Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Bośniacki płaski pies Max Andersson, Lars Sjunnesson
Ocena 6,6
Recenzja Bałkański psychodelik

Tocząca się w latach 1992-95 wojna w Bośni i Hercegowinie jest jednym z najbardziej ambiwalentnych konfliktów zbrojnych XX wieku. Rozpad Jugosławii, a co za tym idzie, starego porządku, który był stałą w życiu milionów ludzi; odwieczne napięcia na tle etnicznym i religijnym; republiki...

Okładka książki Poza granicą lodu Lincoln Child, Douglas Preston
Ocena 7,0
Recenzja Odkupienie win i kosmiczny grzyb, czyli kończenie wątków i...

Na wstępie chciałbym w poczuciu recenzenckiej odpowiedzialności i transparentności przyznać się, że nie czytałem „Granicy Lodu”, książki Douglasa Prestona i Lincolna Childa, której to „Poza Granicą Lodu” jest kontynuacją. Nie spotkałem się również nigdy z Gideonem Crew, głównym...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Narkopolis to pozycja nietuzinkowa, trudna w odbiorze i ocenie. Po pierwsze, skupia się na narkotykach, ubóstwie, śmierci, terrorze, potworności ludzkiej natury, a do tego miejsce akcji osadzone jest slumsach Bombaju. Po drugie, autor Narkopolis Jeet Thayil to uznany poeta, dla którego książka ta była debiutem w prozie. Widać tu poetycki, postmodernistyczny sznyt - na fabułę składa się kolaż scen z życia jakoś z sobą połączonych bohaterów, narracja lubi skakać między bardzo rozwleczonymi epizodami, a wyjątkowo krótkimi scenkami i do tego mamy tu sporo "eksperymentalnych" zabiegów literackich, dość powiedzieć, że prolog Narkopolis to jedno zdanie, rozwleczone na kilka stron, które ma symulować bełkotliwe wspomnienia narkomana. Te dwa elementy złączone razem dają nam powieść specyficzną, mroczną i wymagającą sporo uwagi od czytelnika. Nie da się też ukryć faktu, że to przygnębiająca powieść i absolutnie nie jest dla ludzi, którzy traktują literaturę jako ucieczkę od rzeczywistego świata. Pisząc to wszystko, muszę jednak dodać, że mi wyjątkowo podpasowała i pochłonąłem ją dość szybko. Spodobała mi się bełkotliwa narracja i spijałem tony klimatu z zabiedzonych Indii lat 70-2000. W odróżnieniu od innych komentujących doceniłem bardzo liczne wstawki z hindi; Hindusi różnych kast mają to do siebie, że mieszają swój język ojczysty z angielskim, to raz, a dwa, pozostawienie sporej ilości wyrazów w hindi pasuje to ogólnego klimatu też książki. Podobała mi się wszechobecna przemoc, beznadzieja i bieda, które to bohaterowie paradoksalnie tworzą po części sami, ale i próbują uciec od nich w rozmaity sposób. Uwierzyłem również w autentyczność tej książki, łyknąłem gorzką pigułkę realizmu Bombaju bez większych skutków ubocznych. Przez cały ten toksyczny dym, który tworzy przed nami los kolejnych bohaterów i brutalnie szczegółowa narracja można się jednak przebić i książka pozostawia nas z malutkim poczuciem nadziei. Wyjątkowo specyficzna książka, która w 300 stronach treści daje czytelnikowi bardzo dużą dawkę beznadziei i smutnej akceptacji zła na tym świecie. Jeśli ktoś ma ochotę na dawkę takich odczuć, to można Narkopolis spróbować.

Narkopolis to pozycja nietuzinkowa, trudna w odbiorze i ocenie. Po pierwsze, skupia się na narkotykach, ubóstwie, śmierci, terrorze, potworności ludzkiej natury, a do tego miejsce akcji osadzone jest slumsach Bombaju. Po drugie, autor Narkopolis Jeet Thayil to uznany poeta, dla którego książka ta była debiutem w prozie. Widać tu poetycki, postmodernistyczny sznyt - na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książka, której już sam tytuł zdradza skalę z jaką przyszło się autorowi zmierzyć przy jej pisaniu, jak i samą autora ambicje. "The Shortest History of Germany" to niecałe 2000 lat historii Niemiec zamkniętych na niecałych 250 stronach. Dla mnie taki koncept w literaturze popularnej-historycznej jest świeży i przyznać muszę, że wyjątkowo kuszący po niedawnym przebrnięciu przez historię rodu Habsburgów innego autora, która to liczyła coś koło 600 stron, a opisywała ok. 6 stuleci. Jestem pod wrażeniem domniemanego ogromnego trudu edytorskiego, który musiał być włożony w taką książkę; 2000 lat w 250 stronach? Ile kompromisów, ile decyzji, ile wyborów. Jak znaleźć balans pomiędzy zwięzłą faktografią, prowadzeniem solidnej narracji i limitem stron? A no jakoś się tam udało.
Bardzo, ale to bardzo podoba mi się sposób w jaki James Hawes przeprowadza nas przez kolejne wieki historii Niemiec. W książce znajdziemy ponad 100 obrazków, które w większości stanowią mapy, co znakomicie wręcz dopełnia tekst pisany. Piszemy o terytoriach, które zyskały Prusy po 1866? Mamy mapkę je pokazującą. Piszemy, że imperium Ottona rozciągało się odtąd dotąd? Zobaczcie sobie sami, jest mapa. Pozwala się to świetnie zorientować w danej sytuacji politycznej czytelnikom, którzy nie są Jackiem Bartosiakiem i nie mają całej mapy Europy w głowie. Do tego dochodzą prościutkie wykresy i bąble z punktami, które streszczają niektóre wywody autora i pomagają nam przyswoić daną informację. To jak dobrze wykonany podręcznik historii, z nudnym szkolnym tekstem zastąpionym dość lekkim piórem autora. No wypas - chcę 100 map i obrazków w każdej książce historycznej!
Książka podzielona jest na 3 duże rozdziały, a każdy z nich skupia się na danym tysiącleciu niemieckiej historii ("Niemcy", czy "niemiecki" to w tym wypadku skróty myślowe, które obejmują zarówno rzymską Germanię, Święte Cesarstwo Rzymskie, jak i Trzecią Rzeszę i Niemcy post-1990). Najdłuższy i najbardziej szczegółowy jest oczywiście rozdział ostatni, bowiem XX wiek to okres i najlepiej udokumentowany i "najciekawszy" w historii Niemiec. Nie oznacza to jednak, że pozostałe rozdziały są pisane po łebkach; oczywiście, że autor musiał skracać, bądź nawet pomijać mnóstwo rzeczy. Sam mechanizm działania Świętego Imperium Rzymskiego to temat na osobną książkę, ba powstanie Prus, czy choćby ostatnie dni Hitlera to tematy książkę, dokument historyczny i podły serial. Słowem, trzeba skracać i generalizować. Nie mam do tego żadnych pretensji i uważam, że autor dał radę w profesjonalny sposób wybrnąć z tego syzyfowego zadania.
Do tej pory wszystko super. Niestety, "Najkrótszą Historię Niemiec" szpeci pewna bardzo brzydka sznyta. Jest nią teza, którą autor rozwija przed nami delikatnie od praktycznie początku książki, a na samym końcu pluje nam w twarz radykalną konkluzją owej tezy. W skrócie: autor uważa, że od 1525, a więc od Hołdu Pruskiego, Niemcy istnieją jako dwa organizmy. Jeden z nich to w pełni zintegrowany z Europą Zachodnią i jej wartościami, bogaty, produktywny i w większości katolicki spadkobierca Rzymu i Karola Wielkiego. Drugi, to wyhodowany na łonie Polski, wschodni, militarystyczny, autorytatywny twór, którego celem istnienia jej wieczna wojna ze Słowianami i który pasuje kulturowo bardziej to hord mongolskich niż legionów rzymskich. Dualizm na Łabie to fakt, nie wymysł autora, ja rozumiem. Rozumiem też, że faktycznie XIX wieczni kupcy gdzieś z dorzecza Renu, a konserwatywni właściciele ziemscy gdzieś z dorzecza Łaby mogli prezentować zupełnie inne światopoglądy. Zgadzam się również z poglądem autora, że to wcale nie Sowiety podzieliły Niemcy, a jedynie skonsolidowały i wykorzystały pewien podział kulturowy zainicjonowany wieki temu. Ale autor posuwa się dalej i bezczelnie rzuca na wiatr absurdalne tezy. Twierdzi np., że to protestanci ze wschodu i północy w głównej mierze sprezentowali sukces wyborczy Nazistom w latach 30-tych XX wieku. W ten sposób sugeruje, że katolicy brzydzili się nazizmem i gdyby cała Rzesza była wtedy jak Bawaria, czy Nadrenia, to Hitler szybko skończyłby swoją karierę polityczną. Kłóci się to z faktem, że głowa kościoła katolickiego milczała (w najlepszym wypadku) podczas okresu mordów dokonywanych przez partię nazistowską. Autor sugeruje też, że stereotypowy militaryzm i okrucieństwo, które często przypisuje się Niemcom myśląc przede wszystkim o XX wieku nie pasuje do Niemiec Zachodnich, które przecież przez stulecia były kagankiem cywilizacji Zachodu, a powinniśmy je uosabiać jedynie ze złymi Prusakami ze Wschodu, co to w zasadzie nawet nie są w Europie, a na jakimś azjatyckim stepie z Ukraińcami i innymi Polakami. Na koniec dowiadujemy się, że to wschodnie Niemcy są bastionem wszelkich skrajnych partii Niemiec, czy to lewych, czy to prawych, a receptą na uratowanie Europy jest powierzenie jej losów Niemcom, ale tym kulturowo "zachodnim" i "progresywnych". Inaczej stoczymy się w przepaść, w której domniemanie leżą już Saksonia, Węgry, czy Polska.
W tezach tych jest oczywiście ziarnko prawdy; tak jak pisałem, argumenty autora maja uzasadnienie historyczne. Jednak wzięcie pewnych fenomenów historycznych i różnic kulturowych i użycie ich do szerzenia swoich tez politycznych jest wstrętne i nie przystoi komukolwiek, kto podejmuje się napisania książki o historii jakiegokolwiek kraju.
Podsumowując - naprawdę szkoda mi, że autor dopuścił się szerzenia propagandy w swojej książce, którą uważam za naprawdę interesującą pod względem narracyjnym i edytorskim. To zwięzłe kompendium historyczne, które byłoby świetnym wstępem dla czytelnika chcącego poszerzyć swoją wiedzę o historii europejskiego giganta jakim niewatpliwie wciąż są Niemcy. Taki czytelnik będzie musiał jednak przełknąć gorzką pigułkę tez autora, których po prostu nie można oderwać od obecnej sytuacji politycznej na świecie. I oczywiście nie wymagam, by teraz książki historyczne pisała jedynie sztuczna inteligencja bez poglądów, kultury i własnych interesów; ale w tym wypadku autor poleciał za daleko. Szkoda.

Książka, której już sam tytuł zdradza skalę z jaką przyszło się autorowi zmierzyć przy jej pisaniu, jak i samą autora ambicje. "The Shortest History of Germany" to niecałe 2000 lat historii Niemiec zamkniętych na niecałych 250 stronach. Dla mnie taki koncept w literaturze popularnej-historycznej jest świeży i przyznać muszę, że wyjątkowo kuszący po niedawnym przebrnięciu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Beautiful Darkness Kerascoët, Fabien Vehlmann
Ocena 7,8
Beautiful Dark... Kerascoët, Fabien V...

Na półkach: , ,

Oglądając pierwszy materiał wideo, który Joachim Tumanowicz wrzucił na YouTuba od czternastu lat, plus minus, srogo zaintrygowałem się omawianym przez niego komiksem. "Piękna Ciemność" - kuriozalny dance macabre, komiks łączący cukierkowość z najmroczniejszym z mrocznych mroków i tytuł zupełnie nieoczywisty i intrygujący. Album ma niecałe 100 stron, a więc łyknąłem go w całości w ten deszczowy wieczór i muszę powiedzieć, ze było to dość ambiwalentne doświadczenie.
"Piękna Ciemność" nie ma fabuły. Opowieść skupia się na skrzatkowatych słodkich stworzonkach, które opuszczają zwłoki małej dziewczynki, która w niewyjaśnionych okolicznościach poległa w jakimś lesie. Charakterystyka postaci waha się od chodzących stereotypów do absolutnie tępych postaci tła. Wszyscy muszą jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości i przetrwać na własną rękę w lesie. I tak przewracamy kolejne karty komiksu, chłonąc kolejne "przygody" bohaterów. Cudzysłów nie jest tu przypadkowy; większość skrzatków ginie w kuriozalnie naiwny sposób przy próbach osobliwego survivalu, a fabułę zastępują nam kolejne niefortunne przypadki i króciuteńkie wstawki. I to jest właśnie mój największy zarzut do tego komiksu. Prowadzenie historii w taki sposób, to jest przez rzucanie przed oczy czytelnika kolejnych plansz nie związanych, albo związanych ze sobą bardzo luźno, uważam za dość leniwy i słaby po prostu. Ale tu dochodzimy do drugiego dna tego dziwactwa, które to może uzasadniać taki wybór.
Szybko okazuje się bowiem, że nasze postacie to tak naprawdę chodzące personifikacje ludzkich cech. Są zawistne, puste, manipulujące, niewiarygodnie wręcz okrutne, zaborcze i krótko mówiąc zdecydowana większość z nich to skur***yny lub bezmózgie owce kroczące za liderem. Kolejne pięknie narysowane plansze pokazują nam najgorsze cechy człowieka, tworzy to intrygujący kontrast i niezły setup na srogie pomieszanie w głowie - kilka scen jest naprawdę popieprzonym widokiem, który pasuje bardziej do horroru bądź anime z lat 80-tych. Główka bohaterka, Aurora, która uzurpuje sobie to imię po zmarłej dziewczynce, jest ciekawą alegorią zderzenia się dziecięcych ideałów z brutalną, zwierzęcą rzeczywistością. Wszystkie postacie są tu enigmą, której rozwiązanie pozostawione jest czytelnikowi: czy są to jakieś manifestacje natury zmarłego dziecka? Są przecież miksem naiwności, próżności, ale i bezinteresowności, czy chęci opieki nad innymi. Czy może są to jedynie personifikacje ludzkich cech, które autorzy umieścili w skrajnie niepokojącym miejscu jakim jest las z gnijącymi zwłokami dziecka? A może to tylko swoista "anty-bajka", która ma na celu jedynie szokować widza śmiercią słodkich stworzonek, coś jak kultowe niegdyś "Happy Tree Friends"? Na pewno "Piękna Ciemność" pozwala na zaskakująco sporą liczbę interpretacji i pozostaje na dłuższą chwilę w umyśle czytelnika. Mi jednak czegoś zabrakło. Brak fabuły i prowadzenie narracji poprzez niemalże losowy splot wydarzeń, które przenikają nam przed oczami w tempie TGV dezorientowało mnie i jakoś wybijało. Może jestem już zniszczony popkulturą, bo komiks raczej mnie zszokował swoją miejscami hardkorową brutalnością - a z takimi opiniami się spotykałem. Nie mniej i tak polecam sięgnąć po ten album, jest to na pewno unikalny komiks, który powinien Wam jeszcze bardziej ochłodzić zbliżające się dni jesieni...

Oglądając pierwszy materiał wideo, który Joachim Tumanowicz wrzucił na YouTuba od czternastu lat, plus minus, srogo zaintrygowałem się omawianym przez niego komiksem. "Piękna Ciemność" - kuriozalny dance macabre, komiks łączący cukierkowość z najmroczniejszym z mrocznych mroków i tytuł zupełnie nieoczywisty i intrygujący. Album ma niecałe 100 stron, a więc łyknąłem go w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Batman: White Knight Matt Hollingsworth, Sean Murphy
Ocena 8,6
Batman: White ... Matt Hollingsworth,...

Na półkach: , , , ,

Jedną z rzeczy, które uwielbiam w komiksach superbohaterskich jest odtwarzanie na nowo tych samych postaci. Nie chodzi oczywiście o typowe odgrzewanie kotleta, czy wieczne "rebootowanie" uniwersum i wystrzeliwanie jak na zawołanie kolejnych numerów 1, które mają podbić sprzedaż danego komiksu. Mam na myśli ciągłe bawienie się utartymi cechami i motywami, które budują niemłode już przecież postacie. Niewiarygodne jest dla mnie to, że najlepsi twórcy wciąż potrafią sprezentować czytelnikom wciągającą, świeżą opowieść o postaciach, które są na rynku od kilkudziesięciu lat. Takimi postaciami są Batman i Joker, których potyczki widzieliśmy już w naprawdę wielu wybitnych dziełach popkultury, jak Killing Joke Alana Moore'a, czy The Dark Knight Christophera Nolana. Ich relację pokazywano już na tyle sposobów, a obie postacie miały naprawdę szczęście do wielkich artystów i wizjonerów, że ciężko dodać coś nowego, co mogłoby konkurować z tuzami opasłej mitologii Batmana i Jokera. I tu wchodzi Sean Murphy, cały na biało ze swoją 8-zeszytową serią White Knight, która śmiało może stać na półkach obok ww. dzieł.
Seria opiera się na diabelnie sprytnym i w zasadzie prostym pomyśle: Joker zdrowieje; za pomocą pewnych pigułek zdusza w sobie psychozę i szaleństwo Jokera i wraca do osobowości Jacka Napiera, zasilonego geniuszem Jokera, który w końcu pozbył się swej mrocznej strony. Batman tymczasem przypomina nam swoje wcielenie z The Dark Knight Returns Franka Millera; to zmęczony życiem sadysta, który coraz częściej przekracza granicę i zaciera różnice między bohaterem a złoczyńcą. Mamy tu więc niejakie odwrócenie ról, ale tylko z pozoru prosto to wygląda; komiks jest powiem niezwykle zawiły i zniuansowany, a a grający pierwsze skrzypce duet to tylko pierwsze dno studni; oprócz rewelacyjnie wykreowanych Jokera i Batmana, mamy tu szereg postaci drugoplanowych, z których każda jest niesamowicie nakreślona i interesująca. O ile mam alergie na Harley Quinn, tak tutaj chce jej więcej i więcej. Nie będę oczywiście zdradzał nic a nic z intrygi, która notabene też jest świetna. Ten komiks pakuje w swoje 8 zeszytów niesamowitą ilość kontentu; oprócz nowych portretów Batmana i Jokera i ich fascynującej relacji, mamy tu wartką akcję, odniesienia do problemów współczesnego świata, takich jak rozwarstwienie społeczne, czy antagonizacja społeczeństwa, relacje Bruce'a z jego rodziną (zarówno ludzką jak i nietoperzową, czy nowe światło na związek Jokera i Harley. Całe 8 zeszytów łyknąłem w jeden dzień i nie pamiętam kiedy ostatnio dana opowieść wyrzuciła mnie z kapci tak silnie; zeszyt po zeszycie, kadr po kadrze odczuwałem czystą przyjemność i zachwyt. Oczywiście nie jest to komiks idealny, Murphy czasem za mocno nagina pewne prawa i historię znaną z opowieści z Batmanem, ale to dla mnie nie miało znaczenia. White Knight to wypakowany dobrem komiks, który czyta i ogląda się świetnie, i który może stanowić lekarstwo na szereg miernoty, które wydaje obecnie DC i Marvel w swoich głównych seriach. Jeśli ktoś olewa comiesięczne wydania kolejnych Detective, czy Action Comics i skupia się raczej na tych najlepszych wydaniach zbiorczych, klasykach rzędu The Dark Knight Returns, czy All-Star Superman to niech poczeka, aż premierę będzie miał TPB White Knight, a potem niech natychmiast go kupi; ta historia ma potencjał i papiery na stanie się kultową pozycją i jedną z najlepszych historii o Batmanie i Jokerze wszech czasów. Oby tylko zapowiedziany na następny rok sequel utrzymał poziom oryginału (Frank Miller coś może na ten temat powiedzieć :D )
PS. Natężenie i jakość fan-serwisu, mrugnięć oka i easter-eggów jest w tym komiksie obłędne. Czysty miodek dla fanów Batmana i nie tylko.

Jedną z rzeczy, które uwielbiam w komiksach superbohaterskich jest odtwarzanie na nowo tych samych postaci. Nie chodzi oczywiście o typowe odgrzewanie kotleta, czy wieczne "rebootowanie" uniwersum i wystrzeliwanie jak na zawołanie kolejnych numerów 1, które mają podbić sprzedaż danego komiksu. Mam na myśli ciągłe bawienie się utartymi cechami i motywami, które budują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Muszę stwierdzić, że koncept Mitologii Nordyckiej Neila Gaimana jest dość osobliwy. Oto bowiem uznany autor fantastyki i powieści graficznej postanawia streścić wybrane nordyckie mity i wydać powstałą tak króciutką książkę pod swoim nazwiskiem. Takie rozwiązanie może wydać się dość płytkie i podejrzane; może Gaiman chciał po prostu szybko zarobić, wypluwając na rynek przerobione wersje ponad tysiącletnich historii? Nic bardziej mylnego, jak mawia znany YouTuber. Gaiman nie jest autorem, który pokusiłby się o wydanie literackiego bubla, zwłaszcza na etapie kariery, na którym nic już nikomu nie musi udowadniać zgarniając miliard nagród za Sandmana, czy doglądając adaptacji American Gods licząc chytrze zarobione szekle. Wierzę, że ten człowiek naprawdę wychował się na mitach nordyckich i ich rozmaitych adaptacjach, z Thorem Lee i Kirby'ego na czele. Jego Mitologię pochłania się szybko i przyjemnie, a forma poszczególnych mitów, czy rozdziałów zajmujących po kilkanaście stron każdy naprawdę się sprawdza. Czytelnik łatwo może wyobrazić sobie, że siedzi z Gaimanem gdzieś na krze na środku norweskiego jeziora i przez 20 minut słucha o tym, jak to Thor kopsnął się do króla gigantów po najlepszy gar do warzenia piwa na świecie. A mity nordyckie, jak to mity nordyckie są niesamowitą mieszanką głupkowatych, próżnych i czasem skrajnie głupich postaci, które angażują swój czas w dziecinne czynności z prawdziwie epicką i mroczną opowieścią o nieuchronności losu i kręgu istnienia. Takim tuzom jak Thor, Odyn, czy Loki można wybaczyć dużo; rozkochują sobie ludzi przecież do dziś dnia. Więc jeśli ktoś jest wciąż nieobeznany z nordycką mitologią, a być może jest fanem mervelowskeigo Thora, God of Wara, czy jakiejkolwiek innej popkulturowej jej adaptacji, powinien sięgnąć po książkę Gaimana, zamiast przeglądać opasłe tomy z bibliotek. Przynajmniej na początku :)

Muszę stwierdzić, że koncept Mitologii Nordyckiej Neila Gaimana jest dość osobliwy. Oto bowiem uznany autor fantastyki i powieści graficznej postanawia streścić wybrane nordyckie mity i wydać powstałą tak króciutką książkę pod swoim nazwiskiem. Takie rozwiązanie może wydać się dość płytkie i podejrzane; może Gaiman chciał po prostu szybko zarobić, wypluwając na rynek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ach, Marco Polo. Nazwisko to znają chyba wszyscy, każdemu kołacze się w pamięci jakaś wzmianka o nim, być może ze szkoły podstawowej lub dokumentu TV. Wenecki kupiec, który wraz z ojcem i wujem wyruszył w XII w. w podróż po Imperium Mongolskim, w którym to spędził lwią część swojego życia. Człowiek Zachodu, który jadł, pił i handlował w miejscach, które dla współczesnych jemu Europejczyków były na wpół mitycznymi krainami mlekiem, miodem i jedwabiem płynących. Co więcej, człowiek ten zyskał duże wpływy na dworze Kublaj Khana, niekwestionowanie najpotężniejszego władcy ówczesnego świata i nie tyle co przeżył, ale radził sobie niesłychanie dobrze w obcym dla siebie imperium, którego sensem istnienia była niekończąca się wojna. Jeżeli więc istnieje ktoś, którego spisane przygody warto przeczytać, to musi być to Marco Polo, prawda? Zapoznawszy się z nimi, w edycji Robina Browna, muszę stwierdzić, że... może nie do końca...
Ze smutkiem muszę oddzielić legendę Marco Polo od jego literackiego kunsztu. Proszę mnie źle nie zrozumieć: uważam, że opowieść Polo jest jedną z najwartościowszych książek w historii. To manuskrypt, który doczekał się niezliczonych przekładów i edycji, który przechodził przez ręce zarówno papieskich edytorów średniowiecza, jak i renesansowych wolnomyślicieli. To dzieło, które Marco pisał wraz ze swoim "ghostwriterem" o nazwisku Rustichello w więziennej celi, za które z resztą przez dekady był wyśmiewany i które dorobiło mu łatkę Marca Milione, wariata rzucającego milionami idiotycznych opowieści z rękawa. Ten sam manuskrypt zapewnił mu nieśmiertelność, a studiowanie go jest dzisiaj, niszową, ale jednak, nauką, która dowodzi jak wiele dzisiejsi ludzie mu zawdzięczają. Marco był bowiem pierwszym Europejczykiem, który poznał ogromną Azję tak dokładnie, który przekraczał "Dach Świata" Pamiru, pustynie Gobi i Takla Makan, witał w Persji, Syberii, obecnej Malezji i na Sri Lance, w czasach, gdzie nieliczni kupcy Weneccy wyprawiali się do morza Azowskiego. Książka ta to niesamowity miks legend i faktów, wyobraźni jurnego faceta i niezbitych dowodów jego prawdomówności; na jednej stronie mamy tu pierwszy opis nosorożca azjatyckiego dokonany przez Europejczyka i równie poważny opis uspokajania jednorożca, które to musi być wykonane przez dziewicę... Niestety współczesny czytelnik chcąc wyłowić takie perełki musi przebić się przez clue tej książki, a więc niekończące się opisy kolejnych miast i miejsc odwiedzanych przez Marca. I o ile w teorii winno być to niesamowitym przeżyciem, przecież mówimy tu o dziewiczym odkrywaniu różnorodnej Azji przez Europejczyka, o tyle w praktyce otrzymujemy dość nużące przeżycie. Marco był przecież przede wszystkim kupcem, dlatego spora część tej książki to rozprawy o produktach, które znajdziemy w poszczególnych prowincjach Imperium, a także wzmianki o ich mieszkańcach, które opierają się na schemacie wymieniania religii i kilku praktyk tych ludzi. Marco pozostaje również nierozwiązły jeśli chodzi o swoje relacje z Kublaj Khanem, a także o charakter swojego pobytu w jego kraju. I tak dostajemy dość powtarzalny opis kolejnych miejsc podróży, dowiadujemy się np. że kobiety z Zanzibaru są brzydkie, a niebiańskie miasto Kinsaj ma najlepsze kurtyzany. Opis kolejnych wojen domowych prowadzonych między Mongołami pod koniec panowania Kublaja był tak niemiłosiernie suchy, że musiałem dokonać zbrodni ominięcia fragmentu książki, którą czytałem, co nie zdarza się się za często. Podsumowując, przygody Marco Polo to temat fascynujący, niewyczerpane wręcz źródło inspiracji, z którego np. Netflix czerpie do dziś tworząc świetną serię telewizyjną. Jest to również bezcenny okaz dla badaczy, historyków, lingwistów, antropologów, a pewnie i nawet zoologów (fantastyczna na pierwszy rzut oka wzmianka Marca o ogromnym ptaku z Madagaskaru w świetle dzisiejszych badań wyjątkowej fauny tej wyspy nie wydaje się być aż tak niewiarygodna). Jednakże jako ponad 200 stron tekstu rozłożonego przed czytelnikiem zdaje się nie spełniać swojego zadania w XXI w. Tak czy inaczej, wciąż każdemu polecam zapoznać się z jednym z wydań podróży Marco Polo, warto przecierpieć nużące fragmenty by choć trochę poczuć zew przygody, którą w tym wypadku śmiało można określić jedną z największych w dziejach.

Ach, Marco Polo. Nazwisko to znają chyba wszyscy, każdemu kołacze się w pamięci jakaś wzmianka o nim, być może ze szkoły podstawowej lub dokumentu TV. Wenecki kupiec, który wraz z ojcem i wujem wyruszył w XII w. w podróż po Imperium Mongolskim, w którym to spędził lwią część swojego życia. Człowiek Zachodu, który jadł, pił i handlował w miejscach, które dla współczesnych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki World War Hulk Greg Pak, John Romita Jr.
Ocena 7,1
World War Hulk Greg Pak, John Romi...

Na półkach: , , , ,

Ta opinia dotyczy dwóch publikacji, a mianowicie „Planet Hulk Omnibus” oraz „World War Hulk” autorstwa Grega Paka oraz szeregu rysowników na czele z Carlo Pagulayanem i Johnem Romitą Jr. Postanowiłem podzielić się łączną opinią na temat obu wydań, gdyż są one w zasadzie jednym wielkim story arkiem, który w latach 2006-2007 definiował postać Hulka.
Postać Hulka nie jest zbyt wdzięcznym materiałem dla scenarzysty. Motyw doktora Jekylla i pana Hyde’a został już dosłownie przeorany przez dekady wewnętrznej walki Bruce’a Bannera z jego zielonym alter ego, a w zasadzie pomijając ten wątek, Hulk zdaje się nie dawać twórcom większego pola do popisu. Przez lata był za to używany jako mięśniak, który gdy trzeba wspierał Avengers, a innego razu sam stanowił dla nich problem tocząc odwieczny bój między personami bohatera i potwora. Niezależnie od obranej strony, wiadomym było, że Hulk wrzeszczy, miażdży i robi zadymę, a Banner po wszystkim ma moralnego kaca; a jednak, mimo tego, że Hulk jest częścią uniwersum Marvela od dawien dawna, mniemam, że większości komiksiarzy ciężko byłoby wymienić chociaż jeden ikoniczny run z tą postacią. To jest, byłoby to trudnym zadaniem, gdyby nie Planeta Hulka i Wielka Wojna Hulka, ma się rozumieć.
Historiom tym udało się pokazać Hulka w innym wymiarze i dodać mu nieco głębi. Oto nasz zielony koleżka zostaje zdradzony przez grupę marvelowskich iluminatów i wystrzelony podstępnie w kosmos, by tam, na nieokreślonej rajskiej planecie nie stanowić już dla nikogo zagrożenia. Oczywiście plan nie idzie po myśli tęgich umysłów Starka, Reeda, Strange’a i Black Bolta i Hulk ląduje na okrutnej i pełnej przemocy planecie Sakaar, gdzie zamiast odnaleźć w końcu harmonię, od pierwszego momentu rzuca się w wir walki i zniszczenia, by następnie wrócić na Ziemię i przedyskutować ze swoimi dawnymi przyjaciółmi to i owo.
Hulk przybiera w tych historiach wiele masek: jest wybawicielem niewolników i rewolucjonistą obalającym tyranię, by sam zasiąść na tronie i budować lepsze jutro dla planety o zaskakująco zawiłej historii i zróżnicowanej sytuacji społecznej. Jest także siłą natury, personifikacją zemsty, kolosem nie do zatrzymania, który osiąga najwyższe poziomy gniewu i potęgi w swojej historii. Źródło nadziei i strachu, gorejący gniew, który można albo ukoić, albo spuścić ze smyczy, przywódca, przyjaciel, niewygodny problem… Niesamowite ile Greg Pak wyciągnął z tak prostej postaci. Hulk jest tu w końcu wielowymiarowym bohaterem, a nie zielonym buldożerem (chociaż ilość czystej, brutalnej jatki w obu komiksach osiąga zawrotne poziomy). Pakowi udaje się grać dwuznacznością i ambiwalencją sytuacji Hulka, który z jednej strony szuka sprawiedliwej zemsty na wydawać by się mogło prawdziwych potworach, z drugiej jednak wciąż pozostaje żądny krwi i sam do siebie pałą nienawiścią. Od zawsze była to również postać tragiczna, ale to tu Hulk otrzymuje bodaj najcięższe ciosy w swojej historii, gdzie cały jego trud i wysiłek włożony w zmianę siebie i swego otoczenia zostaje niezwykle brutalnie obrócony w pył.
Planeta Hulka dodatkowo świetnie wygląda – wyjątkowo podszedł mi design planety Sakaar i zamieszkujących ją raz. Scenariuszowa analogia Imperium Rzymskiego zostaje dopełniona artystyczną, a mi cieszą się oczy, gdy widzę kosmiczne walki gladiatorów i Hulka w rzymskim pióropuszu (notabene widoków tych nie trzeba od niedawna oglądać tylko na kartach komiksu, bowiem nowy film MCU, Thor: Ragnarok, przeniósł je na duży ekran). Poziom rysunków spada w moim odczuciu w World War Hulk, chociaż jednak chaotyczna miejscami kreska zdaje się współgrać z szaleństwem i kipiącą akcją scenariusza.
Jeżeli do tej pory nie zapoznaliście się z Planetą Hulka i Wielką Wojną Hulka, a latka lecą i strach pomyśleć, że od pierwszego wydania tych komiksów upłynęła już dekada, to polecam nadrobić zaległości. Są to bardzo przyjemne akcyjniaki, które w końcu robią z Hulka pełnoprawną postać, umiejętnie igrają z poczuciem moralności czytelnika oraz zapewnia kilka epickich momentów i scen, które pamięta się na długo.

Ta opinia dotyczy dwóch publikacji, a mianowicie „Planet Hulk Omnibus” oraz „World War Hulk” autorstwa Grega Paka oraz szeregu rysowników na czele z Carlo Pagulayanem i Johnem Romitą Jr. Postanowiłem podzielić się łączną opinią na temat obu wydań, gdyż są one w zasadzie jednym wielkim story arkiem, który w latach 2006-2007 definiował postać Hulka.
Postać Hulka nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ta opinia dotyczy dwóch publikacji, a mianowicie „Planet Hulk Omnibus” oraz „World War Hulk” autorstwa Grega Paka oraz szeregu rysowników na czele z Carlo Pagulayanem i Johnem Romitą Jr. Postanowiłem podzielić się łączną opinią na temat obu wydań, gdyż są one w zasadzie jednym wielkim story arkiem, który w latach 2006-2007 definiował postać Hulka.
Postać Hulka nie jest zbyt wdzięcznym materiałem dla scenarzysty. Motyw doktora Jekylla i pana Hyde’a został już dosłownie przeorany przez dekady wewnętrznej walki Bruce’a Bannera z jego zielonym alter ego, a w zasadzie pomijając ten wątek, Hulk zdaje się nie dawać twórcom większego pola do popisu. Przez lata był za to używany jako mięśniak, który gdy trzeba wspierał Avengers, a innego razu sam stanowił dla nich problem tocząc odwieczny bój między personami bohatera i potwora. Niezależnie od obranej strony, wiadomym było, że Hulk wrzeszczy, miażdży i robi zadymę, a Banner po wszystkim ma moralnego kaca; a jednak, mimo tego, że Hulk jest częścią uniwersum Marvela od dawien dawna, mniemam, że większości komiksiarzy ciężko byłoby wymienić chociaż jeden ikoniczny run z tą postacią. To jest, byłoby to trudnym zadaniem, gdyby nie Planeta Hulka i Wielka Wojna Hulka, ma się rozumieć.
Historiom tym udało się pokazać Hulka w innym wymiarze i dodać mu nieco głębi. Oto nasz zielony koleżka zostaje zdradzony przez grupę marvelowskich iluminatów i wystrzelony podstępnie w kosmos, by tam, na nieokreślonej rajskiej planecie nie stanowić już dla nikogo zagrożenia. Oczywiście plan nie idzie po myśli tęgich umysłów Starka, Reeda, Strange’a i Black Bolta i Hulk ląduje na okrutnej i pełnej przemocy planecie Sakaar, gdzie zamiast odnaleźć w końcu harmonię, od pierwszego momentu rzuca się w wir walki i zniszczenia, by następnie wrócić na Ziemię i przedyskutować ze swoimi dawnymi przyjaciółmi to i owo.
Hulk przybiera w tych historiach wiele masek: jest wybawicielem niewolników i rewolucjonistą obalającym tyranię, by sam zasiąść na tronie i budować lepsze jutro dla planety o zaskakująco zawiłej historii i zróżnicowanej sytuacji społecznej. Jest także siłą natury, personifikacją zemsty, kolosem nie do zatrzymania, który osiąga najwyższe poziomy gniewu i potęgi w swojej historii. Źródło nadziei i strachu, gorejący gniew, który można albo ukoić, albo spuścić ze smyczy, przywódca, przyjaciel, niewygodny problem… Niesamowite ile Greg Pak wyciągnął z tak prostej postaci. Hulk jest tu w końcu wielowymiarowym bohaterem, a nie zielonym buldożerem (chociaż ilość czystej, brutalnej jatki w obu komiksach osiąga zawrotne poziomy). Pakowi udaje się grać dwuznacznością i ambiwalencją sytuacji Hulka, który z jednej strony szuka sprawiedliwej zemsty na wydawać by się mogło prawdziwych potworach, z drugiej jednak wciąż pozostaje żądny krwi i sam do siebie pałą nienawiścią. Od zawsze była to również postać tragiczna, ale to tu Hulk otrzymuje bodaj najcięższe ciosy w swojej historii, gdzie cały jego trud i wysiłek włożony w zmianę siebie i swego otoczenia zostaje niezwykle brutalnie obrócony w pył.
Planeta Hulka dodatkowo świetnie wygląda – wyjątkowo podszedł mi design planety Sakaar i zamieszkujących ją raz. Scenariuszowa analogia Imperium Rzymskiego zostaje dopełniona artystyczną, a mi cieszą się oczy, gdy widzę kosmiczne walki gladiatorów i Hulka w rzymskim pióropuszu (notabene widoków tych nie trzeba od niedawna oglądać tylko na kartach komiksu, bowiem nowy film MCU, Thor: Ragnarok, przeniósł je na duży ekran). Poziom rysunków spada w moim odczuciu w World War Hulk, chociaż jednak chaotyczna miejscami kreska zdaje się współgrać z szaleństwem i kipiącą akcją scenariusza.
Jeżeli do tej pory nie zapoznaliście się z Planetą Hulka i Wielką Wojną Hulka, a latka lecą i strach pomyśleć, że od pierwszego wydania tych komiksów upłynęła już dekada, to polecam nadrobić zaległości. Są to bardzo przyjemne akcyjniaki, które w końcu robią z Hulka pełnoprawną postać, umiejętnie igrają z poczuciem moralności czytelnika oraz zapewniaj kilka epickich momentów i scen, które pamięta się na długo.

Ta opinia dotyczy dwóch publikacji, a mianowicie „Planet Hulk Omnibus” oraz „World War Hulk” autorstwa Grega Paka oraz szeregu rysowników na czele z Carlo Pagulayanem i Johnem Romitą Jr. Postanowiłem podzielić się łączną opinią na temat obu wydań, gdyż są one w zasadzie jednym wielkim story arkiem, który w latach 2006-2007 definiował postać Hulka.
Postać Hulka nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"The Age of Kali" to druga książka Williama Dalrymple, z którą dane mi było się zapoznać; pierwszą z nich było "Dziewięć Żywotów". Tematyka w przypadku książek tego autora jest zawsze podobna, a więc i przy okazji "The Age of Kali" odbyłem tournee po krajach subkontynentu indyjskiego mogąc wczuć się w ten dziwny i pasjonujący świat.
Dalrymple ponownie mistrzowsko odprowadza nas po Indiach, Sri Lance i Pakistanie, wyciągając jak asy z rękawa szereg niesamowitych postaci: polityków, watażków, ofiar i sprawców przemocy, potomków kolonistów i ich zawziętych przeciwników... Można by rzecz, że z takim wachlarzem osobowości subkontynentu lat 90tych nie da się napisać nudnej książki. Dalrymple spędzał bowiem swoje dnie w towarzystwie chociażby Imrana Khana, pakistańskiego bożka krykietowego i niedoszłego polityka, czy narkotykowych baranów, którzy w chaosie otaczającym Północno-Zachodnią Prowincję Przygraniczną Pakistanu stworzyli swoje prywatne armię i pseudo partie polityczne. Chaos jest tu z resztą motywem przewodnim, bowiem książka obiera narrację ery krwawej bogini Kali, która symbolizuje powolną degenerację i upadek starych wartości Indii i Pakistanu, na rzecz zwesternizowanej drogi życia i chaosu właśnie. Od premiery książki minęło już zgoła 20 lat, a Indie, Pakistan i Sri Lanka wciąż istnieją w obrębie tych samych granic, jednakże paradoksy, które Dalrymple w tak urzekający sposób dokumentuje wciąż istnieją. Jeżeli ktoś z czytających te słowa ma ochotę na bliższe zapoznanie się z subkontynentem indyjskim, książki Williama Dalrymple będą ku temu jednym z najlepszych sposobów. Rzadko który autor wplata w swoje dzieła tak dużo historii i humoru, a przede wszystkim tak wiele barwnych postaci, które czasem wydają się zbyt fantastyczne jak na beletrystykę, a co dopiero reportaż.

"The Age of Kali" to druga książka Williama Dalrymple, z którą dane mi było się zapoznać; pierwszą z nich było "Dziewięć Żywotów". Tematyka w przypadku książek tego autora jest zawsze podobna, a więc i przy okazji "The Age of Kali" odbyłem tournee po krajach subkontynentu indyjskiego mogąc wczuć się w ten dziwny i pasjonujący świat.
Dalrymple ponownie mistrzowsko...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Daredevil: Born again David Mazzucchelli, Frank Miller
Ocena 8,3
Daredevil: Bor... David Mazzucchelli,...

Na półkach: , , ,

Daredevil: Born Again to jedna z tych skamielin, z którą komiksowi archeolodzy mogą się zapoznać, by przypomnieć sobie o zamierzchłych czasach, w których Frank Miller pisał świetne rzeczy.
Ten komiks to perełka i moim zdaniem, największe osiągnięcie twórczości Franka obok Powrotu Mrocznego Rycerza. Zapierająca dech w piersiach opowieść upadku Matta Murdocka, któremu za sprawą zdrady Karen Page i machinacjom Kingpina wali się świat. Matt, straciwszy dom, prawo do wykonywania zawodu i wszelkie środki do życia popada w szaleństwo węsząc spisek i obwiniając za swoje krzywdy nawet najbliższych przyjaciół. Historia jego podźwignięcia z samego dna to mesjanistyczna wręcz sprawa, która jednak pozostaje całkiem przyziemna jak na Franka Millera, który lubi rzucać pompatycznymi monologami i epatować cierpieniem swoich bohaterów. Komiks jest wyjątkowo mroczny, okrucieństwo Kingpina, upadek Matta, perypetie Bena Ulricha, całkowite dno egzystencji Karen page, obojętność Nowojorczyków na krzywdę bliźnich... Wszystko to zlewa się w wyjątkowo przygnębiający obraz, który powiem szczerze wywołał u mnie głębsze emocje niż zaśnieżone Gotham w przededniu wojny nuklearnej z Powrotu Mrocznego Rycerza. Jak zwykle świetną robotę wykonuje również David Mazucchelli, rysownik często współpracujący z Millerem, odpowiedzialny za chociażby Batman: Rok Pierwszy. David wspaniale uzupełnia grozę i ból, które doświadczają postacie w tym komiksie, coś n pomiędzy groteską, a wyjątkowo trafnym szczegółem. Oko cieszą również otoczenia i wygląd Nowego Jorku okresu świątecznego, o ile ten obrazek mógł jeszcze do końca się nie przejeść. Mógłbym pisać jeszcze wiele o tym komiksie, jest to album z gatunku tych, o których można tworzyć naprawdę długie elaboraty, rozwodząc się o np. postaci Nuke'a i alegoriach odnoszących się do Ameryki po wojnie w Wietnamie i militaryzmu USA, albo o alegoriach mesjanistycznych i odniesieniach do drogi samego Jezusa. Napiszę jednak tylko tyle, że cały album pochłonąłem w jeden dzień, a jestem raczej z gatunku tych komiksomaniaków, którzy lubią smakować swoje komiksy nieśpiesznie. Absolutny klasyk i album definiujący świat Daredevila.

Daredevil: Born Again to jedna z tych skamielin, z którą komiksowi archeolodzy mogą się zapoznać, by przypomnieć sobie o zamierzchłych czasach, w których Frank Miller pisał świetne rzeczy.
Ten komiks to perełka i moim zdaniem, największe osiągnięcie twórczości Franka obok Powrotu Mrocznego Rycerza. Zapierająca dech w piersiach opowieść upadku Matta Murdocka, któremu za...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Vision Vol. 2: Little Better Than A Beast Tom King, Michael Walsh, Gabriel Hernandez Walta
Ocena 8,4
Vision Vol. 2:... Tom King, Michael W...

Na półkach: , , , ,

Drugie wydanie zbiorcze rewelacyjnego Visiona Toma Kinga zdecydowanie trzyma poziom. Podtrzymuje opinię, którą wydałem przy okazji tomu pierwszego: ta 12-zeszytowa seria to perełka współczesnego gatunku superbohaterskiego. To mieszanka gatunków, która w tym tomie orbituje bardziej w stronę thrillera psychologicznego ze świetnie poprowadzonymi postaciami.
Konkluzja Visona daje nam zarówno rozwiązanie głównego wątku jak i niekomfortowy twist na sam koniec, po którym zostają ciarki na plecach. Taka jest cała seria - satysfakcjonująca i wciągająca lektura, która zostawia nas z drążącymi nasz umysł myślami i sprawia do zastanowienia się nad sprawami człowieczeństwa i celu w życiu. Kiedy ostatni raz komiks o trykociarzach pobudził mnie do takich rozważań? Nie przypominam sobie. Kupujcie lub korzystajcie z Marvel Unlimited. Visiona trzeba przeczytać.

Drugie wydanie zbiorcze rewelacyjnego Visiona Toma Kinga zdecydowanie trzyma poziom. Podtrzymuje opinię, którą wydałem przy okazji tomu pierwszego: ta 12-zeszytowa seria to perełka współczesnego gatunku superbohaterskiego. To mieszanka gatunków, która w tym tomie orbituje bardziej w stronę thrillera psychologicznego ze świetnie poprowadzonymi postaciami.
Konkluzja Visona...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Vision Vol. 1: Little Worse Than A Man Tom King, Gabriel Hernandez Walta
Ocena 8,2
Vision Vol. 1:... Tom King, Gabriel H...

Na półkach: , , , ,

Jestem fanem komiksu superboaherskiego, ale fanem samoświadomym. Wiem, że olbrzymia część wytworów Marvela i DC to swoista pulpa, mająca na celu dostarczyć rozrywkę i nic poza tym. Nie ma w tym oczywiście nic złego, a jest to nawet jedna z największych zalet tego typu czytadeł, że skupiając się na jasno obranym celu są świetne w tym czym są. Jednak czasem zarówno Marvel jak i DC wypuszcza serie, które odbiegają od sztandarowych mordobić i śmieszkowych tekstów. Śmiem twierdzić, że ostatnie lata dały nam całkiem sporo takich produkcji, między innymi Ms. Marvel od Marvela, czy Superman: American Alien od DC, które to obie odświeżają konwencję szukania swojego miejsca na świecie i radzenia sobie z własnym sobą. Niedawno znalazłem jednak serię, która w moim osobistym rankingu przebija te dwie nowożytne perełki: Vision Kinga i Hernandeza Walty.
Cóż to jest za komiks! Horror wplatający się w konwencję mrocznej strony klasycznego, amerykańskiego stylu życia na przedmieściach? Opowieść o parciu przez życie mimo wszelkich przeciwności, o wręcz patologicznej chęci bycia akceptowalnym? Czarna komedia o rodzince syntezoidów, taka robotyczna "Rodzina Adamsów"? Dramat o szukaniu siebie samego i poczuciu własnej wartości? Elaborat o człowieczeństwie, który sprytnie wbija nam raz po raz szpilę? Wszystko w jednym, w dodatku okraszone świetną szatą graficzną i wpasowane w szerszy obraz uniwersum Marvela (co dla mnie jest zaletą, choć jestem świadom, że część czytelników wolałaby czytać Visiona jako zupełnie odizolowaną od reszty superhero historię). Vision wciąga bez reszty, skłania do refleksji i pozwala nam się utożsamiać z bohaterami, czego w tym medium wciąż mi brakuję (no dobra, jest jednak o wiele lepiej niż w latach 90-tych...). To bezsprzecznie jeden z najlepszych serii Marvela jakie czytałem i jeśli szukasz w ofercie wielkiej dwójki czegoś nietuzinkowego, co porusza i szokuje, to musowo kupuj Visiona - seria została zawarta w dwóch wydaniach zbiorczych/12 zeszytach komiksowych, jest więc na tyle kompaktowa i przystępna, że podpasuje nawet niedzielnym czytelnikom gatunku.

Jestem fanem komiksu superboaherskiego, ale fanem samoświadomym. Wiem, że olbrzymia część wytworów Marvela i DC to swoista pulpa, mająca na celu dostarczyć rozrywkę i nic poza tym. Nie ma w tym oczywiście nic złego, a jest to nawet jedna z największych zalet tego typu czytadeł, że skupiając się na jasno obranym celu są świetne w tym czym są. Jednak czasem zarówno Marvel jak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spider-Man by Todd McFarlane Omnibus Rob Liefeld, Todd McFarlane, Fabian Nicieza
Ocena 7,5
Spider-Man by ... Rob Liefeld, Todd M...

Na półkach: , , , ,

Jedną z serii komiksowych, które ukształtowały to medium w latach 90-tych był niewątpliwe run Todda McFarlane’a Spider-Man. Todd McFarlane, który otrzymał wolność artystyczną i odpowiadał zarówno za scenariusz, jak i za rysunki nowej serii o Spider-Manie, miał sprawić, że Spidey umocni swoja rolę najpopularniejszego solowego bohatera Marvela. Ale przede wszystkim, miał sprawić, że do studia płynąć będzie rzeka gotówki, a szpece od marketingu w Marvelu mieli mu w tym pomóc. Co więc wymyślono? Nową serię o Spider-Manie, pozbawioną przymiotników w tytule, która już od pierwszego numeru wyróżniała się liczbą dostępnych okładek i wariantów.
Panom udało się zmienić rynek komiksowy w USA. Przez to, że nowe, gorące zeszyty ze Spider-Manem były pakowane w specjalne folie i sprzedawane w wariantach „ekskluzywnych”, czy kolekcjonerskich, w 1990 roku rynek komiksowy stał się poletkiem spekulantów. Kilka dni po premierze pierwszego zeszytu, spekulanci byli w stanie płacić po $20 za zeszyt, w nadziei, że schowany pod poduchę komiks przyniesie im solidny zysk w przyszłości. Widząc co się dzieje Marvel sam dolewał oliwy do ognia, prezentując w czasem ogromną liczbę alternatywnych okładek tych samych zeszytów – złota, platynowa, srebrna… Spider-Man McFarlane’a rozbił bank sprzedając się w milionowych nakładach, liczbie, która na dzisiejsze warunki jest nie tyle imponująca, co niewyobrażalna.
Dziś tę część historii komiksu superbohaterskiego można łatwo przyswoić kupując Omnbusa, który zbiera 15 zeszytów solowej serii McFarlane’a oraz 1 zeszyt X-Force z gościnnym udziałem artysty. Jest to dobra okazja, by przekonać się czym naprawdę były te komiksy i co z nich zostaje, gdy zapomni się o fali marketingu i ekonomicznych implikacjach. Czy czasem król nie będzie nagi?
Moim zdaniem tak poniekąd jest, bowiem poziom, który prezentuje McFarlane w swoim runie jest co najwyżej średni. Awangardowe rysunki, które wpisywały się w narrację lat 90-tych są do przełknięcia. Oczywiście, mięśnie, piersi i karykaturalne facjaty złoczyńców wylewają się ze stron komiksu, ale nie można odmówić McFarlane’owi kunsztu, między innymi patrząc na misterne detale jego rysunków. Od strony scenariuszowej jest już zupełnie inaczej. Od pierwszej historii zawartej w pięciu zeszytach czujemy absurdalny vibe lat 90-tych. Historia prezentowana jest nam w ultra przerysowany sposób, rozwleczony do granic możliwości o okraszony absurdalnym poziomem teatralności. Przykład? Przez kilka pierwszych zeszytów po kartkach komiksu krąży uciążliwy napis DOOM, który swoją czerwoną barwą ma podkreślić powagę sytuacji na nadać złoczyńcy bardziej upiornego charakteru. Metody narracji, które zawstydziłyby 14-letniego chłopca piszącego fan-fici. Im dalej w las tym jednak lepiej, widać, ze McFarlane jednak czegoś się po drodze uczył. Choć i tak skala pompatyczności jego kolejnych opowieści pozostaje w maksymalnych wartościach, to jednak da się je czytać bez parskania co chwilę śmiechem politowania.
No więc tak to wygląda – faktycznie seria ta zmieniła komiksy i ukształtowała lata 90-te, na dobre i na złe. Okres w historii medium, gdzie forma królowała nad treścią, superbohaterowie byli zmęczeni, twardzi i nieludzko umięśnienie, a pieniądze płynęły całymi rzekami. Mimo, że przedzieranie się przez historię McFarlane’a może nie należeć do najłatwiejszych, to moim zdaniem i tak warto się z nimi zapoznać.

Jedną z serii komiksowych, które ukształtowały to medium w latach 90-tych był niewątpliwe run Todda McFarlane’a Spider-Man. Todd McFarlane, który otrzymał wolność artystyczną i odpowiadał zarówno za scenariusz, jak i za rysunki nowej serii o Spider-Manie, miał sprawić, że Spidey umocni swoja rolę najpopularniejszego solowego bohatera Marvela. Ale przede wszystkim, miał...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spider-Man: India Sharad Devarajan, Jeevan Kang, Suresh Seetharaman
Ocena 3,0
Spider-Man: India Sharad Devarajan, J...

Na półkach: , , ,

Przeglądając przepastne archiwa Marvel Unlimited natrafiłem ostatnio na intrygujące znalezisko – czterozeszytową serię Spider-Man: India. O serii słyszałem już dawniej, nie poświęciłem jej jednak większej uwagi (pamiętam, że rozbawiły mnie kuriozalne ceny TPB na brytyjskim Amazonie). Tym razem postanowiłem jednak dać indyjskiemu Spider-Manowi szansę.
Nie mogę jednak tak od razu przejść od opisu samego komiksu, bowiem w tym przypadku niezbędne jest przybliżenie kontekstu powstania tego dziełka. Spider-Man India to wytwór z przełomu lat 2004 i 2005, a więc dobrą dekadę przed wielką dramą o poprawność polityczną w Marvelu i batalię o nie-białych i nie-męskich superbohaterów. Oczywiście jestem świadom tego, ze w zarówno w Marvelu jak i w DC od zawsze istniała reprezentacja mniejszości wszelakich, jednak dopiero w przeciągu kilku ostatnich lat zjawisko to stało się języczkiem uwagi mediów i obiektem sporu lewej i prawej strony. Internetowe fora pękały w szwach od dyskusji na temat azjatyckich wersji Hulka i Supermana, czy pozycji Captain Marvel w całym uniwersum Marvela. Każda skośnooka, czy ubrana w burkę postać Marvela i DC staje się dzisiaj przysłowiową kupą, która momentalnie uderza w łopatki wiatraka zaczynając uroczą internetową gównoburzę.
A w 2004, Panie, to inaczej było, o czym świadczy powstanie Spider-Man: India. Ojcem tej serii jest niejaki Sharad Devarajan, szef Gotham Entertaimnet Group, wydawnictwa odpowiedzialnego na ten czas za wydawanie min. Marvela, DC, Dark Horse, czy MAD Magazine w całej Azji Południowej. Osiągnięcia te Sharad wraz z amerykańskimi kolegami z Marvela postanowił ukoronować w 2004 roku wydając mini-serię, która łącząc amerykański folklor komiksowy z hinduską mitologią i kulturą, miała rozbić każdy bank w Indiach i mówiąc krótko wygrać życie. Postanowiono zupełnie przearanżować zachodniego superbohatera do wersji lokalnej, a więc zrobić rzecz bezprecedensową jak na 2004 rok. Wystrzelono z największego działa i wybrano Spider-Mana, już i tak najpopularniejszego marvelowskiego bohatera na świecie, którego dodatkowo niosła fala popularności kinowej adaptacji Sama Raimiego (notabene film ten zrobił absolutną furorę w Indiach notując na ten czas najlepsze otwarcie wśród wszystkich hollywoodzkich filmów w historii). Do pracy zatrudniono hinduskich scenarzystów i rysowników, a projekt wydawał się skazany na sukces.
Nie mnie oceniać sukces finansowy Spider-Man: India, nie mogłem się dokopać do żadnych informacji na ten temat, jednakże zawsze mogę przybliżyć Wam wartość merytoryczną i moje subiektywne odczucia po przeczytaniu tych 4 zeszytów. Jest to kuriozalna paczka upychająca w sobie wszelkie schematy znane z komiksów ze Spider-Manem, jednakże bez żadnej gracji i lotności oryginału. Mamy to recykling w czystej postaci. Ubrany w dhoti i pochodzący z niezamożnej rodziny Pavitr Prabhakar jest obiecującym uczniem, którego jednak gnębią w szkole w Bombaju miejscowe fajne dzieciaki. Do Pavitra uśmiecha się los – bliżej nie określone hinduskie bóstwo w postaci płonącego niebieską poświatą jogina, ni z gruchy ni z pietruchy przekazuje naszemu młokosowi moce Spider-Mana. I już, i tyle. Wszystko można wytłumaczyć przeznaczeniem i wolą bogów. Nie trzeba się też bawić w niepotrzebną ekspozycję, bowiem Pavitr w przeciwieństwie do Petera, nie musi uczyć się swych nowych mocy, a dostaje cały knowhow w pakiecie od wspomnianego bóstwa. Niedługo ginie również wujek Bhim, który postanowił stanąć w obronie napastowanej przez nicponi kobiety (problem wyjątkowo żywy w Indiach do dnia dzisiejszego). Pavitr oczywiście postanawia polatać sobie między wieżowcami Bombaju zamiast ratować wujka, potem odkrywa co się stało się, tłucze rzezimieszków na kwaśne jabłko, uczy się o wielkiej sile i wielkiej odpowiedzialności i pozuje do ostatniego kadru zeszytu. Wszystko co Wam właśnie opisałem miało bowiem miejsce na kanwie jednego zeszytu, w którym upchnięto jeszcze pierwsze końskie zaloty Pavitra do Meery Jain oraz teaser głównego złego serii, Nalina Oberoi’a, którego tu po prostu opętują piekielne demony rodem z Ramayany. Połączono tu zatem motyw chłopka z liceum, który dorasta i uczy się życia wraz z rozkminianiem swoich nowych mocy z epopeją o walce mitycznego księcia z demonami chcącymi zniewolić ludzkość. A potem jest jeszcze gorzej, choć na opis pozostałych 3 kuriozalnych zeszytów nie starczy mi już siły.
Nie chcę jednak zupełnie wylewać pomyj na ten komiks, bo choć dziś moglibyśmy powiedzieć, że nie szanuje on materiału źródłowego, a bohaterom absolutnie brakuje jakiejkolwiek głębi to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że idealnie wpasował się do hinduskiej kultury. W kraju, gdzie nie tyle każdy stan, co nawet każda wioska ma swój własny panteon bogów i demonów, a motywy walki dobra ze złem, odkupienia, zemsty, czy dorastania mieli się od tysięcy lat w tysiącach wariacji historii, opowiastka z Pavitrem Phabhakarem znajduje swój sens. Nie ma sensu w tym wypadku serwować widowni jakiś wykwintny origin story postaci, coś w stylu Batman: Year One, gdyż, w moim odczuciu, ludność indyjska oczekuje już z marszu epickich starć z maszkarami i zapierających dech w piersiach cliffhangerów. Ja jednak oczekuje przede wszystkim jakości, a niestety Spider-Man: India stoi na poziomie fan-ficka napisanego przez hinduską studentkę. Co by nie mówić o Milesie Moralesie, to komiksy z jego udziałem bronią się pod względem jakości. Pavitr Phabakhar nie dostał nawet szansy na rozwój, kończąc swój żywot na słabiuteńkiej mini-serii…

Przeglądając przepastne archiwa Marvel Unlimited natrafiłem ostatnio na intrygujące znalezisko – czterozeszytową serię Spider-Man: India. O serii słyszałem już dawniej, nie poświęciłem jej jednak większej uwagi (pamiętam, że rozbawiły mnie kuriozalne ceny TPB na brytyjskim Amazonie). Tym razem postanowiłem jednak dać indyjskiemu Spider-Manowi szansę.
Nie mogę jednak tak od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chiny są w ostatnich latach języczkiem uwagi w mediach zachodnich, a i w mediach ojczystych uzurpują sobie coraz to więcej uwagi. Zainteresowani geopolityką, chociażby wedle pana Jacka Bartosiaka, wiedzą, że Chiny wyrastają na konkurenta Stanów Zjednoczonych w roli światowego hegemona. Ale nawet ci, którzy o geopolityce nigdy nie słyszeli mają zapewne gdzieś pod skórą pojęcie o rosnącej pozycji Chin, np. robiąc zakupy na AliExpress, przeglądając specyfikacje nowego Xiaomi, czy czytając artykuł o kolejnym zapierającym dech w piersiach projekcie mostu, czy autostrady. Kraj Środka od lat jest w fazie budzenia się ze snu, w który zapadł już w XIX wieku, będąc rozszarpywanym przez zaawansowane kraje Zachodu, a który to trwał nadal w trakcie wojny domowej początków XX wieku i haniebnych rządów Mao. W ciągu naszego życia, zapewne jeszcze tysiące razy usłyszmy o nowych Chinach wkraczających w zupełnie nową erę...
No właśnie, usłyszymy. Mało kto z nas, Polaków, interesuje się głębiej sprawami chińskimi, jeszcze mniej prawdopodobnie w Chinach było (chociaż są co prawda świetne vlogi na polskim YouTubie przedstawiające różne aspekty życia w Państwie Środka). Nasze wyobrażenie Chin czerpiemy więc głównie z mediów, nagłówków z gazet i stron internetowych oraz transmisji TV. A w dzisiejszych światach wielu perspektyw i natłoku wszelakich mediów łatwo się pogubić we wszystkim, a co dopiero w temacie Chin, kraju, który łączy w sobie tak wiele elementów, że wzbudza gorącą polemikę nawet wśród ekspertów, a co dopiero u zwykłych ludzi.
Jednym z takich ekspertów jest niewątpliwie Ben Chu, dziennikarz ekonomiczny The Indepentent oraz człowiek łączący w sobie Orient i Okcydent, bowiem jest brytyjskim Chińczykiem. Chu w swojej książce przybliża nam kilka "chińskich szeptów", a więc ochoczo powtarzanych na Zachodzie stereotypów o Chinach i Chińczykach. W swojej pracy stara się rozwiać mgłę przesądów, czasem nawet kilkusetletnich, i wprowadzić nową narrację do naszego postrzegania Państwa Środka.
Moim zdaniem, udało mu się to, choć do pewnego środka. Od razu widać, ze autor ma ogromną wiedzę i knowhow jeśli chodzi o współczesne Chiny i ich zależności z Zachodem. Dowiecie się między innymi dlaczego Chińska Partia Komunistyczna, na Zachodzie postrzegana jako nowy czempion kapitalizmu (również dostrzegam ironię pisząc to zdanie...),omnipotentna wręcz klasa mandarynów, która chyba nie może się mylić, jest w istocie kolosem o glinianych nogach. Jak wygląda etos pracy Chińczyków i jak ma się do odwiecznego wyobrażenia Europejczyków, że Chińczycy po prostu żyją by pracować? I wreszcie, jakie podstawy ma stwierdzenie, że Chiny będą rządzić światem i czy taka ewentualność oznacza dla nas koniec świata jaki znamy? Na wszystkie te pytania i więcej, Ben Chu odpowiada niezwykle merytorycznie, przytaczając w swoich rozważaniach imponującą liczbę przykładów. Niestety, w kilku kwestiach czas, nawet te śmieszne 3 lata od wydania jego książki, zweryfikował negatywnie jego osądy, np. wyrokowanie, że Chiny jeszcze długo nie wejdą w sektor wyższych technologii. Jednakże w więszkości przypadków Chu nawet nie chce wydawać jakichkolwiek osądów. Najlepsze w jego pracy jest zmienianie patrzenia czytelnika, częstokroć posłusznie powtarzającego któryś z "chińskich szeptów", na Państwo Środka i jego mieszkańców. Na Chińczyków nie można patrzeć jak na jakąś mistyczną, zupełnie odmienną rasę robotów, której imperium przez tysiące lat zdawało się fruwać gdzieś tam, w oddaleniu od reszty świata. Chińczycy to ludzie i tak samo jak my są obiektem tych samych żądz i uczuć. Są również inni i wypadałoby spoglądać na nich w indywidualny sposób, jakkolwiek trudne jest to w przypadku prawie półtoramiliardowej masy ludzi. Nie grajmy w głuchy telefon lub chińskie szepty (Chinese whispers to właśnie anglosaska nazwa tej zabawy) i swoje osądy o Chińczykach, ale także o jakiejkolwiek innej grupie ludzi wydawajmy na podstawie faktów, osobistych doświadczeń, czy intensywnych badaniach. Za taki morał pozytywnie zapamiętam książkę Bena Chu i serdecznie ją Wam polecę.

Chiny są w ostatnich latach języczkiem uwagi w mediach zachodnich, a i w mediach ojczystych uzurpują sobie coraz to więcej uwagi. Zainteresowani geopolityką, chociażby wedle pana Jacka Bartosiaka, wiedzą, że Chiny wyrastają na konkurenta Stanów Zjednoczonych w roli światowego hegemona. Ale nawet ci, którzy o geopolityce nigdy nie słyszeli mają zapewne gdzieś pod skórą...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wonder Woman by George Perez Omnibus Bruce Patterson, George Pérez, Len Wein
Ocena 7,0
Wonder Woman b... Bruce Patterson, Ge...

Na półkach: , , , ,

Kiedy superbohaterowie z dziką częstotliwością informują czytelnika o swoich poczynaniach komentując każdy swój ruch i głośno wyrażając każdą myśl, a strony komiksów wręcz kipią od tekstu, wiedz, że przeniosłeś się w zamierzchłe czasy sprzed Mrocznej Ery komiksu. Ja kilka tygodni temu kupiłem sobie bilet w tę cudowną przeszłość rezerwując miejsce w pierwszej klasie. Nabyłem bowiem Wonder Woman by George Perez, a więc omnibusa mieszczącego w sobie 25 zeszytów z runu George’a Pereza, który to uchodzi za ikoniczny, definiujący postać majstersztyk, do dziś wspominany przez fanów Wonder Woman z łezką w oku, trochę tak jak to robią fani Thora myśląc o runie Simonsona. Pierwszy zeszyt Pereza i spółki światło dzienne ujrzał w 1987 roku i był absolutnym rebootem serii mającym zrobić dla księżniczki Diany to, co Powrót Mrocznego Rycerza i run Johna Byrne’a zrobił odpowiednio dla Batmana i Supermana. Mając za sobą ponad 600 przeczytanych stron rzeczonego rebootu, mogę śmiało stwierdzić, że mało który run tak urokliwie łączy ze sobą przeszłość i teraźniejszość komiksu.
Ale do rzeczy. Co było tak rewolucyjnego w runie Pereza? Zacznijmy od nowego statusu quo Amazonek, które dostały intrygującą genezę, już od początku dając nam pewne wyobrażenie o bogach. Amazonki są bowiem reinkarnacją kobiet, które zginęły w wyniku chciwości i głupoty mężczyzn. Ich powstanie było dziełem bogów, lub raczej bogiń i kilku patrzących na cały pomysł pozytywnym okiem bogów. Nasza Diania została zostawiona na boski deser będąc od początku swojego istnienia wybitną jednostką, ucieleśnieniem cech kobiety idealnej, która łącząc w sobie najlepsze atrybuty części greckiego panteonu, została stworzona do wielkich celów. Trzeba stwierdzić, że przy takiej genezie i zestawie cech nawet przeważnie nieskazitelna facjata Supermana wydaje się jakaś upaprana…
Mamy tu więc motyw boskiego nadania, ale w wydaniu greckim. Perez na szczęście nie zapomina o charakterze olimpijczyków znanym z kart mitologii i raz po raz rzuca Dianę bogom na pożarcie – Wonder Woman wydaje się by pionkiem w kolejnych boskich rozgrywkach, a olimpijczycy częstokroć bawią się jej losem, zmieniając np. co chwila zdanie, czy Dianę ratować, czy nie. Ba, kulminacją zabaw bogów jest tu motyw wiecznie napalonego Zeusa, który pewnego razu postanawia uhonorować wszystkie Amazonki swoim najświętszym błogosławieństwem. Bogowie są tu więc ludzcy, skorzy do łechtania swojego ego za wszelką cenę, a nawet nie cofający się przed gwałtem.
Na ich tle błyszczy Diana. Jeżeli przedstawienie panteonu greckich bogów można przypisać raczej nowej, Millerowskiej erze komiksu, sama Wonder Woman w moim odczuciu pozostaje w przeszłości, w Erze Złotej. Jasne, Diana dużo się uczy przez te 600 stron, zawiera przyjaźnie, flirtuje z ideą miłości do faceta (uwaga! Steve Trevor w tym runie, mimo odtworzenia klasycznego wypadku na Temiscyrze i wylądowaniu w ramionach Amazonki, kończy u boku ziemskiej, nieco puszystej pani! Dania zaś śni o pewnym kawalerze z Kryptonu! Takie pomysły na ponad 20 lat przed New 52?!), a także uczy się łączyć rolę superbohaterki w obcisłym trykocie z rolą emisariuszki pokoju i równości płci, a więc komercję i blichtr z pracą u podstaw i podniosłymi ideami. Ma momenty słabości, czy zwątpienia. Ale nie da się ukryć, ze zawsze stoi za tym ktoś inny; Wondy , gdy robi coś źle, jest tu tylko ofiarą jakiegoś spisku, nie popełnia błędu w wyniku własnej głupoty, czy chciwości. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to Diana jest bardziej posągową postacią niż Superman, boy scout, ikona harcerzykowatego bohatera. Diana to w tych 25 zeszytach ideał, do którego dążą nie tylko kobiety, ale i nawet sami bogowie. To mnie troszeczkę wynudziło i odepchnęło.
Nie znudziło mnie natomiast nagromadzenie wszelakich gatunków i konwencji literackich w tym komiksie. Od tradycyjnych, nawiązujących do mitologii opowieści akcji o wojnie dobra ze złem, poprzez wieczne knucia bogów i wygrażanie sobie nawzajem palcem, po teen dramę i komiks detektywistyczny! Ten omnibus wręcz kipi kontentem, jednak moim zdaniem nierównym. Bo o ile niektóre pomysły wyszły świetnie, jak np. quasi-śledztwo Diany widziane z perspektywy klasycznego detektywa-wyjadacza, o tyle inne były po prostu przeciętne. Weźmy same sceny akcji, czy kulminacje starć z kolejnymi superłotrami – te są przeważnie drewniane. Zdarza się, że Diana po prostu przylatuje na miejsce zdarzenia i daje łupnia panu Złemu, co obrazuje jeden kadr… Lub w momencie, gdy pani Zła ma zadać Amazonce śmiertelny cios, przylatuje Hermes teleportując wszystkich z miejsca potyczki i kończąc akcje nakręcaną czytelnikowi przez cały zeszyt na pstryk palcem. Ma to uzasadnienie fabularne, bowiem Hermes w tym runie to bóg wyraźnie skonfliktowany i ze swoim boskim rodzeństwem i z samym sobą, skory do takich wybryków ,ale zabieg taki zwyczajnie psuje i tak już mozolnie tkane napięcie. Komiks bowiem jest również po staremu przegadany, przedstawiając czytelnikowi akcję w staro szkolnym stylu narracji, w której to bohaterowie obsesyjnie komentują na głos to, co na danym kadrze się dzieje. Podobnie jak u Thora w wydaniu Simonsona ma to swoje zalety, pozwalając np. zdecydowanie celniej nakreślić danego bohatera, czy budować podniosły klimat poprzez wyszukane, stylizowane na staro-angielski frazy, ale ma i swoje wady, bo ja zwyczajnie nie mogę się przemóc i wsiąknąć w suspens danej potyczki, gdy pan Zły podniośle wykrzykuje co chwila dyrdymały w stylu „Nie! Zostaw ten eliksir przygotowany tak mizernie przez mego Ojca! Odbierając mi go, odbierasz mi źródło mojej fantastycznej mocy!”. Przykład ten został wymyślony przeze mnie, ale uwierzcie, że w samym komiksie dialogi potrafią być jeszcze bardziej patetyczne. Co nie zmienia faktu, że ta podniosłość, w chwilach kiedy zło zostanie już na jakiś czas pokonane, gwarantuje wzruszenie i podziw nad kunsztem pisarskim Pereza…
Ambiwalentną jest też dla mnie szata graficzna albumu, która ochoczo przeskakuje od jednych z najlepszych plansz komiksowych jakie widziałem (np. okładka zeszytu 12, Echoes of the Past) do szkaradnych wręcz ujęć kartoflanych twarzy, czy identycznych sylwetek. Trzeba zwrócić uwagę, że nie wszystkie zeszyty zostały naszkicowane przez samego Pereza, a więc może z tego wynika ta rozbieżność jakości. Całościowo album prezentował się jednak bardzo dobrze, a fryzury pań boskich i nieboskich wręcz siła cofają nas do cudownych lat automatów-szaf do gier, wielkich magnetofonów i wojny iracko-irańskiej. Z naciskiem na magnetofony.
Podsumowując: obcowanie z tym omnibusem było kawałkiem solidnej, czytelniczej przygody. Podróż w czas przełomowy dla postaci Wonder Woman, ale i całego komiksu superbohaterskiego, kiedy to dwie ery stykały się ze sobą, łącząc dogmaty i standardy starego i nowego. Śmiałem się, czasem wzruszałem, solidaryzowałem się z jednymi postaciami, dostrzegałem niedościgniony ideał drugich, nudziłem się czytając kolejne wygrażania sztampowych złych łotrów i nie mogłem się nadziwić geniuszowi niektórych rozwiązań. Bogowie, knucie, szukanie samego siebie, kokaina, dramaty nastolatki, dramaty już-na-bank-nie-nastolatki (nie pamiętam kiedy w komiksie przeczytałem ostatnio o menopauzie), szczypta erotyzmu i trzymaniu się nawzajem na smyczy (klasyk postaci, prawda, panie Marston?), banały i świetne pisarstwo. Przekonałem?
Aha, sam omnibus ma sporo dodatków, między innymi przedmowę samego Pereza, kilkadziesiąt stron ilustracji i szkiców koncepcyjnych i pokedeksową galerię postaci, gdzie można się dowiedzieć np. tego ile waży Ares. Jako, ze to mój pierwszy zakupiony omnibus (obawiam się, że po przekroczeniu tego Rubikonu może mnie teraz czekać bankructwo i życie kloszarda…) nie wiem, czy to dodatki wartościowe, czy nie, ale sam album dorwałem za 25 funciorów, a obecnie można go dostać za 39, co chyba nie jest złą ceną jak za ten format komiksu.

Kiedy superbohaterowie z dziką częstotliwością informują czytelnika o swoich poczynaniach komentując każdy swój ruch i głośno wyrażając każdą myśl, a strony komiksów wręcz kipią od tekstu, wiedz, że przeniosłeś się w zamierzchłe czasy sprzed Mrocznej Ery komiksu. Ja kilka tygodni temu kupiłem sobie bilet w tę cudowną przeszłość rezerwując miejsce w pierwszej klasie. Nabyłem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Geopolityka jest dziedziną nauki, która w dniu dzisiejszym przeżywa prawdziwy renesans. Jej prawidła, które mówią, że międzynarodowe relacje są zdeterminowane poprzez geografię i twarde interesy, a niekoniecznie przez przyjaźń, honor i obietnice, były przedmiotem tabu jeszcze kilkanaście lat temu, gdzie unipolarny świat Stanów Zjednoczonych wyłonił się po bankructwie i upadku ZSRR. Dziś, gdy otaczający nas świat coraz bardziej zaczyna przypominać XIX-wieczny koncert mocarstw, a ostoje polityki wielu państw, w tym Polski, takie jak Unia Europejska i NATO gniją od środka, czy wręcz chylą się ku upadkowi, nie ma prawa dziwić fakt, że geopolityka wraca na salony. W dużej mierze dzięki internetowi, geopolityka zagnieżdża się też w umysłach zwykłych ludzi, którzy chcieli by odszyfrować wydarzenia dziejące się współcześnie, a tracą wiarę w takie slogany i uzasadnienia pewnych czynów jak „demokracja”, czy „historyczne zwady”.
W swojej książce Tim Marshall aplikuje czytelnikowi pigułkę wiedzy z zakresu geopolityki skupiając się na pierwszym członie nazwy tej nauki, a więc na „geo” – geografii. W 10 przykładach udowadnia, że geografia wciąż jest ważnym, a może i najważniejszym czynnikiem decydującym o relacjach międzypaństwowych, ale także i o tym czym dane państwo jest i czym może kiedyś być.
Buńczucznie można rzec, że dzisiejsza ludzkość już dawno wyswobodziła się z łańcuchów geografii. Kanały Sueski i Panamski sprawił, ze tytaniczne wysiłki odkrywców takich jak Marco Polo, czy machinacje takich polityków jak Cecil Rhodes straciły na znaczeniu – dziś już nikt nie musi opływać Afryki i Ameryki Północnej, by korzystać z dobrodziejstw handlu morskiego na trzech największych oceanach świata. Zwykły człowiek swoje usługi może dziś oferować ze swojego domu w Londynie odbiorcy w Sydney za pośrednictwem Internetu, nie bacząc na niegdyś niewyobrażalnie wielki dystans dzielący oba te miasta. Każdy z nas, ograniczony jedynie ilością wolnego czasu i pieniędzy w portfelu, w kilkadziesiąt godzin może wygodnie przebyć dystans, który 100 lat temu w znoju i trudzie pokonywało się w ciągu miesięcy.
Ale jednak, jak przekonuje nas autor, geografia wciąż jest arcyważna. To ona sprawia, że Bangladesz będzie zmagał się po wsze czasy z natarczywymi powodziami. Stany Zjednoczone będą uprzywilejowane systemem rzecznym, który w idealny sposób łączy rozległe tereny tego kraju i pozwala na efektywny transport rzeczny, kilka razy tańszy niż lądowy. Polska zawsze będzie tu gdzie jest teraz, na nizinie środkowo-europejskiej, która jest jedynym dogodnym punktem wjazdu obcych armii do Rosji, przez co zawsze będziemy narażeni na próby kontrolowania nas przez wschodniego sąsiada. Lub to my możemy się pokusić na napad na niego, co historia, prawie równe 400 lat temu, ukazała jako możliwe…
Oczywiście, na temat każdej z tych zależności można by było napisać oddzielną książkę lub nawet serię książek. Tim Marshall zmuszony jest to heroicznego wręcz generalizowania i streszczania, będąc jednocześnie zobligowanym do przekazania nam sensu swojej wypowiedzi i poparcia jej dowodami. A więc zawiła relacja Pakistanu i Indii, pełna innych aktorów takich jak Afganistan i USA musiała zmieścić się na dwudziestu-paru stronach jednego rozdzialiku. Czy Tim Marshall wyczerpał temat? A skąd! Czy przestawił rzeczową i lekko strawną analizę tejże zależności, będącą świetnym punktem wyjścia do dalszych badań we własnym zakresie? W moim mniemaniu, tak! Zwłaszcza, że będąc bądź co bądź Brytyjczykiem, nie mogło się obyć bez paru zgryźliwych uwag i ciętego języka.
Książkę tę poleciłbym przede wszystkim początkującym w zakresie geopolityki, ale i nie tylko. Myślę, ze jest to bardzo przystępne odczarowanie polityki dzisiejszego świata, z którym nawet ktoś nie mający pojęcia o geopolityce i jej tuzach winien się zapoznać. Dla niektórych może to być ciężka przeprawa, bowiem trudno odrzucić fakt, ze to nie takie wartości jak przyjaźń i honor definiują zależności między państwami, a najbieglejszy przedsiębiorca i innowator z głębi Chin jest z góry skazany na porażkę w konkurencji z mniej biegłym rywalem z południowo-wschodniego wybrzeża. Tak decyduje geografia i pomimo oszałamiającego rozwoju ludzkości wciąż w bardzo dużym stopniu to ona definiuje kim jesteśmy i co możemy w życiu osiągnąć. Przynajmniej na razie…

Geopolityka jest dziedziną nauki, która w dniu dzisiejszym przeżywa prawdziwy renesans. Jej prawidła, które mówią, że międzynarodowe relacje są zdeterminowane poprzez geografię i twarde interesy, a niekoniecznie przez przyjaźń, honor i obietnice, były przedmiotem tabu jeszcze kilkanaście lat temu, gdzie unipolarny świat Stanów Zjednoczonych wyłonił się po bankructwie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Scotta Snydera znam wyłącznie z Supermana: Unchained, acz jestem świadom, że największą sławę w ostatnich latach przyniósł mu inny kolos z DC. W Batmanie, którym zajmował się na przestrzeni całego New 52, Snyder wplótł ponoć tyle elementów grozy i noir, że śmiało można te komiksy nazwać superbohaterskim horrorem. Pozostaje mi wierzyć na słowo, ale świeżo po przeczytaniu Wytches Snydera jestem w stanie dać wiarę temu stwierdzeniu.
Wytches to miniseria stworzona przez Scotta Snydera, Jocka i Matta Hollingswortha dla Image Comics. Opowiada historię 3-osobowej rodziny, która uciekając przed demonami przeszłości trafia do mieściny w New Hampshire, by tam od nowa zacząć spokojnie żyć. Okazuje się jednak, że lasy północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych bynajmniej nie dadzą im spokoju…
Nie chcąc zdradzać ani krzty fabuły, mogę Wam jedynie przedstawić tło i przybliżyć zabiegi, którymi autorzy raczą czytelnika w Wytches. Jak może sugerować sama nazwa, w końcu gdzieś muszą pojawić się wiedźmy. Tytuł komiksu nie jest oczywiście literówką; już on sam zdradza odmienne podejście do tematu wiedźm. Nie spodziewajcie się kolejnej historyjki o wyznawczyniach Szatana ukrytych gdzieś w lesie, Snyder przetwarza bowiem koncept wiedźm, chociaż oczywiście w odniesieniu do mnóstwa sprawdzonych motywów, chociażby z Fausta Goethego.
O odniesieniach i inspiracjach można by pisać jeszcze długo. Najoczywistszym wydaje się być Blair Witch Project, z jego lasami i poczuciem bycia ciągle obserwowanym… Znajdą się tu także elementy Silent Hill widoczne przede wszystkim w designie samych wiedźm, ale także i w „brudnej” szacie barw. A skoro wspomniałem o stanie New Hampshire, nie sposób nie zauważyć inspiracji Kingiem, chociażby w relacji ojca (notabene pisarza, choć tu komiksowego) z córką, która to przypomina tę z Podpalaczki pana Kinga.
Taki to misz-masz kulturowy wysmażył nam Snyder i spółka, ale oczywiście nie jest to zarzut. Wszystkie wymienione przeze mnie przykłady są ikonami w swojej dziedzinie, a więc nie ma się czego wstydzić. Snyderowi udało się połączyć świeżą mitologię z horrorowymi elementami grozy i przede wszystkim z osobista historią bohaterów, na których może czytelnikowi zależeć. Jest też trzymająca w napięciu akcja i twist, po którym zastanawiamy się jak na to nie wpadliśmy, a więc fani takich zabiegów będą mieli coś dla siebie.
Mój jedyny poważy zarzut do tego komiksu to nadmiernie przesadzony styl. Ja wiem, ze ma być groteskowo i strasznie, ale niektóre decyzje w designie postaci, czy w nakreśleniu poszczególnych scen są odrobine za „edgowate” jak na mój gust i psują efekt zawieszenia niewiary.
Osobnym rozdziałem jest szata graficzna tego komiksu, która to jest zaiste wyjątkowa. Przerysowana i brudna kreska Jocka współgra tu z imponującymi zabiegami kolorystycznymi Hollingswortha. Na cały album rzucona jest powłoka światłocieni i warstw kolorów akrylowych, zgrabnie zmieszana razem w Photoshopie. Co do rezultatów tego zabiegu mam wybitnie ambiwalentne uczucia. Takie „zapaćkane” strony z jednej strony robią klimat, szczególnie podczas scen z wiedźmami, których sylwetki toną w brudnych planach, tworząc wrażenie rozmycia i surrealizmu tych postaci, ale z drugiej strony czasem zwyczajnie mi przeszkadzały, zasłaniając rysunki i rozpraszając moją uwagę. Moim zdaniem, czasem było też zwyczajnie za dużo tych bajerów powodując mały przerost formy nad treścią.
Całość jednak zdecydowanie na plus. To opowieść o złu kryjącym się w posępnych lasach, ale i gdzieś na dnie nas samych, która bez wstydu wpisuje się w styl opowiadań Stephena Kinga. Co ciekawe, Snyder sam polował kiedyś na wiedźmy, oczywiście będąc dzieciakiem denerwującym rodziców podczas ich wypadów do Pensylwanii. Sam przyznaje, że raz będąc na typowym polowanku wraz z kolegą, trochę za bardzo wkręcili się w klimat i jedno z drzew za bardzo przypominało im wiedźmę, którą tak chcieli zobaczyć. Skończyło się oczywiście na kilku koszmarach i urazie na chłopięcej dumie. Smutne jest jednak to, że w rzeczywistości, być może lepiej jest spotkać w ciemnym lesie wiedźmę, niż zwykłego człowieka ze zwykłymi ludzkimi skłonnościami…

Scotta Snydera znam wyłącznie z Supermana: Unchained, acz jestem świadom, że największą sławę w ostatnich latach przyniósł mu inny kolos z DC. W Batmanie, którym zajmował się na przestrzeni całego New 52, Snyder wplótł ponoć tyle elementów grozy i noir, że śmiało można te komiksy nazwać superbohaterskim horrorem. Pozostaje mi wierzyć na słowo, ale świeżo po przeczytaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mighty Thor autorstwa Waltera Simonsona jest uznawany za kultowy run i jedno z dzieł definiujące postać Boga Piorunów. Mając w pamięci rewelacyjny run Jasona Aarona i Esada Ribicia (a zwłaszcza połowę poświęconą Rzeźnikowi Bogów), postanowiłem sprawdzić, jak klasyczna opowieść wypada w porównaniu do nowożytnego dzieła. No i wypada bardzo dobrze.
Pierwszy tom runu Simonsona zawiera wszystko to, z czym postać Thora może się kojarzyć. Pompatyczne i absurdalne czasem dialogi, przesycone teatralnością? Są. Epickie bitwy? Są. Wieczne knucie podstępnych shwarzcharakterów, których przecież w mitologii Thora jest na pęczki? Jest. A czy przemierzanie kosmosu w zaprzęgu ciągniętym przez dwa magiczne kozły jest? Pewnie, że jest!
Jest tu też magia starych komiksów, tych sprzed rewolucji połowy lat 80-tych zaczętej min. przez Franka Millera i jego Batmana i Daredevilla. Autor ciągle przypomina czytelnikowi co działo się parę stron wcześniej, a bohaterowie uroczo komentują na głos swoje położenie; teksty w stylu "Muszę natychmiast złapać się tej półki skalnej, inaczej skończę we wrzącej magmie!" są na porządku dziennym. Jednym wydaje się to dziecinne i wręcz obraźliwe dla czytelnika powyżej 10 roku życia, drugim przypomina o uroczych, dawnych czasach, w których komiksy nie brały siebie tak całkiem na poważnie. Ja znajduje się w szeregach tej drugiej opcji, zwłaszcza, że taki sposób prowadzenia narracji pasuje przecież do blondaska-boga piorunów, który w swojej esencji jest przecież pompatyczny, groteskowy, ale i czarujący.
Jest jednak również honorowy i zawzięcie wręcz dobry. Mnóstwo w tym komiksie braterskiej przyjaźni, honorowych rozwiązań i dawania należytej, drugiej szansy... A czy to nie esencja idealistycznego przedstawiania wikingów i ich mitologii? I czy nie warto czasami przypomnieć sobie o istnieniu takich wartości?
Wisienką na torcie są rysunki Simonsona, które przez swój styl wręcz krzyczą, że są z lat 80-tych i troszkę innej ery. Zbliżenia na twarze bohaterów, mnóstwo dymków z tekstem, powszechne onomatopeje jak "schrakkle!!", czy "brouhwaadm!!"... Czarująca mikstura.
Nie mogę rzec jasna ocenić całego runu na podstawie jednego wydania zbiorczego, jednak wiem, że pozostałe 4 paperbacki zbierające opowieści Simonsona już dziś wylądują na mojej liście zakupów. Pierwszy tom dał mi bowiem uroczą wycieczkę w świat Thora, przypominając o prostszych czasach.

Mighty Thor autorstwa Waltera Simonsona jest uznawany za kultowy run i jedno z dzieł definiujące postać Boga Piorunów. Mając w pamięci rewelacyjny run Jasona Aarona i Esada Ribicia (a zwłaszcza połowę poświęconą Rzeźnikowi Bogów), postanowiłem sprawdzić, jak klasyczna opowieść wypada w porównaniu do nowożytnego dzieła. No i wypada bardzo dobrze.
Pierwszy tom runu Simonsona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Radosław Pyffel to człowiek-instytucja: prezes, dziennikarz, publicysta, osobowość telewizyjna, a czasem nawet piłkarz. Dla mnie pan Pyffel jest jednak przede wszystkim jedną z trzech osobowości, obok Michała Lubiny i Jacka Bartosiaka, który przez swoją twórczość, wypowiedzi i filmiki na YouTube zaraził mnie wirusem zwanym Chiny. Wirus ten toczy mój umysł już od dobrego roku, czyniąc mnie bezsilnym wobec chińskiej kultury, wichrów globalizacji i tych przeklętych pierożków z krewetkami...
Biorąc to wszystko pod uwagę można zrozumieć moją ekscytację, gdy pewnego poranka odkryłem, że książka pana Radka "Chiny w roku Olimpiady" jest dostępna za darmo, w formie PDFa na stronie think thanku Centrum Studiów Polska-Azja (którego, a jakże, pan Pyffel jest prezesem). Mimo, że 8 lat to w historii współczesnych Chin bardzo dużo, to i tak postanowiłem się z książką zapoznać, zwłaszcza, że olimpiada Pekin 2008 to tylko jeden z wielu tematów poruszanych w tej publikacji.
Autorowi udało się stworzyć pigułkę wiedzy o współczesnych Chinach. Z każdym kolejnym artykułem pokazuje nam inny aspekt chińskiego świata, który przecież odkrywał i doświadczał samemu. Nie mam problemu z tym, że książka jest mocno subiektywna, a miłość autora do Chin aż wylewa się ze stron publikacji. Zdecydowanie więcej tu pochwał, niż rugania komunistycznych (ale tylko z nazwy) Chin. Ale czy jest się czemu dziwić? Chiny odzyskują swój dawny blask, należne miejsce na miejsce. Są języczkiem uwagi, bezlitośnie bogacąc się z każdym rokiem i kładąc solidne podstawy pod teorię, że XXI wiek będzie należał do nich. Zazdroszczę więc panu Radkowi, że mógł w na własne oczy doświadczyć chińskiego cudu gospodarczego, ze wszystkimi jego zaletami i wadami. Bowiem tam, gdzie milion ludzi odnosi sukces, 10 milionów ponosi porażkę...
Autorowi życzę powodzenia na stanowisku przedstawiciela Polski w Azjatyckim Banku Inwestycji Strukturalnych, a sam fakt istnienia takiego stanowiska pokazuje nam zwiększający się, wręcz nieuchronny wpływ Państwa Środka na nasze życie...

Radosław Pyffel to człowiek-instytucja: prezes, dziennikarz, publicysta, osobowość telewizyjna, a czasem nawet piłkarz. Dla mnie pan Pyffel jest jednak przede wszystkim jedną z trzech osobowości, obok Michała Lubiny i Jacka Bartosiaka, który przez swoją twórczość, wypowiedzi i filmiki na YouTube zaraził mnie wirusem zwanym Chiny. Wirus ten toczy mój umysł już od dobrego...

więcej Pokaż mimo to