rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Co wyjdzie z połączenia apokalipsy zombie z Prawem Murphy'ego? Oczywiście, „Szczury Wrocławia”!

Jak wiecie jestem fanką żywych trupów i fatalistką – bardziej w tym rozumieniu, że wierzę w nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza tych niepomyślnych – dlatego druga część zombiastycznej powieści Schmidta kupiła mnie bez reszty. Bo jeśli już w „Chaosie” docierało do nas, że to co może pójść źle, na pewno pójdzie źle, to dopiero w „Szpitalu” wybrzmiewa to z całą mocą. To w tej części uświadamiamy sobie w pełni, że co może podczas apokalipsy zombie we Wrocławiu się spierniczyć, na pewno się spierniczy – i to koncertowo.

Tym razem, a co sugeruje już sam tytuł, autor zamyka nas wraz z pacjentami i okrojonym w składzie personelem w szpitalu psychiatrycznym. Zanim jednak akcja rozkręci się na dobre i do bohaterów dotrze w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźli, Schmidt serwuje nam wymowny wstęp. Z przytupem. Zaczyna się bowiem od „przygody” seksomaniaczki, która postanowiła przekroczyć kolejną granicę i zaspokoić swoje żądze w…kostnicy. Tam sprawy się nieco skomplikują, gdy jednym z denatów okaże się być, nie takim do końca martwym nieboszczykiem. Muszę przyznać, że się nieźle uśmiałam, gdy okazało się jak sprytnie Schmidt rozegrał początkową akcję, by potrzymać nas trochę dużej w niepewności i nie rzucać naszej koneserki doznań na rzeź, jakiej byśmy od razu oczekiwali. Owa sytuacja w kostnicy przypomniała mi pewnego shorta z serii „Mistrzowie Horroru”*, w którym mieliśmy do czynienia z nekrofilką i zombiakami. Chociaż, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy z zombie, to na pewno nekrofilia… Zostawmy jednak te rozważania na inną okazję i wracajmy do książki.

„Szpital”, stanowiący póki co, osobną, zamkniętą historię (taki swoisty dodatek do serii, który można czytać poza kolejnością) w pewnym sensie, pełni rolę odgromnika. Dynamikę, charakteryzującą intensywność „Chaosu”, zastępuje tu bowiem wyraźne spowolnienie. Bohaterowie mają czas na to by zrozumieć, co się dzieje, przegrupować się, próbować zaplanować działania i zacząć rozgryzać słabe strony zombiaków. Biorąc pod uwagę, to wszystko, co dzieje się poza murami psychiatryka, jaką klęskę już na starcie ponoszą władze, służby i wojsko, idzie im naprawdę dobrze. I to napawa nadzieją, złudną, bo złudną, ale jednak nadzieją. Dla ludzi.

Co istotne, akcja omawianej części rozgrywa się głównie w tym samym czasie co akcja „Chaosu”, nie ma więc co liczyć na to, że pojawią się jakieś wyjaśnienia lub odkrycia, które pchną historię do przodu. To co zaskoczy was w „Szpitalu”, to nie odkrycie przyczyn tajemniczej zarazy, a raczej konstrukcja powieści. Jej większa spójność i konkretyzacja. Akcja – w przeciwieństwie do „Chaosu” - rozgrywa się, oprócz drobnych wyjątków, w jednym miejscu i skupia się wokół mniejszej, ograniczonej grupy osób. Wiąże się to z tym, że bardziej się do nich przyzwyczajamy, mocniej trzymamy za nich kciuki i doceniamy ich starania. Niestety, im bardziej profesor Niemczuk dwoi się i troi, by ocaleńcy pozostali bezpieczni w jego placówce, tym bardziej uaktywnia się bezlitosne Prawo Murphy'ego. Każdy najmniejszy błąd, każde najdrobniejsze niedopatrzenie, mści się po stokroć.

Chcielibyśmy by było inaczej. By ci którzy są gotowi nieść pomoc, mimo piekła spadającego im na głowy, przetrwali, ale wszystko dąży tu ku nieuchronnej katastrofie. Świadomość tego, jak ta historia musi się zakończyć, że nie ma innej drogi, na szczęście ani trochę nie odbiera nam przyjemności z lektury. Pośród wrzasków rozpaczy i przerażenia, pomiędzy wymyślnymi zgonami i przemianami, treść urozmaicają nam m.in. oryginalne przemyślenia, życiorysy personelu i pacjentów. Przyglądamy się bliżej m.in. charakternemu złotej rączce, „żywemu trupowi”, ale nie zombie, Napoleonowi, kobiecie, która nie chce swojej ręki i mężczyźnie, który twierdzi, że przybył z przyszłości (bardzo ciekawy wątek) i wielu, wielu innym. Swoją rolę odegra również kot, który zasłuży nawet na kolejny epizod, albowiem pojawi się w „Kratach” (część trzecia).

Gorąco polecam fanom żywych trupów, czarnego humoru, krwawej apokalipsy i siermiężnego PRL-u. Jest moc.

*„Opowieść Haeckela” powstała w oparciu i opowiadanie Clive’a Barkera „Dark Delicacies”. Pisarza znowuż zainspirowała autentyczna postać: Ernst Haeckel (1834 – 1919), który był niemieckim biologiem, filozofem i podróżnikiem.

[współpraca reklamowa barter]

Co wyjdzie z połączenia apokalipsy zombie z Prawem Murphy'ego? Oczywiście, „Szczury Wrocławia”!

Jak wiecie jestem fanką żywych trupów i fatalistką – bardziej w tym rozumieniu, że wierzę w nieuchronność procesów i zdarzeń, zwłaszcza tych niepomyślnych – dlatego druga część zombiastycznej powieści Schmidta kupiła mnie bez reszty. Bo jeśli już w „Chaosie” docierało do nas,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Beret i Kapot, dwa prosiaki,
urwisy, gałgany i łapserdaki.
Myślą, że sprytne są z nich chłopaki
kradną więc na potęgę: kampery, żarcie, okrągłe tysiaki…

Na szczęście z naszych knurów żadne bystrzaki ,
bez problemu ich Anton wsadza do paki.
W ciupie, raz po raz, kisnąc łobuziaki,
z nudów planują kolejne napady i draki.

Prosiaki i ich draki

Gdy tylko komiks do nas dotarł młoda od razu się do niego dobrała i, jak na czterolatkę, dosyć wnikliwie przeanalizowała sobie ilustracje. Po tym, co mi później opowiedziała i co sama doczytałam, muszę przyznać, że Beret i Kapot wrócili w wielkim stylu.

Oba gałgany nadal nie chcą skalać racic uczciwą pracą – chociaż inspektor Anton, raz po raz, w imię zadośćuczynienia do takowej ich przymusza – kombinują więc jak tylko mogą, by na piękne oczy poużywać życia. Co chwilę organizują sobie darmowe wyżerki, wycieczki i wszelkie atrakcje. Rozkręcają się nawet do tego stopnia, że planują napad na bank. Jak się zapewne domyślacie, niezbyt im to wychodzi. Zresztą, co tu dużo mówić, te fajtłapy, nawet, gdy stają się – całkiem legalnie - bogaczami, wszystko koncertowo chrzanią i błyskawicznie tracą caluteńki majątek.

Krótko mówiąc: Beret i Kapot, to hulajdusze i najbardziej nieudolni rabusie wszech czasów, którzy w ogóle nie uczą się na błędach. Ledwo wyjdą zza kratek od razu pakują się w kolejne kłopoty. Bez najdrobniejszej refleksji. Szczerze mówiąc podziwiam (dziwnie znajomą) cierpliwość Inspektora Antona, który raz po raz łapie świńskich oprychów na gorącym uczynku i z nieustępliwym spokojem pakuje ich do ciupy. Odniosłam wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z bardzo wyrazistym, zhiperbolizowanym przedstawieniem zderzenia dwóch światów: uporządkowanego stoika i chaotycznych hedonistów. I, wcale nie wydaje mi się, by były to za daleko posunięte wnioski, czy to w pewnym sensie nie ciekawa analogia relacji rodzic-dziecko?

Dlatego, chociaż przygody Bereta i Kapota są przykładem literatury czysto rozrywkowej, to niosą z sobą, trafiający do dzieci i łatwy do odcyfrowania przekaz. Po pierwsze, prawda zawsze wychodzi na jaw a złe uczynki zawsze zostają ukarane (trzeba też dodać, że konsekwencje są adekwatnie do przewin). Po drugie, jeśli wciąż podąża się tą samą drogą, to zawsze dochodzi się do tego samego celu. Po trzecie, warto planować i wyciągać wnioski z porażek – nawet jeśli wybiera się niepoprawną ścieżkę kariery. Po czwarte, i tutaj już jest trudniej, sprawianie sobie przyjemności może być mocno uzależniające i stać się sposobem na życie – co nie zawsze jest dobre, sporo bowiem zależy od tego w jaki sposób do tych przyjemności dążymy.

Moja córa oczywiście dobrze wie, że stojący na straży prawa Anton ma rację i jego postawa jest jak najbardziej słuszna. Jako dziecko sympatyzuje jednak z szalonymi prosiakami. Jaki maluch bowiem nie chciałby jeść ogromnych ilości ciastek, pączków i przekąsek, być na wiecznych wakacjach i posiadać na własność – nie ważne, że nawiedzonego – zamku? W sumie to ja też bym to wszystko chciała, ale jako dorosła mam inną perspektywę. Muszę się wam przyznać, że przy okazji lektury, przyjemnie mi się z młodą rozmawiało nie tylko o przygodach i wybrykach świnek, ale także o własnych słabostkach i marzeniach (tak, zjadłabym ciężarówkę arbuzów!).

Tak jak w poprzedniej części, i w tej, znajdziecie krótkie historyjki pełne humoru, absurdów i przygód. Gęsto tutaj, wyraziście, konkretnie, gwałtownie i dynamicznie. Warto dodać, że chociaż ilustracje należą do tych kanciastych i krzykliwych - w takim pozytywnym, sensacyjnym znaczeniu – to idealnie obrazują zuchwałość bohaterów i prostotę świata w jakim się poruszają. Majda Koren i Damijan Stepančič wiedzą, jak sprostać oczekiwaniom najmłodszych (a to oni są targetem, nie my dorosłe zgredy), czekamy więc na kolejne przygody niesfornych świnek i bohaterskiego Antona.

[współpraca reklamowa barter]

Beret i Kapot, dwa prosiaki,
urwisy, gałgany i łapserdaki.
Myślą, że sprytne są z nich chłopaki
kradną więc na potęgę: kampery, żarcie, okrągłe tysiaki…

Na szczęście z naszych knurów żadne bystrzaki ,
bez problemu ich Anton wsadza do paki.
W ciupie, raz po raz, kisnąc łobuziaki,
z nudów planują kolejne napady i draki.

Prosiaki i ich draki

Gdy tylko komiks do nas dotarł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Labirynt znaczeń. Edgar Allan Poe

Lubię książki, które sprowadzają mnie do parteru. Pokazują jak niewiele wiem o świecie, chociaż wydaje mi się, że przecież na pewno sporo już wiem. Z czułością i delikatnie acz konsekwentnie i dobitnie obnażają przede mną moją własną ignorancję. Do takich pozycji z całą pewnością należy „Ciemna strona Księżyca”, biografia Edgara Allana Poe, napisana przez Johnego Trescha (przetłumaczona przez Magdę Witkowską).

Któż z fanów literatury grozy nie czytał chociażby „Upadku domu Usherów”, „Kruka”, „Studni wahadła” albo „Czarnego kota”? Któż nie słyszał przeróżnych anegdot na temat Poego? O tym, że honorarium za wspomnianego „Kruka” wynosiło tylko 10 dolarów, o jego wyniszczającym uzależnieniu od opium i alkoholu (teorii na temat alkoholizmu Poego, najdziwaczniejszych, freudowskich, powstało sporo), o upodobaniu do mieszania laudanum z wyskokowymi trunkami. O jego wielkiej zmarnowanej szansie na spotkanie z prezydentem w Białym Domu*. Ostatecznie o tajemniczej śmierci, która zabrała go cztery dni po tym, gdy znalezionego go błąkającego się po ulicach w nie swoim ubraniu. Łatwo na tej podstawie stworzyć sobie w głowie obraz ponurego marzyciela, pechowego nieszczęśnika, którego byle drobiazg mógł strącić w przepaść wprost w objęcia melancholii a nawet szaleństwa.

Z czasem dociera do nas, że to nie może być pełen obraz człowieka, którego świat w końcu pokochał i docenił, który wywarł – i nadal wywiera – ogromny wpływ na kształt literatury popularnej. Zresztą nie tylko na literaturę. Warto wiedzieć, że w duchu Poego swoje filmy tworzy np. Jordan Peele („Uciekaj” i „To my”). Im więcej więc o pisarzu wiemy, tym więcej zaczniemy mieć wątpliwości co do rewelacji na jego temat i podziwu dla jego ambicji i błyskotliwości. Okazuje się bowiem, że wiele osób chciało zaszkodzić Poemu, zepchnąć go w niebyt, publicznie opowiadając na jego temat bzdury. Oskarżanie go o narkomanię współcześnie wydaje się już bezpodstawne, tak samo jak opowiadanie o jego skłonności do młodych dziewcząt. Co prawda kuzynka, którą poślubił miała 13 lat, jednak przypuszcza się, że związek ten nie został skonsumowany. Przypominał bardziej relację brata i siostry niż męża i żony. Poza tym po śmierci Victorii poeta wiązał się raczej z „dojrzałymi” kobietami. Pojawiło się także wiele nadużyć interpretacyjnych, które zniekształcały wizję jego twórczości i życia. Uważano np. że gotyckie opowiadania, nasycone grozą i okropnością, odzwierciedlają osobowość Poego, a fascynacja śmiercią, to dowód na to, że był nekrofilem.

John Tresch, zabiera nas głębiej. W pełni zdaje sobie sprawę z tego, że żeby oddać istotę twórczości Poego i rozgryźć jego samego (odrobinę bardziej), trzeba podejść do tematu możliwe najszerzej. Nie można izolować więc autora oraz jego dzieła od tła kulturowego ani rzeczywistości społeczno-politycznej i kontekstu historycznego. Dlatego nie przemilcza wpływu jaki na Edgara miała śmierć jego rodziców, nieusynowienie przez opiekuna (i zdrady jakich ten dopuszczał się względem przybranej matki), czarnoskóra służba pośród której dorastał i nadużycia białych wobec niewolników, których był świadkiem, służba na statku, reforma szkolnictwa, odkrycia naukowe, wszelkie szarlataństwa, mesmeryzm, frenologia, hazard i kryzys bankowy, gdy miał zacząć wydawać własną gazetę. Nie pomija także tego epizodu z życia Poego, o którym inni biografowie nie wspominali zbyt chętnie. Mianowicie o odbytej przez niego służbie wojskowej i zaskakująco szybkim awansie na sierżanta majora, dzięki konotacjom rodzinnym. Podejmuje się także tematów mniej wygodnych i wymagających dogłębniejszej analizy. Zastanawialiście się kiedyś czy Poe był rasistą? Dlaczego zafascynowany rozwojem technologii, jednocześnie odnosił się sceptycznie do idei postępu?

Przedstawiany nam przez Trescha Poe to, owszem, człowiek trudny i przekorny, miewający pecha, ale także niezwykle błyskotliwy i, co dla wielu zaskakujące, obdarzony niebanalnym poczuciem humoru. To ostatnie nie ujawniało tylko w licznych utworach satyrycznych, ale także w umieszczanych na łamach prasy fake newsów i obserwowaniu reakcji czytelników na nie. Żeby zrobić coś podobnego trzeba mieć odwagę, no i oczywiście spory tupet. Jak każdy wybitny człowiek, Poe był osobistością o wielu twarzach.

„Ciemna strona księżyca” traktuje w dużej mierze o czasach w których Poe żył. Dlatego jest to lektura skłaniająca do ciągłych poszukiwań. Co rusz trafia się tutaj na ciekawostki, nazwiska, odkrycia, o których chce się wiedzieć więcej – zaczyna się więc szukać, doczytywać, poznawać. Stąd dowiedziałam się m.in. o ludziach-nietoperzach żyjących na księżycu i Mechanicznym Turku. To bez dwóch zdań imponująca książka, która wzbudzi zachwyt w każdym, kto łaknie wiedzy i chciałby przyjrzeć się bliżej wybitnemu człowiekowi.

__

*14 marca 1843 roku Poe miał swoją wielką życiową szansę. Zaproszono go bowiem na spotkanie z samym prezydentem w Białym Domu. W kilka minut mógł zmienić swoją sytuację życiową: utrzeć nosa wrogom, nazywających go, ze względu na jego twórczość poetycką, obraźliwie „jingle manem”, czyli „brzękajłą” i wróciłby na salony wzbudzając respekt. Niestety zamiast wykorzystać okazję Poe ruszył w tango. Do Białego Domu dotarł całkiem pijany i bełkotliwie zażądał widzenia z prezydentem. Wyrzucono go na bruk.

[współpraca reklamowa barter]

Labirynt znaczeń. Edgar Allan Poe

Lubię książki, które sprowadzają mnie do parteru. Pokazują jak niewiele wiem o świecie, chociaż wydaje mi się, że przecież na pewno sporo już wiem. Z czułością i delikatnie acz konsekwentnie i dobitnie obnażają przede mną moją własną ignorancję. Do takich pozycji z całą pewnością należy „Ciemna strona Księżyca”, biografia Edgara Allana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Apokalipsa zombie w peerelowskim stylu? Czemu nie!

Cofnijmy się do 1963 roku. Czasów, gdy posiadanie telefonu stacjonarnego dla wielu pozostawało odległym i często nieosiągalnym marzeniem, rozmowy zamawiało się przez centralę, o smartfonach czy internecie nikomu się jeszcze nie śniło, a informacje podawane w prasie, radiu i telewizji były skrupulatnie wyselekcjonowane – no i na takowe trzeba było oczywiście trochę poczekać. Ponadto w sierpniu 1963 roku, we Wrocławiu, wybuchła jedna z ostatnich epidemii czarnej ospy na świecie. Do walki z nią powołano większość pracowników służby zdrowia, wprowadzono obowiązkowe szczepienia, zorganizowano izolatoria i szpitale ospowe*. A o zombie, mało kto w polskim grajdołku, dotąd słyszał.

Tyle jeśli chodzi o fakty. Teraz wyobraźcie sobie, że znajdujecie się właśnie w objętym kwarantanną Wrocławiu. Władza ludowa straszy obywateli epidemią (wiadomo, nie tylko) i jesteście odcięci od szybko i łatwo dostępnych informacji. Wiecie tyle, co usłyszycie od innych lub zobaczycie na własne oczy, a w mieście ewidentnie zaczyna dziać się coś niepokojącego. Wojsko urządza kanonadę, włodarze ewakuują się w pośpiechu, podobno atakuje nowa zaraza, która sprawia, że martwi, wcale nie są tak martwi jak powinni…

Dokładnie w takie realia - miasto otoczone kordonem sanitarnym z powodu czarnej ospy -, w taki stan świadomości – totalnej niepewności i zagubienia -, rzuca czytelnika Robert J. Szmidt. Historia „Szczurów Wrocławia” zaczyna się dla nas w momencie, gdy w jednym z izolatoriów dochodzi do przedziwnych ataków i „zmartwychwstań”. Początkowo nikt nie bierze na poważnie słów naocznych świadków, z czasem okazuje się jednak, że nie dość, że była to prawda, to już nie da się zamieść jej pod dywan. Miasto z minuty na minutę pogrąża się w coraz większym chaosie. A my, czytelnicy, rzucani z miejsca na miejsce, od bohatera do bohatera, jesteśmy tego świadkami: krok po kroku, człowiek po człowieku, zombie po zombie.

Biorąc pod uwagę konstrukcję powieści, autor zaryzykował pewien eksperyment i moim zdaniem taka forma jak najbardziej się broni. Wielotorowy sposób prowadzenia fabuły i wielogłosowość doskonale oddają atmosferę wydarzeń i klimat panujący w opanowywanym przez zombie mieście. Bohaterem staje się tutaj każdy: od wojskowego, lekarza, strażaka po pielęgniarkę, cmentarnego ciecia czy przebywającego we Wrocławiu na wakacjach dzieciaka. Z czasem orientujemy się, że nie ma co się do kolejnych postaci przyzwyczajać, ponieważ Szmidt, po tym gdy sprawi, że się z nimi polubimy, dowiemy o nich sporo i niejedno z nimi przetrwamy, pozwoli popełnić im jakiś fatalny w skutkach błąd. Nigdy nie wiemy jednak kiedy i w jak malowniczy sposób. Element zaskoczenia jest więc tutaj kluczowy i nadaje powieści niepowtarzalną dynamikę. Mnie „Szczury…” przypominały poniekąd grę, w której co chwilę mogę zmieniać „skórki” i wyruszać na kolejne misje bardziej lub mniej (tak częściej) uzbrojona i przygotowana.

Losowość zdarzeń, idiotyczne rozkazy wierchuszki, groza niejasnej sytuacji, przypadkowo splecione łuty szczęścia – to wszystko w pełni oddaje panujący w takich sytuacjach CHAOS. Sytuacja od samego początku nie należy do tych, które można by opanować, więc najlepiej byłoby po prostu brać nogi za pas, ukryć się w jakimś bezpiecznym (ale czy takie istnieje?) miejscu i przeczekać. To się właściwie nikomu nie udaje. A żeby było jeszcze trudniej, autor postanowił nieco podrasować klasycznego zombiaka i te jego wrocławskie wersje mają inne niż standardowe cechy, co czyni je niebezpieczniejszymi i bardziej niezniszczalnymi. Muszę przyznać, że jego koncepcja zombie – ciekawe jak rozwinie się w kolejnych tomach – jest bardzo interesująca. Szczególnie wyrwał mnie z butów tym, co dzieje się, gdy ulegną całopaleniu (czytajcie koniecznie!).

Jest krwawo, niepokojąco i mrocznie. Jak wiele się tutaj dzieje niech uświadomi wam fakt, że cała akcja rozgrywa się w ciągu, zaledwie, 12 godzin. Szalone tempo i hipnotyzująca szarża niefortunnych zdarzeń sprawiają, że od tej sporych gabarytów lektury, trudno się oderwać i od razu chce się sięgnąć po kolejny tom. Jeśli więc nie straszne wam latające w powietrzu flaki i poodrywane kończyny, jesteście fanami wszelakich odmian zombie i w smak wam peerelowskie tło historyczne oraz oryginalne w formie wizje artystyczne, to jest to książka dla was.

Na koniec ciekawostka. Wiecie, że lata sześćdziesiąte w Polsce były nazywane okresem „małej stabilizacji chaosu”? Świetnie to sobie Schmidt obmyślił, prawda?

*Dzięki sprawnym działaniom zarazę udało się opanować dosyć szybko, bo w 97 dni i nie wyrządziła ona też zbyt wielu szkód, ponieważ zabiła „tylko” 7 osób.

[współpraca reklamowa barter]

Apokalipsa zombie w peerelowskim stylu? Czemu nie!

Cofnijmy się do 1963 roku. Czasów, gdy posiadanie telefonu stacjonarnego dla wielu pozostawało odległym i często nieosiągalnym marzeniem, rozmowy zamawiało się przez centralę, o smartfonach czy internecie nikomu się jeszcze nie śniło, a informacje podawane w prasie, radiu i telewizji były skrupulatnie wyselekcjonowane – no...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Brakujące ogniwo

To jedna z tych książek, których nie potrafiłam tak po prostu odłożyć i pójść spać. Nie ważne jak bardzo czułam się zmęczona, ciekawość tego „co dalej” była wielokrotnie silniejsza. I nic w tym dziwnego skoro „Duch” to absolutny klasyk, książka-perełka złotej ery amerykańskiego horroru. Wciąż jestem w szoku, że nikt wcześniej nie wydał tego tytułu w Polsce. Zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę, że sam Phantom Press podczas niecałych czterech lat działalności (1990-1994) wyprodukował sześćdziesiąt cztery horrory, a Amber (lata 80 i 90) coś około pięćdziesięciu. Wielu „skarbów” nie mieliśmy jeszcze okazji poznać – dziękujemy ci więc Wydawnictwo Akabra za to że jesteś. I za Thomasa Page’a**.

Wydany po raz pierwszy w 1976 roku „Duch” zaczyna się z przytupem. Czterech mężczyzn wyrusza na ekspedycję naukową do Kandy, by tropić karibu i łosie. Po kilku dramatycznych chwilach, dwóch urwanych głowach i nieudanym pościgu za nieznanym stworzeniem, przy życiu pozostaje tylko jeden. I to dlatego, że tajemniczy napastnik uznał go za martwego. Raymond Johnson postanawia udowodnić światu, że nie oszalał i zdeformowana kreatura, która zabiła jego współtowarzyszy istnieje naprawdę. Wyrusza więc na polowanie. Szybko okazuje się, że nie tylko on obsesyjnie tropi tajemniczą bestię. Podąża za nią również straumatyzowany weteran wojny w Wietnamie - uzbrojony w własnoręcznie wykonany łuk Indianin. John Moon ma jednak zupełnie inne plany względem Sasquatcha niż biały, „wściekły” biznesmen.

W powieści pojawia się uchylający rąbka tajemnicy, z naukowej strony, pracownik uniwersytetu, antropolożka znająca się na indiańskim folklorze, czujne śledzenie prasowych doniesień o nietypowych szkodach i kończące się fiaskiem karkołomne próby konfrontacji z Wielką Stopą (z nieudolnym zakładaniem pułapek włącznie). Wszystkie tropy prowadzą - obu bohaterów, ale różnymi drogami - do ośrodka narciarskiego, gdzie podczas zamieci dochodzi do ostatecznego starcia z prastarą tajemnicą. Klasyczne polowanie na potwora chciałoby się rzec. Byłoby to jednak zbyt krzywdzące względem tej powieści uproszczenie. Wokół głównego, przygodowego wątku dzieje się bowiem zdecydowanie więcej niż w przeciętnej historii. Przeplata się tutaj kilka istotnych, czyniących tę lekturą wyjątkową, smaczków. Trudno nie docenić mistycznych poszukiwań Indianina, przeplatających się z jego wspomnieniami, gdy samotnie siał w dżungli postrach pośród członków Wietkongu oraz podróży, którą, poniekąd wbrew sobie, odbywa Johnson. To wszystko zostało dopełnione zgrabnymi teoriami na temat Bigfootów, „gadającym” psem, sporem o zoofilię, szarpaniną o zgniłego palucha i rewelacyjnym, zaskakującym zakończeniem – dostajemy w nim naprawdę świetny, dający do myślenia twist. Lepiej być nie mogło!

Nie byłam pewna czy powinnam o tym wspominać, bo to się jednak wpisuje w konwencję i trochę rozumie samo przez się, ale niech będzie: momentami powieść została napisana w mocno kanciastym, twardo ciosanym stylu (tłumacz Piotr Sawicki, zapewne robił co mógł, byśmy jak najmniej to odczuwali). Co jednak (i na szczęście) ważniejsze, ów miejscowy brak miękkości narracji i płynności przejść niespecjalnie wpływa na odbiór całościowy książki. Fani dzieł złotej ery na pewno nie będą narzekać. Pokochają „Ducha” za samą historię, dynamikę przygodowej powieści, naturalistyczną nieprzesadzoną przemoc, klimat grozy i niepowtarzalną, pozbawioną subtelności, duszną atmosferę, która ze strony na stronę staje się coraz bardziej klaustrofobiczna.

„Duch”, to powieść napisana z polotem i wyobraźnią. Absolutnie niebanalna.

*koniecznie zerknijcie do „Paperbacks From Hell” Grady’iego Handrixa

P.S. Wydawnictwo wrzuciło właśnie kolejną zapowiedź. Koniecznie sprawdźcie.

[współpraca reklamowa barter]

Brakujące ogniwo

To jedna z tych książek, których nie potrafiłam tak po prostu odłożyć i pójść spać. Nie ważne jak bardzo czułam się zmęczona, ciekawość tego „co dalej” była wielokrotnie silniejsza. I nic w tym dziwnego skoro „Duch” to absolutny klasyk, książka-perełka złotej ery amerykańskiego horroru. Wciąż jestem w szoku, że nikt wcześniej nie wydał tego tytułu w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kakawewe!

Jeśli miałabym sobie Grady’ego Hendrixa wrzucić na jakąś literacką półeczkę, to określiłabym jego styl jako miks twórczości Stephana Kinga z groteskowymi elementami horrorów klasy B. Nie po to jednak by szufladkować autora jako kolejnego Kinga albo, co wydaje się bardziej ekstrawaganckie, jako kolejnego Smitha - lecz po to by potencjalny czytelnik wiedział, w jakim – mniej więcej - kierunku się uda, gdy po jego książkę sięgnie. Zestawienie ze sobą, tych dwóch, tak skrajnie różnych literacko zjawisk, podkreśla także brak wtórności, o którą łatwo kogoś oskarżać, gdy mu się przylepi porównawczą łatkę, a której u tego pisarza nie znajdziecie.

Domyślam się, że moje skojarzenie może się wam wydać dosyć dziwne, ale podczas lektury nie potrafiłam wspomnianych odniesień wyrzucić z głowy. W „Jak sprzedać nawiedzony dom” znajdziemy bowiem z jednej strony: mocno rozbudowaną warstwę obyczajową, długie osadzanie kontekstowe bohaterów, podkręcony, zintensyfikowany dramatyzm relacji rodzinnych i mroczną podróż w głąb naszego ja, a z drugiej: ogromny dystans do wyeksploatowanych do granic możliwości motywów horrorowych (nawiedzony dom i nawiedzona zabawka), wyczuwalną groteskowość zagrożenia (bliżej tu zdecydowanie do „Laleczki Chucky”, niż „Amityville” czy „Annabelle”) oraz specyficzny humor co rusz rozładowujący napięcie.

O ile nie przeszkadza wam więc typowo Hendrixowa zabawa konwencją, balansowanie między klasyczną a nowatorską realizacją tematów, które lata świetności mają już (może chwilowo?) za sobą i nie macie akurat ochoty na jakąś straszliwie mrożącą krew w żyłach historię, po której będziecie spać przy zapalonym świetle, to jak najbardziej „Jak sprzedać nawiedzony dom” przypadnie wam do gustu. Jest w tej powieści coś świeżego, co powoduje, że rozrywkowy horror z rozbudowaną warstwą obyczajową, ma szansę wyjść poza hołubiącą go niszę i przekonać do siebie nieprzekonanych do gatunku dotąd czytelników. Fanów horroru raczej podzieli. Na tych, którzy się z owym niesztampowym miksem i ironicznym podejściem polubią oraz takich, których będzie odrzucał, jako zanadto przekombinowany, zbyt suspensowy i za mało konkretny. Jako że uwielbiam wszelkiego rodzaju eksperymenty i podmiany, nie trudno się domyślić, do której grupy należę, więc:

Więcej Hendrixa proszę, bo dobrze się w jego towarzystwie bawię!

*

No a jak się w końcu sprzedaje taki nawiedzony dom? No nijak…

Louise, główna bohaterka najnowszej powieści Hendrixa, to osoba, która wie czego chcieć od życia, żeby jej oraz jej córce Poppy zapewnić godny byt. Jak to jednak bywa, gdy wszystko dobrze się układa, przeszłość lubi znienacka upominać się o swoje i jeśli się z nią w porę nie rozliczymy, to może nam nieźle namieszać. Louise przekonuje się o tym, gdy jej rodzice giną w wypadku, a ona wraz z bratem Markiem musi zająć się uporządkowaniem spadku po nich - czyli przede wszystkim domem wypchanym po sufit „dziełami sztuki” obsesyjnie wytwarzanymi przez ich matkę. Oprócz traumy, żałoby i wzajemnej niechęci przyjdzie im się mierzyć z czymś jeszcze: z zapomnianym koszmarem, ukrytą głęboko w trzewiach rodzinnego domu tajemnicą, która sprawiła, że unikali ze sobą kontaktu przez długie lata. Teraz czeka na nich zagubienie, smutek, tłumiona zbyt długo wściekłość i słowo „przepraszam”, które za nic nie chce przejść przez gardło.

Mark i Louise nie spodziewają się, że ich droga ku katharsis będzie pełna wybojów (i, że w ogóle potrzebują ją przebyć). Początkowo wszelkie próby pokonania, wciąż pogłębiającej się, dzielącej ich przepaści i spojrzenia na własną przeszłość z perspektywy tej drugiej osoby niczego nie zmieniają – jeśli robią krok do przodu to tylko po to, by zaraz zrobić kilka w tył i wrócić do swojej pełnej niechęci narracji o podłej, skupionej tylko na karierze siostrze i rozpieszczonym, niedojrzałym bracie. Co istotne dla fabuły, bohaterowie, osobno są całkiem znośni, w momencie jednak, gdy jedno z nich znajdzie się w polu widzenia drugiego, trudno nadal darzyć ich sympatią. W momencie jawią nam się jako zacietrzewione dzieci (co jest tak samo zabawne, jak i przerażające, gdy uświadomimy sobie, że podobne zachowania nie są wyssane z palca), uwięzione w ciałach dorosłych. Owo przejaskrawienie jest oczywiście celowe. Powieść można bowiem odczytać jako specyficzną metaforę procesu dojrzewania związanego z odchodzeniem z „domu” i dziedziczonej traumy (to uwidacznia się w drugiej części powieści), więcej jednak nie zdradzę, by nie psuć wam frajdy z odkrywania kolejnych warstw tekstu. A wierzcie mi jest to zdecydowanie barwne, pełne wypaczeń i fatalnych w skutkach decyzji widowisko. Grady w zmyślny sposób zdaje się potwierdzać teorię, że to my, żyjący, ponosimy odpowiedzialność za duchy. Stanowią one bowiem zagadkę naszego istnienia, chociaż jak się okazuje niezbyt uświadomioną.

Jak widać, w najnowszej powieści Hendrixa najważniejsi są bohaterowie, ich motywacje i konsekwencje podjętych przez nich decyzji. Nie pacynki, nie martwe, krwiożercze wiewiórki, nie nawiedzony dom. Tylko ludzie. Stąd niespiesznie tocząca się, ale jakże angażująca akcja, niepokój wywołujący gęsią skórkę i mnóstwo kąśliwej cierpkości wycelowanej w rodzinne zaszłości.

*

Sprawne połączenie czarnego humoru, trafnej obserwacji, celnej krytyki, psychologicznej wiarygodności oraz groteskowego spojrzenia na świat, to coś na co najwyraźniej miałam wielką ochotę. W takiej odsłonie horroru, jej zgrabnie wyważonej nietypowości, przepadłam więc totalnie.

Kakawewe!

Jeśli miałabym sobie Grady’ego Hendrixa wrzucić na jakąś literacką półeczkę, to określiłabym jego styl jako miks twórczości Stephana Kinga z groteskowymi elementami horrorów klasy B. Nie po to jednak by szufladkować autora jako kolejnego Kinga albo, co wydaje się bardziej ekstrawaganckie, jako kolejnego Smitha - lecz po to by potencjalny czytelnik wiedział, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Weird w azjatyckim sosie

Literatura azjatycka, zwłaszcza ta zabarwiona grozą, działa na nas jakoś inaczej. W, tylko dla siebie, charakterystyczny sposób, wpełza pod skórę, trąca nerwy i igra ze zmysłami, pozostając nam na długo w głowach. Na dodatek, opowieści grozy, mocno zakorzenione w kulturze i ludowych opowieściach, czynią, w naszym wyobrażeniu, Daleki Wschód miejscem tak samo pięknym i mistycznym, jak i niebezpiecznym, pełnym mściwych demonów oraz duchów.

Z czego może wynikać takie odmienne oddziaływanie? Chociażby ze sposobu w jaki elementy nadnaturalne funkcjonują w naszych rzeczywistościach kulturowych. W naszym kręgu kulturowym, to co osobliwe jest mocno wyrugowane, niemożliwe i dziwaczne. Człowiek Zachodu, który się z tym zderza, staje więc w obliczu zjawiska niewytłumaczalnego, kompletnie nie wiedząc co się wokół niego dzieje. Na Wschodzie, to co realne i nierealne buduje ten sam, a nie dwa różne światy. Dlatego, gdy my, Europejczycy, wątpiąc w swoje zmysły, dumamy nad tym czy to czego doświadczamy dzieje się naprawdę, człowiek wschodu, biorąc to co się na jego oczach rozgrywa za „zwykłą” kolej rzeczy, będzie się zastanawiał, nie „czy” lecz „dlaczego” to przytrafiło się akurat jemu.

Gdy przyswoimy sobie tę leżącą u podstaw rozumienia różnicę, po lekturze „Brudnych sprawek wujaszka Hana”, doceniamy złożoność i niezwykłość zadania, jakiego podjęła się Aleksandra Bednarska, realizując motywy grozy niejako „z pogranicza”. Całkowicie jasny staje się dla nas także sens pytania o to czy autorka dokonała w swoim zbiorze częściowej westernalizacji Dalekiego Wschodu i na ile, wyczuwalny tutaj weird jest „ich”, a na ile „nasz”. Stwierdzenie, że jej opowieści są „tylko” mocno inspirowane, byłoby bowiem zbyt dużym uproszczeniem i szufladkowałoby je w niewłaściwy sposób. Według mnie mamy tutaj przede wszystkim do czynienia ze swoistą i przyjemną w odbiorze fuzją. Udaną próbą pożenienia m.in. bardziej europejskiego stylu narracji, budowania dusznej, ciężkiej atmosfery z dalekowschodnią symboliką oraz istotami zamieszkującymi egzotyczne krainy. Wszystko to, a nawet i więcej, w przeróżnym natężeniu i konfiguracjach. Bez sztuczności, bo Bednarska azjatyckość po prostu na wielu poziomach czuje (lektury nie powinni obawiać się więc ci, którzy uważają, że wywodząc się z zachodniego kręgu kulturowego nie da się dobrze oddać ducha wschodu i zrazili się do podobnych „eksperymentów” oglądając amerykańskie wersje azjatyckich horrorów).

***

Ze względu na tematykę i sposób jej realizacji, opowiadanie, które otwiera zbiór („Leć i o drogę nie pytaj”) stanowi dosyć wysoki próg wejścia. Zwłaszcza dla osób, które nie miały do tej pory styczności z weirdem i literaturą wyrosłą z doświadczeń odmiennych od naszych kulturowo. Trzeba przyznać, że to niezłe combo, ale wybór nie mógł być inny: to w tym tekście mamy jedyną i niepowtarzalną okazję przyjrzeć się nieco bliżej tytułowemu, a jakże wpływowemu, wujaszkowi. Han, jak się później okazuje, to „żywa”, miejska legenda, która łączy zbiór w całość, pojawiając się niczym nietypowy Easter Egg w każdym z opowiadań. Co ciekawe Bednarska nie buduje na siłę wokół niego dodatkowych wątków. Wujaszek Han jest bardziej widmem, znakiem, kimś o kim się wspomina, szepcze po kątach niż pełnokrwistym bohaterem. Doprawdy to świetny zamysł, do tego rzeczowo i konsekwentnie realizowany.

Po wymagającym wstępie, gdy już minie pierwszy szok i nieco okrzepnie w nas to, czego doświadczyliśmy, z łatwością wpadamy w kolejne historie, które zaskakują, przerażają, obrzydzają, niepokoją i smucą. W których żywi prowadzą, coś na kształt, życia pozagrobowego, stare miesza się z nowym, a smak orientalnych potraw potrafi zwalić z nóg, gdy zaleci od niego fetor gnijącego ciała. Różnorodność motywów, oniryczność, obecność demonów i duchów, świat ulegający odkształceniu i towarzysząca temu lawina pęknięć na tkance rzeczywistości sprawiają, że teksty Bednarskiej, to twory niezwykle mocno oddziałujące na wyobraźnię.

„Brudne sprawki wujaszka Hana”, chociaż składają się z pozornie niepasujących do siebie składników, to są zbiorem konstrukcyjnie spójnym i dojrzałym – jest jak danie odkrywające przed nami nowy smak, którego nie spodziewaliśmy się polubić. Oprócz lekkości z jaką autorka porusza się w delikatnej materii nadnaturalnej niesamowitości i egzotycznych realiów społeczno-kulturowych, na osobne pochwały zasługuje jej warsztat. Wysmakowany styl, plastyczny, przemyślany. Językowo zachwycający! Podczas lektury wciąż trafiałam na zadania-perełki warte zapamiętania, które w takim samym stopniu oczarowywały mnie swoją stylistyką, jak poruszały znaczeniem. Warto wspomnieć także, że opowiadania opatrzone zostały, podkreślającymi ich niesamowity klimat, ilustracjami Dawida Boldysa.

P.S. W zbiorze mamy dziewięć tekstów, początkowo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jakaś paralela „Boskiej komedii” Dantego. Porzuciłam jednak ten klucz interpretacyjny i wciąż biję się z myślami czy słusznie.

[współpraca barterowa]

Weird w azjatyckim sosie

Literatura azjatycka, zwłaszcza ta zabarwiona grozą, działa na nas jakoś inaczej. W, tylko dla siebie, charakterystyczny sposób, wpełza pod skórę, trąca nerwy i igra ze zmysłami, pozostając nam na długo w głowach. Na dodatek, opowieści grozy, mocno zakorzenione w kulturze i ludowych opowieściach, czynią, w naszym wyobrażeniu, Daleki Wschód miejscem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo Dziki Zachód. Najdzikszy

Jeśli macie ochotę na lekturę, która sprawi, że podczas oglądania serialu „Resident Alien” albo filmu „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, będziecie mieli ochotę wykrzyczeć Obcemu: „a weź unicestw nas w cholerę, taki gatunek, jak nasz powinien wyparować”, to „Przeprawa” w pełni spełni wasze oczekiwania. To jedna z tych książek po lekturze których zastanawiamy się czy zasługujemy na to by istnieć, bo uczyniliśmy świat okrutnie rozczarowującym…

***

Moja babcia namiętnie oglądała westerny (pamiętacie te niezapomniane seanse w niedzielne przedpołudnia?), więc nic dziwnego, że i ja miałam etap fascynacji rewolwerowcami i kowbojami. Po jakimś czasie przestał mi się jednak świat Dzikiego Zachodu podobać, a nawet zaczął budzić we mnie niechęć. Przestali do mnie przemawiać mężczyźni w kapeluszach, saloony, damy w opresji, hazard i przedstawianie rdzennych mieszkańców jako złych dzikusów. Ponadto raziło mnie przemilczanie faktu, że rozluźnienie norm obyczajowych i demografia – kobiety stanowiły zdecydowaną mniejszość – przyczyniły się do ogromnej popularności prostytucji na – jakże zromantyzowanym - Dzikim Zachodzie, a co za tym idzie: zwiększenia się skali wszelkich związanych z nią nadużyć. W końcu jednak z westernami się przeprosiłam, a raczej z ich nowymi konstruktami i demitologizacją. Stało się tak za sprawą Rolanda z „Mrocznej Wieży” Kinga, „Dziwnego Zachodu” Dobrowolskiego i odkrytą na nowo przez Thierry’ego Glorisa Calamity Jane. Nie miałam więc najmniejszych oporów by podążyć za Ketchumem w błoto, kurz, krew i zgniliznę, w miejsce trwające poza prawem.

Owo miejsce, do którego ład i porządek nie mają dostępu, to Arizona. Tutaj, w 1848 roku, splatają się drogi serdecznego Matki, legendarnego zwiadowcy Harta i zaglądającego zbyt często do kieliszka reportera Bella. Podczas jednej z wypraw po mustangi spotykają ledwo powłóczącą nogami, skatowaną Meksykankę. Elena, bo tak nieszczęśnica ma na imię, opowiada im o tym, jak wraz z siostrą trafiły do obozu niewolników hermanas de lupo. Jej cudem udało się z tego piekła kobiet uciec, nie chce jednak zostawić tam siostry. Mężczyźni, w pełni świadomi konsekwencji, postanawiają jej pomóc się zemścić.

Już ten krótki opis sprawia, że od razu wyczuwamy, że nie mamy do czynienia z klasyczną realizacją westernowej estetyki, że część motywów autor realizuje zgodnie z nią, pozostałe sprawiają raczej, że ją dekonstruuje niszcząc nasze romantyczne wyobrażenie na temat Dzikiego Zachodu. W „Przeprawie” Ketchum pokusił się także o wykorzystanie motywu pradawnego kultu. Pojawia się więc „subtelnie muśnięty” (przy czym ten epitet jakoś w ogóle mi do jego twórczości nie pasuje) czynnik nadnaturalny, który raczej nie wpływa na nasz odbiór głównego wątku powieści – co jednym nie będzie specjalnie przeszkadzać, innym zaś się w ogóle nie spodoba. Jeśli zastanawiacie się dlaczego autor zdecydował się na takie rozwiązanie, warto wiedzieć, że w swoim (anty)westernowym rape and revenge nawiązuje do autentycznych wydarzeń. W latach 1950-1964 w meksykańskim Guanajuato, siostry Valenzuela prowadziły Rancho El Ángel, hacjendę tortur, która została założona podobno przez czcicieli szatana. Na terenie posiadłości znaleziono zwłoki dziewięćdziesięciu jeden osób, także noworodków. Najprawdopodobniej ofiar ich ohydnej działalności było jednak ponad dwukrotnie więcej. Owe stręczycielki, bez wątpienia potwory w ludzkich skórach, i ich popleczników, Ketchum najwyraźniej postanowił przenieść w czasie o 100 lat i przeciwstawić trójce „ostatnich sprawiedliwych” rewolwerowców. Wspomniane powyżej, nawiązanie do starego kultu i Azteków można oczywiście odczytać, jako namiastkę wytłumaczenia, gdzie tkwiło źródło wszelkiego zła do jakiego dopuściły się Siostry Valenzura (w oryginale wszak mamy wyznawców szatana). Wydaje mi się jednak, że bardziej chodziło o pokazanie, jak może działać mechanizm zastraszania i jak łatwo jest znaleźć usprawiedliwienie dla drzemiącego w ludziach zła, poprzez przerzucanie odpowiedzialności za nie na pradawnych, żądających krwawych ofiar bogów (lub szatana). Taka interpretacja jest mi zdecydowanie bliższa.

Czasami by pokazać grozę sytuacji w całej jej okazałości nie trzeba długich opisów, ani dogłębnych analiz. Wystarczy jedno zdanie, surowo rzucone słowo, treściwie zarysowana scena. „Przeprawa”, to właśnie taka zwięzła, telegraficzna wręcz, opowieść, która realizuje konwencję horror westernu, tyle że – co należy podkreślić – od pewnego momentu z wyraźnym przerysowaniem. Brutalizm scen rozgrywających się w domu uciech dla zwyrodnialców, został podkręcony do poziomu, w którym ociera się wręcz o groteskę, a ostatni pojedynek, to symboliczna, pełna wzniosłości w wyrazie egzageracja. Ketchum, surowość i lapidarność, z ogromną gracją, przeplata więc z barwną i ociekającą krwią i flakami makabrą. Mnie pewna skrótowość, brak konkretyzacji i rozwinięć (chociażby motywacje Harta) nie przeszkadzały, weszłam więc w historię ze zgodną na to, że część spraw pozostanie „w domyśle”. Zdaję sobie jednak sprawę, że taka forma może nie każdego zadowolić pozostawiając czytelnika z poczuciem niedosytu i zmarnowanego potencjału.

Mimo, że żyjemy w czasach, w których powiedziano i pokazano już wiele, w których brutalizacja treści mało kogo zaskakuje, Ketchum nadal potrafi – delikatnie mówiąc - wytrącić czytelnika ze strefy względnego komfortu. A to potwierdza tylko, że nie bez powodu nazywa się go mistrzem makabry, ale do tego raczej fanów brutalnej grozy przekonywać nie muszę. „Przeprawa”, to książka dynamiczna, gwałtowna i mocna w przekazie. Ze strony na stronę czuć narastający w bohaterach gniew przeplatany z desperacją, które muszą znaleźć ujście w krwawej jatce. Powinna przypaść do gustu fanom brutalnych treści, nurtu rape and revenge, westernowych (idealiści-straceńcy) i antywesternowych (skrajna przemoc, kobieta upodlona) klimatów. Wisienkę na torcie stanowi źródło inspiracji pisarza, więc spodoba się także poszukiwaczom podobnych ciekawostek.

***

„Przeprawa” chociaż krótka, opierająca się na dynamice gwałtownych emocji, niesie z sobą coś więcej niż tylko pustą rozrywkę. Jeśli spojrzeć na nią z innej strony zauważamy, że Ketchum, jak to on, w kilku prostych gestach zawarł głębszy przekaz. Po pierwsze – podczas wojny każda ze stron, bez względu na to jak bardzo chcielibyśmy usprawiedliwiać jej słuszność, ma krew na rękach. Po drugie – nie da się nie zauważyć, że historia wojen, także ta stanowiąca tło omawianej noweli, to głównie historia mężczyzn. Czytamy o kolejnych bitwach, doskonałych taktykach, dzielnych żołnierzach i generałach. A gdyby tak oddać głos kobietom? Nie bez powodu, to właśnie Elena wypowiada symboliczne zdanie: „Dość już mamy tej wojny”, nie bez powodu powstają takie reportaże jak „Nasze ciała, ich pole bitwy”. Oczywiście ofiarami mitologizacji zła, usprawiedliwiania przemocy, padają także mężczyźni. Coraz częściej jednak nasza uwaga kierowana jest ku pewnej zależności, którą, chyba trafnie (jak wam się wydaje?) ujęła Joanna Krakowska: „Gdyby głos kobiet i mężczyzn tyle samo znaczył, niczyj syn nie trafiłby na front”. Czy wojna naprawdę „ma” płeć? Czy mamy jeszcze szansę coś zmienić?

Nie o wojnę u Ketchuma jednak tylko chodzi. Oczywiście w jej cieniu stoi realne cierpienie, pozwala ona na bezkarność, a ta budzi w ludziach najgorsze instynkty, uczy czerpać przyjemność z upadlania i odczłowieczania innych, spuszcza ze smyczy wszelkiej maści sadystów. Handel żywym towarem, seksualne niewolnictwo i związane z nim tortury – bo to tylko worek mięsa - to temat z którym nie potrafimy sobie poradzić jako ludzkość nawet wtedy, gdy wojny już/chwilowo nie ma. Bo pieniądze, bo władza, bo strasznie agresywny z nas gatunek i dawanie tej agresji upustu sprawia nam przyjemność…

[współpraca barterowa]

Bardzo Dziki Zachód. Najdzikszy

Jeśli macie ochotę na lekturę, która sprawi, że podczas oglądania serialu „Resident Alien” albo filmu „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, będziecie mieli ochotę wykrzyczeć Obcemu: „a weź unicestw nas w cholerę, taki gatunek, jak nasz powinien wyparować”, to „Przeprawa” w pełni spełni wasze oczekiwania. To jedna z tych książek po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Złe miejsce

Jeśli szukacie opowieści, która otuli was jak ciepły kocyk, niesie z sobą nadzieję na lepsze jutro albo będzie niczym kolorowy plasterek osładzający ból szarej rzeczywistości, to n i e t e n a d r e s. Wy szukający otuchy, zdecydowanie nie macie tutaj czego szukać. Z każdego zdania „Stacji” wyziera bowiem spotworzenie i gniew, emanuje beznadzieja, degrengolada, brzydota i smutek istnienia. Po prostu ohyda. Ale jaka piękna… bo „Stacja” oprócz tego, że „boli po zmysłach”, to pod wieloma względami utwór znakomity.

***
Piotra poznajemy, gdy przyjeżdża do rodzinnego miasta by uporządkować mieszkanie po zmarłej niedawno matce. Nie, nie był na jej pogrzebie. W kilku wstępnych przebłyskach dowiadujemy się, jak wyglądają jego relacje rodzinne i jaki ma stosunek do brzydoty otaczającego go świata. To wystarczy, by unurzać nas w melancholii daremności i zarazić nas samoudręczeniem bohatera. Wyczuwamy także, że pod maską ponurej obojętności czai się podszyty lękiem opór, wyraźna niechęć powrotu. To z czego wynika, przechodzi jednak wszelkie nasze wyobrażenia.

Piotr nie tylko relacjonuje nam bieżące wydarzenia. Zabiera nas także w przeszłość. Do świata, w którym obudziły się plugawe demony. Do dnia, w którym los jego i jego przyjaciół został przypieczętowany. Do pamiętnego wypadu, gdy poszli pić całą paczką na opuszczoną stację, gdzie po raz pierwszy wyczuł czyhające na nich zło i zrozumiał, że nie są niezniszczalni. Do momentu nieuniknionej inicjacji, która wypaczyła mu, przetrąconą już i tak, rzeczywistość.

Odtąd zimna łapska przeznaczenia wypełzającego ze zdewastowanej Chomiczówki, trzymają go w żelaznym uścisku. Czyniąc go, dorosłego, sumą zdarzeń o tyle odrzucających, co dojmujących nieuchronnością i smutnych. Piotra nadwrażliwego i przegranego. Piotra, który wie.

Bo jest Ona. Jej głos. Czekała na niego tyle lat i w końcu do niej wrócił.

***

„Stację” zaludniają widma ludzi wyplutych w ramiona wrogiego im świata, skazanych na katastrofę, bez prawa do odwołania. Obecna tutaj beznadzieja prowincji - estetyka której autor nie próbuje ani normalizować ani romantyzować - odciska na każdym z bohaterów swoje piętno, czyniąc ich postaciami poranionymi, na wskroś tragicznymi. To miejsce wyraźnie popękane, „hodujące” równie jak ono popękane jednostki. Zamiast świetlanej przyszłości jedyne na co można tutaj liczyć, to wegetacja, brodzenie po kolana w cuchnącej rozkładem mieliźnie i brutalne zderzenie naiwności z wulgarnością. Szczęście nie ma tutaj prawa bytu. Jeśli ktoś ośmieli się mieć chociaż jego namiastkę – nastoletnią miłość, swoją paczkę, malucha w garażu - to szybko zostanie sprowadzony do parteru. Nic dziwnego, że atmosfera „Stacji” jest zawiesista, przyciężkawa, a zetknięcie z literacką materią powieści Majchrzaka jest doznaniem nieprzyjemnym.

Owa nieprzyjemność, to w tym konkretnym przypadku żaden zarzut. To atut opowieści o dzieciństwie naznaczonym pesymizmem, w którym pozostaje tylko miejsce na tęsknotę. Potem o nastolęctwie, zbuntowanym, wkurzonym i ocierającym się o szaleństwo, gdy dociera do ciebie, że nic nie możesz, że nic na ciebie nie czeka. Na końcu o tym, że nie ma ucieczki, że możesz tylko do us*anej śmierci karmić potwora – dosłownie i w przenośni. To bolesna świadomość, którą łatwiej wyprzeć niż wziąć się z nią za bary. Trudno więc oczekiwać od lektury skupiającej się na ponurości istnienia, by była milusia.

Można odczytać powieść Majchrzaka, jako pamiętnik zaburzonego dzieciaka, z którego wyrósł jeszcze bardziej zaburzony dorosły, możemy także oddać rację nadnaturalnej naturze zdarzeń, uznać, że są miejsca, w których zło kąsa dotkliwiej. Możemy także wejść głębiej i spojrzeć na nią, jak na – jakże trafną - diagnozę rzeczywistości, zmarnowanej, porzuconej dotkniętej przez smutek, melancholię i samotność. „Stacja”, to z całą pewnością weird zaangażowany, horror mocno osadzony w sytuacji polityczno-społecznej. I to w tej warstwie, odartej ze złudzeń, pokazanej nam w całej jej brzydocie, tkwi najprawdziwsza groza. Od nas zależy, jaki jej wymiar do siebie dopuścimy.

Podsumowując, książka przypadnie do gustu tym, którzy nie szukają w literaturze prostej rozrywki, fanom thrillerów psychologicznych (ale nie pop-thrillerów) i nieoczywistej grozy.

P.S. Książka trafia do mnie także na innym poziomie. Jak wielu czytelników przede mną i jak wielu po mnie, odnalazłam w tej historii cząstkę siebie. Jestem dzieckiem wczesnych lat osiemdziesiątych (więc starsza niż bohater) i jestem Ślązaczką (akcja powieści mogłaby się rozgrywać w każdym innym zdeptanym i zaniedbanym systemowo miejscu, to jednak, że wszystko dzieje się na Śląsku nadaje jej szczególnego wyrazu – przynajmniej dla mnie). Oczywiście, że miałam „swoją” paczkę i chodziliśmy często w zakazane miejsce. W naszym przypadku była to porzucona budowa (podobno miała być szkoła). Wiecie: rowy z brudną wodą, gdzie pływało się na „tratwach”, wydzierane z łap człowiekowi przez naturę fundamenty, na których (i pomiędzy którymi) bawiliśmy się m.in. w ganianego, wystające z ziemi kable i pręty, na których nie raz, ktoś prawie lądował. Nam się jednak udało przetrwać to dzieciństwo. Zadrapania, siniaki, żwir pod skórą. Żadne wielkie halo. „Moje” miejsce było chyba mniej wrogie i mniej bezduszne lub czas nie dał się w nim na długo zatrzymać.

P.S 2 Majchrzak w posłowiu stwierdził, że „Stację” cechuje pewna debiutancka naiwność. Jeśli tego typu powieści określa się naiwnymi, to ja chcę by każda, po którą sięgam była naiwna.

[współpraca barterowa]

Złe miejsce

Jeśli szukacie opowieści, która otuli was jak ciepły kocyk, niesie z sobą nadzieję na lepsze jutro albo będzie niczym kolorowy plasterek osładzający ból szarej rzeczywistości, to n i e t e n a d r e s. Wy szukający otuchy, zdecydowanie nie macie tutaj czego szukać. Z każdego zdania „Stacji” wyziera bowiem spotworzenie i gniew, emanuje beznadzieja,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Licho nie śpi!

Długo zastanawiałam się co napisać o spin-offie Powiernika, żeby nie się nie powtarzać w achach i ochach nad pomysłem Piątkowskiego. I w końcu, tak jak to bywa najlepiej: przyszło niespodziewanie samo. Pewnego wieczoru moja starsza młoda poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej bajkę przed snem. Taką, której nie zna reszta dzieci z przedszkola. Zaczęłam więc, od tego, że: „…LICHO nie śpi. Nie śpi więc też Marek LICHOcki, agent do zadań słowiańsko-para-specjalnych”. A potem już popłynęłyśmy. Przeniosłyśmy się do świata, w którym adwokat, obdarzony umiejętnością widzenia słowiańskich bożków i demonów, ściga niewidzialnych dla ludzi złoczyńców, którzy psocą na potęgę i nakłaniają innych do jeszcze większych psot, albo próbują wyrównać rachunki z tymi, którzy kiedyś zrobili im coś niemiłego. Ulubieńcem córy, stał się oczywiście domowik, który teraz już zawsze dzielnie pomaga znajdować zagubione zabawki, dba o koty, gdy nie ma nas w domu, podkrada słodycze i…pierdzi.

Jak widać, złagodzone (i to nawet bardzo) wersje niektórych opowiadań Piątkowskiego ze zbioru „Powiernik. Bogowie i stwory”, doskonale sprawdzają się jako opowiastki przed snem dla kogoś spragnionego czegoś nowego, innego, fajnie splatającego się z dobrze znaną codziennością – bo z jednej strony fantastyczne, a z drugiej na wyciągnięcie ręki, chociaż zupełnie nieuchwytne. Z ich pomocą można też przemycić to i owo na temat mitologii słowiańskiej, a poszerzanie horyzontów u najmłodszych, to dla mnie zawsze wartość dodana.

*

Teksty o których mowa i na podstawie których snułam swoją opowieść, stanowią dopełnienie Uniwersum Powiernika i ciekawy przerywnik pomiędzy kolejnymi powieściami o przygodach Marka Lichockiego. Oczywiście, absolutnie nie są przeznaczone dla dzieci. Opisane tutaj słowiańskie stwory potrafią być bowiem bardzo brutalne i okrutne, wręcz ślepo okrutne, zresztą jak i pojawiający się w kolejnych opowiadaniach ludzie. Pośród nich trafiają się, na szczęście, także całkiem sympatyczne kreatury (jak np. wspomniany domowik, wąpierz wegetarianin lub strzygoń Bezmir), które dzielnie pomagają naszemu rodzimemu marvelopodobnemu superbohaterowi, wyłapywać, tych bardziej i na wskroś złych, parszywców i zgniłków.

Jeśli nadal zastanawiacie się, czy to lektura dla was, to spróbujcie wyobrazić sobie połączenie seriali „Supernatural” i „Grimm” przerzuconych na polski grunt. „Powiernik. Bogowie i stwory”, ma dokładnie taki wydźwięk: opowiadania stanowią intrygujący kolaż słowiańskiego klimatu, baśniowej magii, grozy i kryminału. Służą także, przede wszystkim, niezobowiązującej rozrywce.

Sporym atutem jest także zróżnicowanie opowiadań – jedne niosą z sobą głęboki smutek, mrok i lęk, inne pobudzają do refleksji, jeszcze inne, te bardziej żartobliwe, wprawiają nas w dobry humor - sprawnie budowane napięcie, wieloperspektywiczność, wielogłos, wartka akcja i zaskakujące rozwiązania fabularne.

Licho nie śpi!

Długo zastanawiałam się co napisać o spin-offie Powiernika, żeby nie się nie powtarzać w achach i ochach nad pomysłem Piątkowskiego. I w końcu, tak jak to bywa najlepiej: przyszło niespodziewanie samo. Pewnego wieczoru moja starsza młoda poprosiła mnie, żebym opowiedziała jej bajkę przed snem. Taką, której nie zna reszta dzieci z przedszkola. Zaczęłam więc,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prosiaki w pasiaki

Beret i Kapot w jednym stali domu…
Wciąż kombinowali co podwędzić komu.

I zawsze, gdy już łupy zdobyli po kryjomu,
Dzielny Anton – inspektor – stawiał ich do pionu,
Ratując niewinnych od złodziejskiego pogromu.

I taki to los świnek - nie zakosztować bogactwa ogromu,
Lecz w ciupie siedząc w końcu się nauczyć, że nie wolno niczego kraść nikomu.

***

Tak w wielkim skrócie, można podsumować przygody pary niesfornych prosiaków, które bardzo chciałyby się szybko wzbogacić, ale nie splamić przy tym uczciwą pracą. Wciąż więc kombinują i kręcą, by zdobyć upragnione fanty. Niczym starodawni mistrzowie zbrodni wspinają się przy tym na wyżyny pomysłowości, klucząc po pustyni lub konstruując KNUROBOTA – który oczywiście wymyka im się spod kontroli i demoluje miasto. Można ich także spotkać np. gdy: obrabiają kajuty pasażerów romantycznego rejsu, wysadzają dynamitem skradzione kasy, szaleją w Wesołym Miasteczku, porywają się na kradzież wartego fortunę obrazu lub jako dwuprosiakowy Gang Dzikich Wieprzy wylatują w kosmos. Niestety dla tych cwaniaczków, każde ich działanie zawsze kończy się spektakularną porażką. Tak się bowiem składa, że psi inspektor Anton wciąż drepce im po racicach i, co krok, nasi rozbójnicy wpadają za jego sprawą, w łapy sprawiedliwości.

Przygody Bereta i Kapota, testowałam na żywym organizmie, bo na córce, która ochoczo zareagowała na świńskich opryszków, ponieważ, kojarzyli jej się z prosiakami z „Angry Birds” (te kradną jaja, jeśli ktoś jeszcze nie wie). Wejście w opowieść miałyśmy więc dosyć łatwe. Dalej było jeszcze lepiej. Emocje młodej, gdy „ci ZŁOCZYŃCY” zabierają rzeczy innych, śmiecą, uciekają przed krokodylami i ciągle coś niszczą, sięgały zenitu. Po każdej takiej „przygodzie” przychodziła też wyraźna ulga, gdy po raz kolejny sprawiedliwości stawało się za dość. Muszę przyznać, że książka pomogła nam podczas kilku pogadanek, bo jakoś łatwiej było o pewnych rzeczach rozmawiać bez nadęcia, na żarty, wspominając o świnkach mających słabość do słodyczy.

Oprócz wyrazistych postaci i licznych przygód, niezaprzeczalnym atutem komiksu jest tempo akcji, która pędzi tu na łeb na szyję, nie oglądając się za siebie. Dzieci dając się jej porwać, nawet nie zauważają, że przeczytały już całość. Szaloną swawolność zaprezentowanych w komiksie zdarzeń dopełniają barwne, krzykliwe wręcz - ale w takim pozytywnym, sensacyjnym znaczeniu - ilustracje Damijana Stepančiča.

Póki co, Wydawnictwo Druganoga wydało pierwszą część komiksu Majdy Koren i wspomnianego już Damijana Stepančiča. My z niecierpliwością czekamy na kontynuację przygód tych gałganów. Im szybciej się pojawi tym lepiej.

P.S. Jak donosi okładka, komiks jest bez dodatku cukru (oprócz strudla, którego i tak się nie da zjeść bo jest narysowany) i dla czytelników od 98 cm wzrostu w górę (więc moja starsza młoda, co prawda oszukując nieco, bo stojąc na palcach, na szczęście się załapała).

P.S. Jestem przekonana, że tłumaczka Marta Cmiel-Bażant, świetnie bawiła się podczas pracy.

Prosiaki w pasiaki

Beret i Kapot w jednym stali domu…
Wciąż kombinowali co podwędzić komu.

I zawsze, gdy już łupy zdobyli po kryjomu,
Dzielny Anton – inspektor – stawiał ich do pionu,
Ratując niewinnych od złodziejskiego pogromu.

I taki to los świnek - nie zakosztować bogactwa ogromu,
Lecz w ciupie siedząc w końcu się nauczyć, że nie wolno niczego kraść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Groza w stylu retro

„Guwernantka”, najnowszy zbiór opowiadań Mateusza Łukasza Marcinkowskiego, to nie tylko klimat grozy w stylu retro, ale także ciekawa prezentacja starcia, w którym „mędrca szkiełko i oko” z kretesem przegrywa z „czuciem i wiarą”. Racjonalność jest tu konceptem zdecydowanie niestabilnym, wręcz takim o rozmytych granicach. Tuż za nią trwa nieokiełznane, nieoczywiste, czyhające na każdą najmniejszą nieuważność. Bohaterowie naiwnie wpadają więc w jego pułapki, raz za razem…

Marcinkowski czerpie garściami z dorobku swoich poprzedników, nie kryjąc się ze swoimi inspiracjami. Puszczając co chwila oko do czytelnika, bierze na warsztat ponure opowieści o potędze sztuki, posępne posiadłości i ich nieprzyjaznych właścicieli, seanse spirytystyczne, karmiące się lękiem duchy, plugawe demony o złowrogich zamiarach i wszelkiej maści zło, przedzierające się do ludzkiego świata. Wzbudzaną słowami grozę zamyka w ramach minionej epoki, delikatnie tylko otrzepując jej starodawny kostium z kurzu. Naiwna wiara w siłę ludzkiego umysłu, miłość trącąca myszką oraz nienaganne maniery bohaterów sprawiają, że prezentowany zbiór jest idealną lekturą przede wszystkim dla tych, którzy mają dosyć pogoni za „innym nowym”. Dla czytelników, którzy dla chwili oddechu, chcieliby zanurzyć się w klasycznej grozie: znanych sobie na wskroś tropach i docenią ducha uproszczonej formy, konkretyzacji wywodów i staroświeckie nasycenie ekspresją.

Im dłużej dumam nad zbiorem, tym bardziej jestem przekonana, że można by potraktować go także jako zgrabny wstęp do przygody z literaturą grozy dla tych, którzy chcieliby się z nią w końcu zmierzyć, a jednak za bardzo obawiają się tej współczesnej, mają także opory przed literaturą klasyczną. „Guwernantka”, ze swoją nieoczywistością, grozą niewidoczną na pierwszy rzut oka, to rozwiązanie idealne.

Warto podkreślić, że „Guwernantka” to żadne tam umoralniające czytanki, ale tematycznie bogaty twór, dopuszczający się, różnorodnych deformacji rzeczywistości. Dla mnie takie pełne tęsknoty spojrzenie wstecz i ukłon ku gotyckości, okazały się interesującą przygodą. Co ciekawe, a znamienne, podczas lektury w głowie wciąż rozbrzmiewały mi słowa piosenki: „wehikuł czasu - to byłby cud”.

***

W zbiorze znajdziecie siedem opowiadań:

„Guwernantka” – młoda panienka z dobrego domu dostaje posadę guwernantki. Gdy tylko przekracza próg posiadłości, która ma stać się jej nowym domem, zaczyna odczuwać przedziwny niepokój. Potęguje go fakt, że pracodawcy zabraniają jej wspominać przy swoim synu o jednym z najważniejszych aspektów jej życia. Na każde odstępstwo od tej zasady, reagują nadmiernie surowo. Szybko okazuje się, że lepiej było posłuchać intuicji i zawierzyć snom, niż biernie oczekiwać na rozwój wypadków, ponieważ na cnotliwą dziewczynę czeka w tym domu śmiertelne niebezpieczeństwo. Solidna klasyka w świeżej odsłonie, z niespodziewanym zakończeniem.

„Nieziemska historia” - dosyć ciekawa opowieść o porwaniu. To taki miks retro wersji „Z Archiwum X” i najlepiej udokumentowanego polskiego spotkania trzeciego stopnia w Emilcinie (polecam sobie o tym ciekawym wydarzeniu poczytać). Uprowadzony mężczyzna, traktowany przez innych niczym nawiedzony wariat, w końcu znajduje słuchacza, który wierzy w jego wersję zdarzeń. Ów jegomość obiecuje nawet pomóc naszemu znękanemu bohaterowi odzyskać ukochaną, ale…i tutaj docieramy do bardzo ciekawego zwrotu akcji. To jedyne z opowiadań, które sprawia wrażenie noszącego znamiona współczesności.

„Nieznajomy” – to tragiczna historia pewnego małżeństwa. Coraz bardziej znękana kobieta, wyznaje mężowi, że za każdym razem, gdy ten wychodzi do pracy, w domu pojawia się tajemniczy mężczyzna. Nic nie mówi, tylko szyderczo jej się przygląda, budząc w niej coraz większe przerażenie. Próba zbadania sprawy kończy się niestety nie po myśli naszego bohatera. To opowiadanie, mimo sugestywnego zakończenia, niejednoznaczne i dające szersze pole do interpretacji.

„Demoniczna kochanka” – wszyscy wiemy jak kończą się zabawy z tabliczką Oujia, gdy się nie ma pojęcia, jak poprawnie jej używać. A jak może skończyć się historia, w której niedowiarek za jej pomocą, dla żartu zaprosi ducha na randkę? Przyjemna makabreska z pazurem.

„Zaklęta w marmur” – opowieść o bezgranicznej miłości, która poprzez sztukę pokonuje granice śmierci. Przejmująco smutne i piękne zarazem.

„Nawiedzona melodia” – cierpiący z miłości krawiec gotów jest chwycić się brzytwy by móc poślubić ukochaną. Chociaż nie chce się do tego przyznać, naiwnie wierzy w zapewnienia tajemniczego magika, który obiecuje mu pomóc. Otrzymuje od niego podarunek w postaci pozytywki wygrywającej smutną melodię. O dziwo, ten diabelsko przewrotny mechanizm okazuje się działać jak należy i pomaga parze „uciec”. Nie takiego jednak efektu oczekiwali kochankowie. Obok „Guwernantki” to druga historia, którą chętnie widziałabym w dłuższej formie.

„Kocica” – nasz bohater, jako człowiek nauki, odrzuca wiarę w zabobon, do czasu, gdy jeden z nich zastawia na niego sidła. Co może mieć wspólnego kobieta o zielonych oczach i bezdomny CZARNY kot? W prezentowanej historii, niestety, aż nazbyt wiele i wręcz czułam podczas lektury z tego powodu narastające oburzenie. Cóż począć jednak, gdy zabobon, okazuje się najbliższy prawdy. Moim zdaniem, to opowiadanie świetnie prezentowałoby się pośród innych epizodów w serialu „Mistrzowie horroru”.

[współpraca barterowa]

Groza w stylu retro

„Guwernantka”, najnowszy zbiór opowiadań Mateusza Łukasza Marcinkowskiego, to nie tylko klimat grozy w stylu retro, ale także ciekawa prezentacja starcia, w którym „mędrca szkiełko i oko” z kretesem przegrywa z „czuciem i wiarą”. Racjonalność jest tu konceptem zdecydowanie niestabilnym, wręcz takim o rozmytych granicach. Tuż za nią trwa nieokiełznane,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dyscyplina ciała, dyscyplina duszy

Są książki, które bardzo chcą być o czymś. Takie, które całą swoją banalność chcą ukryć pod tym, że przecież poruszają ważny temat - niejednokrotnie, w bezczelnie powierzchowny sposób. Mam nimi przesyt. Dlatego odetchnęłam z ulgą podczas lektury „Morderczej diety”. Książki, która okazała się nie tylko sprawnie napisana, ale przede wszystkim bardzo samoświadoma – nie udająca czegoś czym nie jest. Co by nie mówić jest to literatura czysto rozrywkowa, ale przy tym całkiem solidna, nie nastawiona na naiwne szokowanie tanimi chwytami. Ponadto naprawdę skłania do refleksji, a nie tylko wmawia czytelnikowi, że to robi. I to mi się podoba!

Na pierwszy plan w powieści wysuwają się podjęty przez Daniela Kalla temat i związana z nim szeroka gama emocji. Współczesnym Los Angeles i Vancouver wstrząsa seria zgonów związana z przedawkowaniem nielegalnej substancji odchudzającej. Ktoś, obiecując cud-fit efekty bez wysiłku, rozprowadza DNP, która niezwykle skutecznie spala tłuszcz. Pech chce, że tak naprawdę, to silnie toksyczna substancja - używana jako środek chwastobójczy i składnik ładunków wybuchowych - której nie powinno się pod żadnym pozorem wprowadzać do organizmu. Niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chętnie zarabiał na słabościach innych. A, że przed dokonaniem zakupu absolutnie nic nie może powstrzymać kogoś owładniętego obsesją idealnej figury – przepis na nieszczęście mamy gotowy. W efekcie: liczba ofiar niebezpiecznie rośnie. Jednak dopiero śmierć młodziutkiej piosenkarki i syna senatorki, a co się z nimi wiąże, zainteresowanie mediów, sprawiają, że dochodzenie nabiera rozpędu.

Właściwie od samego początku wiemy dokąd zmierza fabuła i możemy z łatwością wytypować winnych. Śledztwo więc, chociaż ciekawe, wzbogacone o relacje międzyludzkie i szczątkowe elementy przeszłości bohaterów, jest dosyć stonowane, pozbawione gwałtowności i wzmożonej dynamiki. Nie oczekujcie więc po tej powieści specjalnych zaskoczeń i ściskającego żołądek napięcia. Ich miejsce zastępuje konsekwencja, celne spostrzeżenia i refleksje.

Daniel Kalla wykorzystując motyw DNP w powieściowym śledztwie skłonił mnie do tego by trochę poszperać i dowiedzieć się o tym paskudztwie więcej. Nie miałam pojęcia, że handel tym świństwem, mimo zakazów i ostrzeżeń, ma się nadal całkiem nieźle. Jeśli do tematu suplementów wzbogaconych o nielegalny składnik dodamy: zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie, social media piętnujące każdą niedoskonałość, pogoń za idealnym ciałem ubraną w kostium zdrowego trybu życia, to otrzymujemy koktajl bardzo mocno osadzony w rzeczywistości, w której funkcjonujemy my i nasze dzieci. „Mordercza dieta” - chociaż z tej perspektywy brzmi to strasznie - wzorowo wywiązuje się z funkcji poznawczej. I to niezaprzeczalnie kolejna zaleta tej książki, która czyni z niej atrakcyjną ciekawostkę.

„Mordercza dieta” to powieść, którą postawiłabym raczej na półce z kryminałami niż thrillerami medycznymi lub ewentualnie gdzieś pomiędzy. Chociaż czyta się ją szybko i jest dosyć lekka w odbiorze, to i tak wywołała we mnie poczucie niepokoju. Bo chociaż sama dawno już przestałam zwracać uwagę na to, gdzie mam za dużo tłuszczyku a gdzie za mało mięśni, to zderzenie się ze światem kultu ciała jeszcze przed moimi córkami. W związku z tym, informacje o DNP, z jednej strony, mnie okropnie przeraziły, z drugiej cieszę się, że wiem, bo wiedza daje szansę na jakieś działanie.

[współpraca barterowa]

Dyscyplina ciała, dyscyplina duszy

Są książki, które bardzo chcą być o czymś. Takie, które całą swoją banalność chcą ukryć pod tym, że przecież poruszają ważny temat - niejednokrotnie, w bezczelnie powierzchowny sposób. Mam nimi przesyt. Dlatego odetchnęłam z ulgą podczas lektury „Morderczej diety”. Książki, która okazała się nie tylko sprawnie napisana, ale przede...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Noc blizn
Smolista, lepka, ponura.
Peruwiańska.

To, że książki przywołują skojarzenia zapachowe, to żadne odkrycie. Pewnie już niejednokrotnie podczas lektury towarzyszyła wam woń ziół, kwiatów, rozgrzanego słońcem piasku lub lasu. Może nawet zdarzyło wam się wyczuwać swąd spalenizny, czy zapach ozonu, charakterystycznie łechcącego nasze nosy tuż po burzy.

Thriller „Noc szpilek” jest pod tym względem wyjątkowy i zaskakujący. To bowiem, czemu przyszło mi „towarzyszyć”, to „aromat” szatni po WF-ie i znoszonych trampek, a zarazem smrodek potu przerażonego, napędzanego testosteronem nastolatka. A dokładniej czterech nastolatków. Szkolnych oferm, popychadeł. Takich, którzy zagnani w kozi róg postanawiają wyrównać rachunki ze znienawidzoną wychowawczynią. Niestety, szczeniacki wybryk dosyć szybko wymyka się spod kontroli, a każda kolejna decyzja, wpycha bohaterów głębiej w szambo, nakręcając spiralę przemocy.

Trudno ich nie rozumieć. Dlaczego mają chcieć podporządkować się decyzjom dorosłych, skoro ci sami sobie nie radzą? Sami są karykaturami rodziców, cieniami szczęśliwych ludzi? To oni tworzą dysfunkcyjne światy, które z ich podopiecznych czynią kolejne ofiary systemu, brudu i agresji. Upokorzeni, zbuntowani chłopcy próbują więc sami wymierzyć sprawiedliwość. Ich rodzice, wydawać by się mogło oczywisty wybór, są jednak zbyt słabi, a na swój sposób nawet zbyt odlegli, by stać się celem rebelii. Pada więc na osobę, która przekracza niepisaną granicę i w przeciwieństwie do innych, niebezpiecznie zbliża się do dzieciaków - do ich buzującego od hormonów jądra ciemności. Pada na tę osobę, która, paradoksalnie, najbardziej się do nich zbliża - widzi najwięcej. Warto podkreślić, że panna Pringlin, mimo iż nie otrzymuje w powieści prawa głosu, stanowi jej punkt centralny i siłę napędową. Nie jest także postacią jednoznaczną. Mimo przywar, nie ma bowiem mowy o tym, by była wzorcową realizacją typowej belferki zasługującej na nienawiść. Początkowo owszem, taka nam się właśnie wydaje: złośliwa, czerpiąca satysfakcję ze znęcania się nad myślącymi tylko o seksie piętnastolatkami. Z czasem, gdy dzięki szczątkowym wypowiedziom poznajemy jej punkt widzenia, dociera do nas cel i sens wymierzanych przez nią kar. Niestety, w karmiącym się agresją mieście, w pewnym sensie została ze swoją misją sama. W świecie, w którym przyszło żyć naszym bohaterom wszystko zdaje się być smutne i przetrącone, w efekcie czego krzywdzącym i krzywdzonym jest tak naprawdę każdy.

A przecież zawsze jest wybór, a przynajmniej powinien, prawda?

Nastolatkowie, także mają swoje motywacje – każdy inną. Każdy z nich w różny sposób radzi sobie z wyobcowaniem i zagubieniem, każdy inaczej maskuje swoją wrażliwość i rany. Niestety, gdy do buzującego od emocji kotła, oprócz dojrzewania, traumy, braku emocjonalnego zaopiekowania, potrzeby udowadniania swojej męskości dodać presję grupy, chęć zaimponowania kolegom, chore poczucie lojalności, niezdrową rywalizację dostajemy mieszankę wybuchową. A ta sprawia, że chłopcy wchodzą w role, których w ogóle nie chcą i „biją” na oślep. To na co patrzymy, jest zarazem zabawne, obrzydliwe, tragicznie wręcz pozbawione sensu oraz obnażające bezwzględną prawdę. I chociaż chcielibyśmy od tego odwrócić wzrok, to nie potrafimy. Bo machina raz wprawiona w ruch nie ma szans się zatrzymać, chociaż byśmy tego bardzo chcieli.

„Noc szpilek” przebija nadęty złudnym poczuciem bezpieczeństwa i „normalności” balon, jest jak bomba rozsadzająca rzeczywistość na atomy. Rozwiewa pewną iluzję i przypomina, jakie mogą być owoce społecznych, ekonomicznych, kulturowych uwarunkowań, w których dorastają dzieci. Ponadto przeszywa realizmem i aktualnością. Bo chociaż akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych, gdy o internecie nam się w sumie jeszcze nawet nie śniło, to jest boleśnie „na czasie”. Bo nadal istnieje wiele miejsc zatrutych przemocą, wiele wypaczonych systemowo szkół, wiele dysfunkcyjnych rodzin i wciąż ze światem zderza się (zbyt) wielu rozharatanych wewnętrznie nastolatków, którzy swoją rzeczywistość naprawiać chcą siłą. Chcą bowiem kłuć boleśnie jak szpilki - by zaistnieć, by wykrzyczeć swoje życie.

Santiago Roncagliolo nie tylko doskonale odnajduje się w meandrach opowiadanej przez siebie historii. W tle, tuż za plecami jego bohaterów tętni popsuty świat: wojna, PTSD, nieszczęśliwe małżeństwa, homoseksualizm traktowany jak choroba, alkoholizm, demonizacja fizjologii, potrzeb ciała i fascynacja wszystkim co amerykańskie (brzmi znajomo?). Na uwagę zasługuje także forma snutej opowieści. Przebieg minionych wydarzeń, które na zawsze połączyły czwórkę przegrywów, poznajemy przy okazji serii nagrywanych wypowiedzi. Mamy okazję przyjrzeć się każdemu elementowi wydarzeń - przed, w trakcie i po – z czterech punktów widzenia. Każdy z dorosłych już mężczyzn opowiada nam swoją wersję zdarzeń, odsłaniając przed nami swoje prawdziwe, wyżarte od środka, ja. Ta swoista spowiedź budzi w nas dosyć ambiwalentne uczucia. Bo nie o skruchę w niej jednak chodzi, ani o wyznanie win, ale o kolejny, nieoczywisty, ale jednak wybryk. I władzę.

Jak przystało na dobry thriller, mamy tutaj mistrzowsko stopniowane napięcie, pokryte grubą warstwą ciężkiej atmosfery, która zagnieżdża nam się pod paznokciami, gdy przekopujemy się przez nią do kolejnych sensów. Ponadto to powieść naszpikowana(!) celnymi spostrzeżeniami, które można przekuć w obraz codzienności: smolistej, lepkiej i ponurej. Te, nomen omen, celnie wbite szpilki, mimo, że wywołują tylko krótki ból, to uwierać potrafią bardzo długo. Pozostawiają bowiem po sobie blizny, te indywidualne i społeczne, uświadomione i nieuświadomione.

To literatura wysokiej próby, bez pouczania, bez moralizujących recept, za to kunsztowna, dosadna i surowa. Zagrana w idealnej tonacji. Ponadto znakomita językowo, dzięki rewelacyjnemu tłumaczeniu Tomasza Pinndela.

[współpraca barterowa]

Noc blizn
Smolista, lepka, ponura.
Peruwiańska.

To, że książki przywołują skojarzenia zapachowe, to żadne odkrycie. Pewnie już niejednokrotnie podczas lektury towarzyszyła wam woń ziół, kwiatów, rozgrzanego słońcem piasku lub lasu. Może nawet zdarzyło wam się wyczuwać swąd spalenizny, czy zapach ozonu, charakterystycznie łechcącego nasze nosy tuż po burzy.

Thriller „Noc...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wojna świrów Dawid Kain, Kazimierz Kyrcz jr
Ocena 7,6
Wojna świrów Dawid Kain, Kazimie...

Na półkach:

Błogosławiony Mastertonie dopomóż, czyli rzecz o psychofanach

Tego dokładnie było mi trzeba. Ta książka ewidentnie – nie ważcie się zaprzeczać! - powstała specjalnie dla mnie! Absurd i groza, to moje największe namiętności. A właśnie one, stanowią filary „Wojny świrów”.

Powieść zaczyna się niewinnie, o ile niewinna może być opowieść heteryka udającego dla pieniędzy homoseksualistę, który – cóż za złośliwy chichot losu - zakochuje się w spotkanej gejowskim klubie dziewczynie, która okazuje się być jakby mężczyzną, ale jednak nie. I niech wam się nie wydaje, że jeśli przyszła wam w tym momencie do głowy Conchita Wurst, to znaleźliście rozwiązanie tej łamigłówki. Ani Kyrcz, ani Kain nie zadowolili by się tak prostym rozwiązaniem. Wykreowany przez nich świat jest o wiele bardziej zakręcony i porąbany. Jeśli więc wydaje się wam, że nadążacie – porzućcie złudzenia.

I wierzcie mi, niczego wam jeszcze o tej książce nie zdradziłam.

Trzeba jednak przyznać, że ów „miłosny” fikołek myślowy, to dosyć wysoki próg wejścia – nawet ja, zagłębiając się w tę historię, miałam głupią minę, gdy brwi przeorały mi czoło w niemym grymasie zdziwienia. Zdradzę wam jednak, że ów zabieg jest jak najbardziej celowy, bo jeśli nie odpadniecie po tym malowniczym wstępie, to znaczy, że macie wystarczający poziom tolerancji na niedorzeczne wygibasy fabularne i będziecie ich natężeniem, zachwyceni. Tak samo jak ja.

Po wspomnianej już miłosnej rozgrzewce i uwikłanej w nią nieszczęśliwej parze, przychodzi czas na kolejnych bohaterów, m.in. uwielbiającego ciasteczka, masażystę, pozostające w wyjątkowo niezdrowej relacji rodzeństwo, a także pisarza, o diabelnie rozbuchanym ego. Pozornie są nudni i nijacy, pozornie nic ich nie łączy. A jednak mają swoje tajemnice i należą do tajnego klubu. Żadna to na szczęście Liga Sprawiedliwych ani X- meni – mogliby im co najwyżej czyścić podeszwy butów. Bliżej im raczej do przypadkowej zbieraniny przegrywów o niekoniecznie krystalicznej moralności. Ich do bólu przeciętne żywota, przedstawione z parodystycznym zacięciem, zaczynają wisieć na włosku, gdy za cel obiera ich sobie owładnięty artystycznym szałem świr. Jednym zdaniem: z dnia na dzień, zaczynają mieć przerąbane, jak Pinokio w krainie korników.

Jak na bizarro shlasher (chociaż to pierwsze zdecydowanie przyćmiewa to drugie) przystało, ze strony na stronę akcja nabiera rozpędu, by po chwili pędzić z impetem ku szczytom absurdu - na literacki Mont Blanc niedorzeczności. „Wojna świrów”, to również, bez dwóch zdań, brawurowa, napisana z nerwem parodia. A jak to z parodią bywa ma nas omotać i uwieść, nie tylko tym, co stanowi oczywistą rozrywkę, ale także tym, co pod spodem. Bo tak, oj tak, jest tutaj drugie dno i możliwość zabawy interpretacyjnej. To tekst mocno autoironiczny, o naszym grozowym grajdołku, o akcie tworzenia, mało szlachetnym szaleństwie, o konsumpcji kultury – tak pulpy, jak i patosu – a także o tym, co z tej konsumpcji może wynikać. I jest w tym coś bezczelnie zawłaszczającego. Nie przypadkowo.

Książka skierowana jest do czytelników o dosyć radykalnej wyobraźni. Takich, którzy mają dystans do braku poprawności politycznej i dostrzegą w postaciach coś więcej niż groteskę, wulgarność i ironię. Koniecznie kochających się w absurdzie, takich, którym nie przeszkadza czarne poczucie humoru i jego odmiany mogące wywołać uśmiech zażenowania. Chociaż mocne wrażenia mamy tutaj gwarantowane, to niekoniecznie takie, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje - ci, którzy nie przepadają za krwią i flakami, nie muszą się więc ich obawiać, wcale tak dużo ich tutaj nie ma.

„Wojna świrów”, to także wentyl przypominający nam o czymś szalenie ważnym: nie dajmy sobie narzucać sposobu mówienia o literaturze. Róbmy, jak czujemy, ale z głową. Wiem, trudne.

P.S. Książka po raz pierwszy pojawiła się w 2014 roku w Studio Truso. Obecnie, po liftingu, została wydana przez Dlaczemu w formie e-booka. Po cichu liczę, że pojawi się też papier.

[współpraca barterowa]

Błogosławiony Mastertonie dopomóż, czyli rzecz o psychofanach

Tego dokładnie było mi trzeba. Ta książka ewidentnie – nie ważcie się zaprzeczać! - powstała specjalnie dla mnie! Absurd i groza, to moje największe namiętności. A właśnie one, stanowią filary „Wojny świrów”.

Powieść zaczyna się niewinnie, o ile niewinna może być opowieść heteryka udającego dla pieniędzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myśl grozą

Jeśli książkę oceniać po tym, z jakim odczuciem odkłada się ją na półkę, to tym razem musiałabym powiedzieć: czuję się mądrzejsza. I za to, co by nie mówić, unikatowe kryterium, ogromną estymą darzę pracę dyplomową Tomka Miłowickiego pt. „Sandomiria Demonicum”. Podczas lektury czułam się, jakbym wróciła na studia. Gdy otwierały się przede mną kolejne znaczenia i piętra analiz, wróciło przyjemne mrowienie pod kopułą. Tak jakby szare komórki, te które od dłuższego czasu przebywały w letargu, stanęły znów na nogi i ruszyły na przebieżkę. I nie ma się oczywiście co temu stanowi rzeczy dziwić: podstawowa płaszczyzna tej pracy jest intelektualna, a to przecież zobowiązuje. I pokazuje przy okazji, że - chociaż zdarza nam się w dobie wszechobecnych social mediów o tym zapominać – nadal mamy mnóstwo przestrzeni na jakościowe rozmowy o literaturze. Trzeba tylko chcieć ją znaleźć.

Przybliżenie nam Andrzeja Sarwy - artysty-naukowca i artysty-erudyty - oraz analiza jego dzieł, jako romansów grozy, literatury ezoterycznej, traktatów demonologicznych, a także czytanie ich pod kątem historycznym, religijnym i politycznym, to oczywiście danie główne tejże pracy. Jako że, nie mam kompetencji do tego, by wchodzić w dyskusję z interpretacją zaproponowaną przez autora i wyciągniętymi przez niego wnioskami - przyjmuje je bez szemrania, za to z wypiekami na twarzy. Podziwiam przy tym grację z jaką Miłowicki przechodzi od omawiania filozofii do zjawisk społecznych, psychologicznych, wydarzeń historycznych, kreacji świata i wskazywania granic człowieczeństwa oraz tego, co na nas za nimi czeka. Chapeau bas!

Na uwagę zasługują także przystawki, czyli część wstępna, bez której dalsza podróż literacka nie miałaby sensu. Autor rozprawia się w niej m.in. z pojęciami takimi jak groteska, literatura gotycka, gotyckość, czarny romantyzm, thriller i ezoteryka. Pochyla się również nad skandalem, locus fatalis i locus horridus oraz bohaterem lucyferycznym. Przywołuje opinie i efekty rozważań o wspomnianych pojęciach autorstwa przeróżnych badaczy, odnosi się także do ich realizacji w dziełach kultury. Warto zwrócić szczególną uwagę na wyróżnione przez Miłowickiego źródła, znajdzie się tutaj bowiem niejedna perełka dla horroroluba z literaturoznawczym zacięciem. Ja już swoją mapę do prześledzenia mam.

Nie jest to oczywiście książka do pochłonięcia na raz. Każda z kolejnych warstw zdobywanych przez nas informacji wymaga przyswojenia, musi więc swoje „odleżeć”. Dopiero, gdy odpowiednio w nas dojrzeje, można zrobić krok dalej. W innym wypadku nie otworzymy się w pełni na to, co możemy tutaj odnaleźć. A to powinien być nasz cel nadrzędny, czyż nie?

Literatura dopełnia obraz naszego czasu, dlatego podoba mi się to, że Tomek w swojej pracy stawia także pytania, np. o to dlaczego nadal chcemy się bać i co budzi w nas strach; czy w momencie, gdy nasza współczesność jest jaka jest – niespokojna, naznaczona lękiem o zdrowie i byt, wojną, kataklizmem – czy nadal potrzebujmy przeżywania skrajnych doświadczeń poprzez literaturę. Odpowiedzi, których udziela w pełni mnie satysfakcjonują. Czuję światy w podobny sposób i podobnie o niektórych zjawiskach myślę.

Dla mnie to była pozycja obowiązkowa.

P.S. Jeśli chcecie przekonać się, jak Miłowicki radzi sobie z tworzeniem prozy fabularnej, to zachęcam do przeczytania jego opowiadania pt. „Aegri somnia” w „Nocnych marach”. Nie zawiedziecie się.

[współpraca barterowa]
#matronatAlicya

Myśl grozą

Jeśli książkę oceniać po tym, z jakim odczuciem odkłada się ją na półkę, to tym razem musiałabym powiedzieć: czuję się mądrzejsza. I za to, co by nie mówić, unikatowe kryterium, ogromną estymą darzę pracę dyplomową Tomka Miłowickiego pt. „Sandomiria Demonicum”. Podczas lektury czułam się, jakbym wróciła na studia. Gdy otwierały się przede mną kolejne znaczenia i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dzwoneczek Timo Parvela, Pasi Pitkänen
Ocena 8,2
Dzwoneczek Timo Parvela, Pasi ...

Na półkach:

Wszystko ma swoją cenę

Przebodźcowana zalewem świątecznych słodkości, trafiłam w końcu na perełkę, która już na stałe wpisze się w kanon świątecznych (albo po prostu zimowych) książek, dla młodszych czytelników. Nie tylko tych grozolubnych.

Wydawnictwo Dwukropek przyzwyczaiło mnie już do tego, że ich książki dla dzieci to klasa sama w sobie, powinnam więc być przygotowana na to, że i tym razem będę zachwycona lekturą. Mimo to, i tak zbieram szczękę z podłogi, nie mogąc oprzeć się temu, by ogłaszać wszem i wobec: JAK BARDZO TO BYŁO DOBRE! I jak bardzo chcę, żebyście też TO przeczytali.

Głównym bohaterem „Dzwoneczka” jest Pete, chłopiec, który w przeciwieństwie do innych, nie czeka na święta z radością. Jego przyjaciółka umiera a lekarze nie potrafią jej pomóc. Chociaż nie wierzy już w Świętego Mikołaja, postanawia złapać się ostatniej deski ratunku i poprosić o cud. Zniechęcony, bezradny i załamany, nie spodziewa się, jakie jego prośba będzie miała konsekwencje. W myśl starej zasady bowiem: uważaj, czego sobie życzysz, bo nie wiesz, kto akurat słucha.

Gdy Pete powoli odnajduje się w nowej rzeczywistości i zaczyna rozumieć, jak brzemienny w skutki okazał się jego układ z paskudnym krasnalem, gdzieś w odrębnym świecie cerodziejka Novit próbuje dostać się do Konfraterni Krasnalskiej – bez powodzenia. Zamiast wymarzonego uznania Rady, zostaje poddana brutalnej próbie i dostaje niebezpieczną misję do wykonania: musi sprawdzić czy stało się to, czego wszyscy się obawiają. Nocami pojawia się bowiem zbyt wiele bestii i cieni, by naiwnie wierzyć, że z Przenajstarszym opiekunem krainy wszystko w porządku.

*

Przede wszystkim mamy tu wyważoną nutę mroku i grozy, które od pierwszych stron dopełniają tajemniczą aurę, spowijającą szczelnie kolejne wydarzenia. Wraz z bohaterem, intuicyjnie wyczuwamy przecież, że spotkany w centrum handlowym Mikołaj, to oszukaniec, z którym coś jest bardzo nie tak – nie potrafimy określić jednak co. Nocna wizyta śmierdzącego krasnala też nie napawa nas (ani Pete) optymizmem, chociaż obiecał on spełnić życzenie chłopca i uratować jego przyjaciółkę. Podobnie ze starym dzwoneczkiem – wiemy, że to ważny podarek, ale na czym miałaby polegać jego niezwykłość? Im dalej w las, tym jest ciekawiej. Okazuje się bowiem, że można przehandlować swój cień i mając dobre intencje zasilić szeregi wroga, można też odkryć istnienie krainy, z której zło przesącza się do naszego świata. I to zło o najczarniejszym z czarnych serc, walka z którym wydaje się być już przegraną sprawą.

Zachwyciła mnie nie tylko wyrazista i zgrabnie skonstruowana fabuła. Trudno nie obdarzyć sympatią bohaterów. Pete to bystry, dowcipny chłopak, który wpada w tarapaty przez swoją wrażliwość. Podobnie zresztą, jak jego przyjaciółka Sara. Znamienne jest to, że tę dwójkę spotyka taki sam los, jak tych, którzy, w przeciwieństwie do nich, kierowali się niskimi pobudkami. Zło w tej sytuacji okazuje się niezwykle wyrachowane i perfidne. Wykorzystuje przeciwko ludziom nie tylko ich egoizm, pragnienia i chciwość, ale także bezinteresowne, dobre uczynki. Na szczęście jego triumf nie jest tak trwały, jak mogłoby się wydawać. Nic nie może się bowiem mierzyć z siłą przyjaźni, która staje się fundamentem oporu. Czy to jednak wystarczy by pokonać Tego, Który Nadchodzi?

Podczas lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że znajduję w „Dzwoneczku” przebłyski „Opowieści z Narni”. I to nie tylko za względu na rozbite granice realizmu, ani dlatego, że to co dobre stoi na przegranej pozycji i ma coraz mniej siły, by przeciwstawić się bezlitosnemu uzurpatorowi, ale także ze względu na wszechobecną zimę. Mroźną i surową. Chociaż autor ograniczył środki wyrazu do minimum, to i tak swoją opowieść snuje na tyle obrazowo, że wręcz czujemy, szczypiący nas w policzki mróz i słyszymy skrzypiący pod stopami śnieg. Opowieść przenika miejscami dotkliwy chłód, zwłaszcza tam, gdzie świat zostaje okaleczony przez złowrogą magię. Na szczęście, dla równowagi, „Dzwoneczek” otula nas też (i ogrzewa) baśniowym urokiem. Bo wciąż jest nadzieja. Dla obu światów.

Znalazłam w tej książce wszystko, co lubię. Pozornie normalny świat codzienności, trwający w symbiotycznym uścisku z tym co baśniowe i odrealnione, postacie z krwi i kości, ścięte mrozem dni na dalekiej Północy, prawdziwie złe zło, grozę, niebezpieczeństwo i przygodę. Ponadto jest to opowieść mądra w nienachalny sposób. Pete jest bardzo spostrzegawczym chłopcem i odkąd odkrywa tajemnicę cieni, zaczyna lepiej rozumieć, to się z nim dzieje i niektóre zachowania dorosłych - także tych, którzy mają władzę i wpływają na życie innych. Timo Parvela w ten sposób sprezentował dorosłym ciekawe narzędzie, które aż się prosi, by wykorzystać je w rozmowach z dziećmi na temat kryzysu humanitarnego, braku empatii, wrogości w stosunku do inności oraz chciwości.

Co równie ważne, Timo Parvela, nie podaje nam niczego na tacy. Nic w jego „Dzwoneczku” nie jest od początku oczywiste. Pozostaje nam się tylko domyślać, że losy Novit i Pete będą musiały się skrzyżować. Dzięki temu, jego historia, obfitująca w mrok i sekrety, jest wyśmienita, na każdym kroku. I co najważniejsze: nie upupia czytelnika, pozostawiając mu przestrzeń na swobodne interpretowanie odkrytych tropów.

Nie mogę nie wspomnieć także o cudownych ilustracjach Pasi Pitkänen, które zauroczyły nie tylko mnie, ale także moją córkę. Mają w sobie niepokój, obietnicę przygody i tajemnicę, które sprawiają, że chce do nich wracać. Oczywiście musiałam jej też kupić taki dzwoneczek.

„Dzwoneczek” jako pierwszy tom serii „Cienie”, stanowi świetny wstęp do wyjątkowej przygody. Nie mogę się już doczekać ciągu dalszego!

[współpraca barterowa]

Wszystko ma swoją cenę

Przebodźcowana zalewem świątecznych słodkości, trafiłam w końcu na perełkę, która już na stałe wpisze się w kanon świątecznych (albo po prostu zimowych) książek, dla młodszych czytelników. Nie tylko tych grozolubnych.

Wydawnictwo Dwukropek przyzwyczaiło mnie już do tego, że ich książki dla dzieci to klasa sama w sobie, powinnam więc być przygotowana...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nocne mary. Opowieści niekoniecznie na dobranoc Sylwia Błach, Rafał Christ, Arnold Cytrowski, Łukasz Dubianowski, Tomasz Duszyński, Norbert Góra, Maciej Klimek, Marcin Kowalczyk, Marta Kucharska, Wojciech Kulawski, Graham Masterton, Tomek Miłowicki, Karolina Mogielska, Jarosław Adam Pankowski, Rafał Grzegorz Sawicki, Łukasz Śmigiel, Hubert Smolarek, Nadia Szagdaj, Honza Vojtisek, Paweł Widomski, Flora Woźnica, Olek Zielonka
Ocena 8,4
Nocne mary. Op... Sylwia Błach, Rafał...

Na półkach:

Ścigani przez cienie

Trąci to banałem, ale nie mogę się temu porównaniu oprzeć. Jak powszechnie wiadomo, zbiory opowiadań są jak bombonierki: co czekoladka to zaskoczenie i inny smak. Zawsze trafiają się takie, w których trudno nam się rozsmakować, takie które są dla nas odkryciem, bo dotąd nie wiedzieliśmy, że ich smak został stworzony z myślą o nas i takie, które chcielibyśmy sklonować i, kolokwialnie mówiąc, żreć w kółko. Dokładnie tak miałam z „Nocnymi marami” - przy czym muszę zaznaczyć, że na totalnie niezjadliwego bombona w tym zbiorku nie trafiłam. Co najwyżej znalazłam tylko kilka takich, które niekoniecznie rozpieściły moje podniebienie, ale i tak spałaszowałam je z przyjemnością. Moje spotkanie z tą antologię śmiało mogę więc uznać za udane (i, dodatkowy plus, przynajmniej nie poszło mi w boczki).

Pośród 23 utworów, które składają się na antologię, znajdziecie nie tylko horror - i grozę o różnym natężeniu -, ale również fantastykę, sci-fi, komedię (czarną, bo jakżeby inaczej?), noir, weird oraz dramat. Obok spinających wszystko tajemnic i lęków, znalazło się tu także miejsce na współczesny ból, echa przeszłości, obłąkanie w kryzysie, półprawdę, legendy i ucieczkę w makabrę. Autorzy z ogromną pomysłowością zbudowali z popkulturowych klocków nowe konstrukcje, układając je w mikroświaty pełne znaczeniowych tropów. Pozwolili przy tym koszmarom współistnieć z elementami jawy, zacierając między nimi jakiekolwiek granice – czytelnikowi na zgubę.

„Nocne mary”, jak dla mnie, to imaginarium niesamowitości, uderzające w skrajne tony przerażenia. To pęknięcie, przez które wylewa się wszystko, co mieszka w cieniu, by z uporem maniaka nas ścigać, nękać, zamęczać…

*

Nadia Szagdaj „ Pobudka, panie Sanders”

Opowiadanie oparte na bardzo ciekawym i prowokującym do dyskusji (ja byłam zachwycona i zaintrygowana, X z którym rozmawiałam o zaproponowanym rozwiązaniu, uznał je za niepoważne – no i walka na argumenty ruszyła) koncepcie. Wyobraźcie sobie bowiem świat przyszłości, w którym karę śmierci wykonuje się WIELOKROTNIE. Po ich „odbyciu” można wyjść na wolność, nawet jeśli było się seryjnym mordercą z sadystycznymi zapędami i nie odczuwa się potrzeby zmiany przyzwyczajeń. Bułka z masłem? Tylko pozornie. To co bowiem w pewnym momencie zaczyna dziać się ze skazańcami, jest gorsze od samej śmierci. Chętnie sięgnę po twórczość autorki, ponieważ bardzo przypadł mi o gustu jej sposób snucia opowieści.

R.G. Sawicki „ Rezydent domu nr 5” i „Koszmary Doroty”

Trochę szkoda, że z obu opowiadań nie zrobiono klamry spinającej antologię. Są to bowiem dwie wersje tej samej historii, opowiedziane z różnych perspektyw: Maćka i Doroty spędzających wakacje u dziadków. Opowieść starszego brata przypominała mi nastrojem „Upiorne opowieści po zmroku”, czyli taką grozę dla starszej młodzieży. Maciek mimo, iż dorosły opowiada nam wydarzenia z punktu widzenia chłopca, który ewidentnie wyparł z pamięci, to co mu się przytrafiło. Dlatego też, chociaż wyczuwamy grozę sytuacji, nie wybrzmiewa ona w pełni. Ponadto „potwór”, z którym mamy tutaj do czynienia, jest dosyć pokraczny i może wydawać się początkowo mało przerażający. Wersja Doroty i to co robi ona ze swoją przeszłością, jako dorosła już kobieta, dodają historii nowych znaczeń. W jej wersji klimat opowieści staje się duszny i ciężki. Dowiadujemy się kim był Rezydent i jakie miał naprawdę zamiary. Przekonujemy się, po raz kolejny, o tym, że złe czyny, nawet jeśli komuś wydaje się, że ma początkowo dobre zamiary, budzą jeszcze większe zło. Autor pokazał, że świetnie czuje się w historiach, które można opowiadać jako „straszaki” przy ognisku, a także w tych o trudniejszej tematyce. Czekam na więcej.

Tomasz Duszyński „Fabryka”

Bardzo dobrze napisany horror industrialny. Rytmika opowiadania, doskonale współgra z „produkcyjną” treścią. Podczas gdy powolnie odkrywamy tajemnicę tytułowej fabryki, „nawiedzanej” przez regularne wstrząsy, jednostajny szum maszynerii wprowadza nas w stan wręcz hipnotyczny. Weirdowy klimat skłania nas do głębszych rozważań na temat istoty kultury pracy i idei konsumpcjonizmu. Motyw tworzenia i pochłaniania splecione są tutaj bowiem w morderczym uścisku. Podoba mi się to, że można opowiadaniem „pobawić się” na kilku poziomach znaczeniowych.

Jarosław Adam Pankowski „Korytarz”

Kolejny ciekawy pomysł na opowiadanie, wpisujący się rewelacyjnie w nurt poszukiwania uniwersalnego sposobu na osiągnięcie sukcesu i związanym z nim coachów wszelakich. Pankowski ugryzł ów temat z ciekawej strony. Jego bohater za namową przyjaciela wybiera się do starej rudery na tajemnicze warsztaty (?). Tam mężczyzna, o trącących myszką manierach, wskazuje mu kierunek „zwiedzania”. Totalne zagubienie, którego doświadczy bohater nie ma zbyt wiele wspólnego z myśleniem życzeniowym ani huraoptymizmem, ale świetnie wpisuje się w schemat wygrywania współczesnego wyścigu. Prosta prawda daje więcej niż jakiekolwiek szkolenie za miliony monet. Liczy się skuteczność, a cel uświęca środki, czyż nie?

Marcin Kowalczyk „Płaskowyż”

Marcin zabiera nas do świata kolejowej grozy, wspominając czasy, gdy „żelazne potwory”, jako nowinka technologiczna wciąż budziła niepokój. Podróż to tyle sentymentalna, co niebezpieczna. Po drodze trzeba będzie bowiem zmierzyć się z siłami, walka z którymi z góry skazana jest na przegraną. Opowiadanie pełne uroku i swoistej dostojności. Aż chce się kupić bilet i wyruszyć w nieznane, takim zapomnianym szlakiem.

Paweł Wiadomski „Podwójny Pech”, „Wszyscy są Zadowoleni”, „Patałachy”

Literackie żarciki dla tych, którzy lubią czarny humor. Z trzech shorcików najbardziej przypadł mi do gustu drugi, o tatuażyście.

Maciej Klimek „Wieża”

W mieście pojawiają się tajemnicze wieże. Ich obecność nie przykuwa – o dziwo – takiej uwagi mieszkańców, jaką powinna. Zdarzają się na szczęście wyjątki: nadwrażliwe, otwarte, czujące inaczej – jednym z nich jest nasz bohater. „Wieże”, chociaż są debiutem, stanowią obrazowe studium popadania w szaleństwo i niewytłumaczalne uzależnienie. Wyczuwalny tutaj weirdowy klimat i symbolika wieży pozwala na ciekawą zabawę interpretacyjną. Wiecie np., że w tarocie karta Wieża oznacza między innymi rozpad dotychczasowych struktur, oraz uwolnienie się w życiu z sytuacji, które nas zniewalają i ograniczają?

Arnold Cytrowski „Diabeł na mym ramieniu”

Bardzo przypadł mi do gustu gawędziarski, surowy styl Cytrowskiego. Sam wstęp do wydarzeń kupił mnie bez reszty, nie mogłam się wręcz oderwać od tej historii. Mogłabym czytać w nieskończoność o dwójce twardzieli-agentów, którzy muszą zamknąć sprawę zaginięcia na totalnym wygwizdowie - tam gdzie DIABEŁ mówi dobranoc i to nie tylko w przenośni. Jak dla mnie materiał idealny do nakręcenia odcinka „Z Archiwum X”, zrealizowanego w stylu „Sin City”.

Graham Masterton i Karolina Mogielska „Diaboł”

Miałam w życiu to szczęście, że jeździłam na wakacje na wieś do pradziadków. Oboje mieli do opowiedzenia mnóstwo ciekawych historii. Dlatego bardzo mocno udzielił mi się klimat opowieści, w której to właśnie babcia zdradza wnuczce szczegóły strasznej historii o dziwnym chłopcu (zafascynowanym śmiercią i rozkładem, którego nieodłącznym atrybutem był balonik. Tak, BALONIK – i to nie przypadek), który zaginął w okolicy i dioble, który gubi ludzi w pobliskim lesie.

Olek Zielonka „Obudź się”

Miało być zwykłe śledztwo, ale serii zbrodni w opustoszałych barach nie da się ni jak wytłumaczyć. Do akcji wkracza więc bohaterka z nadnaturalnymi zdolnościami. Niestety niezwykłe umiejętności nie gwarantują sukcesu w starciu z demonem, a obciążenie jakie sprowadzają na nią obdarowanych, prowokują ich do podejmowania niezrozumiałych dla innych decyzji. Trochę zabrakło mi rozwinięcia tragedii, pogłębienia dramatu, które zrodziło zło. Rozumiem za to doskonale ostateczną decyzję głównej bohaterki. Bardzo gorzka historia.

Norbert Góra „Zostań jedną z nas”

Kto nie czułby irracjonalnego lęku, gdyby zamknięto go w jednym pomieszczeniu z manekinami, niech pierwszy rzuci kamieniem. Jest w nich coś przerażającego. Ta statyczność, opanowanie za którymi może skrywać się niepojęte. W opowiadaniu Norberta, z owym nieprzeniknionym zderza się umysł znękany samotnością, wyoutowany, nadwrażliwy, a jednak na tyle ciekawy, żywo dociekliwy, by otworzyć się na inne. I mimo, iż pomysł pozornie może wydawać się absurdalny, to po dłuższym zastanowieniu, jego wydźwięk działa na odbiorcę kusząco. Mnie stan do którego zaczyna dążyć bohaterka przypomina nirwanę.

Flora Woźnica „Bariery”

Bariery kojarzą mi się ze szklanym sufitem. Z korporacją, która przeżuwa pracownika i wykorzystuje go, póki jest potrzebny i da się z niego cokolwiek wycisnąć. Ofiara, dając się omamiać obietnicami bez pokrycia, stopniowo zatraca tożsamość. Korpo organizm ją pochłania, pozostawiając tylko wydrążoną powłokę, pokornie wykonującą swoje zadania. Opowiadanie jest podwójnie straszne, ponieważ opisane w nim wydarzenia można wprowadzić w życie – może jeszcze nie dziś, nie jutro, ale….. Opowiadanie można potraktować jako metaforę i refleksję nad tym, dokąd zmierza świat.

Marta Kucharska „Jak doktor Felicjan Żyłka przeklinał posiadanie aparatu telefonicznego”

Podczas lektury ubawiłam się przednio. To taka lepsza (bo bardziej wysublimowana) wersja serialu „Daleko od noszy” zmiksowana z kultowymi „Opowieściami z krypty”. Marta Kucharska przedstawia nam szpitalne życie dalekie od normalności, z pełną strachów piwnicą i drażniącym dźwiękiem dzwoniącego nieustannie telefonu w tle. Do tego stawia nam beczkę ogórków w zalewie czosnkowej. A ja lubię ogórki. I czosnek.

Sylwia Błach i Honza Vojtisek „Cierpienie uszlachetnia”

Jedno z najbardziej brutalnych i przejmujących opowiadań, w których dogłębnie odczuwamy ból, nie tylko fizyczny, bohaterki. Poczucie to spotęgowane jest tym, że aż za dobrze rozumiemy przyczyny tego stanu rzeczy i powód dla którego musi ukrywać swoje motywacje przed otoczeniem. To doskonały przykład na to do jak wielkiej podłości gotowe jest zło, wykorzystując niewinność i miłość jednostki. Jak wiele można znieść cierpienia by chronić innych? To zależy już tylko od nas…

Tomasz Miłowicki „Aegri Somnia”

Tym razem mamy do czynienia ze swoistą spowiedzią człowieka czekającego na śmierć. Jego opowieść to historia o przemocy, która powinna zostać nazwana. Zwłaszcza, gdy zrodziła nie tylko ból, ale i szaleństwo. W tekście Tomasza stykamy się z dojmującym smutkiem, tęsknotą i traumą.

Hubert Smolarek „Nowe Życie”

To jedno z opowiadań, które przeczytałam ze sporą przyjemnością, ze względu na gawędziarski styl autora. Smolarek wykreował wyrazistego antybohatera: drażniącego, głupiego, małostkowego i przekonanego o własnej wyjątkowości. Mając się za myśliciela i literata ostentacyjnie pogardza on innymi. Robi też wszystko by wyjechać z prowincji do stolicy. W drodze do wymarzonego celu, dzieje się jednak coś, co krzyżuje mu plany. Przewrotne, zabawne, uwierające i rozbrajająco działające na wyobraźnię.

Łukasz Dubaniowski „Domek na drzewie”

Dubaniowski zabiera nas na łono natury, do dzikiego zakątku, będącego rajem dla ornitologów. W związku z pewnym projektem ma bowiem powstać cykl artykułów o tym niesamowitym miejscu. Niestety wyprawa po informacje nie kończy się dla bohaterki, tak jak oczekiwała. Opowieść pełna zaskoczeń i mroku, mimo oczywistego piękna. Zło też można bowiem czynić z poczuciem smaku i swoistą wrażliwością.

Rafał Christ „Hopsy”

Nieoczywiste, makabryczne opowiadanie, w którym prym wiodą małe czarne stworzonka, które uwielbiają sprawiać ludziom ból i odpowiadają za większość zła i podłości, do której zdolny jest nasz gatunek. Co może zrobić człowiek, który jest boleśnie świadomy ich istnienia? Można je w ogóle powstrzymać? Szerzące się na kolejnych stronach szaleństwo znajduje swoje odzwierciedlenie w chaotycznej fabule, balansującej na granicy obłędu i rzeczywistości.

Łukasz Śmigiel „Sny Kasandry”

Ciekawa opowieść o kosmicznej Unii stworzonej przez przedstawicieli wielkich ras. Niestety, zaproszenie na obrady jednego z niezbyt poważanych dotąd gatunków, nie kończy się dla wszystkich zbyt dobrze. Nieobliczalność i wrodzona agresja, to siła z którą trudno się mierzyć, a tym bardziej dyskutować. Jak na mój gust, to fajny początek dla ciekawej serii opowiadań.

Wojciech Kulawski „Świadomy sen”

Mnóstwo tu bolesnych ran z przeszłości: oddziałujących na wyobraźnię scen z obozów śmierci, echa zagłady i nazistów oraz ich obsesji na punkcie okultyzmu. Kulawski zabiera nas, wraz z czwórką pozornie obcych sobie bohaterów, na warsztaty integracyjne ze świadomego śnienia. Szybko okazuje się, że to misterna pułapka. Organizujący ją geniusz zła nie przewidział jednak wszystkiego. Dosyć już bowiem cierpienia w tym zakątku świata.

Ścigani przez cienie

Trąci to banałem, ale nie mogę się temu porównaniu oprzeć. Jak powszechnie wiadomo, zbiory opowiadań są jak bombonierki: co czekoladka to zaskoczenie i inny smak. Zawsze trafiają się takie, w których trudno nam się rozsmakować, takie które są dla nas odkryciem, bo dotąd nie wiedzieliśmy, że ich smak został stworzony z myślą o nas i takie, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niech się dzieje świąteczna magia!

Nasza historia jest zapisana w gwiazdach, bo gwiazdy to nasze wspomnienia. Wyhodowane, ukochane i wypuszczone w niebo. Piękna idea prawda? Magiczna i otulająca serducho.

Właśnie taka – czarująca i cieplusia – jest „Gwiazda miłości”. W swoim założeniu ma nas bowiem wypełniać nadzieją i dobrocią, opowiadając historię gwiazdy z dziurkami. A tak dokładniej, to chłopca imieniem Leo, który chciałby swojej ukochanej babci dać na święta najpiękniejszy z możliwych prezentów i odnaleźć dla niej coś, co dawno temu zgubiła. Okaże się to oczywiście bardzo trudne, ale na szczęście nie niemożliwe - zwłaszcza w świecie, w którym istnienie cudów nikogo nie zaskakuje.

Zacznę od tego, że autorka, Katarzyna Bielińskia realizuje podjęty temat w, jak na moje standardy, sposób nader cukierkowy. Jej bohaterowie żyją w idealnej rzeczywistości, w której nie tylko można wyhodować własną gwiazdę, ale także wszyscy się wspierają, lubią, są dla siebie życzliwi i się na siebie nie gniewają. Chociaż mnie wydało się to przesadnie czułe, to mojej córce ten wyobrażeniowy świat przypadł do gustu. Wszechogarniające poczucie bezpieczeństwa dało jej komfort, którego najwyraźniej potrzebowała. Jeszcze więcej słodkości tej przesłodkiej opowiastce dodaje styl autorki: momentami jest bardzo pompatycznie i z potrójną warstwą lukru. Ponadto wiele wypowiedzi, jakie tutaj znajdujemy, to powszechnie znane (wciąż warte przypomnienia) sentencje. Na tym poziomie, powtórnie, to co dla mnie okazywało się za bardzo ckliwe i czułostkowe, córce się podobało. Szczególnie stwierdzenia, że, gdy można z kimś dzielić swój smutek, to staje się on mniejszy i, że warto pomagać innym, bo to do nas wraca. Bądźmy jednak szczerzy, skoro to ona jest głównym odbiorcą historii o gwiazdkach, to ja raczej nie mam nic do gadania - moje zdanie się nie liczy i dlatego czytamy tę książkę co wieczór.

Z tej opowieści można wyciągnąć naprawdę sporo wartościowych treści, np. o tym, że miło jest żyć pięknymi wspomnieniami, ale jeszcze lepiej jest je tworzyć, że warto słuchać i poznawać potrzeby innych, że żadna zabawka nie zastąpi bliskich, a także że biblioteka, to cudowne miejsce, w którym można dogonić każde marzenie. Tekst dopełniają, przyjemne, „mięciusieńkie” i puszyste ilustracje Mojo Graffi, od których cieplej się, tam gdzieś w środku, robi. Sprawiają, że aż chce się uwierzyć w świąteczną magię.

Nie zagwarantuję wam, że „Gwiazda miłości”, jak to w bajkach bywa, rozmiękczy każdego, zwłaszcza największego, psuja świątecznego klimatu albo rozczuli zatwardziałego gburaka (chociaż próbować zawsze warto), mogę jednak z czystym sumieniem polecić ją młodszym czytelnikom. Ci będą nią oczarowani. I dobrze, bo warto uwierzyć w moc takich opowieści.

P.S. Zgodnie z konwencją w jakiej realizowany jest temat opowieści, nie ma w niej miejsca na to by pewne kwestie uwypuklać. Ważne więc by wybrzmiały one po lekturze, zwłaszcza, że dzieci i tak intuicyjnie wyczują ich obecność. Warto porozmawiać więc nie tylko o pozytywnych aspektach bajki, ale także o tym, co Leo zrobił niewłaściwie (i miał do tego prawo, bo jest dzieckiem). Gdy będziecie czytać ten fragment, na pewno domyślicie się o, co mi chodzi. Dodam jeszcze tylko, że gdy o tym rozmawiamy, moja córka bardzo ten moment przeżywa. Gdy będzie czytać ten fragment na pewno domyślicie się o, co mi chodzi. Dodam jeszcze tylko, że gdy o tym rozmawiamy, moja córka bardzo ten moment przeżywa.

Poza tym, jak rozumiem przytulność opowiastki, tak nie za bardzo zgadzam się z zaprezentowaną w niej ideą: „w rodzinie wszystko jest wspólne” (może w idealnym świecie). My obecnie na tapecie mamy temat własności. Dyskutujemy m.in. o tym, że owszem trzeba się dzielić, ale nie za wszelką cenę, więc ten fragment zmusił mnie do wejścia na wyżyny kreatywności, by jej wszystkiego nie poplątać.

Niech się dzieje świąteczna magia!

Nasza historia jest zapisana w gwiazdach, bo gwiazdy to nasze wspomnienia. Wyhodowane, ukochane i wypuszczone w niebo. Piękna idea prawda? Magiczna i otulająca serducho.

Właśnie taka – czarująca i cieplusia – jest „Gwiazda miłości”. W swoim założeniu ma nas bowiem wypełniać nadzieją i dobrocią, opowiadając historię gwiazdy z dziurkami....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piekło to inni

Potęga nauki, jako oślepiające zwierciadło ludzkiego geniuszu, od wieków budzi zachwyt i trwogę. Zwłaszcza, gdy mowa o nauce oszalałej, posługującej się, dla osiągnięcia celu, groteskowymi eksperymentami. A tę, jak za pewne wiecie, literacko odkryła dla nas Mary Shelley za pomocą ożywionego elektrycznością monstrum, pozszywanego z fragmentów martwych ciał. Mowa oczywiście o potworze Frankensteina.

Opisane przez nią ożywienie trupa, czyli próba naśladowania boskiego aktu tworzenia, z jednej strony dało świadectwo nieograniczonym możliwościom nauki i człowieka, z drugiej obnażyło jego marność i pychę. Trudno się więc dziwić, że dzieło Victora Frankensteina wciąż inspiruje i prowokuje do wykorzystywania go, jako komentarza do wielu sytuacji społecznych. Tym razem po jego „ohydnego potomka” sięgnęła Talia Dutton, tworząc historię rodzinną, w której to zmarli mają sporą przewagę nad żywymi. Jej wariacja na temat potwora, czyli „M jak monstrum”, to jednak przede wszystkim czarna ballada o piekle dojrzewania i grozie zmian, które musimy zaakceptować, by przestać spełniać oczekiwania innych, a zacząć swoje.

W wyniku nieszczęśliwego wypadku w laboratorium ginie Maura. Jej siostra Frankie, ta genialniejsza z naukowczyń, postanawia przywrócić ją do życia, zszywając w całość odzyskane kawałki martwego ciała. Eksperyment się udaje – niestety tylko częściowo. Ciało Maury ożywa, ale ta która się w nim budzi Maurą nie jest. Wyrwana z zaświatów dziewczyna, nie pamięta swojego imienia, nie wie kim jest, ale panicznie boi się przyznać, że nie jest tą której oczekiwano. Siostra Maury z rozbrajającym nieskrępowaniem przyznała bowiem, że jest gotowa w każdej chwili rozczłonkować ją i złożyć na nowo, jeśli uzna, że eksperyment się nie powiódł. Biedna M. – bo tak postanawia się nazwać - zaczyna grać w niebezpieczną grę, w której na szczęście z pomocą przychodzi jej sama Maura.

Początkowo wszystko idzie w miarę dobrze, ale z czasem w M. budzi się pragnienie by wymknąć się z przypisanej jej przestrzeni, bo ta stała się dla niej zbyt klaustrofobiczna. Odzyskanie tożsamości, próba zbudowania siebie, akceptacja nowej fizyczności i zarazem granie roli żywej zmarłej sprawia, że widzimy w M. postać o tragicznym rysie. Współczucie nie należy się jednak tylko jej. Na uwagę zasługuje także postać Frankie, która z jednej strony, tak bardzo chce pokonać śmierć, że nie pozwala sobie na przeżywanie żałoby, z drugiej, tak bardzo boi się straty, że nie dopuszcza do siebie świadomości, że ktoś kogo kocha najbardziej na świecie, może mieć inne potrzeby niż te, które ona chce spełniać.

Historię sióstr można odczytać m.in. jako opowieść o kulturowej grze, w którą każdy z nas musi zagrać, by osiągnąć pełnię siebie. W pewnym momencie życia trzeba bowiem odciąć się od cudzych projekcji (nawet jeśli nie chce się sprawić bliskim zawodu), stać się nowym sobą i przestać uszczęśliwiać otoczenie starą wersją siebie. Zmiana jest konieczna, dlatego nie jest oczywiście łatwa. Musimy nauczyć się od nowa przeglądać nie tylko w cudzych oczach, ale także, i przede wszystkim, w swoich. A to szalenie trudne. Tak samo, jak trudne jest odmówienie sobie kontroli absolutnej nad tym, co się stworzyło. Konflikt wywołany tymi przeciwnymi sobie koniecznościami jest niestety nieunikniony.

Warto podkreślić, że historia Frankie, Maury i M. z całą pewnością lepiej funkcjonuje z obrazem niż bez niego. Monochromatyczne ilustracje tworzą niezwykle niepokojący, statyczny klimat pełen namacalnych wręcz emocji. Nie sposób odmówić im więc refleksyjności i smutnego piękna.

„M jak monstrum”, to subtelna opowieść o granicach kłamstwa i buncie. Można jednak pokusić się o dodatkowe pytania i interpretacje. Warto zastanowić się dlaczego autorka nie eksponuje tej płaszczyzny powieści, która podkreślałaby wykluczenie M. Z jednej strony, odpowiedź jest dosyć oczywista: bo doświadczanie zmiany i/lub dorastanie samo w sobie są wystarczająco trudne. Pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że pytanie o etykę działania Frankie nie wybrzmiewa tutaj tak głośno, jak za czasów Shelley. Jej „dzieło” nie jest potępione. Może to dlatego, że opowieść, chociaż osadzona jest w ufantastycznionej wersji rzeczywistości, to jednak mocno przystaje do naszych czasów? Przecież dziś nikogo nie dziwią protezy wykorzystujące sygnały nerwowe, rozruszniki czy urządzenia elektryczne wszczepiane do mózgu. Do ożywiania martwych ciał jeszcze (czy w ogóle?) nam daleko, ale trzeba przyznać, że wielu rzeczy, które dziś są dla nas normą, kiedyś nikt sobie nawet nie śmiał nawet wyobrażać…

Poza tym warto zadać sobie pytanie, gdzie są granice tego, do czego bylibyśmy zdolni by odzyskać ukochaną osobę.

Piekło to inni

Potęga nauki, jako oślepiające zwierciadło ludzkiego geniuszu, od wieków budzi zachwyt i trwogę. Zwłaszcza, gdy mowa o nauce oszalałej, posługującej się, dla osiągnięcia celu, groteskowymi eksperymentami. A tę, jak za pewne wiecie, literacko odkryła dla nas Mary Shelley za pomocą ożywionego elektrycznością monstrum, pozszywanego z fragmentów martwych ciał....

więcej Pokaż mimo to