Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Pełna recenzja na:
http://alinaneumann.blogspot.com/2015/01/na-brzegu-jarynia-powiesc.html

Pełna recenzja na:
http://alinaneumann.blogspot.com/2015/01/na-brzegu-jarynia-powiesc.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kim jesteś? Jackie czy Marilyn? Pierwsza dama czy gwiazda filmowa? Najsławniejsza czy najseksowniejsza kobieta świata?

Pamela Keogh (autorka m.in. "What would Audrey do?", którą to książkę pragnęłam przeczytać przed kilkoma laty) uważa, że każda z nas jest mniej lub bardziej Jackie bądź Marilyn - mniej lub bardziej mieszanką tych dwóch osobowości, których poza mężczyzną i znajomymi nic nie łączyło. Czy aby na pewno? Autorka przez całą książkę przekonuje, że mimo znaczących różnic (jak pochodzenie, wykształcenie czy obrana droga życia) tak naprawdę były do siebie pod pewnymi względami bardzo podobne. A my, kobiety, jesteśmy takie same. Silne i warte, by się za nami uganiano. Brzmi znajomo, prawda? Czytamy o tym w niemal każdym poradniku dla kobiet. Ten się jednak różni od całej reszty - pokazuje nam, że takie kobiety naprawdę istniały i każda z nas może się taką stać.

Książka ta jest połączeniem biografii wspomnianych w tytule kobiet, analizy psychologicznej oraz poradnika. Już sam pomysł jest godny uwagi, wykonanie jednak jedynie częściowo. Wprawdzie części biograficzno-plotkarskie są naprawdę ciekawe, to czasem ton autorki jest zbyt natarczywy, gdy przychodzi do udzielania rad na temat stylu życia. Zrób to, bo jesteś Marilyn. Bez słowa dyskusji. Już czytając tę książkę wysnuwa się samodzielne wnioski, które zresztą są podane na tacy. Porady dawane przez autorkę są w tym momencie powtórzeniem tego, co już napisała. W dalszych częściach książki jej słowa odbijają się echem w teście. Jedna trzecia całego poradnika to zwyczajne przepisywanie po raz kolejny tego samego. Te momenty są nużące. Na szczęście od czasu do czasu pojawia się rysunek przedstawiający Jackie/Marilyn i można spokojnie wrócić do czytania.

Ciąg dalszy na:
http://alinaneumann.blogspot.com/2014/08/jackie-czy-marilyn-ponadczasowe-lekcje.html

Kim jesteś? Jackie czy Marilyn? Pierwsza dama czy gwiazda filmowa? Najsławniejsza czy najseksowniejsza kobieta świata?

Pamela Keogh (autorka m.in. "What would Audrey do?", którą to książkę pragnęłam przeczytać przed kilkoma laty) uważa, że każda z nas jest mniej lub bardziej Jackie bądź Marilyn - mniej lub bardziej mieszanką tych dwóch osobowości, których poza mężczyzną i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nigdy nie podążałam ślepo za modą, choć samo zjawisko i procesy, w jakich powstaje, niezmiennie mnie intrygują. Moda jest częścią mojego życia - a raczej życia każdego, mniej lub bardziej świadomie. Projektanci i domy mody od zawsze mnie interesują, dlatego bez najmniejszego oporu zdecydowałam się na "Kobiety, które wstrząsnęły światem mody".

Książka ta jest zbiorem biografii kariery wielu kreatorek mody poczynając od Róży Bertin, która tworzyła suknie dla Marii Antoniny i jej dworu, aż Vivienne Westwood oraz Miuccię Pradę, które jeszcze dziś kreują swoją wizję tego świata. Łącznie mamy przyjemność przeczytać dwanaście biografii, które ilustrowane są wkładką ze zdjęciami twórczyń oraz ich dzieł.

Nie wiem, od której strony zacząć, ponieważ ta książka wywołała we mnie prawdziwy zachwyt sposobem napisania i treścią. Choć są to krótkie biografie, nie ma się poczucia, że czegoś tam brakuje i są niepełne. Oczywiste jest, że nie zawierają całego życia, niemniej to, na czym się koncentrują, jest naprawdę dobrze opracowane i w razie zainteresowania, można poczytać o kreatorkach gdzie indziej. Niemniej Meyer-Stabley pisze nie tyle o życiu owych kobiet, ale o ich pracy, karierze i tym, co wpłynęło na powstawanie ich stylu. Nie pisze o tanich sensacjach, ale o tym, co nadawało ich życiu sens.

Często biografowie skupiają się na skandalach i romansach, ponieważ z niewyjaśnionych przyczyn to najbardziej interesuje czytelnika. Mnie zaś zawsze interesowały bardziej ścieżki kariery danej osoby, a życie prywatne było sprawą drugorzędną. Wciąż tak jest. Autor spełnił moje oczekiwania i o kochankach, bądź innych intrygach pisał lakonicznie, bądź wcale, chyba że (jak w przypadku Chanel) miały znaczny wpływ na styl. Wtedy jednak też skupiał się na tym, co istotne. Godna pozazdroszczenia konsekwencja! Autor ujął mnie tym niezmiernie, ponieważ wskazuje to na fakt, że wie, o czym chce pisać i o tym pisze, nie zważając na tendencje w pisaniu biografii.

Najbardziej spodobała mi się biografia Sonii Rykiel, ale to już z innych względów niż te czysto literackie. Ta książka nie jest napisana sucho, widać w niej pasję i niesamowicie wciąga. Pokazuje też tendencje w świecie mody, które potrafią mocno zaskoczyć i po prostu jest dokładnie tym, co obiecuje - zbiorem historii o kobietach, które wstrząsnęły światem mody. A może tylko jedną historią.

http://alinaneumann.blogspot.com/

Nigdy nie podążałam ślepo za modą, choć samo zjawisko i procesy, w jakich powstaje, niezmiennie mnie intrygują. Moda jest częścią mojego życia - a raczej życia każdego, mniej lub bardziej świadomie. Projektanci i domy mody od zawsze mnie interesują, dlatego bez najmniejszego oporu zdecydowałam się na "Kobiety, które wstrząsnęły światem mody".

Książka ta jest zbiorem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O alkoholizmie, depresji i ucieczkach w literaturze można dużo przeczytać. Ale o uczuciach – prawdziwych uczuciach – im towarzyszącym już nie. Agata Kołakowska zmierzyła się z tym tematem w polskiej rzeczywistości i wywróciła go do góry nogami. Potem uderzyła się w głowę, na której próbowała stanąć i z kawałka świetnie zapowiadającej się literatury kobiecej powstało coś, co aż do końca można określać tylko i wyłącznie jako próbę – niezłą, ale wciąż tylko próbę. Próbę napisania książki, która mogłaby zmienić coś w życiu i postrzeganiu wielu Polek. Nie do końca jej wyszło.
Justyna wymazała przeszłość i szturmem ruszyła w przyszłość. Zakazała sobie przywiązania. Odeszła, zmieniła wszystko i ze starego życia pozostała jej tylko siostra, z którą nie miała kontaktu, i poznany w szpitalu Borys. Borys jednak zaistniał na przełomie żyć i był impulsem do chęci zaprowadzenia zmian.
Bohaterka nie dopuszczała do siebie nikogo, przez co była uważana za zimną jędzę. Jednak z czasem okazało się, że tak naprawdę nie jest. Dla mnie była nieznośnie uparta i nie do końca wiedziała, w którą stronę ma iść, dlatego zdecydowała się nie iść w żadną. Prawdziwą odwagą wykazała się, gdy zaczęła walczyć sama ze sobą i swoim „nie przywiązywaniem się”. To i tak na dłuższą metę nigdy nie działa.
Autorka pokazała, jak działa na kobiety opuszczenie ich przez męża i jak bardzo nie radzą sobie w życiu. Pokazuje też różne sposoby, w jakie odbierają i przeżywają to dzieci.
Książka ta mogła być na swój sposób piękna, ale gdzieś od połowy zdawało się, że już zaraz będzie koniec, po czym przed nami jeszcze mnóstwo stron. Ta denerwująca niepewność, czy ten tekst się kiedykolwiek skończy, skoro wszystko wskazuje na to, że powinien za dziesięć stron, a tu znowu coś się objawia (np. banalne chwyty typu „wraca ojciec, wraca żona”, którymi literatura kobieca aż wymiotuje, bo są równie przewidywalne jak to, że po nocy następuje dzień). Poza tym język narratorki jest niemal płaski i brakuje w nim barw, a gdy dochodzi do zeszytu bohaterki, jesteśmy zarzuceni językiem prawie poetycznym i kolorowym. Wydaje mi się, że powinno być właśnie na odwrót.
Mam mieszane uczucia. Spędziłam naprawdę przyjemne godziny z „Wszystko co minęło”, ale z drugiej strony zarówno postawa bohaterki, jak i ta rozwlekłość, która donikąd nie prowadziła, mnie frustrowały. Życie nie składa się tylko z seksu, ucieczek i rozpamiętywania przeszłości. Ta ostatnia i tak cię w końcu dogoni, ucieczki się znudzą, a seks bez uczuć straci na swojej atrakcyjności. O czym i Justyna się przekonała. A raczej wiedziała od początku, tylko tego do siebie nie dopuszczała.
„Wszystko co minęło” to literatura kobieca z przesłaniem, ale brakuje w niej świadomości autorki, jak się pisze. Gdy ma się ochotę odłożyć dość dobrą książkę tylko dlatego, że się wlecze, to znak, że dzieje się coś złego. Bo naprawdę dobrych książek nie chce się nigdy kończyć. A tutaj z bólem serca stwierdzam, że komplikowanie na siłę zniechęca. Mnie do czytania.

http://alinaneumann.blogspot.com/

O alkoholizmie, depresji i ucieczkach w literaturze można dużo przeczytać. Ale o uczuciach – prawdziwych uczuciach – im towarzyszącym już nie. Agata Kołakowska zmierzyła się z tym tematem w polskiej rzeczywistości i wywróciła go do góry nogami. Potem uderzyła się w głowę, na której próbowała stanąć i z kawałka świetnie zapowiadającej się literatury kobiecej powstało coś, co...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 188 dni i nocy Małgorzata Domagalik, Janusz Leon Wiśniewski
Ocena 6,7
188 dni i nocy Małgorzata Domagali...

Na półkach: ,

Szalenie wielmożny pan Feminista i Znawca Kobiet zaczął korespondować z panią Feministką. Ba!, nawet chodził dla niej do biblioteki częściej, niż dla jakiejkolwiek innej kobiety (w mojej głowie pojawia się pytanie: Co na to żona szalenie wielmożnego pana Feministy i Znawcy Kobiet?). No i pisali do siebie. Przez dwa lata. 188 spędzonych wspólnie dni i nocy.

Książka ta jest szalenie ciekawa, ale momentami (zdecydowaną większość czasu...) powiedziałabym, że jest wszystkim, ale nie korespondencją. Jedno pisało o jednym, drugie o drugim i tematy tylko czasami się ze sobą zderzały w celu dyskusji, która nie trwała dłużej, niż dwa maile. Było dużo mowy o kobietach i mężczyznach, o seksie i o miłości. Były postaci historyczne, były miejsca i były książki. Była ta atmosfera butelki wina w środku nocy. Koniecznie czerwonego. Mimo to brakowało mi spójności, rozmowy. Obserwowanie gadatliwości Wiśniewskiego i ostrożności Domagalik sprawiło, że skupiałam się bardziej na formie, niż treści. Wiśniewski mówił o wszystkim, Domagalik usilnie próbowała zachować prywatność. W tym wszystkim jednak "188 dni i nocy" wydało mi się zbyt intymne.

Wyrosłam już z magii Wiśniewskiego. Z jego naukowo-filozoficznych wypracowań. Albo przestałam być kobietą, albo się nią stałam. "188 dni i nocy" jest bardzo ciekawą książką, porywa i zabiera w krainę chemii miłości, ale to robią wszystkie teksty Wiśniewskiego. Domagalik jest tu (o ironio) mało. Szalenie wielmożny ją przytłacza swoją wielkością. Co za szkoda.

Mimo ogólnego zachwytu pozostał niesmak. Panem szalenie wielmożnym.

Szalenie wielmożny pan Feminista i Znawca Kobiet zaczął korespondować z panią Feministką. Ba!, nawet chodził dla niej do biblioteki częściej, niż dla jakiejkolwiek innej kobiety (w mojej głowie pojawia się pytanie: Co na to żona szalenie wielmożnego pana Feministy i Znawcy Kobiet?). No i pisali do siebie. Przez dwa lata. 188 spędzonych wspólnie dni i nocy.

Książka ta jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy na rynku pojawiła się powieść „Diabeł ubiera się u Prady”, podniosły się głosy, że Miranda Priestly to skóra żywcem zdjęta z Anny Wintour – naczelnej amerykańskiego Vogue’a. Nie bez powodu – autorka, tak samo jak bohaterka, była w swoim czasie asystentką diabelskiej pani redaktor. Po wydaniu książki Anna Wintour zaprzeczyła, jakoby znała Lauren Weisberger i zakazała wspominania o niej w biurze. I teraz nadeszła zemsta. Moim zdaniem Weisberger nie poradziła sobie ze zignorowaniem jej osoby przez Annę Wintour i postanowiła napisać kolejną część bestselleru. Tylko, pytam, po co?



Dziesięć lat później Andy wychodzi za mąż za pewnego bogacza, sama założyła z Emily (tak, z tą samą Emily, pierwszą asystentką Mirandy) ekskluzywny magazyn ślubny. Jest w ciąży i zdaje się, że jej życie się układa. Dopóki gdzieś nie spotyka Mirandy i zaczyna panikować. A potem Elias Clark chce wykupić ich magazyn. Mówiąc ściśle – Miranda Priestly chce wykupić ich magazyn.



O ile w „Diable” Andy dawała się lubić i wzbudzała nawet sympatię czytelnika, to w „Zemście” uparcie działa wbrew zdrowemu rozsądkowi, wciąż jest tak samo niedojrzała, a osioł jest bardziej zgodny. Sama nie wie, czego chce. Początkowo książka jest ciekawa, ale im dalej, tym gorzej się ją czyta – bo od razu wiadomo, do czego ona zmierza. I wcale nie jest to pocieszające zakończenie, bo mocno wtórne. A naprawianie błędów z przeszłości jest czasem zwyczajnie głupie. Nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki, więc po diabła próbować? Ale już dawno było dla mnie jasne, że Andy nie posiada czegoś takiego jak rozum. Potrafi się tylko użalać nad sobą i żyje traumami sprzed dziesięciu lat, zamiast zabrać się za siebie.



Czytając „Zemstę” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to autentyczna próba zemsty autorki na Annie Wintour i tylko w tym celu została napisana ta książka – by się przypomnieć. Moim zdaniem to próba nieudana. Czym owa zemsta w książce jest – nie wiem. Bo Andy nie chce sprzedać magazynu? A może zemstą jest to, że Miranda chce go kupić? Czy po prostu to, że weszła do ich życia na nowo? Nie wiem, ale którakolwiek z tych opcji miałaby być prawdziwa, jest wyjątkowo naciągana i niewarta wspomnienia. Po tej lekturze dochodzę do wniosku, że Weisberger jest dokładnie taka jak jej bohaterka – niedojrzała i szukająca wiatru w polu. U autorki widać urazę – ranę, którą ciągle na nowo rozdrapuje, by zwrócić na siebie uwagę. U bohaterki zaś robienie z siebie ofiary. Może i nią była, ale to ona na końcu kazała się Mirandzie pierdolić (czyżby pobożne życzenie samej autorki?), więc poważnie się zastanawiam, jak bardzo to wszystko jest w kontynuacji naciągane.



Na bohatera nie powinno się patrzeć jak na autora, ale czasem on sam się o to prosi. Tak jest w tym wypadku. „Diabła” bardzo lubię, ale „Zemsta” jest tak słabą książką, że wręcz niewartą czytania. Nie wiem, czy to terapeuta Weisberger kazał jej napisać tę książkę jako element terapii, czy ona sama wpadła na ten pomysł, ale dla świata byłoby lepiej, gdyby zachowała ją dla siebie, a nie prezentowała poczciwym czytelnikom. Jeśli zamierza znęcać się nad Mirandą i pokazywać, jak to Andy się rozwinęła – poległa. Mirandy w książce jest tyle, co kot napłakał, a Andy jest dokładnie taka sama jak dziesięć lat temu.

http://alinaneumann.blogspot.com/

Gdy na rynku pojawiła się powieść „Diabeł ubiera się u Prady”, podniosły się głosy, że Miranda Priestly to skóra żywcem zdjęta z Anny Wintour – naczelnej amerykańskiego Vogue’a. Nie bez powodu – autorka, tak samo jak bohaterka, była w swoim czasie asystentką diabelskiej pani redaktor. Po wydaniu książki Anna Wintour zaprzeczyła, jakoby znała Lauren Weisberger i zakazała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem, czy "Dotyk Julii" zaklasyfikowałabym jako powieść postapokaliptyczną, niemniej chodzi w niej o doprowadzenie ludzkości do stanu społecznej ruiny, rządy totalitarne i państwo policyjne.

W tym szarym świecie żyje Julia - dziewczyna obdarzona niezwykłą, niekontrolowaną zdolnością - sprawiania bólu dotykiem, a nawet doprowadzania za jego pomocą do śmierci w męczarniach. Z tego właśnie powodu rodzice z ulgą się jej pozbyli i dali zamknąć córkę w zakładzie psychiatrycznym. Pewnego dnia do jej celi zostaje przydzielony chłopak w wieku bohaterki - Adam. Podsumuję to pewnie trochę niesprawiedliwie, ale hormony Julii zaczynają szaleć i dziewczyna wbrew zdrowemu rozsądkowi się zakochuje. Potem obecna władza wyciąga Julię z zakładu, by wykorzystać jej mordercze zdolności.

Z książki, która mogła być przejmująco smutna i tragiczna, autorka stworzyła płaski tekst bez wyrazu. Potencjał leżący w fabule został niewykorzystany. Wszystkie możliwe banalne chwyty wykorzystane. Pierwszy tom okazał się okropnie przewidywalny. Język nużący, nie do zniesienia. W końcu narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym rzadko kiedy okazuje się inna. Wnętrze Julii jest jak wydmuszka - może kiedyś coś tam było, ale zostało z niej wyssane. Rozumiem ból niekochanego dziecka, ale nie potrafię pojąć braku jakiegokolwiek rozwoju postaci (chyba że jest w jakiś sposób uzasadniony, co w tej książce nie miało miejsca). Julia, gdy już odda swoje serce, bezkrytycznie podąża za jego niedoświadczonym głosem, dokądkolwiek Adam je zabierze.

Wiązałam z "Dotykiem Julii" ogromne nadzieje - był moim marzeniem czytelniczym, odkąd pojawił się w zapowiedziach. Okazał się zaś jednym wielkim rozczarowaniem. Poza ogólną ideą i okładką nie spodobało mi się w tej książce absolutnie nic. Na siłę mogłabym powiedzieć, że szalony tyran coś w sobie miał - odrobinę charakteru. Niestety przefiltrowany przez narrację Julii był równie bezbarwny jak świat, w którym został umieszczony.

http://alinaneumann.blogspot.com/

Nie wiem, czy "Dotyk Julii" zaklasyfikowałabym jako powieść postapokaliptyczną, niemniej chodzi w niej o doprowadzenie ludzkości do stanu społecznej ruiny, rządy totalitarne i państwo policyjne.

W tym szarym świecie żyje Julia - dziewczyna obdarzona niezwykłą, niekontrolowaną zdolnością - sprawiania bólu dotykiem, a nawet doprowadzania za jego pomocą do śmierci w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z Katharine Hepburn znam jedną anegdotę. Gdy Audrey Hepburn (jeszcze mało znana jako aktorka) poszła do jednego projektanta po sukienkę na jakąś galę, jego asystentka powiedziała, że przyszła panna Hepburn. Ten myślał, że chodzi o Katharine (już od lat wielką gwiazdę) i gdy zobaczył małą, słodką Audrey był rozczarowany. Jednak sukienkę i tak zrobił. Bo Audrey kochał każdy. Jednak bardziej chodzi o to, że często panny Hepburn są mylone (sama niedawno, gdy mówiłam, że czytam biografię Katharine i powiedziałam, że żadnego filmu z nią nie widziałam, usłyszałam zdziwione: "Nawet 'Śniadania u Tiffany'ego'?", na co musiałam wyjaśnić, że mowa o innej pannie Hepburn). Jeśli chodzi o świat filmowy, lubię poznawać nawet osoby, których na ekranie nigdy nie widziałam.

Katharine Hepburn była osobą niezwykle ciekawą i pozytywną. Może bywała apodyktyczna, jednak wciąż można w niej dostrzec pewien urok. Życie miała bardzo dobre, powodów do narzekań niewiele (zresztą została wychowana tak, by na złych rzeczach się nie skupiać). Przeżyła swoją życiową miłość, zrobiła karierę, ale nie żyła dla niej, a dla siebie. Osiągnęła niewątpliwy sukces i gdzieś w tym można zauważyć jej przekorę wobec całego tego hollywoodzkiego blichtru - lekceważyła Oscary (na galach się nie pojawiała, bo mówiła, że nie lubi przegrywać i nie zniosłaby, gdyby w trakcie nominacji nie zdobyła statuetki), dbała o swoją prywatność i nie żyła dla filmów - tylko dla gry. Może właśnie dlatego szczególnie kochała teatr. Kroczyła lekkim krokiem przez życie z jednym tylko cieniem na ramieniu - śmierci swojego brata. Reszta jej życia zdaje się być niezwykle radosna, nie beztroska, ale bez wydumanych problemów, jakie często mają gwiazdy. W tej sytuacji myślę, że obie panny Hepburn mają w sobie coś podobnego - tę radość z życia z lekkim cieniem smutku. I dobroć, choć w obu przypadkach wygląda ona inaczej.

Książka ta jest biografią niezwykłą, bo poniekąd opowiadaną przez samą aktorkę oraz jej znajomych i współpracowników. Czyta się ją jak dobrą powieść, nie jest sucha i nie zarzuca faktami, ale bardziej wrażeniami i przeżyciami. Jest bardzo pozytywna. Co prawda mało wchodzimy w świat filmowy, ale dla samej postaci Katharine Hepburn warto ją przeczytać. Miała bardzo ciekawe spostrzeżenia odnośnie życia i mówiła wiele słów, z którymi się zgadzałam. Jest to też jedna z niewielu biografii, która mnie satysfakcjonuje pod względem bardziej formalnym - nareszcie dostaję pełną filmografię (podzieloną na kinową i telewizyjną), indeks oraz streszczenia filmów w treści książki wyróżnione tak, by można je ewentualnie pominąć wzrokiem (niektóre zawierają bardzo poważne spojlery). Poza tym nie jest to bezsensowne doszukiwanie się skandali, ale przedstawienie życia w taki sposób, w jaki sama aktorka je chciała przedstawić, dlatego też nie czuję najmniejszego niesmaku po lekturze.

Moja przyjaźń z legendami kina się rozwija. Bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na tę książkę.

http://alinaneumann.blogspot.com/

Z Katharine Hepburn znam jedną anegdotę. Gdy Audrey Hepburn (jeszcze mało znana jako aktorka) poszła do jednego projektanta po sukienkę na jakąś galę, jego asystentka powiedziała, że przyszła panna Hepburn. Ten myślał, że chodzi o Katharine (już od lat wielką gwiazdę) i gdy zobaczył małą, słodką Audrey był rozczarowany. Jednak sukienkę i tak zrobił. Bo Audrey kochał każdy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rok czy dwa temu przeczytałam gdzieś w Internecie, że rocznie z rąk płatnych zabójców ginie około stu osób. Nie wiem, skąd autor artykułu wziął te dane (są jakieś oficjalne statystyki?), ale zdecydowanie wbiły mi się w pamięć.

Zapewne wiecie, że mordercy wszelakiego rodzaju i maści mnie fascynują – dlatego też nie mogłam przejść obojętnie obok nowej pozycji na naszym rodzimym rynku wydawniczym, która traktuje o zabójcy jako zawodzie. Nie spotkałam się z tym do tej pory i nie jestem pewna, czy to nie pierwsza taka książka w Polsce…

Akcja także rozgrywa się tutaj. W Warszawie. Kto by się spodziewał, że mordercy chodzą wśród nas po centrum, po Krakowskim Przedmieściu, zapraszają prostytutki do Mariotta i tak naprawdę rządzą krajem? Ale oczywistością jest, że wszędzie na świecie rządzi ktoś inny niż znane nam twarze z polityki, dlatego ten punkt książki przełknęłam bez większego problemu. Gorzej było z samym bohaterem, który miał w sobie coś niemiłosiernie denerwującego, co też ciężko mi określić. Co prawda to on był narratorem i czytało mi się naprawdę dobrze, ale po kilku dniach od lektury stwierdzam, że go nie lubię. Ani tym bardziej jego dziewczyny. Tak naprawdę nie polubiłam w tej książce nikogo. Bo nikogo do lubienia tu nie ma. Do nielubienia także.

Tak naprawdę nie potrafię określić, co sprawiło, że tak dobrze czytało mi się tę książkę (przynajmniej dopóki nie doszło do zakończenia, które uznałam za wyjątkowo frustrujące i zaraz zapomniałam o jego istnieniu). Myślę, że styl autora ma z tym coś wspólnego – jest płynny. Choć zmiana narracji w różnych punktach książki potrafiła zdezorientować. Narracyjne i czasowe skoki zdecydowanie mi nie podeszły.

Jeśli zaś chodzi o samego mordercę, był wyjątkowo skuteczny, choć jak na mój gust stanowczo za mało zabijał i za dużo palił. Przedstawiony został realistycznie – jak i cały ten świat. Mimo to myślę, że ta książka mało wnosi. Jest dobrze napisana (choć nieliczne dialogi są słabe), porusza ciekawą tematykę, ale w ogólnych rozważaniach dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nie wiem, jak mogła mi się podobać. Wprowadziła mi mały mętlik, jeśli chodzi o moją własną ocenę, dlatego nie potrafię się na jej temat jasno wypowiedzieć. „Zabić, zniknąć, zapomnieć” jest książką z niewykorzystanym potencjałem, bo choć historia płatnego zabójcy jest naprawdę ciekawa, na końcu okazuje się, że tak naprawdę o niczym nie mówi. Tylko jest po to, żeby powiedzieć, że tacy ludzie istnieją. Jaki zaś jest jej cel? Ciężko powiedzieć. Tak samo jak jednoznacznie określić moje wrażenia po niej – niemal niewykonalne, niczym zbrodnia doskonała, która istnieje tylko jako mit. A może nie?

http://alinaneumann.blogspot.com/

Rok czy dwa temu przeczytałam gdzieś w Internecie, że rocznie z rąk płatnych zabójców ginie około stu osób. Nie wiem, skąd autor artykułu wziął te dane (są jakieś oficjalne statystyki?), ale zdecydowanie wbiły mi się w pamięć.

Zapewne wiecie, że mordercy wszelakiego rodzaju i maści mnie fascynują – dlatego też nie mogłam przejść obojętnie obok nowej pozycji na naszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Igrzyska Śmierci” znajdowały się w swoim czasie na listach bestsellerów. Miałam momenty, gdy uważałam, że muszę je przeczytać, a potem kwitowałam to stwierdzeniem, że właściwie wiele jest książek, które uważają się za świetne, a takie nie są. I pewnie dalej bawiłabym się w kotka i myszkę z „Igrzyskami…”, gdybym nie obejrzała filmu. To właśnie on sprawił, że w końcu zdecydowałam się na lekturę.

„Igrzyska…” są kolejną antyutopią. Kraj, Panem, podzielony jest na dwie części: Kapitol, gdzie znajdują się bogaci i władcy oraz Dystrykty, w których żyje pogardzana siła robocza. A raz w roku, w Dożynki, wybierane jest dwoje dzieci z każdego Dystryktu, które znajdą się na arenie, by walczyć na śmierć i życie ku rozrywce mieszkańców Kapitolu. Jest to karą za powstanie, którego dopuściły się siedemdziesiąt cztery lata wcześniej Dystrykty…

Główna bohaterka, Katniss, trafia na Igrzyska zamiast swojej siostry. Pierwszy tom opowiada o samych Igrzyskach, zaś kolejne są konsekwencjami tego, co zrobiła w ich trakcie Katniss. Nie trzeba wiele mówić – oczywistym jest, że Dystrykty po raz kolejny ruszą do boju.

Fabuła jest niezwykle ciekawa, ale co mnie tak całkowicie zachwyciło? Koniec ostatniego tomu. Autorka zrobiła dokładnie to, czego chciałam, co przewidziałam i obawiałam się trochę, że jednak zrezygnuje z tego i pójdzie na łatwiznę i polukruje. Igrzyska trwają cały czas, nawet jeśli nie na arenie. Nikomu nie można ufać. Można zawiązać sojusz, ale być gotowym na zerwanie go w każdej chwili. Katniss nie jest ideałem – jest jej do tego bardzo daleko. Inni bohaterowie – poza być może Peetą – także mają swoje za uszami i często się tym chlubią. Ten świat jest brutalny – gdy zawali się atrapa uporządkowanego życia, nie ma już żadnych zasad. Zabij lub zgiń. Tak w miłości jak i polityce. Ten ostatni wątek może przerazić, bo brzmi podejrzanie znajomo...

Podoba mi się rozwój postaci na kolejnych stronach. Podoba mi się ta gorycz, którą zostaje doprawiona pod koniec trylogia. I podoba mi się sam pomysł Igrzysk. Jakaś część mnie chciałaby wziąć w nich udział…

Dodatkowym atutem jest trójkąt miłosny, który także się rozwija i nie trąci mało wiarygodnym zakochaniem aż po grób i jeszcze dłużej, ale jest czymś więcej. Skomplikowaną relacją, pokojem bez drzwi i kolejnym problemem do rozwiązania – jednak problemy natury poważniejszej, a nie polegającym tylko na tym, że jeden ma piękniejsze oczy niż ten drugi… Ten wątek w pewien sposób nakręca całą akcję. Bez zbędnej słodyczy. Trochę zdrowego rozsądku, choć może się zdawać, że za dużo.

Suzanne Collins zasługuje na pochwały. Nie oszczędza bohaterów, nie bawi się w zbędne sentymenty. Po prostu robi swoje, jak w życiu. Są pewne drobne, wyidealizowane aspekty, ale należą one już do literatury – czasem po prostu muszą być, by książka mogła zostać bestsellerem i zdecydowanie nie zamierzam tego podsumować negatywnie. Jedyne, czego brakuje mi do całkowitego zachwytu, byłby trochę bogatszy język. Trylogia ta powstała głównie dla młodzieży, język jest dość prosty, choć i tak bardziej niż przyzwoity. Myślę, że autorkę stać w tej materii na więcej. Niemniej „Igrzyska…” bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Zdecydowanie polecam, o ile jeszcze ktoś nie czytał. To jedna z tych książek, z którymi warto się zapoznać, ponieważ są bardzo dobre, zmuszają do pewnych przemyśleń, ale z drugiej strony dają czytelnikowi wytchnienie.

„Igrzyska Śmierci” znajdowały się w swoim czasie na listach bestsellerów. Miałam momenty, gdy uważałam, że muszę je przeczytać, a potem kwitowałam to stwierdzeniem, że właściwie wiele jest książek, które uważają się za świetne, a takie nie są. I pewnie dalej bawiłabym się w kotka i myszkę z „Igrzyskami…”, gdybym nie obejrzała filmu. To właśnie on sprawił, że w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kształt demona” nie wydawałby się w dzisiejszych czasach niczym zaskakującym, gdyby nie dwa fakty: po pierwsze autorka napisała tę książkę (jako kontynuację swojej pierwszej powieści „W gąszczach mroku”) w wieku piętnastu lat, a po drugie stało się to w roku 1999*. I, co jeszcze bardziej zaskakujące, ta książka mogłaby stać się kanonem wampirycznej literatury. Niestety się tak nie stało i raczej nie ma co oczekiwać, że się to zmieni. W tym celu należałoby napisać całą powieść od początku.

Książka ta ma zaledwie sto sześćdziesiąt stron. Z opisu na okładce można wywnioskować, że niczym nie różni się od typowej literatury tego gatunku, czyli młodzieżowych paranormali (dziewczyna, której nikt w szkole nie rozumie, mroczna aura, nowi uczniowie, tajemnicze wypadki i jeszcze wplątanie się w wampiryczną aferę – dodatkowym smaczkiem jest, że bohaterka dopiero co wydała swoją pierwszą książkę pod pseudonimem: o wampirach właśnie). Najgorsze w notach wydawcy jest to, że zwykle zawierają kompletne bzdury, półprawdy bądź tak okrojone wersje rzeczywistości, że wprowadzają w błąd. I jest tak tym razem – całkowicie zniechęcające „streszczenie”, a pod spodem (w biografii autorki) same peany pod względem książki. Sama nie wiem, które z nich bardziej mnie zniechęciło.

Czasem warto podejść do książki bez wygórowanych oczekiwań. W zamiarze miałam ją… wyśmiać. A skończyło się na tym, że przeczytałam z zainteresowaniem i poniekąd uznaniem. Mogę się zgodzić z pewną dojrzałością autorki i samego pisania. Niestety wspomniałam wcześniej, że by ta książka była czegoś warta, należałoby napisać ją od nowa. I podtrzymuję. „Kształt demona” zdaje się być szkicem do naprawdę dobrej powieści. Jest w nim za dużo pustych dziur, w których zapewne znajduje się jakaś przemilczana i zasugerowana akcja. Opisy są krótkie, akcja mknie i nagle książka się kończy, pozostawiając po sobie mnóstwo pytań. Fascynująca, mroczna, ale niekompletna. A co za tym idzie – słaba. Niemniej widać w niej ogromny potencjał. Amelia Atwater-Rhodes stworzyła własną mitologię, własną historię. L.J. Smith mogłaby się schować ze swoimi Salvatore’ami, pani Meyer zaś paść przed nią na kolana i utopić błyszczącego Edwarda w soku z werbeny w pełnym słońcu. „Kształt demona” jest tak obiecujący, że autorka zasługuje… na porządną krytykę, która sprowadziłaby ją na ziemię i przekonała, że należy napisać to jeszcze raz.

Gdyby to zrobiła, przeczytałabym bez najmniejszego wahania. Porządna, gruba powieść bez dziur, białych plam. Trochę poprawiony język (podejrzewam, że po tych wszystkich latach warsztat autorki znacznie się poprawił, a i tak pisała już dobrze) i jestem pewna, że stałabym się miłośniczką jej pióra. Póki co pozostaje mi widzieć jedynie niewykorzystany potencjał.

Autorka kontynuuje tę serię po kilku latach przerwy. W Polsce niestety zostały wydane jedynie pierwsze trzy tomy, dlatego obawiam się, że nie będę miała szans zaobserwować progresu. Niemniej pewne aspekty „Kształtu demona” zasługują na mocne oklaski. Szkoda tylko, że niedostatków jest równie wiele co zalet…

Samą książkę uważam za godną zainteresowania i polecam jako wampiryczną ciekawostkę.

*Książka została wydana w roku 2000 (w Polsce dwa lata później), jednak jako że autorka urodziła się w 1984, pochwaliłam się moimi zdolnościami matematycznymi i wyliczyłam, że abstrahując od procesu wydawniczego, książka powstała w 1999. I tego się zamierzam trzymać.

http://alinaneumann.blogspot.com/

„Kształt demona” nie wydawałby się w dzisiejszych czasach niczym zaskakującym, gdyby nie dwa fakty: po pierwsze autorka napisała tę książkę (jako kontynuację swojej pierwszej powieści „W gąszczach mroku”) w wieku piętnastu lat, a po drugie stało się to w roku 1999*. I, co jeszcze bardziej zaskakujące, ta książka mogłaby stać się kanonem wampirycznej literatury. Niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po prawie dwóch latach Natalie Sucharskie pojawiły się w nowej odsłonie w polskich księgarniach. Pięć kobiet w różnym wieku, urodzonych przez różne matki, noszących to samo imię i nazwisko i mających wspólnego ojca. Pięć kobiet, które najgorsze cechy odziedziczyły po swoich rodzicielkach, zaś dar pakowania się w kłopoty zdecydowanie po ojcu. Pięć kobiet, które do jego śmierci nie wiedziały o swoim istnieniu. Pięć kobiet, które w spadku dostały nie tylko spory majątek, ale także dom i… siebie nawzajem. Natalii pięć.



Natalie podbijają serca czytelników. Zresztą nie bez powodu. Pięć tak zadziornych i kłótliwych wariatek sprawia, że czytanie o nich jest jedną z najlepszych rozrywek, jakich ktokolwiek mógłby doświadczyć. Oczywiście dopóki nie znajdzie się w krzyżowym ogniu ich wzajemnego przekrzykiwania się. W trakcie tych dwóch lat dzielących zarówno wydanie książek, jak i czas akcji, Natalie znajdują sobie własnych policjantów, grzeczne w pierwszej części dzieci jednej z Natalii przesiąkają cechami matki i ciotek, a w całej książce poza samymi Nataliami tak naprawdę nikt nie wie, o co chodzi. Bo Natalie kręcą. Żeby nie powiedzieć prosto z mostu, że zwyczajnie kłamią jak najęte w każdej możliwej sytuacji.



Intryga w tej części przedstawia się następująco: starszy pan, przyjaciel wszystkich Natalii nagle przestaje się do nich odzywać. Dziewczyny pakują się do samochodu i do niego jadą, a tam okazuje się, że w jego mieszkaniu znajduje się trup bez głowy (trup miał głowę, dopóki jej nie stracił, rzecz jasna, choć i tutaj wszystko przestaje być oczywiste, gdy Natalie zaczynają się nad tym zastanawiać). Trup nie należy i też nie jest panem Januszem, jednak i martwe ciało wyżej wymienionego się wkrótce pojawia. A wraz z nim testament, w którym cały majątek mężczyzny staje się własnością bohaterek. Które oczywiście nie spoczną, dopóki nie udowodnią światu, że trup tak naprawdę żyje, nie zagrożą śmiercią swoim (byłym) chłopakom i ktoś nie będzie próbował ich zabić. One zwyczajnie nie potrafią żyć spokojnie.



Główną zaletą tej książki jest humor, czyli po prostu same bohaterki. I też ich policjanci (choć zdarzają się także cudzy policjanci, ale oni są mniej istotni) oraz wspomniane wcześniej dzieci. Adrian, Marcin i Marian wprowadzają się do Sucharskich, by zapewnić im bezpieczeństwo. Oczywiście one i tak zrobią wszystko, by im to udaremnić. Kłócą się, komplikują i demolują mieszkania (zdecydowanie nadają się do pracy przy rozbiórkach bądź innych dewastacjach). Gubią brylanty, zrzucają regały na głowy (nie swoje) i gubią oraz szukają myszy Myszy. Czego one nie robią! Toż to Natalie. Tu nie może być normalnie. Zresztą byłaby to ostatnia rzecz, jakiej bym od nich oczekiwała.



Wątek kryminalny jest tylko osią, dookoła której kręci się ich życie. Jak wspomniałam przy recenzji „Natalii 5”, nie jest on dla mnie najważniejszy. Zdecydowanie ma małe znaczenie. Nie oczekuję niecierpliwie rozwiązania zagadki (swoją drogą od razu zgadłam, kto jest tym „złym”, bez zbędnego zastanawiania się, dałam popłynąć mojej intuicji i nie zawracałam sobie tym więcej głowy, dlatego też mnie to nie zaskoczyło), ponieważ najważniejsze są dla mnie bohaterki, ich zachowania, związki, humorki oraz mężczyźni, którzy z nimi wytrzymują i uczą się żyć w tej nieszablonowej komunie, gdzie każda decyzja (łącznie z tym, czy jedna z Natalii ma przyjąć oświadczyny czy też nie) zapada w wyniku głosowania.



Natalie są niezwykłe. Muszę przyznać, że szczerze je uwielbiam. Intryga w tej części jest trochę słabsza niż w poprzedniej, ale za to Natalie wciąż są na wysokim poziomie. Zorientowałam się głównie po tym, że gdy nie wybuchałam naprawdę głośnym śmiechem, cały czas chichotałam pod nosem, czytając je. Genialna komedia. I wciąż mam nadzieję, że Natalie jeszcze wrócą.

http://alinaneumann.blogspot.com/

Po prawie dwóch latach Natalie Sucharskie pojawiły się w nowej odsłonie w polskich księgarniach. Pięć kobiet w różnym wieku, urodzonych przez różne matki, noszących to samo imię i nazwisko i mających wspólnego ojca. Pięć kobiet, które najgorsze cechy odziedziczyły po swoich rodzicielkach, zaś dar pakowania się w kłopoty zdecydowanie po ojcu. Pięć kobiet, które do jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy Anne Rice zapowiedziała, że kończy z wampirami, nie spodziewałam się, że przeczytam jej książkę, która traktuje o wilkołakach. Jeśli chodzi o tę konkretną pisarkę, jestem gotowa przeczytać dosłownie wszystko, co napisała. Kocham ból, który zawarty jest w jej książkach, to poczucie rozliczania się ze sobą samą. Tworzy ona niesamowity klimat, którego nie da się porównać z niczym innym. I wtedy natrafiam na „Dar wilka”, który choć zawiera w sobie wszystkie cechy typowe dla twórczości Rice, jest tak odmienny, że aż trudno to pojąć. Na początku.

„Dar wilka” jest książką, która posiada szczątkową fabułę, która jest zaledwie tłem do rozmyślań. To wydaje się być największą, choć niezbyt znaczącą z mojego punktu widzenia. Młody dziennikarz pisze historię wspaniałego domu, który z miejsca postanawia kupić, wdaje się w bardzo krótki romans z jego właścicielką, po czym ona zostaje zabita, a on otrzymuje tytułowy dar. Reuben wykorzystuje go do zwalczania zła i pozyskania miłości. Jakkolwiek pompatycznie to nie brzmi.

Akcja toczy się dookoła wspomnianego wcześniej domu, który staje się miłością Reubena, jaką był i wciąż jest przez jego twórcę i pierwotnego właściciela – Felixa Nidecka. Sam Felix pojawia się już w opowieściach na samym początku książki, jednak na jego fizyczne pojawienie trzeba czekać do połowy i należy przyznać, że jest zachwycającą postacią. Niezwykle ciepłą, inteligentną i posiadającą to „coś”. Gdy się pojawia, lektura staje się ciekawa, nie nużą powtarzające się opisy zachwytu Reubena wilczymi zmysłami oraz polowań. Choć same w sobie nie są złe, jest ich za dużo i zbyt wiele czasu trzeba poświęcić na dojście do sedna. Pierwsza połowa „Daru wilka” jest więc wprowadzeniem do wilkołaczego świata, odą do Ziemi i życia oraz miłości. Później Rice wraca do tego, co jest w niej najlepsze – do tworzenia własnej mitologii, historii jej postaci. A jednak jest tego za mało, zawsze za mało. W jej książkach to zawsze moje ulubione momenty. „Dar wilka” aż prosi się o kontynuację, bym ja mogła poznać więcej z tych dziejów.

Jeśli ktoś czytał wcześniejsze książki autorki w trochę większej liczbie, może odniesie to samo wrażenie co ja. W Kronikach Wampirów Rice hołdowała bólowi i smutkowi, wyciskała je z każdej ze swoich postaci i obrazowała własne cierpienia. Gdy powróciła do wiary w Boga, porzuciła wampiry i zaczęła się skupiać na rozwoju duchowym w swojej twórczości. Dobrym przykładem na to jest trylogia „Pieśń aniołów” zapoczątkowana „Pokutą”, opowiadająca o płatnym zabójcy, który się nawraca i odpokutowuje swoje zbrodnie. W tej serii ból także jest widoczny, ale także można zauważyć tendencję do wiary, że nadejdzie lepsze jutro. Zaś „Dar wilka” jest właśnie tym lepszym jutrem. To książka, którą – jako osoba, która zawsze czyta kolorami i podczas lektury zawsze dominuje jakaś barwa – można określić jako świetlistą, lekko błękitną. Pełną nadziei, miłości i radości, która wynikać może tylko z wiary. Reuben przyjmuje dar z pokorą, nie odrzuca go, jak można by się spodziewać. Co prawda sam nie jest religijny (choć jego brat jest księdzem, którego obrazuje dość trafny cytat, po który zapraszam do książki), ale dostrzega pewną wielkość rządzącą tym światem, jakkolwiek by jej nie nazwać. Choć nienazwany, Bóg Rice pojawia się gdzieś między wierszami.

Jest jeszcze jeden piękny wątek, po który można się cofnąć do biografii autorki, a mianowicie chłopiec o imieniu Stuart, który jest gejem. W jego postawie można się doszukać manifestacji Rice przeciwko temu, co przeżyła w związku ze swoim synem (także gejem), a stosunkiem Kościoła do homoseksualizmu. Znając tę historię, można odebrać tę książkę w trochę inny sposób.

„Dar wilka” nie jest najlepszą książką Rice, ale ciekawą. Doskonale widać ewolucję jej samej jak i jej warsztatu. Brakuje fabuły, brakuje postaci, które nie są na swój sposób wyidealizowane (nawet te negatywne), struktura także pozostawia trochę do życzenia, ale… ja poczułam się niejako zachwycona tą książką. Nie zdradziła mi tajemnic wszechświata, wilkołacza historia nie powaliła mnie na kolana jak ta wampirza opowiedziana w „Królowej Potępionych”, ale trochę mnie rozświetliła swoim wewnętrznym blaskiem. Wiele osób poczuje się nią zapewne rozczarowanych, jednak warto ją przeczytać – przynajmniej dla tych, którzy Rice już znają. Zawsze odbieram jej książki bardzo osobiście przez ich emocjonalność. Fabuła nie ma znaczenia, liczy się uczucie. A w tym Rice zawsze była - i już zapewne pozostanie – mistrzynią. Cieszmy się więc, że tym razem jej książka nie kipi smutkiem, a wewnętrzną radością.

Gdy Anne Rice zapowiedziała, że kończy z wampirami, nie spodziewałam się, że przeczytam jej książkę, która traktuje o wilkołakach. Jeśli chodzi o tę konkretną pisarkę, jestem gotowa przeczytać dosłownie wszystko, co napisała. Kocham ból, który zawarty jest w jej książkach, to poczucie rozliczania się ze sobą samą. Tworzy ona niesamowity klimat, którego nie da się porównać z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam pewną kobiecą słabość, do której nie boję się przyznawać – lubię dobre romanse, nawet te nierealne, ale piękne. Lubię miłość, która do mnie przemawia, jest niemal namacalna. Z taką spotykam się w niektórych komediach romantycznych, także w książkach. „Ostatnia spowiedź” będąca jednym z najsłynniejszych polskich opowiadań o zespole Tokio Hotel według niektórych jest na samym szczycie listy romansów idealnych, powieści doskonałych i innych ochów i achów. Czytałam pierwotną wersję, jednak zdecydowałam się podejść do książki, jakby ta historia była mi całkiem obca, jakbym nigdy jej nie czytała, bym mogła opisać moje wrażenia na czysto, bez zbędnych uprzedzeń. I tak też zrobiłam, zaczęłam od poznania zespołu Bitter Grace…
Ally wracała z USA do domu we Francji, gdzie miała rozpocząć studia, jednak pech chciał, że jej lot miał opóźnienie i nie zdążyła na przesiadkę. Miała spędzić całą noc na lotnisku, gdzie poznała Bradina. Nie rozpoznała w nim europejskiej gwiazdy, potraktowała go jak zwyczajnego, choć nieco dziwnego chłopaka. Znajomość jednak nie skończyła się tylko na tym jednym spotkaniu – trwała przez trzy miesiące wypełnione smsami i telefonami, a w tym samym czasie Ally męczyła się w związku ze starszym od niej mężczyzną. I paradoksalnie odrzucała od siebie uczucie do Bradina. Do czasu, wszystko do czasu.
Żadna dobra historia miłosna nie może się rozegrać bez dramatów – „Ostatniej spowiedzi” ich nie brakuje – poczynając od nieudanych miłości i kłamstw poprzez problemy, których przysparza sława. Także toksyczni rodzice nie są tej książce obcy. Język książki jest lekki, jednak autorka mocno próbuje wejść w uczucia bohaterów i przelać je na czytelnika, co – trzeba jej przyznać – robi dość umiejętnie. Jednak wiele brakuje tej historii do ideału.
„Ostatnia spowiedź” jest napisana lepiej niż przeciętne powieści młodzieżowe – tego nie można jej odmówić. Niestety pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy (a następnie uświadomiła mi z całą siłą, co takiego denerwowało mnie w pierwotnej, blogowej historii), były wyjątkowo nieumiejętnie skonstruowane, sztuczne dialogi, których głównym celem miało być zapewne przekazywanie, jak bardzo Bradin kocha Ally i jak bardzo jest on infantylny w tej swojej miłości. Niektórzy mogą uważać to za słodkie, mi raczej nie przypadło do gustu. Dawno nie czytałam książki, w której dialogi są tak słabe i miałam nadzieję, że w książce zostaną one poprawione. Niestety moje nadzieje okazały się złudne. Niestety nie potrafiłam sobie wyobrazić, by ktokolwiek mówił w taki sposób.
Samej bohaterki także nie lubię. Jest słaba i ma humory. To sprawia, że jej dziecinność działa na mężczyzn niczym afrodyzjak – wszyscy ją kochają, wszystkim się podoba (to daleko idąca generalizacja, niemniej można odnieść czasem takie wrażenie). Od razu budzi się instynkt opiekuńczy. Niestety uważam, że jest bardzo płytka i za nic nie potrafię poczuć do niej sympatii.
Na szczęście Bradin ze swoją miłością ma więcej charakteru, a jego brat – Tom – jest czystym miodem na moje oczy. Bez wątpienia jest najlepszą postacią w całej książce. Ma charyzmę, bez wątpienia. I daleko mu do okazywania takiej uczuciowości, jaką prezentuje jego brat – od razu dostaje za to dodatkowego plusa.
Najlepszy w książce jest moim zdaniem początek. I zdecydowanie nie zamierzam zmieniać w tej kwestii zdania. Dopóki bohaterowie się nie odzywają (z myślami i wiadomościami włącznie), jest bardzo dobrze i mogę zrozumieć (poniekąd) zachwyty. Jednak całokształt na pełne oddania westchnienia nie zasługuje – choć na pewno należy jej się szacunek i uznanie. „Ostatnia spowiedź” spełnia wszystkie zasady, które klasyfikują ją jako potencjalny bestseller – opowiada o miłości, która nie jest prosta; wciąga w swój świat; napisana jest prostym językiem, który usiłuje być poetycki (niemniej Meyer jej stylistycznie do pięt nie dorasta – plus dla Niny Reichter); bohaterka nie jest najbystrzejszą osobą na świecie, jest płaczliwa a przy tym ma kilka męskich ramion do wypłakania się. A te ramiona pragną być nie tylko opiekuńcze… Dlatego też jestem w stanie zrozumieć, dlaczego mniej wymagający czytelnik może się w tej książce absolutnie zakochać.
Tej pozycji ani nie polecam, ani nie odradzam. To jedna z tych, które świetnie relaksują, jednak nie są bez wad. Prosta rozrywka na jeden wieczór. Moje drugie wrażenie jest jednak lepsze niż pierwsze – bądź co bądź podeszłam do lektury tym razem bez wspomnianych wcześniej uprzedzeń. Z radością też poczekam na kolejny tom.

Mam pewną kobiecą słabość, do której nie boję się przyznawać – lubię dobre romanse, nawet te nierealne, ale piękne. Lubię miłość, która do mnie przemawia, jest niemal namacalna. Z taką spotykam się w niektórych komediach romantycznych, także w książkach. „Ostatnia spowiedź” będąca jednym z najsłynniejszych polskich opowiadań o zespole Tokio Hotel według niektórych jest na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z każdym kolejnym tomem ta seria jest coraz gorsza. Czyżby zapowiadała się kolejna część?

Z każdym kolejnym tomem ta seria jest coraz gorsza. Czyżby zapowiadała się kolejna część?

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To nie jest komedia romantyczna. To jest komedia magiczna. I choć ostatnio pisałam o „Czarach w małym miasteczku”, pragnę zaznaczyć, że te książki nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że obie są na swój sposób bardzo realne. Mają w sobie magię, w którą się po prostu wierzy.

Tytułowa matka Polka jest żoną amerykańskiego żołnierza, który przeżywa traumę po służbie w Iraku. Mają syna, którego ojciec zdaje się nie dostrzegać, pochłonięty grą komputerową i ma kontakt ze Stadasiem jedynie w wirtualnym świecie. Klaudia nie pozwala jednak na to, by ten stan trwał dłużej i opancerzona we własną wiarę i magię w powietrzu rusza do boju z psychiką Davida.

Ostatnio wszystkie książki mi się podobają. Sama nie wiem, co jest tego powodem, ale po raz kolejny powtórzę, że książka Lewandowskiego jest genialna. Poprzednio mówiłam to o „Anioły muszą odejść”, jednak dziś upewniłam się, że jego książki mają w sobie coś niezwykłego. Mieszankę takiej zwyczajnej magii z silnym aż do bólu realizmem. W trakcie lektury napisałam do przyjaciółki: „Gdy do mnie przyjedziesz, zrobimy jakiś obrządek pogański?”. Potem przeczytałam o ziemniakach i zaczęłam wydzwaniać do mamy z chęcią dowiedzenia się, czy planuje robić swoje urodziny, bo mi się chce zwęglonych ziemniaków z ogniska… Przy okazji miałam w głowie sękacza i myśl, że za tydzień idę go kupić i zjeść (skojarzył mi się z książkowym kołaczem). I w przeciwieństwie do bohaterki wcale nie jestem w ciąży! A zachcianek przybyło jeszcze więcej…

Po raz kolejny uwierzyłam w książkę tego typu mocniej, niż bym chciała. Lubię takie motywujące lektury, które pokazują, że można, że się da, wystarczy tylko chcieć. I wszystko byłoby cudownie, a ja bym wykrzykiwała peany na rzecz tej książki, gdyby nie dwie drobne rzeczy: Rafał został w końcu tym punkiem? Czemu nie ma w książce o nim więcej? Brakuje mi zakończenia tego wątku. No i dlaczego ta okładka tak wygląda? Jestem pewna, że dało się zaprojektować jakąś bardziej adekwatną – moim nieskromnym zdaniem oczywiście – okładkę do „Sensownika matki Polki”. Szczerze mówiąc, zabranie się za tę książkę zajęło mi tak dużo czasu, ponieważ okładka mówiła do mnie: nie czytaj mnie, jestem głupiutką książką napisaną o głupiutkiej kobiecie, której nie da się czytać. I gdzieś w tych włosach na okładce umykało mi nazwisko autora i nawet myślałam, że to jakiś błąd drukarski! Może ktoś podmienił okładki, czy pliki się komuś pomyliły…

Niemniej to bardzo wakacyjna książka – wcale nie o głupiutkich problemach głupiutkiej kobiety dla jeszcze głupszych czytelniczek. To książka na plażę, ale do lekkich refleksji. Nie wymaga rozczulania się nad nią, ale należy do takich, których nie zapomina się zaraz po przeczytaniu ostatniej strony. Perypetie bohaterów są świetne. A co najważniejsze – sam pomysł historii nie wziął się znikąd. Całokształt mnie poniekąd zdumiewa i zastanawiam się, czy autor nie ruszył w taką podróż ze smartfonem w ręce, by zabrzmieć jeszcze bardziej wiarygodnie. Dla mnie zabrzmiało.

A teraz czekam na ognisko i moje ziemniaki. I przy okazji postaram się wcisnąć tę książkę mojej mamie. Powinna jej się spodobać.

To nie jest komedia romantyczna. To jest komedia magiczna. I choć ostatnio pisałam o „Czarach w małym miasteczku”, pragnę zaznaczyć, że te książki nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że obie są na swój sposób bardzo realne. Mają w sobie magię, w którą się po prostu wierzy.

Tytułowa matka Polka jest żoną amerykańskiego żołnierza, który przeżywa traumę po służbie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Małe miasteczka – o ile w nich nie mieszkamy – mają w sobie coś magicznego. Nieuchwytną atmosferę, która każe na nie patrzeć z zupełnie innej perspektywy. Dopóki nie spowszednieją. Dlatego miejsce akcji powieści napisanej przez Martę Stefaniak wydaje się tak dobrze dobrane. Małe miasteczko, w którym dzieją się czary.

Zdecydowanie zgadzam się ze stwierdzeniem, jakoby to była „powieść zbyt realistyczna, by była magiczna, i zbyt magiczna, by była realistyczna”. Choć początek może wydawać się mylący – smutki i nieszczęścia panujące w miasteczku, ból i zwątpienie, bieda i korupcja – im dalej, tym bardziej wszystko się zmienia od samych podstaw. Czasem się jednak okazuje, że dobre chęci mogą przyciągnąć jeszcze większe zło. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami (z czym się zgadzam, bo gdy zepsuje się komputer, spali się także telewizor i wysiądzie pralka, a kot utknie na dachu i przyjdzie wyrównanie za prąd na niebotyczną sumę) i tutaj znajduje to swoje potwierdzenie. Może jednak spróbuję od początku.

Bohaterami jest starannie wyselekcjonowana część mieszkańców miasteczka. Każdy z nich ma swoje problemy – ojciec alkoholik pracujący w Niemczech i przyjeżdżający na kilka miesięcy do Polski, gdzie niszczy szczęście rodzinne; czternastolatka molestowana przez księdza; wiecznie kłócące się i manipulujące sobą za pomocą dzieci małżeństwo; skorumpowany burmistrz i inni – z którymi sobie nie radzi. Niektórzy mówią (wrzeszczą) o tym głośno, inni zamykają się w sobie. Miasteczko jest w strasznym stanie – zarówno pod względem zaniedbania jak i życia emocjonalnego mieszkańców. Jednak pewnego dnia wszystko powoli się zmienia, gdy pojawia się pewna starsza kobieta. Z czasem miejscowość zaczyna się rozwijać w jak najbardziej pożądanym kierunku.

Książka zdaje się być bajką. I jest nią. Ma także morał, choć nie jest on tak mocno oczywisty, jak to bywa w opowieściach dla dzieci. To dlatego, że „Czary w małym miasteczku” są baśnią dla dorosłych, która opowiada o ludzkich przywarach, ich bezsensie, ale także o skutkach ingerowania w nie. Nigdy nie jest tak, że szczęście zostaje na zawsze – w końcu pojawiają się schody i czarne chmury. Pozostaje jedynie nadzieja, że znowu wyjrzy zza nich słońce.

To książka, która daje nadzieję na lepsze jutro. Jest tak bardzo prawdziwa w przedstawionych sytuacjach – choć oczywiście odrobinę przerysowana, jednak bez tego realizm nigdy się nie udaje – że wydaje się, iż zna się to miasteczko. W końcu wszędzie życie wygląda tak samo. Bohaterowie są ludzcy, nie cukierkowi. I nie zawsze dają sobą manipulować, lecz uparcie brną w swoją samotność. Zaskakuje w swojej przewidywalności i przenikliwości.

Polska literatura ma swoje perełki, jeśli chodzi o powieści społeczno-obyczajowe, które nie boją się pokazywać naszych narodowych przywar. Wcale nie muszą to być ciężkie to czytania i aż nadto ambitne pozycje. Czasem wystarczy książka, która z pozoru nie będzie mówić o niczym ważnym, by uświadomić nam, że zmiany trzeba zacząć od nas samych i należy wykazać przy tym odrobinę dobrej woli, a magia przyjdzie sama.

To książka warta przeczytania. I spędzonych z nią chwil.

Małe miasteczka – o ile w nich nie mieszkamy – mają w sobie coś magicznego. Nieuchwytną atmosferę, która każe na nie patrzeć z zupełnie innej perspektywy. Dopóki nie spowszednieją. Dlatego miejsce akcji powieści napisanej przez Martę Stefaniak wydaje się tak dobrze dobrane. Małe miasteczko, w którym dzieją się czary.

Zdecydowanie zgadzam się ze stwierdzeniem, jakoby to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Takie małe, a takie duże – nachodzi mnie myśl po skończeniu tej książki. Zamykam ją i patrzę w ścianę. Patrzę i nie myślę więcej, nie mam w sobie chęci do sięgnięcia po kolejną książkę, a przede mną jeszcze półtorej godziny wolnego czasu. Siedzę i nie myślę o tej książce. Bo co można pomyśleć o czymś, co przekłada się na własne życie i czuje się tak silny z tym związek? Po tej książce zapada we mnie cisza – a to może oznaczać tylko jedno.

Zacznę od ostrzeżenia – nie radzę czytać opisu z okładki. Zdradza on coś, co powinno zostać tajemnicą aż do końca i mi samej trochę przeszkodziło w odbiorze, bo czekałam na to wydarzenie. Sam opis mówi za dużo o treści. A ja chciałabym porozmawiać o uczuciach i symbolach. Tytuł nie jest przypadkowy – żółta sukienka wita nas w tej książce i co jakiś czas o sobie – nam i bohaterce – przypomina. I rodzi się pytanie – dlatego tak uwielbiany prezent od babci nagle staje się czymś złym? Co oznacza sukienka? Jakie ma znaczenie dla Anny? O tym dowiadujemy się z książki, która liczy sobie zaledwie 160 stron, ale posiada więcej treści niż niejeden gruby tom.

Nie będę ukrywać, że to dość smutna książka. Niejednokrotnie mnie zaskoczyła postaciami, sytuacjami i samą fabułą (choć to słowo nie pasuje mi do „Żółtej sukienki”). Poniekąd jest podobna do „Dziewczynki, która widziała zbyt wiele”, jednak tutaj mamy do czynienia z dorosłą już kobietą, która nie potrafi rozliczyć się z dzieciństwem. I właśnie to sprawiło, że wszystko we mnie zamilkło. Bohaterka została niesamowicie dobrze wykreowana – zarówno jako dziecko jak i dorosła kobieta-matka. Każde zachowanie i lęk jest uzasadnione. Może tylko droga to pogodzenia się z przeszłością jest trochę wyidealizowana, wręcz odrywa się od całości treści. Mimo to lubię – o ile mogę tak powiedzieć – obie części. Każdą w innym momencie i mimo tej drobnej „wady”.

„Żółta sukienka” to mała, wielka książka. Cieniutka, w trochę mniejszym formacie, ale treść piękna, dobitna i smutna. Zachwycają kreacje postaci. Jedynym wyjątkiem jest Paul – on ma w sobie coś, co nie do końca komponuje mi się z całością. Mimo to uważam tę książkę za niezwykle godną uwagi. Bo choć smutna, jest też – jak już powiedziałam – piękna. Wyzwala wspomnienia nie tylko smutnych aspektów dzieciństwa, ale także tych jak najbardziej pozytywnych. Jeszcze nie spotkałam się z tak udanym połączeniem sprzeczności w kontekście jednego wydarzenia.

Z całego serca polecam.

Takie małe, a takie duże – nachodzi mnie myśl po skończeniu tej książki. Zamykam ją i patrzę w ścianę. Patrzę i nie myślę więcej, nie mam w sobie chęci do sięgnięcia po kolejną książkę, a przede mną jeszcze półtorej godziny wolnego czasu. Siedzę i nie myślę o tej książce. Bo co można pomyśleć o czymś, co przekłada się na własne życie i czuje się tak silny z tym związek? Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ze zjawiskiem stalkingu spotkałam się jedynie w kontekście gwiazd muzyki i osób, które jeździły za nimi wszędzie, aż ochroniarze rozpoznawali je już z daleka. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że w normalnym życiu szarych ludzi stalking również może występować. Zarówno ta niepewność, jak i fakt, że sama autorka i jej powieści mnie fascynują, sprawiły, że na „Cichego wielbiciela” czekałam dość niecierpliwie.

Rzadko się zdarza, by książka wzbudzała we mnie wewnętrzne drżenie i napięcie. Z polskich autorek zdecydowanie zwycięża w tej kategorii Bujak, jednak Olga Rudnicka wraz z „Cichym wielbicielem” doprowadzili mnie do podobnego stanu. Myślę, że to wina tej stalkerskiej powtarzalności, tego dźwięczącego w uszach „Martwego morza” Budki Suflera, setek SMSów i świetnego rozwoju akcji i zamieszania emocjonalnego ofiary.

Zastanawiałam się w trakcie czytania nad kilkoma rzeczami. Po pierwsze sama byłam kiedyś nękana przez pewną osobę, jednak trwało to tylko pół roku i, konsekwentnie ignorując i będąc niemiłą, wreszcie się skończyło. Po drugie zapomniałam o tym i książka przywróciła wspomnienie, ale także myśl, że zdecydowanie romantyczne gesty działają na społeczeństwo w ten sposób, że tak naprawdę nie dostrzegają niczego poza tym, co ubarwiłoby ich rzeczywistość, a uczucia osoby „uwielbianej” i „rozpieszczanej” są sprawą drugo-, lub trzeciorzędną. Także to zostało w powieści przedstawione. Zdaje się, że Olga Rudnicka powiedziała o wszystkim. Ja sama mam takie odczucie, choć podejrzewam, że jeszcze wiele można by dodać, żeby objąć zjawisko stalkingu w całości.

„Cichego wielbiciela” czyta się na początku bardzo szybko, jednak im bliżej końca, tym bardziej tempo czytania spada – wtedy komplikują się uczucia i akcja rozwija się w odrobinę innym kierunku. Sama książka jest rewelacyjna. Emocjonalna, choć raczej pod względem tych mniej przyjemnych emocji, uderzająca w struny, które zmuszają do zastanowienia się nad tym, czym jest stalking, czy go doświadczyliśmy w mniejszym lub większym natężeniu, a także otwierająca oczy na zachowania w społeczeństwie. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, że Oldze Rudnickiej udało się tak dobrze tę książkę napisać i nie mam jej nic do zarzucenia. Wręcz brakuje mi ciągu dalszego, choć sama książka bazuje na powtarzalności. Jest ona celowa, więc zdecydowanie nie jest to jej wadą. Chciałabym wiedzieć, co będzie dalej, choć przecież wiem.

Zdecydowanie polecam.

Ze zjawiskiem stalkingu spotkałam się jedynie w kontekście gwiazd muzyki i osób, które jeździły za nimi wszędzie, aż ochroniarze rozpoznawali je już z daleka. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że w normalnym życiu szarych ludzi stalking również może występować. Zarówno ta niepewność, jak i fakt, że sama autorka i jej powieści mnie fascynują, sprawiły, że na „Cichego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Arytmia Anne Holt, Even Holt
Ocena 6,4
Arytmia Anne Holt, Even Hol...

Na półkach: ,

Para autorów nie jest małżeństwem, jak mogłoby się wydawać, lecz rodzeństwem. Piszę o tym, gdyż ostatnio dość modne są pary pisarzy tworzących jedną książkę i pozostające w miłosnej relacji. Mam wtedy wrażenie, że przenoszą cząstkę swojego związku do tekstu i niemal zawsze znajduje się jakiś mały wątek miłosny. A tutaj o miłości wiele nie ma. Nie o takiej. Dlatego, jeśli ktoś szuka książki o poszukiwaniu romantyzmu w kryzysowej sytuacji, może w ogóle nie sięgać po „Arytmię”. Przy okazji Even z wykształcenia jest kardiologiem. Anne zaś jest znana ze swoich wcześniejszych książek.

Wbrew pozorom nie jest to książka napisana bez serca! O sercu tu wiele – rytmy zatokowe, komory, impulsy elektryczne i zabójcze urządzenia mające ratować życie, wysyłając do serca iskierkę (ale z uczuciem!). Miłość też jakaś jest – jedna partnersko-rodzicielska, jedna despotyczno-złotoklatkowa oraz jakaś partnersko-zdystansowana. Tutaj skupiamy się na tym, co istotne – na pracy mającej na celu uratowanie świata i zabicie kilku osób – różne efekty z różnych perspektyw. I ten wirus w kardiowerterze-defiblyratorze… Sytuacja zapowiada się ciekawie. A jednak…

Medycyna mnie interesuje, kiedyś nawet chciałam być kardiochirurgiem. Gra na giełdzie mnie zastanawia, bo za nic jej nie pojmuję. I choć jej zasady są tu wyjaśnione, zupełnie nie rozumiem, o co chodzi. Prawdopodobnie to jest powód, dla którego wg mnie ta książka jest nijaka. Bo o ile sytuacja związana z wirusem, salami operacyjnymi i sercami jest naprawdę ciekawa, to akcje i giełda zacierały wszystko, co mnie cieszyło. Dobrze się ją czyta, jest ciekawa, ale ma w sobie coś takiego, co pozbawia ją barw. Nie miała prawa mi się nie podobać, mimo to nie jestem z niej do końca zadowolona. Nawet do środka.

Jedna konkretna rzecz mi się nie podoba. Ola (to wbrew pozorom mężczyzna) i Sara mieli taką chemię, ale nie została ona wykorzystana do stworzenia romansu. Miało to taki potencjał! Może na następną książkę, choć już tym razem nie thriller medyczno-giełdowy?

Mój egzemplarz już dwie osoby sobie dzisiaj wyrywały z rąk. Czyli nie tylko ja uważam, że książka musi być świetna. Mam nadzieję jednak, że ich opinie ocenią ją na lepszą niż nijaką. I że wszystkim innym czytelnikom spodoba się bardziej niż mi i okaże się, że ja się czepiam nie wiadomo czego. Bo tak naprawdę nie wiem. Mnie nie porwała, nie zainspirowała. Ale też nie znudziła i nie załamała. I w ten sposób wchodzę na teren neutralny oceny.

Para autorów nie jest małżeństwem, jak mogłoby się wydawać, lecz rodzeństwem. Piszę o tym, gdyż ostatnio dość modne są pary pisarzy tworzących jedną książkę i pozostające w miłosnej relacji. Mam wtedy wrażenie, że przenoszą cząstkę swojego związku do tekstu i niemal zawsze znajduje się jakiś mały wątek miłosny. A tutaj o miłości wiele nie ma. Nie o takiej. Dlatego, jeśli...

więcej Pokaż mimo to