rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Od jakiegoś czasu myślę sobie o podejściu autorów do tworzenia ich własnych tekstów. Pisania trzymającego w centrum czytelnika, a nie o własną twórczość nie pochwalał Rilke. Hamvas był zdania, że pisanie powinno się lubić tak, jak lubi się pić wino, a zanim się coś wyda, powinno się spędzić długie lata na pisaniu pamiętnika - lub co najwyżej listów. Z drugiej strony, całkowite pominięcie czytelnika w swoich tekstach to przepis na prozę zupełnie prywatną. Taka proza może być przyjemna do czytania o ile autora zna się osobiście - ale w sytuacji, gdy jest on czytelnikowi nieznajomy i obojętny sprawia, że ma się wrażenie, jakby słuchało się opowieści dostępnej tylko dla wtajemniczonych, a nam pozostaje skrzętne układanie zrozumiałej narracji z kontekstu, który szczątkowo do nas dociera. I to jest właśnie problem, który mam z “Podróżami wyobraźni” Benjamina.

“Obrazy myślowe” w jego wydaniu to teksty łączące elementy filozoficzne, autobiograficzne, poetyckie i prozatorskie. Wrażenia z podróży, fragmenty snów, zabawy w stylu wodzenia oczami po bruku, krawędziach, okiennicach, spisywania tego, co widzi się nie tyle oczami, co “oczami” wyobraźni - kiedy jednocześnie na coś patrzymy i przeżywamy nie tylko fizyczne cechy danej kompozycji, ale łączymy je w kolaże skojarzeń, wspomnień, symboli i znaczeń. I jest to proza momentami bardzo piękna, pozwalająca na zatopienie się i "zobaczenie" tego, co widzi autor, o ile tylko zaprosimy do czytania odpowiednią ilość skupienia i cierpliwości - a jednak, po przeczytaniu całości, mam wrażenie, jakbym momentami stała “obok” autora - w negatywnym tego zdania znaczeniu.

Pomimo dość dokładnego opisania swoich wspomnień mam wrażenie, że wciąż nie mam do nich dostępu. Ciężko je złapać i przyjrzeć się im, wejść w nie i je poczuć samemu w wariacji stylów, wirze wspomnień, sklejce skojarzeń, zdań pisanych tak, jak się je myśli, niewyjaśnionych kontekstów, tajemniczych, pojawiających się i znikających postaci. Przyglądając się swoim własnym myślom postrzegam je bardziej jako “skoki” ze wspomnienia na wspomnienie, z symbolu na skojarzenie, niż liniowy ciąg pytań i odpowiedzi, przyczyn i skutków - i takie wrażenie mam właśnie z tej książki. Na ile to wina samego Benjamina - ciężko powiedzieć, bo wiele z tych tekstów czyta się jak kartki z pamiętnika, a te być może nigdy nie były przeznaczone na opublikowanie.

Pisać tylko z odbiorcą w głowie - źle, bo sprzeniewierzamy wtedy własną twórczość. Pisać z całkowitym pominięciem odbiorcy… no, jak się okazuje, też najwyraźniej nie za dobrze.

Od jakiegoś czasu myślę sobie o podejściu autorów do tworzenia ich własnych tekstów. Pisania trzymającego w centrum czytelnika, a nie o własną twórczość nie pochwalał Rilke. Hamvas był zdania, że pisanie powinno się lubić tak, jak lubi się pić wino, a zanim się coś wyda, powinno się spędzić długie lata na pisaniu pamiętnika - lub co najwyżej listów. Z drugiej strony,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Uczta Łukasz Orbitowski, Platon
Ocena 7,2
Uczta Łukasz Orbitowski,&...

Na półkach:

Platon, ustami Sokratesa, przenosi czytelnika dialogiem przez różne stadia “zdrowego rozwoju” miłości, która ostatecznie jest dążeniem do wiecznego posiadania dobra i szczęścia - a skoro tak, to jest również dążeniem do nieśmiertelności. Nieśmiertelności, którą można osiągnąć przez “płodzenie w pięknie” na różne sposoby, będąc na różnych “szczeblach” rozwoju miłości: od kochania jednego pięknego ciała, przez zauważenie piękna w wielu ciałach, zwrócenie się ku pięknu dusz, pięknu uczynków, pięknu wiedzy - aż do zobaczenia czystego, niezmiennego piękna-idei - momentu, w którym to “dopiero życie jest coś warte: wtedy, gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda”.

Nie pozostaje nic, jak tylko na tę drabinę wskoczyć.

Platon, ustami Sokratesa, przenosi czytelnika dialogiem przez różne stadia “zdrowego rozwoju” miłości, która ostatecznie jest dążeniem do wiecznego posiadania dobra i szczęścia - a skoro tak, to jest również dążeniem do nieśmiertelności. Nieśmiertelności, którą można osiągnąć przez “płodzenie w pięknie” na różne sposoby, będąc na różnych “szczeblach” rozwoju miłości: od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wbrew temu, co widoczne w historii głównej bohaterki na pierwszy rzut oka, śmierć Anny Kareniny nie nastąpiła pod kołami pociągu po miesiącach romansu z hrabią Wrońskim. Umarła dużo wcześniej, oddając innej osobie w posiadanie swoją duszę, ciało i umysł - choć paradoksalnie wydawało jej się, że to właśnie w ten sposób zacznie wreszcie żyć.


Anna Arkadiewna pragnęła tylko jednego - przeżywać - po same granice przeżycia. “Czytała i rozumiała, ale czytanie, czyli obserwacja życia innych ludzi w odbiciu, nie cieszyło jej; sama miała w sobie zbyt wiele chęci życia. Czytając, jak bohaterka romansu dogląda chorego, Anna sama miała ochotę chodzić cichymi krokami po pokoju pacjenta; czytając o członku parlamentu wygłaszającym przemówienie, pragnęła sama wypowiedzieć tę mowę; czytając, jak lady Mary konno cwałowała za gończymi, jak dokuczała bratowej i jak zadziwiała wszystkich odwagą, Anna pragnęła czynić to samo”. Po latach życia z człowiekiem, który żył jedynie odbiciem życia, znajomość z hrabią Wrońskim rozpala w niej przygaszony płomień, który na początku roztapia w niej to, co przez lata trwało w hibernacji, a później spala i niszczy ją samą, doprowadzając ją do szaleństwa, obłędu, paranoi.

Wydaje się, że najgorsze, co można zrobić swoim fantazjom, to je spełnić. Wyobrażenia trzymane na wodzy pozwalają nam na bezpieczną obserwację i rozkoszowanie się nimi; spełnione prowadzą nas do punktu, z którego nie ma odwrotu, niebezpiecznie oddają komuś we władanie to, czym jesteśmy, a nas samych wtrącają w niezdefiniowany stan “pomiędzy”, w którym nie sposób spokojnie trwać. Nie ma już nas, nie ma naszych uczuć, myśli i pragnień - wszystko zostaje złożone w ofierze komuś, kto nigdy nie będzie w stanie temu sprostać. Nie przez swoją własną niegodziwość - bo ostatecznie lekkoduch Wroński szczerze troszczył się o Annę, jak tylko mógł - ale przez to, że myśląc o tej osobie widzimy nie ją samą, ale raczej obraz złożony z naszych wyobrażeń o niej, którym ta osoba nigdy nie dorówna.

Jest tyle czarnego, ciężkiego piękna w tej książce, tyle postaci, które tak fascynująco jest obserwować. Karenin, którego tak bardzo chciałabym przytulić, bo żył tak, jak tylko potrafił, za co ze strony okrutnego, drapieżnego, czyhającego tylko na porażkę innych społeczeństwa spotkało go potępienie. Kitty, która z zawstydzonej i lekko próżnej nastolatki staje się najpierw odbiciem osób, które ją fascynują, po to, by w końcu potrafić szczerze o innych się troszczyć. Poczciwy, introwertyczny Lewin, którego różnych świętości śmierć i narodziny możemy obserwować w miarę upływu czasu. Dolly, która odważnie przygląda się swojej rodzinie i kwestionuje sens i wysiłek włożony we wciągnięcie w życie i wychowanie dzieci. Powielacz Obłoński, którego zachowania początkowo wywołują w czytelniku uczucie łagodnego rozbawienia, a później każą zastanowić się nad podwójnymi standardami w myśleniu o zdradzie kobiet i mężczyzn. Wroński, który umiał żyć jedynie na powierzchni, kopiować, nigdy tworzyć - i, co najgorsze, nigdy potrzeby zmiany tego stanu nie czuł.

Być może nie dało się tego wszystkiego uniknąć. Być może Anna na romans była skazana, być może nie dało się inaczej, bo ostatecznie stał się sensem jej egzystencji - egzystencji, bo “życiem” nie sposób dla mnie nazwać ani stanu sprzed momentu “przejścia”, zaangażowania się w romans z Hrabią Wrońskim - ani tym bardziej stanu po.

Czytajcie i rozkoszujcie się.

Wbrew temu, co widoczne w historii głównej bohaterki na pierwszy rzut oka, śmierć Anny Kareniny nie nastąpiła pod kołami pociągu po miesiącach romansu z hrabią Wrońskim. Umarła dużo wcześniej, oddając innej osobie w posiadanie swoją duszę, ciało i umysł - choć paradoksalnie wydawało jej się, że to właśnie w ten sposób zacznie wreszcie żyć.


Anna Arkadiewna pragnęła tylko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest coś pociągającego, godnego podziwu i naśladowania w wielkiej pasji - jakimś szaleństwie przesłaniającym wszelkie inne aspekty życia, w poczuciu, że żyje się tylko dla jakiejś czynności, tworzenia, badania czy obcowania z jakąś siłą. Malarze, poeci, rzeźbiarze, badacze, literaci, odkrywcy, pasjonaci, filozofowie owładnięci czasem nie tyle pasją, co koniecznością działania są dla mnie jednocześnie obiektem fascynacji i zazdrości. Tacy ludzie stają się historiami wartymi opisania w podobny sposób, jak tematy, którymi się zajmują - jak pewien angielski archeolog, o którym Sándor Márai pisał w ten sposób:

“I jest to wielka pasja, którą ja szanuję i przed którą w największym słońcu zdejmuję kapelusz, gdy Carter połową ciała wychyla się z wejścia do domu i odrzuca moje prośby tyczące się mumii... Bo ta wielka pasja pompuje kapilarami w świat ludzką wolę, to ona goni ludzi aż na sam biegun północny albo w pięćdziesięciostopniowym skwarze szuka rzez osiemnaście lat jakiejś mumii, za której sprawą świat nie będzie wprawdzie szczęśliwszy, jednakże powszechna aktywność ludzkiego ducha jakby się wówczas pogłębia o jeden takt. To nie mumia jest ważna, nie te owinięte stare kości, których setki wszyscy już widzieliśmy, lecz ów szalony Carter, który nie zaznał spokoju, póki tej mumii nie znalazł. Bo cóż jest istotą rekordu, w naszych i z grubsza w każdych czasach - ważny jest takt, który wymusił rekord, tempo, które w końcu dokądś zaprowadzi. Carter, który wykonał swoje życiowe zadanie, i dobrze je wykonał, bez patosu, z lekkim przestrachem i nerwowością od tego wielkiego sukcesu, mrużąc oczy, stoi w wejściu do swojego domu, w którym własnym ciałem osłania mumię; a mnie nie pozostaje nic innego, jak na widok tej wielkiej pasji dyskretnie zawrócić i się przed nią pokłonić. (...) w taki sposób i tutaj żyje pewien szczęśliwy człowiek, który może i jest wielkim odmieńcem, może i nie jest zbyt uprzejmy, ale można o nim powiedzieć wszystko, tylko nie to, że świetnie pasuje do gazetki satyrycznej.”

Podobną wielką pasją, pewną koniecznością tworzenia charakteryzowały się polskie malarki, które wbrew okolicznościom - brakowi pieniędzy, niemożliwości studiowania na państwowych uczelniach, niezrozumieniu, sytuacji politycznej - zdecydowały się tworzyć i tworzenia się uczyć. “Polki na Montparnassie” to opowieść zarówno o artystkach żyjących powszechnej w świadomości - jak Bilińska-Bohdanowiczowa, Boznańska czy de Lempicka - jak i o tych, o których słyszano niewiele - Muter, Halicka, czy Reno. Choć część z nich nie czuła się emancypantkami, to każda z nich musiała w ten czy inny sposób zmierzyć się z trudnościami męskiego świata sztuki, który - opiniami niektórych krytyków - dopuszczenie kobiet do tworzenia, edukacji artystycznej czy wystawiania w muzeach uważał za siłę wręcz niszczycielską. Fakt bycia kobietą był jak pieczęć, która definiowała odbiór ich sztuki - sztuki, która mogła być “dobra” wtedy, kiedy była “męska” - sama Bilińska wyznaczyła sobie cel, aby “być tak dobra, jak mężczyźni”, a pewien krytyk przygotowując pracę na temat malarstwa Meli Muter rozpoczął ją słowami “fakt, iż obrazy te są dziełem kobiety, oszałamia”.

Element “posiadania siebie”, “bycia dla samej siebie”, zamiast bycia definiowaną przez istnienie innych osób i rolę wobec nich - bycie czyjąś żoną, córką, matką, partnerką - jest jednym z równoległych tematów książki. Tematem dla mnie osobiście bardzo pociągającym i na czasie, bo “późne dwudziestolecie” to czas obserwacji przeobrażania się moich koleżanek właśnie w różnego rodzaju role - często ku ich własnej rozpaczy. Stąd niezmiernie poruszały mnie słowa takie, jak te z listów Stanisławy Przybyszewskiej - “Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie własnego życia”, Marii Baszkircew - “W pracowni wszystko znika: nie ma się ani nazwiska, ani rodziny, nie jest się córką swej matki: jest się samą sobą, indywidualnością i ma się przed sobą tylko sztukę - nic więcej. Ma się uczucie zadowolenia, wolności, dumy! Nareszcie jestem taka, jaką chciałam być od dawna” czy Olgi Boznańskiej - “Tatuś wie, że to moje szczęście, ... że innego nie pragnę na świecie i w chwili, kiedy nie będę mogła malować, powinnam przestać żyć”. Słowa kobiet, które wybierały bycie jednostką, a nie częścią - a samotność niektórych z nich ma “rilke’owski” charakter słodkiego, przytulnego bólu, koniecznego do tworzenia dzieł wartych wystawiania.

Nad wyraz ciekawa twórczość polskich artystek, kawiarniany klimat Paryża początku XX. wieku, ogromnie pociągający motyw samotności i indywidualności, opowieści biograficzne o malarkach, które z czasem znajdowały uznanie widzów, zdobywały sławę, popełniały błędy, szły pod prąd, doświadczały ekstazy tworzenia i dla których sztuka była niezbywalnym elementem życia - to i wiele innych znajdziecie w “Polkach na Montparnassie”.

“Art doesn’t just capture and convey the excitement, the thrill of life. Sometimes, it does even more: it is that thrill.”

- Julian Barnes, Keeping an Eye Open (ze wstępu do książki)

Jest coś pociągającego, godnego podziwu i naśladowania w wielkiej pasji - jakimś szaleństwie przesłaniającym wszelkie inne aspekty życia, w poczuciu, że żyje się tylko dla jakiejś czynności, tworzenia, badania czy obcowania z jakąś siłą. Malarze, poeci, rzeźbiarze, badacze, literaci, odkrywcy, pasjonaci, filozofowie owładnięci czasem nie tyle pasją, co koniecznością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najbardziej lubię, kiedy moje - do tej pory nienazwane i niezorganizowane - myśli materializują się w czyichś słowach, na kartach książki, dając mi narzędzia do ubrania w słowa to, co sama czułam od jakiegoś czasu. W “Listach o sztuce” Rilkego były to o dziwo fragmenty nie tyle dotyczące procesu twórczości, co podejścia do samotności i jej pewnego rodzaju afirmacji, również pozostając w związku z drugą osobą -

“Dobre małżeństwo to raczej takie, w którym każdy traktuje drugiego jako strażnika swojej samotności i w ten sposób obdarza go największym zaufaniem, do jakiego jest zdolny. ‘Wspólne bycie’ dwojga ludzi jest niemożliwością, a tam, gdzie się pojawia, jest ograniczeniem, wzajemnym porozumieniem, które jedną ze stron lub obie pozbawia najpełniejszej wolności i rozwoju, Ale jeśli założyć świadomość, że nawet między najbliższymi ludźmi może istnieć nieskończony dystans, to może rozwinąć się wspaniałe bycie obok siebie, jeżeli uda im się kochać dzielące ich przestrzenie, bo to one dają im możliwość widzenia się nawzajem w pełnej postaci i na tle nieba! Dlatego odrzucając kogoś lub przyjmując, trzeba brać pod uwagę również to, czy chce się być stróżem samotności drugiego człowieka i czy jest się skłonnym postawić tego człowieka przed bramą własnej głębi, o której dowiedzieć się może tylko za sprawą tego, co w uroczystym stroju wyłania się z wielkiej ciemności.”

Samotność - choć chodzi tu raczej o angielskie “solitude”, czyli samotność z wyboru, a nie “loneliness”, czyli samotność, która nam się przydarza - jako warunek konieczny twórczości i element pożądany nawet pozostając w związku z drugą osobą to dość rzadki motyw - stąd bardzo się ucieszyłam, kiedy zupełnie niespodziewanie znalazłam go w “Listach”.

Jak nazywał to Rilke - bycie strażnikiem czyjejś samotności, autonomii, izolacji, w której dzieją się piękne rzeczy i która umożliwia rozwój - czy wręcz jest do niego konieczna - to dla mnie najpiękniejsza miłość.

Najbardziej lubię, kiedy moje - do tej pory nienazwane i niezorganizowane - myśli materializują się w czyichś słowach, na kartach książki, dając mi narzędzia do ubrania w słowa to, co sama czułam od jakiegoś czasu. W “Listach o sztuce” Rilkego były to o dziwo fragmenty nie tyle dotyczące procesu twórczości, co podejścia do samotności i jej pewnego rodzaju afirmacji, również...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nienawidzę tego, że muszę dać tej książce 10/10. Naprawdę, szczerze tego nienawidzę, tym bardziej, że wciąż po głowie chodzi mi gombrowiczowskie "a kto czytał, ten trąba", a ja może po prostu nadziałam się na jakiś przykry żart, mający na celu oznaczyć czytelników, którzy zachwycą się oczywistą dla innych groteską i bezsensem.

Czytając “Żar” Marai przyglądałam się opowieści o momencie, które dzieli nasze życie na okres “przed” jakimś wydarzeniem i “po” nim. Przeczytanie “Gry w klasy” jest za to takim właśnie wydarzeniem samo w sobie - swoje książki będę dzielić na te, które przeczytałam przed “Grą w klasy” i te, które przeczytałam po niej.

To książka, która diametralnie zmienia postrzeganie świata i sposób, w jaki przyswajamy teksty - nie z powodu opisanej w niej historii, oryginalności bohaterów czy wstrząsającego morału, ale z powodu w jaki sposób została napisana i jak traktuje czytelnika. Nie da się powiedzieć do końca o czym w zasadzie jest “Gra w klasy” - jest o tym, o czym Ty, czytelniczko_czytelniku, chcesz, żeby była. Będziesz zwracać uwagę na te fragmenty, które z jakiegoś powodu są Ci bliskie i przywodzą na myśl wydarzenia, które przeżyłaś_eś, będziesz zauważać znajome Ci obrazy, cechy charakteru bohaterów, wyrwane z rozdziałów zdania, które wejdą jak puzzel w dokładnie to miejsce, które nie potrafiłaś_eś wcześniej zdefiniować słowami, a po ich przeczytaniu nagle jasnym okaże się to, co do tej pory krążyło nienazwane w Twojej głowie.

Usłyszałam kiedyś, że w społeczeństwie panuje błędne przekonanie o tym, że dostęp do większego wyboru sprawia, że ludzie poczują się szczęśliwsi. W rzeczywistości niemal nieograniczona wolność wyboru to ogromny, tępy ciężar, który wprowadza chaos i wyzwala w ludziach ogrom intensywnych uczuć. Tak się właśnie czuję po przeczytaniu książki, która zrzuca na mnie odpowiedzialność stworzenia właściwego wątku, ułożenia bardzo chybotliwej konstrukcji sensu, chronologii i przyczynowo-skutkowości. Zmęczenie i niedosyt, wściekłość i tęsknota, powolne, ponowne zatapianie się w akapitach i zniecierpliwienie. Przekraczając Dunaj chwilę po jej przeczytaniu (tym drugim) miałam przemożną ochotę cisnąć tę książkę do rzeki z radością, że w końcu uwolniłam się z jej macek - ale obawiam się, że niechybnie skoczyłabym ratować ten pognieciony, popisany, odarty egzemplarz, który podróżował ze mną po rozmaitych europejskich kawiarniach i który jest pamiątką tego wszystkiego, co działo się ze mną podczas obserwacji życiotwórczości pewnych sfrancuzczonych Latynosów.

Żeby przejść przez tę książkę, musicie porzucić wiele przyzwyczajeń - pozwolić swoim myślom wędrować wzdłuż narracji autora i przyjmować to czym ta książka jest bez łapania się wyłącznie namacalnych, przyczynowo-skutkowych wątków. Jest trudno, ale warto, bo rozmaite rozdziały odwdzięczają się wywołaniem takich emocji, o jakie ciężko na co dzień, zupełnie jakby było to poruszenie jakiś emocjonalnych, zupełnie zapomnianych i niewykorzystywanych mięśni głębokich. Polecam czytać z ołówkiem w ręce, zapisując na marginesach myśli, skojarzenia i konkluzje, które przychodzą do nas w trakcie czytania. Wciąż jesteście wersją siebie sprzed “Gry w klasy” - ciekawe, jak wygląda Wasza wersja “po”.

Nienawidzę tego, że muszę dać tej książce 10/10. Naprawdę, szczerze tego nienawidzę, tym bardziej, że wciąż po głowie chodzi mi gombrowiczowskie "a kto czytał, ten trąba", a ja może po prostu nadziałam się na jakiś przykry żart, mający na celu oznaczyć czytelników, którzy zachwycą się oczywistą dla innych groteską i bezsensem.

Czytając “Żar” Marai przyglądałam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"lu­bię tę­sk­nić
wspi­nać się po po­rę­czy dźwię­ku i ko­lo­ru
w usta otwar­te chwy­tać ­za­pach zmar­z­nię­ty

lu­bię moją sa­mot­ność
za­wie­szo­ną wy­żej
niż most
rę­ko­ma obej­mu­ją­cy nie­bo

mi­łość moją
idą­cą boso
po śnie­gu"

Poznaję świat za pomocą zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku. Emocje, które odczuwam na codzień malują w mojej głowie obrazy, grają dźwięki, łączą rozmaite kawałki w jedną całość. Mówić, pisać o życiu, o doświadczeniach, o odczuciach to starać się wepchnąć w ramy słów coś, co nie do końca da się za pomocą słów opowiedzieć - bo w końcu nie przez słowa się to dzieje. Poezja, która jest - jak pisał Barańczak - mistrzowskim użyciem słowa jest być może jednak najlepszą próbą złapania tych ulotnych, niewysłowionych zdarzeń i przeniesienia ich na papier, aby móc zatrzymać, przyjrzeć się swoim doświadczeniom i oswoić je, jak i umożliwić transfer przeżyć pomiędzy nadawcą a odbiorcami. I dla mnie Halina Poświatowska jest właśnie taką poetką, która w łapaniu i osłowywaniu swoich emocji i przeżyć osiągnęła mistrzostwo.

Złożona i niejednorodna, obserwująca i intensywnie przeżywająca rzeczywistość, fascynująca i zafascynowana, pełna miłości i egoistyczna, czasem do kości realistyczna, a czasem oswajająca trudną rzeczywistość tworzeniem wymyślonych światów Poświatowska poprzez swoją twórczość starała radzić sobie z wszystkim, co składało się na jej życie. Jej ciało, po części definiowane przez towarzyszącą jej chorobę serca, było dla niej narzędziem do przeżywania, polem do eksploracji, zapisem wspomnień, co widać na przykład w wierszu “Oda do rąk”:

"Bądźcie pozdrowione moje dłonie, palce moje chwytne, z których jeden
przytrzaśnięty drzwiami samochodu, fotografowany promieniami
Roentgena - dłoń na zdjęciu wyglądała jak zwichnięta skrzydło - niewielki
okruch kości obrysowany własnym odrębnym konturem. Serdeczny palec
lewej ręki ozdobiony raz pierścionkiem owdowiały jest teraz i pozbawiony
swej ozdoby. Ten który mi dał pierścionek już dawno nie ma palców, jego
ręce splotły się w jedno z korzeniami drzewa.
Ręce moje tyle razy dotykające stygnących dłoni umarłych i ciepłych
mocnych żywych dłoni. Umiejące pieścić niezwykle, w dotyku zatracające
przestrzeń dzieląca istnienie od nieistnienia i niebo od ziemi. Ręce,
którym nieobcy ból bezsilności, wczepione w siebie jak dwa przelękłe
ptaki, bezdomne, szukające na oślep i wszędzie śladu twoich rąk."

Wyciągnęłam z jej wierszy tyle przyjemności chyba również dlatego, że są tak wolne - łapiące skojarzenia, nieograniczone rymami czy rytmem, a jednocześnie w żadnym stopniu nie da się nazwać ich niedbałymi - są przemyślane i ostrożnie dobierające nieoczywiste skojarzenia, szczególnie na liniach sztuka-filozofia-społeczeństwo-emocje. Sztukę można przeżywać w oderwaniu od biografii twórcy, ale zapoznanie się z jego codziennymi zmaganiami otwiera nam oczy na wcześniej niedostrzegane połączenia - a umiejętność ich zauważenia daje całkiem sporo przyjemności. Jeżeli ostatnie zdanie jest prawdziwe nie tylko w moim, ale również w Waszym uniwersum, to polecam Wam właśnie tę książkę.

"lu­bię tę­sk­nić
wspi­nać się po po­rę­czy dźwię­ku i ko­lo­ru
w usta otwar­te chwy­tać ­za­pach zmar­z­nię­ty

lu­bię moją sa­mot­ność
za­wie­szo­ną wy­żej
niż most
rę­ko­ma obej­mu­ją­cy nie­bo

mi­łość moją
idą­cą boso
po śnie­gu"

Poznaję świat za pomocą zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku. Emocje, które odczuwam na codzień malują w mojej głowie obrazy, grają dźwięki,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są takie tematy w poezji, które z różnych powodów uniemożliwiają mi czerpanie z niej przyjemności nawet, jeżeli warstwie językowej niewiele można zarzucić. Są to na przykład tematy związane z życiem na Podhalu (bo sprzaśniało mi do cna), z wojną (choć tu raczej jedynie te nawołujące do walki - bo inaczej jest np. z "Dwie krople" Herberta) czy z propagandą polityczną.

Fakt, że w tym tomiku sporo jest utworów wpadających w jeden z tych trzech tematów - a czasem, o zgrozo, łączących w jednym utworze więcej, niż jeden z nich - jest głównym powodem tego, dlaczego z tak umiarkowanym entuzjazmem oceniam tę antologię.

Niemniej jednak zbiór prac rozmaitych poetów pomógł mi poznać zarówno zupełnie nowych, interesujących autorów - jak Antoni Słonimski czy Urszula Kozioł - jak i przypomnieć mi moją już trochę zakurzoną miłość do twórców takich, jak Tuwim, Szymborska, Gałczyński, Białoszewski, Herbert i Baczyński.

Są takie tematy w poezji, które z różnych powodów uniemożliwiają mi czerpanie z niej przyjemności nawet, jeżeli warstwie językowej niewiele można zarzucić. Są to na przykład tematy związane z życiem na Podhalu (bo sprzaśniało mi do cna), z wojną (choć tu raczej jedynie te nawołujące do walki - bo inaczej jest np. z "Dwie krople" Herberta) czy z propagandą polityczną....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy sztukę można poznawać i analizować w oderwaniu od postaci i biografii artysty, który ją stworzył? W wielu przypadkach pewnie tak, szczególnie jeżeli mówimy o malarstwie przedimpresjonistycznym - poznanie osoby i życiorysu autora otwiera jednak drzwi na pełniejsze zrozumienie wykorzystanych symboli, motywów, inspiracji i zmian stylu zachodzących na przestrzeni lat. Tak właśnie jest ze sztuką Edvarda Muncha - jego obrazy robią na nas wrażenie „tak, jak istnieją”, ale zapoznanie się z jego biograficznymi puzzlami znacząco zwiększa przyjemność odbioru jego dzieł.

„Krzyk” kojarzy chyba każdy, nawet ten, który niczego o historii sztuki nie czytał - obraz stał się już tak popularnym kliszem, że wpadniemy na niego czy tego chcemy, czy nie. Ale Munch to nie tylko „Krzyk”, a wiele jego innych obrazów równie skutecznie wywołuje w odbiorcach intensywne uczucie niepokoju - jak na przykład „Chore dziecko”, „Zmarła matka i dziecko” czy „Cztery dziewczynki w Åsgårdstrand”.

Śmierć członków rodziny, jego niezmiernie skomplikowane relacje z kobietami, alkoholizm, starzenie się, tocząca jego życie samotność i niezrozumienie stawały się ukrytymi motywami jego kolejnych obrazów, które powoli, lecz konsekwentnie zdobywały uznanie na europejskiej scenie artystycznej.

Osobiście lubię umieć znaleźć w pracach, które oglądam (lub czytam) wątki autobiograficzne autora, stąd czytanie bogato ilustrowanego minialbumu wydanego przez Taschen dało mi sporo przyjemności. Jeżeli szukacie przyjemnego wprowadzenia do sztuki autorów, którzy Was zaintrygowali, to zdecydowanie polecam tę serię.

Czy sztukę można poznawać i analizować w oderwaniu od postaci i biografii artysty, który ją stworzył? W wielu przypadkach pewnie tak, szczególnie jeżeli mówimy o malarstwie przedimpresjonistycznym - poznanie osoby i życiorysu autora otwiera jednak drzwi na pełniejsze zrozumienie wykorzystanych symboli, motywów, inspiracji i zmian stylu zachodzących na przestrzeni lat. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Piękno” to chyba jedno z takich spowszedniałych słów i terminów, nad którymi jeżeli się zatrzyma, trochę je “poobraca” i się im przyjrzy, to dojdzie się do wniosku, że używa się ich zbyt często i w stosunku do rzeczy, które na to określenie nie zasługują. Jest w pięknie pewien nieodłączny element sacrum, czegoś, co odbiorcę przerasta, a co jednocześnie jest podatne na zbezczeszczenie. Piękno nas porusza, ale w sposób odmienny od rzeczy w prosty sposób “podniecających” lub “rozpustnych”, zbyt banalnych i bezpośrednich. Analiza piękna zawarta w książce Rogera Scrutona dotyka rozmaitych obszarów, które z odczuwaniem piękna się kojarzą - takich, jak powiązania piękna z dobrem, subiektywności poczucia piękna (czy rzeczywiście “beauty lies in the eyes of the beholder”?), rodzajów czerpanej przez ludzi przyjemności, “ciężaru” interpretacji dzieł (czy leży on na autorze, czy na odbiorcy?), piękna naturalnego, umiejętności zauważenia związków odczuwania piękna z naszymi doświadczeniami i przeżywanymi emocjami. Sporo miejsca przeznacza też na wyrażenie obecnie dość kontrowersyjnych opinii na takie tematy, jak zjawisko kiczu, pornografii, postmodernistycznej - no właśnie... sztuki? - i temu, skąd jego zdaniem bierze się chęć nie tyle do szukania piękna w rzeczach uważanych za brzydkie, co celowego odzierania z piękna elementów, które przez lata za piękne (z różnych względów - także tych związanych z sacrum) były uważane.

Najciekawsze - bo najbardziej osobiste - były dla mnie rozważania na temat powiązania piękna odczuwanego z danego dzieła i wiedzy, jaką się o rozmaitych rzeczach “o” i “wokół” danego obrazu posiada. Podobnie zainteresowało mnie podkreślenie elementu “kontemplacji” obiektu, który prowadzi do czerpania intencjonalnej przyjemności z obcowania z jakimś jednostkowym przedmiotem, dla niego samego, w jego formie - spotęgowanej przez wiedzę i poświęconą danemu przedmiotowi uwagę. Takie "transakcyjne" podejście zawiera się na przykład we fragmencie z rozdziału "Bezinteresowna przyjemność":

"Przyjemność, jaką znajduję w pięknie, przypomina zatem dar, ofiarowywany przeze mnie danemu przedmiotowi, który z kolei jest darem dla mnie. W tym aspekcie przypomina ona przyjemność, jakiej ludzie doświadczają w gronie przyjaciół. Podobnie jak przyjemność czerpana z przyjaźni, przyjemność czerpana z piękna związana jest z ciekawością: łączy się z chęcią rozumienia przedmiotu i oceny tego, co się w nim znajduje."

Interesującym zjawiskiem jest tu kontrast, jaki zachodzi między oprawą tej książki, a jej zawartością. Wbrew odpychającej “naklejce” na okładce, książka nie daje odpowiedzi na pytanie “czym jest piękno” - przedstawia za to różne do tego pytania podejścia, zmieniające się na przestrzeni wieków i przemijających po sobie nurtów filozoficznych. Jest to o tyle zabawne, że sam autor wyraźnie mówi o tym w podsumowaniu, że tej odpowiedzi nie udzielił, a mimo to sugestia, że odpowiedź na to pytanie wewnątrz książki się znajdzie głośno straszy nas z okładki. Oprawa tej książki w ogóle jest karygodna i zniechęcająca - dlaczego wydawcy roszczą sobie prawo do tak zuchwałego kwantyfikatora, jak "wszystko, co trzeba wiedzieć"? Na szczęście zawartość, choć w kilku miejscach kontrowersyjna, jest już dużo bardziej przyciągająca - a fakt, że nie daje jasnych, wyłuszczonych i jedynych słusznych odpowiedzi jest moim zdaniem zaletą tej książki, a nie jej wadą.

“Piękno” to chyba jedno z takich spowszedniałych słów i terminów, nad którymi jeżeli się zatrzyma, trochę je “poobraca” i się im przyjrzy, to dojdzie się do wniosku, że używa się ich zbyt często i w stosunku do rzeczy, które na to określenie nie zasługują. Jest w pięknie pewien nieodłączny element sacrum, czegoś, co odbiorcę przerasta, a co jednocześnie jest podatne na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

“Wydawać by się mogło, że dostatnie i demokratyczne społeczeństwo nie potrzebuje poety, potrafi się bez niego obejść. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: właśnie w warunkach *prosperity*, wolności i demokracji okazuje się, że potrzeba poezji jest wprawdzie może węższa, ale za to niejednokrotnie znacznie głębsza. Ująłbym to tak: im lepiej się społeczeństwu wiedzie, tym mniej ludzi, którzy nie mogą się obyć bez poezji; jednocześnie wszakże w oczach garstki tych, którzy pozostają jej wierni, niezbędność poezji rośnie. Okazuje się bowiem, że w sytuacji, w której mamy dach nad głową, popijamy befsztyk dobrym winem i nikt nam nie wyrywa paznokci jesteśmy wciąż jeszcze postawieni twarzą w twarz z paroma problemami ludzkiej egzystencji (takimi, jak samotność, nieodwzajemniona miłość albo śmierć), na które nigdy nie znajdzie się lekarstwa i poezja jest nam niezbędnie potrzebna choćby tylko po to, aby podsunąć nam słowa i zdania, którymi możemy o tych problemach mówić ze sobą samym, z Bogiem czy z innymi słuchaczami. A także, co może jeszcze ważniejsze - aby przez iluzję permanentnego trwania, które wydaje się udziałem dobrej linijki czy wiersza, pomóc nam choćby symbolicznie i zastępczo przezwyciężyć naszą własną nieuniknioną przemijalność.”

Powyższy fragment wywiadu Krzysztofa Biedrzyckiego ze Stanisławem Barańczakiem w “NaGłosie” jest dla mnie szczególnie zabawną literacką “incepcją” - otóż autor podsunął mi słowa do tego, aby wyrazić w końcu dobrze to, czym dla mnie samej jest poezja - mistrzowskim użyciem języka, które pozwala w sposób, który wreszcie “pasuje” nazwać krążące we mnie uczucia, myśli, poglądy czy wspomnienia. W moim poszukiwaniu drogi do tego, aby móc znów cieszyć się poezją tak, jak w czasach licealnych “Zaufać nieufności” to książka totalna, po przeczytaniu której czuję się znacznie lepiej przygotowana do tego, aby mierzyć się z poezją. Choć zdaję sobie sprawę, że w tym mierzeniu się poezja, szczególnie poezja autorów tak elokwentnych jak sam Barańczak zawsze będzie od moich interpretacyjnych umiejętności wielokrotnie dłuższa (co jednocześnie jest też w jakiś sposób całkiem ekscytującą obietnicą niekończącej się przygody).

Choć sama książka, będąca kompozycją ośmiu wywiadów udzielonych na przełomie tysiącleci poezją jest “jedynie” poprzetykana, to dała mi sporo okazji do tego, aby zobaczyć na jej łamach odbicie tego, co do tej pory “było w mojej własnej świadomości jedynie wpół uświadomione” (zarówno w przytaczanych wierszach, jak i w komentarzach samego poety - tak jest na przykład z poruszanym w kilku wywiadach tematem nieustannego “zawieszenia” pomiędzy samotnością a solidarnością). Pomogła mi (częściowo również przez wspomniany w poprzednim zdaniu mechanizm odbicia i wzmocnienia słabego sygnału) uporządkować sobie moją własną do poezji relację - zainteresowanie którą czuję, że muszę - głównie sobie samej - nieustannie “usprawiedliwiać” czując wyrzuty sumienia spowodowane poczuciem własnej literackiej niewiedzy, niemocy, żeby tę niewiedzę pokonać i zupełnej (choć, jak pokazuje autor, pozornej) niepraktyczności poezji w świecie dobrobytu i czasie pokoju.

Choć nie jest to książka stricte pedagogiczna, to wczytując się w dyskusje pytającego i pytanego udaje się - chyba trochę niechcący - zaopatrzeć się w narzędzia pomocne w dostrzeżeniu w wierszu tego, co autor (a przynajmniej - co czytelnik) miał na myśli. I tego, w jaki sposób wykorzystał do przekazania tej myśli dostępne poecie środki - formę, rymy, skojarzenia, słowa o określonej historii czy zabarwieniu. Taka już chyba zresztą natura wywiadów, że wiele informacji można z nich wydobyć “niechcący” - a najciekawsze elementy znajdują się często w dygresjach od odpowiedzi na rzeczywiście zadane pytania.

To powiedziawszy, muszę przyznać, że jestem w swych ocenach barańczakowszczyzny zupełnie nieobiektywna, stąd proszę brać na to poprawkę. Nieobiektywna, bo zakochana, jak “zakochana” jest studentka pierwszego roku nie tyle w samym profesorze, co w posiadanej przez niego wiedzy - a zakochanie to umacnia się z każdym wrażeniem “literackiego ASMR”, “przyjemnego mrowienia” nowej informacji, którą autor zupełnie niebezpośrednio i mimochodem czytającym jego wywiad przekazuje. Dróg do “zakochania” się w autorze jest całe mnóstwo (wymienić tu choćby wykonywane przez niego tłumaczenia, jego własne - mniej lub bardziej poważne -wiersze czy analizy twórczości innych poetów - jak na przykład Białoszewski). “Zaufać nieufności” jest jakby punktem zbiórki wszystkich rodzajów wielbicieli, bo jest tu i poezja samego Barańczaka, i wzmianki o procesie tłumaczenia rzeczy “nieprzetłumaczalnych”, i drogowskazy do kolejnych autorów, potencjalnie tak samo uzależniających, jak sam Barańczak - o czym mam nadzieję przekonać się już niedługo.

I nie wiem, na ile to moja własna tendencja do “popadania” w fascynujących mnie autorów, a na ile “obiektywna” wyjątkowość twórczości i osoby poety (o ile można w ogóle mówić o obiektywności w takim kontekście), ale niemal równie jak z samej treści książki ucieszyłam się z zamieszczonej na jej końcu kompletnej listy innych publikacji autora - stąd daję 9/10, bo muszę zostawić sobie bufor na wypadek, gdyby któraś z nich okazała się jeszcze lepsza.

“Wydawać by się mogło, że dostatnie i demokratyczne społeczeństwo nie potrzebuje poety, potrafi się bez niego obejść. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: właśnie w warunkach *prosperity*, wolności i demokracji okazuje się, że potrzeba poezji jest wprawdzie może węższa, ale za to niejednokrotnie znacznie głębsza. Ująłbym to tak: im lepiej się społeczeństwu wiedzie, tym mniej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Listy na wyczerpanym papierze Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora, Magda Umer
Ocena 7,8
Listy na wycze... Agnieszka Osiecka, ...

Na półkach:

"Bo skoro już jestem Tobą tak bardzo zachwycony, to nie chciałbym być w tym całym zachwycie nudny i monotonny. I nie wiem, skąd mi brać synonimy, żeby ciągle inaczej jakoś mówić Ci o tym wielkim i wszystko przesłaniającym przeżyciu, jakim dla mnie jesteś i które stało się dla mnie od razu takim od pierwszych słów, jakie zamieniliśmy, i od pierwszego dotknięcia Ciebie w pierwszym tańcu."

Jest pewien urok w relacji dwóch kochanków, którego na próżno zwykle szukać w miłościach sformalizowanych - romans wydaje się posiadać wszystkie składowe miłości romantycznej, nieopodatkowanej codziennością, zmywaniem naczyń, sznurowaniem dzieciom butów do przedszkola i dźwiękami dochodzącymi z łazienki. Czy gdyby Osiecka i Przybora zamieszkali ze sobą na stałe, widzieli się na co dzień, mieli dziecko (o którego posiadaniu wspominali zresztą w niektórych listach) i zmagali się z inwentarzem codzienności, czy wciąż mieliby siłę i natchnienie na pisanie sobie tego rodzaju słów? Myślę, że nie - a słowa często są tym piękniejsze, im uczucie bardziej tajne lub zakazane. Sam Przybora zresztą pisał:

"Dlatego też tak mnie strasznie podniosła na duchu owa kartka, napisana po Kamieniołomach, że były w niej takie piękne, króciutkie zdania, których nie da się pisać na lipę. Co nie znaczy, że po pewnym czasie i bliższym poznaniu partnera nie można przestać mieć ochotę mówić takie rzeczy, to już co innego i o to nie miałbym do Ciebie pretensji. Błagam Cię, nie psuj tego, czego się już z Tobą dorobiłem, - zbędnymi informacjami - jestem mało zamożny, nie chcę tracić nawet 'lipy'."

Trochę mi niezręcznie opisywać tę książkę, tak jak niezręcznie było mi ją czytać - bo to tak, gdybyśmy poznali czyjeś hasło do aplikacji, przez którą ktoś komunikuje się z kochankiem i mógł zajrzeć w najgłębsze myśli i najczulsze słowa dwójki ludzi. Ludzi, których uczucie przypałętało się znienacka i nie do końca wiadomo było, co z nim począć - jak zresztą pisała Osiecka:

"A gdy się zejdą, raz i drugi,
kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością,
bardzo się męczą, męczą przez czas długi,
co zrobić, co zrobić z tą miłością?"

No bo co zrobić z miłością dwójki ludzi, których łączyła inteligencja, błyskotliwość, poczucie humoru i umiejętności słowotwórcze - a dzieliło praktycznie wszystko inne, łącznie z wiekiem i stanem cywilnym? Oboje być może czuli, że nie przyniesie im to nic dobrego, a mimo to narkotycznie przywiązani do siebie kontynuowali swoją znajomość przez dwa lata. Ona, co “nigdy nikomu nie umiała dać spokoju, nawet sobie” - on, co tęsknił za nią nawet “przez drzwi łazienki, przez schody, przez naskórek, szczelnie przywarty do jej ciała” - traktowali się z wielką czułością i niespotykanym uwielbieniem, a ich listy były tym piękniejsze, im okoliczności (dzieląca ich odległość, zawiłości towarzyskie czy rodzinne) trudniejsze. O tyle ciężko jest pisać o tej książce, że chociaż piszę o niej po polsku, to czuję jakbym miała do wykorzystania limitowany słownik mało znanego mi języka - jakakolwiek próba opisania korespondencji tej dwójki zawsze będzie jedynie wersją demo piękna słów i bogactwa połączeń ze sztuką i literaturą, jakie zamieścili tam sami autorzy. Jak zresztą zawarte jest w jednym z listów:

"Wymyśliłem sobie język, a może nie wymyśliłem go, tylko to był i jest po prostu język mój i tylko mój. I nagle ktoś do mnie przemówił tym samym językiem. Więc jak mógłbym nie być olśniony tym, że tak jest, że ktoś mówił tak pięknie i śpiewa tak pięknie tym samym językiem co ja?"

Ja niestety językiem tych dwojga mówić nie umiem - i myślę, że nikt nie jest w stanie w pełni się go nauczyć tak, aby nie biła spod tego sztuczność i oczywiste naśladownictwo. Byłby to zresztą chyba pewnego rodzaju nietakt, bo całe piękno tego języka polega na tym, że był on właśnie na ich wyłączność. Tak czy inaczej, czytając słowa Przybory do Osieckiej chyba każdą kobietę ukłuje to zazdrość (by takie słowa od mężczyzny kiedyś otrzymać, by aż tak mężczyzna na ich punkcie kiedyś oszalał) to nostalgia, jeżeli ktoś podobne słowa o sobie kiedyś czytał.

Ja miałam to szczęście, że czytałam. Tych, co czytali i tych, co na takie słowa jeszcze czekają zachęcam do literackiego wojeryzmu i zaopatrzenia się w “Listy na wyczerpanym papierze”.

"Bo skoro już jestem Tobą tak bardzo zachwycony, to nie chciałbym być w tym całym zachwycie nudny i monotonny. I nie wiem, skąd mi brać synonimy, żeby ciągle inaczej jakoś mówić Ci o tym wielkim i wszystko przesłaniającym przeżyciu, jakim dla mnie jesteś i które stało się dla mnie od razu takim od pierwszych słów, jakie zamieniliśmy, i od pierwszego dotknięcia Ciebie w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wśród wszystkich bolesnych zdarzeń, które mają miejsce w naszym życiu najgorsze są chyba te zupełnie niespodziewane. Czym innym jest rozstanie po wielu miesiącach walk, konfliktów, oddalania się od siebie - gdzie zamiast bólu często pojawia się ulga i poczucie, że skutek miał wyraźną, łatwą do wskazania przyczynę. Co innego w przypadku zdarzeń, które na pierwszy rzut oka były niemożliwe do przewidzenia - gdzie z dnia na dzień wydarza się coś, co burzy nasz misternie ułożony i mający sens obraz rzeczywistości, w którym osoby wokół nas mają określoną rolę i przewidywalny wobec nas zestaw uczuć. Razem z życiowymi kataklizmami pojawiają się pytania, na które rozpaczliwe poszukujemy odpowiedzi - pytania, które jednocześnie sprawiają nam ból, ale i utrzymują przy życiu.

Co się dzieje w sytuacji, kiedy z dnia na dzień odwraca się od nas przyjaciel, partner lub ktoś bliski? Początkowo przychodzi szok, zaskoczenie i niedowierzanie. Później rozpacz i strach, co będzie dalej. Na końcu wściekłość, powoli przemieniająca się w zimną, metalową obojętność wobec wszystkiego i wszystkich oprócz tych, którzy zdrady się dopuścili. Czy jednak upływ czasu jest w stanie wygasić pytania, które krążą w naszej głowie, naszą chęć odkrycia tajemnicy, jaki ciąg zdarzeń doprowadził do skutku? Przez długi czas ogryzamy resztki wspomnień jak kość, przypominamy sobie najdrobniejsze szczegóły z czasów sprzed pamiętnej chwili. Samo to zdarzenie, zupełnie jak narodzenie Chrystusa, często dzieli nasze życie na dwie ery - przed wydarzeniem X oraz po nim - staje się ono punktem odniesienia, dzieli nas na wersję "przed" i "po".

Jak często widząc skutek, możemy ułożyć z kawałków pamięci przyczynę? Czy przypominane sobie, wypowiedziane przez drugą osobę słowa nabierają więcej sensu, kiedy znamy skutek? Czy dało się to wszystko przewidzieć i temu zapobiec? I najważniejsze pytanie z nich wszystkich - co zrobiłam źle? Co z tego, co złożyło się na przyczynę, było moją winą? Pytania powracają nawet po wielu latach, w fazie obojętności - a my dotykamy ich jak wtedy, gdy boli nas ząb, ale mimochodem sięgamy językiem po kolejny zastrzyk bólu, bo nie umiemy inaczej.

Odbiór książek zależy od osobistych doświadczeń - te podobają nam się bardziej, jeżeli możemy odnieść je do naszego własnego życia. Jeżeli to, co opisałam brzmi znajomo, istnieje spora szansa, że "Żar" Ci się spodoba. Márai (a wraz z nim tłumacz, Feliks Netz) to mistrz słowa, a chociaż my sami domagamy się szybkiej i przejrzystej odpowiedzi na stawiane zdrajcy głównego bohatera pytania, ta przez długi czas nie nadchodzi, jak kulminacja zdarzeń stopniowo nam odmawiana, co każe nam łapczywie i przy każdej możliwej okazji pochłaniać kolejne strony.

Ostatecznie przychodzi pytanie - czy rzeczywiście chcemy, aby to wyjaśnienie padło? Czy pomimo podporządkowania tym pytaniom całego swojego życia, w momencie konfrontacji nie czujemy się przypadkiem bardziej komfortowo trzymając się kurczowo teorii przyczyn, którą tak misternie sobie ułożyliśmy w swojej głowie, niezainteresowani jednak poznaniem prawdy? A odpowiedź, nawet jeżeli padnie, nie ma już dla nas żadnego znaczenia?

Pewnie masz takie osoby, którym chciałbyś zadać pytania, jakie Henrik zadaje Konradowi. I pewnie są osoby, które takie odpowiedzi chciałyby usłyszeć od Ciebie.

Wśród wszystkich bolesnych zdarzeń, które mają miejsce w naszym życiu najgorsze są chyba te zupełnie niespodziewane. Czym innym jest rozstanie po wielu miesiącach walk, konfliktów, oddalania się od siebie - gdzie zamiast bólu często pojawia się ulga i poczucie, że skutek miał wyraźną, łatwą do wskazania przyczynę. Co innego w przypadku zdarzeń, które na pierwszy rzut oka...

więcej Pokaż mimo to