Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Oblicza Wielkiej Brytanii. Skąd wziął się brexit i inne historie o wyspiarzach Dariusz Rosiak
Ocena 6,7
Recenzja Którędy do wyjścia?

Z czym kojarzy nam się Wielka Brytania? Część osób odpowie z pewnością, że z Big Benem, inni że z rodziną królewską, jeszcze inni że z Montym Pythonem i ta odpowiedź jest już dla mnie możliwa do przełknięcia. Jednak dzisiaj na hasło „Wielka Brytania” większość z nas odpowie –...

Okładka książki Małe ogniska Celeste Ng
Ocena 7,3
Recenzja Life in plastic is fantastic

Debiut Celeste Ng – „Wszystko, czego wam nie powiedziałam” – był najlepszą zapowiedzią nie tylko umiejętności pisarki, ale także interesujących ją problemów. „Małe ogniska” tylko potwierdzają, że Ng ciekawią przede wszystkim relacje rodzinne oraz wyniszczające je półprawdy i brak...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2Cu2KRc

Grunberg stworzył bohatera, dla którego powierzchnia, a zatem to, co widoczne jest dla innych, stanowi jedyną wartość człowieka. Trudno pokazać to jeszcze bardziej dosłownie. Hofmeester co chwila podkreśla, że mieszka w dobrej dzielnicy, ma odpowiedni adres, na który bardzo ciężko pracował. Wszystko jest oczywiście podbudowane historią o spełnianiu marzeń rodziców z niższej klasy. I, jak można się domyślić, sam Hofmeester także ma wygórowane oczekiwania co do swoich dzieci, przerzucając na nie własne niespełnione marzenia. Lubi jednak myśleć o sobie jako o dobrym ojcu, który stanął na wysokości zadania, oddając swoje życie ukochanej córce. Do tego dochodzi także praca jako redaktor, idealne zajęcie dla inteligentnego człowieka mieszkającego pod dobrym adresem. Ta fasadowość bohatera bardzo szybko zostaje obnażona – dzieje się to w sposób nieomal teatralny. Na scenie pojawia się żona, która odziera go z męskości, wyśmiewając marne pożycie seksualne. Liczne reminiscencje zmuszają nas także do zakwestionowania podejścia Hofmeestera do ojcostwa oraz istotności jego pracy. Bohater budzi wątpliwości, większą część życia spędza na kolanach, choć przekonany jest o nieomylności własnych decyzji, swojej dobroci i poświęceniu dla bliskich. Ogromnym problemem Grunberga jest właśnie to, że jego postać jest tak skonfliktowana, że aż uniemożliwiająca czytelnikom poczucie jakiejkolwiek więzi z nią. Hofmeester jest człowiekiem symbolem, przedmiotem dywagacji dotyczących całego społeczeństwa, jego zakłamania i ciągle rosnącego samozadowolenia. W przedstawionych przez Grunberga dekoracjach wszystko jest aż nazbyt czytelne, zbyt proste, by można uznać zamysł autora za nowatorski czy nawet otwierający oczy. Zarówno na kwestie ogólnospołeczne jak i te bardziej kameralne, dotyczące rodziny.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2Cu2KRc

Grunberg stworzył bohatera, dla którego powierzchnia, a zatem to, co widoczne jest dla innych, stanowi jedyną wartość człowieka. Trudno pokazać to jeszcze bardziej dosłownie. Hofmeester co chwila podkreśla, że mieszka w dobrej dzielnicy, ma odpowiedni adres, na który bardzo ciężko pracował. Wszystko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry:
http://okiemwielkiejsiostry.blogspot.com/2018/07/historia-przemocy-edouard-louis.html#more

"Historia przemocy", choć to książka o niewielkich rozmiarach, momentami zdaje się być nieznośnie długa. Uwiera nas jak źle przycięta metka, przeszkadza i denerwuje, ale i tak nie możemy oderwać się od lektury. To powieść bardzo hermetyczna, choć dotyczy spraw uniwersalnych – przemocy i próby radzenia sobie z jej konsekwencjami (raczej tymi duchowymi, nie cielesnymi). Skupia się jednak, z oczywistych powodów, na konkretnym człowieku, Édouardzie. A on swoją historię opowiada w sposób typowy dla Édouarda Louisa: chłopaka z małego miasteczka, który wyrwał się do Paryża. Chłopaka, który uciekł od nędzy i niezrozumienia, homofobii i rasizmu swojego środowiska. Jego siostra, która ma ogromne znaczenie dla samej formy powieści, śmieje się ze stylu, w jakim Édouard formułuje myśli, z tego przeintelektualizowania i skłonności do analizowania każdej sekundy. Ale nie rozumie, że tak właśnie myśli jej brat, tak radzi sobie z traumą, z tą historią trudną do opowiedzenia w pierwszej osobie.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry:
http://okiemwielkiejsiostry.blogspot.com/2018/07/historia-przemocy-edouard-louis.html#more

"Historia przemocy", choć to książka o niewielkich rozmiarach, momentami zdaje się być nieznośnie długa. Uwiera nas jak źle przycięta metka, przeszkadza i denerwuje, ale i tak nie możemy oderwać się od lektury. To powieść bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2t4qcyG

"Ulga" miała być wiwisekcją pewnego wycinka społeczeństwa, dokładnym zbadaniem żywego organizmu, który buntuje się, jest niewygodny i trudny do skategoryzowania. Jednak Fiedorczuk poszła na łatwiznę i zamiast choćby spróbować oddać szarość codzienności, z łatwością dopina swoim bohaterom odpowiednie łatki. Dlatego też mężczyźni w "Uldze" są albo denerwującymi balastami (Marcin), albo przemocowymi dupkami (Jacek i ojciec Karoliny). Kobiety z kolei sprowadzone zostają do roli ofiar – albo biernych, jak Karolina, albo biorących sprawy w swoje ręce, jak jej matka, która jednak całe życie mierzy się z piętnem bitej i skrzywdzonej. Aż chciałoby się spytać: gdzie podziały się światłocienie? gdzie niejednoznaczności? Zwłaszcza jednowymiarowe potraktowanie Jacka, sąsiada głównej bohaterki, może doprowadzić do szewskiej pasji. Stereotypowemu korpoludkowi, z upodobaniem wciągającemu kreski i zaliczającemu sekretarki na akord, bliżej jest raczej do figury z przaśnego dowcipu, niż powieści obyczajowej.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2t4qcyG

"Ulga" miała być wiwisekcją pewnego wycinka społeczeństwa, dokładnym zbadaniem żywego organizmu, który buntuje się, jest niewygodny i trudny do skategoryzowania. Jednak Fiedorczuk poszła na łatwiznę i zamiast choćby spróbować oddać szarość codzienności, z łatwością dopina swoim bohaterom odpowiednie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2HTYZnO

"Co pozwala powiedzieć noc" to kwintesencja prostej, choć angażującej narracji, pełnej obserwacji nie tyle błyskotliwych, bo to, co spostrzega autor, jest dość uniwersalne, ale raczej zaskakująco trafnych, wyrwanych z podwórka nie tylko maltańskiego, ale także polskiego czy angielskiego. Te historie mogłyby wydarzyć się wszędzie i właśnie to jest w nich najbardziej czarowne. Mają w sobie bowiem pewien pierwiastek niesamowitości, dziwności, jednak nie tej ściśle związanej z realizmem magicznym czy fantastyką, lecz raczej z magią codzienności, która bywa piękna, bywa romantyczna, ale także mroczna, niepokojąca. I takie opowieści snuje Mejlak – skupione na człowieku i jego nastrojach, głęboko skrywanych tajemnicach lub tych cechach charakteru, których wolałby nie pokazywać. Pięknie wplata się to w całość drobnych fabuł, sytuacji tak zaskakująco prozaicznych jak stypa czy chęć pozbycia się deski do prasowania. Te normalne, codzienne zdarzenia nabierają wymiaru historii całego życia, tych najważniejszych momentów, w których bohaterowie decydują o przyszłości lub zamykają się w swojej przeszłości. Niektórzy, zamiast podejmować decyzję, wolą udawać i chyba właśnie te narracje są najlepsze, gdyż skupione na ludzkiej małości, drobnych podłościach i nieumiejętności patrzenia na świat, chociażby w wyrywkach, z punktu widzenia drugiego człowieka.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2HTYZnO

"Co pozwala powiedzieć noc" to kwintesencja prostej, choć angażującej narracji, pełnej obserwacji nie tyle błyskotliwych, bo to, co spostrzega autor, jest dość uniwersalne, ale raczej zaskakująco trafnych, wyrwanych z podwórka nie tylko maltańskiego, ale także polskiego czy angielskiego. Te historie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2qFNrOm

"Jako czytelniczka mogłabym rozpatrywać tę powieść graficzną pod względem treści i rysunku – osobno. Jednak celem Sousanisa jest między innymi to, by zmusić odbiorcę do zrozumienia, że język, choć pomaga nam pojmować rzeczywistość, może także stać się dla nas pułapką. Nie tylko pozwala nam komunikować się, ale także determinuje to, w jaki sposób patrzymy na świat, jak myślimy. Jego struktura jest niedoskonała, linearna, a zatem prowadząca z jednego do drugiego punktu. Obraz zaś pozwala na spojrzenie całościowe. Dostarcza ekspresji tam, gdzie zawodzą słowa. Czym zatem jest komiks? Czyżby komunikatem idealnym, łączącym dwie formy ekspresji? Sousanis nie odpowiada na te pytania, jedynie lekko zarysowuje drogę, którą może zmierzać osoba zajmująca się analizą tego gatunku. Zresztą chyba właśnie to jest największą wadą "Odpłaszczenia" – brak odpowiedzi. Autor, choć nie można odmówić mu ogromnej inteligencji ("Odpłaszczenie" powstało jako dysertacja), jedynie cytuje myśli wielkich, takich jak Platon, Latour, Marcuse czy Lakoff, umieszczając je w odpowiednich partiach swojego utworu, dopasowując do myśli przewodniej, która jest zresztą swojego rodzaju wariacją na temat "Flatlandii" Edwina Abotta. Korzystając z wizji płaskiego świata, historii kwadrata – który nie jest w stanie wyobrazić sobie innego świata – i kuli, dziwnego, trójwymiarowego przybysza, Sousanis przedstawia swoją opowieść, swoją wizję mówienia o rzeczywistości, obrazie i słowie, percepcji i otwieraniu się na nowe doznania. Jednak nadal są to zapożyczenia i cytaty, myśli, które ktoś już kiedyś powiedział."

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry - https://bit.ly/2qFNrOm

"Jako czytelniczka mogłabym rozpatrywać tę powieść graficzną pod względem treści i rysunku – osobno. Jednak celem Sousanisa jest między innymi to, by zmusić odbiorcę do zrozumienia, że język, choć pomaga nam pojmować rzeczywistość, może także stać się dla nas pułapką. Nie tylko pozwala nam komunikować...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ojciec Michał Cichy, Jacek Dukaj, Wojciech Engelking, Jakub Małecki, Andrzej Muszyński, Łukasz Orbitowski, Ziemowit Szczerek, Wit Szostak, Michał Witkowski
Ocena 6,6
Ojciec Michał Cichy, Jacek...

Na półkach:

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry http://bit.ly/2Auq2CX
Tematyka, tak dobrze znana, z pozoru wydaje się banalna. Bo przecież cokolwiek się napisze, z pewnością znajdzie się ktoś, kto miał podobnie. Albo z nadopiekuńczym, albo zaborczym ojcem, zimnym, czułym, wrednym, zakłamanym i tak dalej. Ubrać jednak uczucia w krótką formę, która nie będzie trącać melodramatem, a przy tym poruszy, zastanowi, zagra na jakiejś ze strun – to już wyczyn. W przypadku niektórych tekstów udało się śpiewająco, inne urzekają mniej, choć nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Zachwyciłam się tylko raz, dzięki tekstowi Szostaka. Jedyne opowiadanie napisane z punktu widzenia ojca, rwany "List", w którym żal po utracie kontaktu z synem miesza się ze wspomnieniami, płynnie przechodzącymi w wielki wyrzut sumienia, porażkę człowieka pragnącego ukryć przed dzieckiem swoją słabość, nie dopuścić do zawodu, który oznaczać może tylko jedno: obalenie mitu ojca. Szostak dopuszcza do głosu rodzica pokonanego, samotnego, a przy tym jednak szczęśliwego szczęściem swojego dziecka. Piękny obraz symbolicznego upadku i realnego upokorzenia.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry http://bit.ly/2Auq2CX
Tematyka, tak dobrze znana, z pozoru wydaje się banalna. Bo przecież cokolwiek się napisze, z pewnością znajdzie się ktoś, kto miał podobnie. Albo z nadopiekuńczym, albo zaborczym ojcem, zimnym, czułym, wrednym, zakłamanym i tak dalej. Ubrać jednak uczucia w krótką formę, która nie będzie trącać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry http://bit.ly/2yLiOdt

Eco zachwyca przenikliwością, poczuciem humoru i lekkością pióra, choć teksty z Pape Satàn aleppe nie są tak proste jak chociażby te, które opublikowane zostały w niedawnym Jak podróżować z łososiem. Mniej w nich tego wyraźnego humoru, więcej zaś krytycznego spojrzenia na nasze społeczeństwo – od bezkrytycznego zachwytu nowymi technologiami przez problem rasizmu, nienawiści, religii i śmierci, aż po kwestie stricte polityczne, które, choć dotyczą Włoch, z łatwością możemy przenieść na nasze podwórko. Bo Eco na ułomności człowieka patrzy tak, jak trzeba, czyli globalnie. Głównie dlatego, że jest po prostu ciekawski, a jego żądzę wiedzy widać w każdym z tekstów w tym zbiorze. Dlaczego miałby zajmować się tylko problemami Włochów, skoro to same zachowania społeczne interesują go najbardziej? Eco bada, analizuje i poddaje krytyce wszystko to, z czym się spotyka, chociażby błahą rozmowę z taksówkarzem czy drobną złośliwość, z jaką potraktował zapatrzoną w telefon kobietę. Wnioski wyciąga sam, choć i nam zostawia pole do popisu. Trudno byłoby czytać te teksty bezrefleksyjne, bo Eco po prostu zmusza nas do intelektualnego wysiłku. Nie jest to maraton, lecz lekki truchcik, jednak nie zmienia to faktu, że po jakimś czasie czeka nas zadyszka. Nie bójcie się – endorfinowego haju również nie zabraknie.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry http://bit.ly/2yLiOdt

Eco zachwyca przenikliwością, poczuciem humoru i lekkością pióra, choć teksty z Pape Satàn aleppe nie są tak proste jak chociażby te, które opublikowane zostały w niedawnym Jak podróżować z łososiem. Mniej w nich tego wyraźnego humoru, więcej zaś krytycznego spojrzenia na nasze społeczeństwo – od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całą recenzję znajdziecie na blogu Okiem Wielkiej Siostry - http://bit.ly/2fh0i3w

W tej historii najważniejsza jest ona, Anna – kobieta, która boi się spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy, choć w myślach zawsze przygotowuje się na konfrontację. Nigdy do niej nie dochodzi. Jej odwaga nie jest w stanie wyjść poza ramy wyobraźni. Bolavá perfekcyjnie kreśli portret kobiety wewnętrznie zgarbionej, wyobcowanej i przestraszonej, która ledwie utrzymuje się w ciasno określonych ramach norm społecznych. Pracuje jako tłumaczka, swoje teksty wysyła do Pragi, choć nigdy nie wyniosłaby się do dużego miasta. Nie ma ani telefonu, ani tym bardziej dostępu Internetu, przez co udaje jej się żyć obok ludzi, a jednak z dala od nich, zamknięta w domu przesiąkniętym zapachem suszonych ziół. Gdzie tkwi przyczyna takiego zachowania? Tego Bolavá nam nie mówi, gdyż nie jest to istotne dla samej opowieści. Choć czasem cofamy się do dzieciństwa i młodości Anny, tym, co najbardziej zajmuje autorkę jest przemiana bohaterki, jej powolny rozkład powodowany nienazwaną chorobą, który w pewnym sensie uwalnia ją od traum z przeszłości oraz obowiązujących konwenansów. Symbolicznym zerwaniem kontaktu z rzeczywistością jest spotkanie Anny z teściem czekającym na śmierć w domu opieki. Bolavá sprowadza to wydarzenie do roli majaku o silnie stygmatyzującym zabarwieniu, przez co nastrój skrajnego niepokoju nie jest w stanie opuścić nas nawet wtedy, gdy bohaterka wychodzi z pokoju teścia. Po wizycie zostaje jej rana na dłoni, która – tak samo jak sine nogi – staje się pierwszym sygnałem rozpadu kruchego ciała i uwolnienia duszy, tłamszonej przez niewygodne reguły usankcjonowane przez społeczeństwo.

Całą recenzję znajdziecie na blogu Okiem Wielkiej Siostry - http://bit.ly/2fh0i3w

W tej historii najważniejsza jest ona, Anna – kobieta, która boi się spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy, choć w myślach zawsze przygotowuje się na konfrontację. Nigdy do niej nie dochodzi. Jej odwaga nie jest w stanie wyjść poza ramy wyobraźni. Bolavá perfekcyjnie kreśli portret kobiety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry => http://bit.ly/2xqxqQa

Chociaż "Yoro" tak śmiało porusza istotne, palące kwestie naszego świata oraz problemy skonfliktowanej z nim jednostki, Perezagua nie daje rady utrzymać jej w ryzach. Początkowo powieść nosi znamiona lektury wręcz genialnej – drobiazgowej i doskonale przemyślanej konstrukcyjnie – jednak szybko staje się przesadzona w każdym calu. Przede wszystkim językowo, bo niestety Perezagua popada w tak dramatyczne tony, że niejednokrotnie trudno nie zauważyć śmieszności i sztuczności stylu autorki. Pretensjonalność wręcz wylewa się z "Yoro", przez co lektura utworu staje się nieznośna. Czytelnik bardziej skupia się na wiecznych stanach lękowych bohaterki, jej zagłębianiu się we własną świadomość, niż na… no właśnie, na czym? Autorka tak chętnie wyciąga z rękawa kolejne tematy, że trudno jest zorientować się, który z nich jest tym najistotniejszym. Szkoda, bo Perezagua pokazała, że jest autorką o sporej wrażliwości. Niestety to nie wystarczy, by poradzić sobie z tak ważką problematyką.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry => http://bit.ly/2xqxqQa

Chociaż "Yoro" tak śmiało porusza istotne, palące kwestie naszego świata oraz problemy skonfliktowanej z nim jednostki, Perezagua nie daje rady utrzymać jej w ryzach. Początkowo powieść nosi znamiona lektury wręcz genialnej – drobiazgowej i doskonale przemyślanej konstrukcyjnie – jednak szybko staje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry (http://bit.ly/2wPY8Cb)

Vadas ładnie wpisuje się w tematykę realizmu magicznego, sprawnie łącząc to, co możemy uznać za normę z tym, co przynależy do świata magii. Pozostaje przy tym wierny założeniom nurtu, kreując rzeczywistość, w której elementy nierealistyczne są dla jego postaci normą – spersonifikowana śmierć jest tak samo „normalna”, jak brudna karczma, w której przesiaduje. Autor niczego nie tłumaczy, zakładając, że czytelnik z łatwością wejdzie w konwencję i, tak samo jak bohaterowie, magię potraktuje jak nieodłączną część świata przedstawionego. Jednocześnie skąpi nam językowego bogactwa, upraszczając do granic możliwości swoje historie, a przez to ogołacając je z pewnego rodzaju baśniowości. Szkoda, bo kilka soczystych metafor lub dokładnych opisów nie zaszkodziłoby opowiadaniom Vadasa. Co więcej, to właśnie te dłuższe teksty, w których autor musiał zarysować nie tylko sytuację, ale także swój magiczny i jednocześnie zaskakująco realistyczny świat, są najlepszymi przykładami jego literackich umiejętności. I choć nie mogę mu odmówić kunsztu i sprawnego panowania nad materią słowa, zabrakło mi w tych krótkich formach polotu, zabrakło poetyckości i owej baśniowości, które mogły wynieść "Uzdrowiciela" na znacznie wyższy poziom.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry (http://bit.ly/2wPY8Cb)

Vadas ładnie wpisuje się w tematykę realizmu magicznego, sprawnie łącząc to, co możemy uznać za normę z tym, co przynależy do świata magii. Pozostaje przy tym wierny założeniom nurtu, kreując rzeczywistość, w której elementy nierealistyczne są dla jego postaci normą – spersonifikowana śmierć jest tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry (http://bit.ly/2wsEWK9)

"Przeszłość" opiera się na bardzo prostym koncepcie – grupka ludzi (w tym przypadku oddalająca się od siebie rodzina) zostaje „zmuszona” do wspólnego spędzania czasu na niewielkiej przestrzeni. Krajobraz jest sielski, dom stanowi doskonale znane im miejsce, a zatem dekoracje, w których autorka postanowiła umiejscowić rodzinny dramat, są przyjazne, pozbawione elementu niepokoju czy obcości. Ową obcość miało wprowadzić samo rodzeństwo, wszystkie dzielące ich cechy, wspomnienia, aspiracje i życie prywatne, które – właściwie w przypadku każdego nich – jest małą porażką. Niestety do tego trzeba było pogłębionej psychologii postaci, której Hadley nam nie oferuje. Każdy z bohaterów został potraktowany po macoszemu, z odrobiną uwagi, która szybko rozmywa się na rzecz kolejnych zajść. Mogłabym powiedzieć, że jest to spowodowane zbyt dużą ilością postaci, jednak wydaje mi się, że wina tkwi bardziej po stronie autorki i jej braku umiejętności budowania wiarygodnych portretów psychologicznych. Problemy rodzeństwa są sztampowe – samotność, poczucie odmienności, brak samodzielności – jednak można było wykorzystać je lepiej, pogłębiając ich znaczenie w życiu Alice, Harriet, Fran i Rolanda. Wtedy "Przeszłość" stałaby się powieścią o braku komunikacji pomiędzy członkami rodziny, borykającymi się z własnymi ograniczeniami. Zamiast tego zostaje nam przedstawiona plejada nic nieznaczących gestów i słów, które gubią się w chaosie uogólnień.

Całość recenzji na blogu Okiem Wielkiej Siostry (http://bit.ly/2wsEWK9)

"Przeszłość" opiera się na bardzo prostym koncepcie – grupka ludzi (w tym przypadku oddalająca się od siebie rodzina) zostaje „zmuszona” do wspólnego spędzania czasu na niewielkiej przestrzeni. Krajobraz jest sielski, dom stanowi doskonale znane im miejsce, a zatem dekoracje, w których autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Całość recenzji znajdziecie na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

"Palinkę" trzeba smakować powoli, potrzymać chwilę na języku i dopiero wtedy przełknąć. Wyobraźcie sobie jednak smakowanie wódki, płonącej na podniebieniu, wgryzającej się w kubki smakowe. To bolesne, odpychające doświadczenie, które z czasem jednak upaja. A rano powoduje ból głowy i nudności. Proza Hořavy nie należy do najprzyjemniejszych – to utwory w których zaczytujemy się nie dla rozrywki, lecz dla bólu i smutku, który panoszy się niemalże w każdym zdaniu, każdym słowie. Chociaż nie brak w nich sielskości banackiej wioski, spokoju życia z dala od miejskiego szumu, niejako poza czasem, obrazy te są jedynie kilkoma beztroskimi nutami w melancholijnej piosence śpiewanej przez autora. Jednak czasem nawet one zdają się fałszywe, bo przecież w miejscu tak cichym i spokojnym, nie da się naprawdę uciec.

Całość recenzji znajdziecie na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

"Palinkę" trzeba smakować powoli, potrzymać chwilę na języku i dopiero wtedy przełknąć. Wyobraźcie sobie jednak smakowanie wódki, płonącej na podniebieniu, wgryzającej się w kubki smakowe. To bolesne, odpychające doświadczenie, które z czasem jednak upaja. A rano powoduje ból głowy i nudności. Proza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Atwood kontynuuje narrację nakierowaną na psychologię człowieka, jego pragnienia, które ewoluują wraz ze zmieniającą się rzeczywistością. Pewne rzeczy jednak pozostają niezmienne – jak chociażby pierwotna potrzeba wyjaśniania prawideł rządzących światem za pomocą opowieści, przekazywanie sobie historii istotnych dla danej społeczności. Atwood niczym Ray Bradbury w "Fahrenheit 451" najpierw dokonuje destrukcji, by następnie udowodnić, że zniszczenie nie może się dokonać, póki istnieje pamięć. W tym przypadku jednak pamięć rozwija się wraz z ludźmi i Derkaczanami, którzy pragną poznać swoje pochodzenie, ale także zapisać własną historię. Rzeczywistość zmienia się płynnie, wraz z nowymi doświadczeniami. Nikt nie pamięta o nieistotnych faktach historycznych – jedynie Toby stara się zapisywać święta, które są dla niej ważnym elementem jej dawnego życia. Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że w realiach ukazanych przez Atwood, przeszłość zatrze się szybciej, niż można by się tego spodziewać. Nastaje nowy ład.

Całość recenzji znajdziecie tutaj =>
https://okiemwielkiejsiostry.blogspot.com/2017/06/maddaddam-margaret-atwood-recenzja.html

Atwood kontynuuje narrację nakierowaną na psychologię człowieka, jego pragnienia, które ewoluują wraz ze zmieniającą się rzeczywistością. Pewne rzeczy jednak pozostają niezmienne – jak chociażby pierwotna potrzeba wyjaśniania prawideł rządzących światem za pomocą opowieści, przekazywanie sobie historii istotnych dla danej społeczności. Atwood niczym Ray Bradbury w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tym razem, pomimo stałego garnituru typowo irvingowskich tematów (dziwactw, zboczeń, feministek, aborcji itp.), autor zajął się także krytyką mediów. A wyszło mu to oczywiście bajecznie, bo zarówno dowcipnie, jak i niesamowicie trafnie. Patrick pracuje dla kanału informacyjnego, w którym zawsze coś mu się dziać. Sensacja goni sensację, a z każdego, nawet najtragiczniejszego wydarzenia, można wycisnąć naprawdę soczysty materiał, który zwiększy oglądalność programu. Irving pokazuje to z punktu widzenia dziennikarza, który nie ma na tyle godności, by odejść, lecz chce mówić o prawdziwych problemach, robiąc to ze smakiem i poszanowaniem dla cierpiących i poszkodowanych. Niestety na drodze zawsze staje szef, prawdziwy wał, którego z czasem zamienia się na jeszcze gorszego wała. Nie ważne kim jest, czym zajmował się wcześniej – wspiął się po szczeblach kariery na tyle wysoko, że z czystym sumieniem można powiedzieć o nim, że jest zdeprawowanym gnojem. Mężczyzna? Kobieta? Nie ma różnicy. W tej machinie każdy, nawet najlepszy, nawet najsłodszy, dbający o sieroty i bezdomnych złamie się i dołączy, bądź odejdzie ze spuszczoną głową. Taki obraz mediów ma dla nas Irving: uszczypliwy, ironiczny i jak najbardziej rzeczywisty.

Całość recenzji znajdziesz tutaj:
http://okiemwielkiejsiostry.blogspot.com/2017/04/czwarta-reka-john-irving-recenzja.html

Tym razem, pomimo stałego garnituru typowo irvingowskich tematów (dziwactw, zboczeń, feministek, aborcji itp.), autor zajął się także krytyką mediów. A wyszło mu to oczywiście bajecznie, bo zarówno dowcipnie, jak i niesamowicie trafnie. Patrick pracuje dla kanału informacyjnego, w którym zawsze coś mu się dziać. Sensacja goni sensację, a z każdego, nawet najtragiczniejszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Korzystając z konfliktu człowiek – natura, McGuire wplątuje swoich czytelników w dysputę niemal filozoficzną, nie szczędząc im rozważań dotyczących moralności, istoty człowieczeństwa, nieśmiertelnej duszy a nawet symboliki snów. Poprzez jednego z harpunników przytacza filozofię Swedenborga, a jego rozważania okazują się mieć niebagatelny wpływ na losy bohaterów. Jednak zagadnieniem najważniejszym okazuje się samo pochodzenie zła, jego głębokie zakorzenienie w istocie ludzkiej. Kim jest człowiek pozbawiony moralności? Jedynie zwierzęciem słuchającym własnych popędów, stawiającym je nad dobro ogólne.

Całość recenzji znajdziesz tutaj:
http://okiemwielkiejsiostry.blogspot.com/2017/05/na-wodach-ponocy-ian-mcguire-recenzja.html

Korzystając z konfliktu człowiek – natura, McGuire wplątuje swoich czytelników w dysputę niemal filozoficzną, nie szczędząc im rozważań dotyczących moralności, istoty człowieczeństwa, nieśmiertelnej duszy a nawet symboliki snów. Poprzez jednego z harpunników przytacza filozofię Swedenborga, a jego rozważania okazują się mieć niebagatelny wpływ na losy bohaterów. Jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Znacie tę smutną zasadę, która mówi, że zawsze, ale to zawsze druga część trylogii jest najgorsza? Historia się rozjeżdża, fabuła nie wciąga, a my zastanawiamy się, gdzie podziała się magia z tomu pierwszego. Margaret Atwood pokonała tę zasadę, tworząc powieść, która ani na jotę nie ustępuje swojej poprzedniczce.

Ludzkość czeka Bezwodny Potop – Ogrodnicy są o tym przekonani. Wiedzą, że Bóg nie jest zadowolony z tego, jak człowiek włada ziemią, zabijając naturę, zjadając swoich mniejszych braci. Dlatego przygotowują się na kataklizm niepodobny do biblijnego potopu, gdyż sprowadzony przez istotę ludzką, nie przez samego Boga. Do tego czasu Ogrodnicy, z Adamami i Ewami na czele, będą gotowi na tę tragiczną i jednocześnie piękną chwilę, w której świat nareszcie zacznie przypominać Eden. Koniec nadchodzi. Jest dokładnie tak, jak zapowiedział Adam Pierwszy. Wszystko uległo zmianie, przyroda jest dzika, nieokiełznana i często nieprzyjazna. Jednak, jak można się spodziewać, przeżyli nie tylko ci, którym na sercu leży dobro bożego świata. Zaczyna się walka o przetrwanie.

"Oryks i Derkacz" dotykał problematyki konsumpcjonizmu i modyfikacji genetycznej, zabawy w Boga, która może doprowadzić do tragicznych konsekwencji. W Roku Potopu Atwood sprytnie odchodzi od tego tematu, prowadząc nas do Plebsopolii, do Bożych Ogrodników, znanych nam z poprzedniej części i postrzeganych raczej jako podkładających ładunki wybuchowe ekstremistów. Autorka pokazuje mechanizmy działania tej sekty, jej rytuały i sposób postrzegania świata. Dodatkowym smaczkiem jest także rozpoczynanie kolejnych rozdziałów kazaniami prowadzonymi przez Adama Pierwszego i tekstami religijnych piosenek. Te fragmenty najlepiej ukazują mentalność Ogrodników. Ich życie to nie chaos, nie nienawiść do przeciwników. Podobieństwo do wyidealizowanej wizji chrześcijaństwa jest wręcz niemożliwe do przeoczenia – członkowie sekty kochają wszystkie stworzenia, nie zabijają, nie chowają urazy i wszystko starają się osiągnąć drogą pokojową. Jak to możliwe w zdeprawowanym świecie, w którym brudne alejki kryją nie tylko złodziei, ale także okaleczone trupy, które – być może – już jutro wylądują w pysznym SekretBurgerze? Ogrodników ocala nie tylko wiara. Wielu z nich wierzy jedynie w ułamek tego, co głoszą Adamowie i Ewy. Tym, co trzyma ich przy życiu jest hierarchia wartości, która w świecie Złowszechnym przemieniła się w hybrydę ślepego posłuszeństwa korporacjom. Właśnie dzięki niej Ogrodnicy mogą uważać się za istoty myślące, posiadające duszę.

Atwood skupia się na dwóch bohaterkach – Toby i Ren – wspominających przeszłość, a przy tym także swoje życie w sekcie, która zmieniła ich postrzeganie rzeczywistości. Obie bohaterki przeżyły Potop, obie uczone były, że nie należy jeść niczego, co posiada twarz, obie samotne i, w głębi ducha, nieszczęśliwe. Jednak kurczowo trzymają się życia wiedząc, że śmierć jest darem, który nie powinien pochodzić od człowieka. Autorka fantastycznie opisała losy dwóch kobiet, różniących się od siebie w prawie każdym aspekcie, które w świecie rządzonym przez bezlitosne korporacje poszukują swojego bezpiecznego miejsca. Kiedy nadchodzi Bezwodny Potop, a wszystko, co do tej pory znały, kończy się definitywnie, otrzymują szansę, by rozpocząć od nowa. Z dala od trujących relacji, od dawnych lęków i wielkich pragnień, których nie dało się spełnić.


Chociaż "Rok Potopu" czerpie z literatury postapokaliptycznej, Atwood woli zajmować się swoimi bohaterami, niż opisami opustoszałych miast. Nie znaczy to jednak, że autorka idzie na łatwiznę i ucieka od budowania podwalin wymyślonego przez siebie świata po katastrofie. Jest on dopracowany w każdym calu, wliczając w to złupione sklepy, panoszącą się zwierzynę, która coraz śmielej poczyna sobie z osłabionymi ludźmi, a także rozsiane po ulicach palce bądź inne części ciała, które pospadały sępom z dziobów. W tej rzeczywistości można zatonąć, można zapomnieć o człowieczeństwie bądź próbować ocalić choćby cząstkę samego siebie. Wszystko to dzięki niesamowitym umiejętnościom pisarskim Atwood, która śmiało poczyna sobie ze znanymi z historii literatury problemami, odświeża je i nadaje im uniwersalny wydźwięk. Jeśli nie przestraszycie się świata MaddAddama, prawdopodobnie sami jesteście szaleni.

Druga część trylogii Atwood zaskoczyła mnie swoją spójnością, zmyślną fabułą i niesamowitą wręcz realizacją. Czekam niecierpliwie na kolejny, ostatni już tom. Oby Atwood udało się udźwignąć ciężar "Oryksa i Derkacza" oraz "Roku Potopu". Poprzeczka jest postawiona naprawdę wysoko.

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Znacie tę smutną zasadę, która mówi, że zawsze, ale to zawsze druga część trylogii jest najgorsza? Historia się rozjeżdża, fabuła nie wciąga, a my zastanawiamy się, gdzie podziała się magia z tomu pierwszego. Margaret Atwood pokonała tę zasadę, tworząc powieść, która ani na jotę nie ustępuje swojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Czy zachwyt i przerażenie mogą iść ze sobą w parze? Jak najbardziej, jeśli mówimy o utworach Margaret Atwood. "Oryks i Derkacz", powieść wznowiona przez wydawnictwo Prószyński i S-ka, jest kolejnym po "Opowieści podręcznej" dziełem autorki, które pozbawiło mnie tchu.


„Adam nazywał wszystkie żywe zwierzęta, MaddAddam nazywa martwe. Chcesz zagrać?”


Kto by pomyślał, że homo sapiens będzie tak bliski wyginięcia? Yeti jest ostatnim przedstawicielem tego gatunku – brudny, osamotniony, głodny. Otaczają go Derkaczanie, piękni i idealni, przypominający ludzi, choć całkowicie obcy. Stworzeni na podobieństwo człowieka, pozbawieni potrzeby rywalizacji i niezdrowego popędu płciowego. Yeti znał mężczyznę, który ich sobie wyśnił. A teraz, gdy świat już prawie się skończył, nie może pogodzić się z jego śmiercią. Jego i ich ukochanej Oryks.

Atwood ukazuje nam świat po i przed zagładą, choć ten drugi widzimy jedynie dzięki reminiscencjom Yeti, jeszcze w czasach, w których nosił imię Jimmy. Przeplatają się one z rozmyślaniami o obecnej sytuacji bohatera, jego próbami zdobycia jedzenia czy spotkaniami z Derkaczanami. Sam Yeti zaś zdaje się być dużo silniej związany z przeszłością, niż teraźniejszością, choć to właśnie wspomnienia przynoszą mu najwięcej bólu i zmuszają go do ciągłego rozpamiętywania, zadawania pytań: Czy mogłem coś zmienić? Czy mogłem to powstrzymać?

Choć mogłoby się wydawać, że wizja kanadyjskiej autorki daleka jest od ziszczenia się, nie można zarzucić jej postawienia złej diagnozy. Atwood bezwzględnie wypunktowuje wszelkie niszczące zachowania człowieka, począwszy od genetycznie modyfikowanej żywności, a skończywszy na ingerowaniu w ludzkie DNA. Oczywiście w jej wizji wszystko to zostało zintensyfikowane, niejednokrotnie posunięte do granic absurdu, jak chociażby rytuał godowy Derkaczan. Nie zmienia to jednak faktu, że świat przedstawiony w "Oryks i Derkaczu" przeraża właśnie przez wzgląd na swoje prawdopodobieństwo i podobieństwo do tego, co obserwujemy we współczesnej nauce.

Mówiąc o "Oryksie i Derkaczu" nie sposób nie wspomnieć o sposobie pisania autorki, prostym choć skupionym na szczególe. To jednak tylko jedna strona tej powieści, ta bardziej oczywista. Atwood doskonale wie, że bez wyraźnej zmiany języka, bez stworzenia nowomowy, nie osiągnie tego, co w każdej antyutopii przeraża najbardziej – ingerencji w każdy, nawet najdrobniejszy aspekt życia jednostki. Mamy więc nowe wynalazki, jak świniony, istoty przypominające świnie, w których hoduje się ludzkie organy, czy kurczakiść, organizm kuropodobny, pozbawiony głowy lecz posiadający dwadzieścia grubych łapek, prawie gotowych do wrzucenia w panierkę i pochłonięcia przez głodny tłum. Autorka dokłada do tego kolejną cegiełkę, rozmyślnie dzieląc swoich bohaterów, ale i całe społeczeństwo na "ludzi liczb", "ludzi słów" i "ludzi obrazów". Pierwsza grupa, dominująca nad pozostałymi, to naukowcy, ludzie mający realny wpływ na rzeczywistość. Tacy byli rodzice Jimmy’ego, taki był też Derkacz. Jimmy zaś pozostał "człowiekiem słów", zakochanym w starych wyrażeniach, które dawno wyszły już z użytku, bawiącym się językiem i jego właściwościami. Te wyrażenia, jak i sam Jimmy, były bezużyteczne – rację bytu ma jedyne propagandowe zastosowanie słowa. Dlatego też Jimmy, studiując retorykę stosowaną, skończył jako twórca haseł reklamowych, okłamujący społeczeństwo, a także siebie (gdy udało mu się napisać wystarczająco przekonujące kłamstwo). Jednak to właśnie on jest najbardziej ludzką postacią w powieści, najbardziej emocjonalną, słabą, pozostającą dzięki temu cichym sumieniem w tym smutnym, zdegenerowanym świecie.

To tylko niewielki odsetek problemów poruszonych przez Atwood w "Oryksie i Derkaczu". Powieść aż prosi się o napisanie kilkustronicowej analizy, która i tak nie oddałaby tego, co udało się osiągnąć autorce. Pozostaje tylko chwycić za książkę i wejść w ten niesamowity, przerażający postapokaliptyczny świat. Ja natomiast z niecierpliwością czekam na kolejne części trylogii MaddAddama.

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Czy zachwyt i przerażenie mogą iść ze sobą w parze? Jak najbardziej, jeśli mówimy o utworach Margaret Atwood. "Oryks i Derkacz", powieść wznowiona przez wydawnictwo Prószyński i S-ka, jest kolejnym po "Opowieści podręcznej" dziełem autorki, które pozbawiło mnie tchu.


„Adam nazywał wszystkie żywe zwierzęta,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Pierwsza zasada dotycząca podejścia do debiutów brzmi: nie nastawiaj się na nic dobrego. Staram się jej trzymać, choć jak wiadomo nie zawsze się to udaje. Czasem winę za to ponoszą inni recenzenci, którzy zdążyli książkę wychwalić pod niebiosa, częściej jednak jest to sprawka wydawcy pragnącego zachęcić czytelnika sporą ilością pozytywnych opinii innych autorów. W przypadku powieści Stambacha nie mogę narzekać ani na jedno, ani na drugie – podeszłam do lektury z czystym umysłem. I całe szczęście.

Iwan Isajenko nienawidzi swojego życia. Można powiedzieć, że każdy nastolatek przechodzi taki etap, jednak Iwan ma ku temu szczególne powody. Chociażby fakt, że mieszka w Szpitalu dla Ciężko Chorych Dzieci, nie ma matki ani ojca, co gorsza nie ma także nóg, jest tak brzydki, że nie przez całe siedemnastoletnie życie skutecznie omija wszelkie lustra, a jedyną osobą, z którą może normalnie porozmawiać jest siostra Natalia. Jest też jego wybawicielką, gdyż zaopatruje go w literaturę piękną i fachową, dzięki której Iwan rozwija swój umysł i pracuje nad ciętym językiem – utrapieniem wszystkich pielęgniarek pracujących w placówce w Mozyrzu. Jednak nareszcie coś zmienia się w życiu Iwana, a on, jak można się tego spodziewać, nie jest z tego faktu zadowolony.

Nie czytam książek młodzieżowych. Co więcej – unikam ich jak ognia. Kojarzą mi się z prostymi fabularnymi rozwiązaniami, płaską wizją świata i całkowitym brakiem pogłębionej psychologii postaci. Być może całkowicie się mylę, a niektóre młodzieżówki zaskakują pomysłowością i wykonaniem. Nigdy jednak nie miałam zamiaru tego sprawdzać. Nadal nie mam. Bo choć w którymś momencie przestraszyłam się, że "Niewidzialne życie Iwana Isajenki" to typowa powieść dla młodzieży, a ja już dawno przestałam zaliczać się do tej grupy wiekowej, autor poradził sobie z tematem na tyle, by książka o nastolatku stała się historią bardziej uniwersalną. A przynajmniej oddziałującą na wyobraźnię człowieka dorosłego (i, bądźmy szczerzy, czepialskiego).

Choć czytelnik już od pierwszych zdań wie, że główny bohater najpierw zyskał odrobinę normalności, a następnie stracił ją w zatrważająco szybkim tempie, z przyjemnością śledzimy poczynania Iwana, jego próbę przedstawienia nam sytuacji w szpitalu, a także chęć opowiedzenia o swoim smutnym życiu. Chęć, która narodziła się dopiero po śmierci Poliny – dziewczyny o lepkich paluszkach i zamiłowaniu do zagranicznej muzyki rockowej. Jednak na całe szczęście powieść Stambacha to nie tylko historia pierwszej miłości skazanej na niepowodzenie. Gdyby tak było, z pewnością książkę rzuciłabym w kąt, a autora zjechała od góry do dołu. Zamiast pójść na łatwiznę i ukazać kwitnące uczucie między chorymi nastolatkami, Stambach postanawia oddać głos Iwanowi, pozwolić mu prowadzić czytelnika po wszystkich zakamarkach Szpitala dla Ciężko Chorych Dzieci w Mozyrzu. Dzięki temu wiemy o małym Maxie wygiętym w łuk, cierpiącym i całkowicie zdanym na łaskę niezbyt czułych pielęgniarek, o rudych bliźniaczkach – milczących, choć najwyraźniej porozumiewających się ze sobą przez cały czas, o tym, że dyrektor placówki przychodzi nocami do swojego gabinetu i długo zajmuje się najbardziej biuściastą pielęgniarką, o niezliczonych butelkach wódki pochowanych w najdziwniejszych miejscach i wstrętnym jedzeniu, które nie zmienia się nigdy. Wszystkie te szczegóły, tworzące monotonne życie Iwana, pozwalają nam na rozgoszczenie się w szpitalu i przyglądaniu się wszystkim przedziwnym wydarzeniom, które dla siedemnastoletniego chłopaka są normą. Przez to tym lepiej widzimy, kiedy egzystencja zamienia się w coś bardziej przypominającego życie – smutne, ale niepozbawione zwariowanego piękna.

Istotnym elementem powieści jest literatura. To ona zajmuje najważniejsze miejsce w życiu Iwana. Bułhakow, Nabokov, Sołżenicyn, Gogol, Czechow – to tylko kilku autorów, których chłopak pochłania każdego dnia. A na literaturze rosyjskiej się nie kończy. Iwan, dla przyjemności i w celach badawczych czyta także Junga, interesuje się psychologią, a następnie wypróbowuje swoje teorie na przychodzących do szpitala psychologach. Przecież trzeba znaleźć sobie jakąś rozrywkę, prawda? Dzięki temu "Niewidzialne życie Iwana Isajenki" przepełnione jest nawiązaniami literackimi i smaczkami, które każdy mol książkowy będzie czytał z uśmiechem na ustach.

Chociaż powieść Stambacha czytało mi się zaskakująco przyjemnie, zabrakło mi w niej czegoś co sprawiłoby, że "Niewidzialne życie Iwana Isajenki" stałoby się książką ważną, trudną do zapomnienia. Styl autora jest ciekawy, pełen ironii i humoru, nie wystarczy jednak, bym za miesiąc czy dwa nadal pamiętała o tym debiucie. Podobnie jest z samą tematyką i ostatecznym wydźwiękiem książki (którego oczywiście nie zdradzę). To jak posmak czegoś przyjemnego, gdzieś na początku języka, który jednak jest prawie niemożliwy do sprecyzowania. Niby dobrze, ale jednak czegoś brak. Może jestem mało emocjonalna? A może po prostu oczekuję od literatury czegoś więcej, niż całkiem interesująca historia o życiu z piętnem choroby? W powieści Stambacha tkwi sporo tropów – za przykład niech posłuży sama choroba Iwana, która jest konsekwencją wybuchu reaktora w Czarnobylu – żaden z nich nie wyróżnia się jednak na tyle, bym mogła powiedzieć, że jest to utwór głęboko skupiony na wielu kwestiach dotyczących jednostki i społeczeństwa.

Jednak pomimo to "Niewidzialne życie Iwana Isajenki" mogę uznać za udany debiut, interesujący i zabawny, ciepły w pewien przedziwny sposób. Zobaczymy co też następnym razem przygotuje dla nas Scott Stambach. Mam nadzieję, że przebije swoją pierwszą powieść, bo potencjału odmówić mu nie można.

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Pierwsza zasada dotycząca podejścia do debiutów brzmi: nie nastawiaj się na nic dobrego. Staram się jej trzymać, choć jak wiadomo nie zawsze się to udaje. Czasem winę za to ponoszą inni recenzenci, którzy zdążyli książkę wychwalić pod niebiosa, częściej jednak jest to sprawka wydawcy pragnącego zachęcić...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Dziennik z podróży do Rosji Robert Capa, John Steinbeck
Ocena 6,7
Dziennik z pod... Robert Capa, John S...

Na półkach: ,

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Gdy dwóch charakternych i zdolnych artystów postanawia ze sobą współpracować, końcowym efektem może być zarówno doskonale wykonany projekt, jak i festiwal nienawiści, który główne założenie spycha na daleki plan. Całe szczęście, w przypadku współpracy Johna Steinbecka i Roberta Capy, mamy do czynienia z tą pierwszą ewentualnością. Panowie, pomimo presji miejsca, czasu i własnych humorków, stworzyli właśnie to, co zaplanowali – "Dziennik z podróży do Rosji".


A było to tak… Podczas wspólnego drinkowania, dwaj panowie, John Steinbeck – znany i utytułowany pisarz oraz Robert Capa – popularny fotograf, który zasłynął zdjęciami wojennymi, postanowili wybrać się do Rosji, by dowiedzieć się tego, o czym w gazetach nie informowano: "Jak ubierają się Rosjanie? Co jadają na kolację? Czy urządzają przyjęcia? Jaka jest tamtejsza kuchnia? Jak uprawiają seks i jak umierają mieszkańcy Rosji?". Pomysł wielu znajomym artystów wydał się zgoła szalony, gdyż Rosjanie, jak wieść niosła, to naród wyjątkowo niebezpieczny. Mężczyźni przekonali się, że rzeczywiście grozi im tam straszna śmierć – z przejedzenia i przepicia.


Zamiarem Steinbecka było ukazanie Rosji i jej mieszkańców bez uprzedzeń, pewnego subiektywnego nalotu, którego, jak wiemy, nie da się pozbyć. Rzeczywistość postrzegamy przez pryzmat własnych doświadczeń i trudno jest je wyłączyć lub zmienić. Jednak autorowi Myszy i ludzi udało się ukazać Rosję niegroźną ( a tego najbardziej bano się po tej publikacji) i przede wszystkim ludzką. Bo przecież Rosjanie to tacy sami ludzie jak Amerykanie, choć, co oczywiste, pewnych spraw zrozumieć nie potrafią. Za przykład niech posłuży władza, bo to właśnie na ten temat najczęściej musieli wypowiadać się Steinbeck i Capa. Rosja jest krajem rządzonym przez jednego człowieka, Ameryka zaś na każdym kroku poddaje w wątpliwość słuszność władzy. Czy ludzie, którzy z miłością i pokorą spoglądają na portrety Stalina (które są dosłownie wszędzie), mogą dogadać się z krytycznymi i nieufnymi Amerykanami? Wychodzi na to, że tak, choć nie zrozumieją się w ogóle w kwestiach politycznych. Ale przecież nie samą polityką żyje człowiek.


"Dziennik z podróży do Rosji" to przede wszystkim wielka feta – zarówno dla czytelnika, który z przyjemnością smakuje niewyszukanych, choć jakże sycących akapitów wysmażonych przez Steinbecka, jak i dla samych podróżników. Capa i Steinbeck jedzą właściwie przez cały czas. Smakują dań Rosyjskich, Ukraińskich i Gruzińskich. Nie są to jednak degustacje, o nie, panowie napychają się, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Mężczyźni, futrowani przez gospodynie i gospodarzy, wręcz pękają w szwach i jedzą dalej, czując spoczywający na ich barkach obowiązek pokazania Rosjanom, że Amerykanie potrafią jeść. I oczywiście pić. Wódka towarzyszy im przy każdym posiłku, aż do czasu, gdy Steinbeck (zdając sobie sprawę z tego, że miejscowi biorą go za mięczaka) przerzucił się na wyborne gruzińskie wino.


Jednak "Dziennik z podróży do Rosji" to nie tylko jedzenie, picie i poznawanie zwyczajów Rosjan. To pewnego rodzaju fasada, a może po prostu sposób na to, by przeżyć powojenną traumę, ciągłą pracę przy odbudowie domów, ulic, miejsc pracy. Mieszkańcy, pomimo nienajlepszych warunków życia i utraty najbliższych, zachowują uśmiech na ustach i wiarę w lepsze jutro. Dużo w tej książce tańców i zabawy, choć Steinbeck nie zapomina napisać również o chwilach smutnych, przytłaczających.


Mówiąc o tej publikacji nie można pominąć zdjęć Roberta Capy, które doskonale współgrają z treścią. Niektóre przypominają pamiątki z rodzinnego albumu, jak chociażby to, które ukazuje Gruzińską ucztę. Inne zaś są prawdziwymi dziełami sztuki – kijowskie ruiny czy zdjęcie małego Griszy. Pozostaje tylko żałować, że nie zostały zrobione w kolorze.


Choć nie mogę powiedzieć, by "Dziennik z podróży do Rosji" mnie zachwycił, czytałam go z prawdziwą przyjemnością. Nie tylko dlatego, że udało mi się poznać trochę inne oblicze Steinbecka, ale także przez wzgląd na całą masę ironii, docinków i żarcików, które dodały tej publikacji pikanterii. Steinbeck i Capa byli niesamowitymi ludźmi i to właśnie ta niesamowitość wyziera z "Dziennika z podróży do Rosji".

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Gdy dwóch charakternych i zdolnych artystów postanawia ze sobą współpracować, końcowym efektem może być zarówno doskonale wykonany projekt, jak i festiwal nienawiści, który główne założenie spycha na daleki plan. Całe szczęście, w przypadku współpracy Johna Steinbecka i Roberta Capy, mamy do czynienia z tą...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Być może to niewielki format książki, a może moje uwielbienie dla baśni sprawiło, że najnowszą książkę Cunninghama wciągnęłam w niecałe dwie godziny. Faktem jest jednak, że "Dzikiego łabędzia i inne baśnie" czytałam z niesłabnącym zachwytem, ale także niemożliwym do zagłuszenia niepokojem. Happy end jest w życiu produktem deficytowym, a tekstom Amerykanina, choć zaludnionym chłopcami-łabędziami, księżniczkami i czarownicami, bliżej jest jednak do naszej smutnej rzeczywistości, niż baśniowego i żyli długo i szczęśliwie.

Znane i kochane utwory, takie jak "Dzikie łabędzie", "Piękna i bestia" czy "Dzielny ołowiany żołnierzyk", pod troskliwym okiem Cunninghama zaczynają rosnąć niczym magiczna fasola, pozwalając nam po raz kolejny spotkać się z bohaterami, którzy niejednokrotnie gościli w naszych domach podczas rytualnego czytania bajek na dobranoc. Jednak te historie, choć osnute wokół fabuł starych jak świat, przeznaczone są dla czytelnika, który wyrósł już z opowieści o księżniczkach czekających na ratunek lub dzieciak uciekających przerażającej Babie Jadze. Ten czytelnik przeszedł już swoje – zna się na ludziach, bo na niejednym się sparzył, wie że można kochać, być kochanym, albo nie mieć nic i też żyć z dnia na dzień, z okruchem lodu gdzieś w piersi. Bohaterowie tych baśni są do niego podobni, choć niektórzy z nich mieszkają za górami, za lasami…

W opowiadaniach Cunninghama to, co baśniowe, magiczne, jest nierzadko przyczynkiem do prawdziwej tragedii, a z całą pewnością do poczucia osamotnienia bądź też rozczarowania życiem. I tak też książę o jednym łabędzim skrzydle boryka się ze swoją innością, wyszydzany przez pozostałych, normalnych braci. Wieczorami przesiaduje w barze z innymi porażkami baśniowej magii: żabim królem czy staruszką, która nieprecyzyjnie sformułowała swoje jedyne życzenie. Niełatwo mają też kobiety, uratowane księżniczki borykające się ze swoim piętnem jak chociażby Królewna Śnieżka, która próbuje pogodzić się z dziwnym fetyszem ukochanego, który uwielbia oglądać ją śpiącą i zamkniętą w szklanej trumnie. Sporo w tych baśniach makabrycznego piękna, wyzierającego z historii pełnych smutku, niepokoju i szyderstwa losu. Niewątpliwie dzieje się to za sprawą umiejętności pisarskich autora, który prostymi acz sugestywnymi zdaniami buduje swoje narracje i, co najważniejsze, pogłębione psychologicznie postaci. Dzięki temu teksty Cunninghama stają się czymś więcej, niż tylko wariacjami na temat znanych baśni – są opowieściami o człowieczeństwie, samotności, okrucieństwie i głupocie.

Autor z niesamowitą dbałością o szczegóły bawi się postaciami, które postrzegaliśmy jednowymiarowo. W baśniach, na pierwszy rzut oka, wszystko wydaje się czarno-białe. Wiedźmy są złe, a nie tylko zmęczone życiem i brakiem miłości, macochy skazują na niedolę przybrane dzieci z zazdrości, a nie dlatego, że dbanie o rozbrykane książątka i księżniczki jest po prostu ponad ich siły, królowie są zawsze mądrzy i sprawiedliwi – nikt nie zauważa ich niepokojącego pociągu do przemocy. Cunningham wnika w umysły smutnych, pokrzywdzonych potworów i głupich, pięknych a zarazem okrutnych bohaterów, a robi to z wyczuciem i znawstwem godnym bystrego obserwatora.

Aż chciałoby się zdradzić puenty utworów Amerykanina, porównywać je z oryginałami, analizować zachowanie bohaterów. Baśnie z "Dzikiego łabędzia", pomimo że wnikliwe i niejednokrotnie uwspółcześnione, pozostawiają sporo miejsca na interpretację – zupełnie jak ich pierwowzory, można obdzierać je z kolejnych warstw, dochodząc do przytłaczającego i niepokojącego serca utworu. Cunningham rozkłada jednak akcenty w zupełnie innych miejscach, interesuje się bardziej ludzką niegodziwością, prawami, jakimi rządzi się przeznaczenie czy samymi mechanizmami powstawania opowieści. Dzięki temu te krótkie, niepozorne historie nabierają uniwersalnego wymiaru, będąc jednocześnie małymi dziełami sztuki.

Recenzja ukazała się na blogu Okiemwielkiejsiostry.blogspot.com

Być może to niewielki format książki, a może moje uwielbienie dla baśni sprawiło, że najnowszą książkę Cunninghama wciągnęłam w niecałe dwie godziny. Faktem jest jednak, że "Dzikiego łabędzia i inne baśnie" czytałam z niesłabnącym zachwytem, ale także niemożliwym do zagłuszenia niepokojem. Happy end jest w...

więcej Pokaż mimo to