonizatorzy potrzebowali, gospodyń domowych, pomocy, żon i kochanek. Najczęściej były to kobiety, które nie miały szans na dobry ożenek w swojej ojczyźnie: służące, młode wdowy, sieroty. Jedną z takich kobiet jest Hanna X. Wychowana w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić ul. Krochmalną na początku XX wieku, to zapraszam do lektury.
Jak to u Singera, świętość i grzech, świat żydowski pokazany bez retuszu, ciekawa galeria postaci, ludzie z ich słabościami i dziwactwami: nędzarze, krętacze, złodzieje, stręczyciele, hedoniści, ludzie małostkowi, ale bardzo religijni. Wspaniała lektura, perwersyjnie pociągająca, piękny język, czyta się bardzo szybko. 8/10

Jeśli ktoś ma ochotę odwiedzić ul. Krochmalną na początku XX wieku, to zapraszam do lektury.
Jak to u Singera, świętość i grzech, świat żydowski pokazany bez retuszu, ciekawa galeria postaci, ludzie z ich słabościami i dziwactwami: nędzarze, krętacze, złodzieje, stręczyciele, hedoniści, ludzie małostkowi, ale bardzo religijni. Wspaniała lektura, perwersyjnie pociągająca,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to