-
ArtykułySherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1
-
ArtykułyDostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3
-
ArtykułyMagda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1
-
ArtykułyLos zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2022
2021-06-07
Wielkie wyprawy geograficzne to nie tylko pasjonujące przygody i dreszczyk emocji, ale też planowanie, finansowanie i zarządzanie. “Wyspa niebieskich lisów” to ciekawe studium problemów legendarnej ekspedycji Beringa.
“Wyspa niebieskich lisów” opowiada o ostatniej wyprawie Vitusa Beringa na północno-wschodnie krańce Azji, zwanej Wielką Ekspedycją Północną (lub Drugą Ekspedycją Kamczacką). Wyprawa trwała od 1733 do 1743 roku. Podczas tej ekspedycji Bering najpierw przemierzył drogę lądową od Petersburga na Kamczatkę. Następnie, na okrętach zbudowanych w Ochocku, wyruszył z Pietropawłowska w kierunku Alaski. Statki “Św. Piotr” i “Św. Paweł” (dowodzone przez Beringa i Czirikowa) eksplorowały obszary obecnego Morza Beringa oraz północne krańce Oceanu Spokojnego docierając do Wyspy Kayak oraz Archipelagu Aleksandra.
Odkrycia niszczące ludzi i przyrodę mają długie tradycje
Wyprawa Beringa była największym tego typu przedsięwzięciem w historii. Imperium rosyjskie wyasygnowało ogromne sumy na podróż kilku tysięcy ludzi, transport żywności, ekwipunku oraz materiałów do budowy statków i łodzi. Vitus Bering miał już za sobą Pierwszą Ekspedycję Kamczacką. Choć skala tej pierwszej wyprawy była o wiele mniejsza, stała się ona zarzewiem buntów ludności zamieszkującej Syberię oraz ucieczek rdzennych mieszkańców na dzikie obszary, na które nie sięgała realnie władza aparatu państwowego Rosji. Obie wyprawy Beringa stanowiły prawdziwy kataklizm dla lokalnych społeczności, egzystujących w trudnych warunkach, często na granicy przetrwania. Konieczność wyżywienia członków ekspedycji, zapewnienia im schronienia oraz dodatkowa praca, która nie była godziwie opłacana, były przyczyną nędzy i głodu. Ekspedycje Beringa były też niestety początkiem końca wielu gatunków fauny – m.in. syreny morskiej (krowy morskiej Stellera) czy kormorana okularowego. Zwierzęta te stały się w kolejnych latach łatwym celem polowań w celu pozyskiwania futer i mięsa.
Plany to nie rzeczywistość. Nawet jeśli zatwierdzi je Caryca
“Wyspa niebieskich lisów” jest ciekawym ujęciem tematu wypraw. To przede wszystkim opowieść o wysiłku organizacyjnym oraz ścieraniu się ludzkich interesów oraz ambicji. Odkrycia geograficzne i przyrodnicze są tu w pewnym sensie tłem dla pokazania relacji między uczestnikami wyprawy oraz stosunków panujących w ówczesnej Rosji. Bering „na papierze” obdarzony był wieloma pełnomocnictwami i dostępem do dóbr i siły roboczej w miejscowościach na trasie przemarszu wyprawy. W praktyce musiał o wszystko walczyć, a w wielu przypadkach radzić sobie sam. Urzędnicy w guberniach azjatyckiej części Rosji niechętnie wykonywali wyznaczone im zadania, sabotowali działania Beringa i słali na niego donosy do Petersburga. Duńczyk był dla nich kimś obcym, kto przeszkadzał w spokojnym eksploatowaniu podległych krain i ludzi. Zdarzało się zatem, że przybywając do osad, w których miały na wyprawę czekać zapasy i schronienie, Bering nie zastawał niczego.
Ciąg dalszy recenzji dostępny tutaj: https://wypadwswiat.pl/wyspa-niebieskich-lisow/
Wielkie wyprawy geograficzne to nie tylko pasjonujące przygody i dreszczyk emocji, ale też planowanie, finansowanie i zarządzanie. “Wyspa niebieskich lisów” to ciekawe studium problemów legendarnej ekspedycji Beringa.
“Wyspa niebieskich lisów” opowiada o ostatniej wyprawie Vitusa Beringa na północno-wschodnie krańce Azji, zwanej Wielką Ekspedycją Północną (lub Drugą...
2021
2021
2021
Peter Ackroyd zabiera nas w podróż pełną kontrastów. Pokazuje fascynujące głębiny miasta – brud i nędzę, lęki, potwory, zagrożenia, ale też piękno, tajemnice, a nawet bezpieczne schronienie – Londyn podziemny.
Stąpając po londyńskich chodnikach, zaaferowani niezliczonymi atrakcjami, które miasto oferuje na powierzchni, nie zaprzątamy sobie zbytnio głowy tym, co kryje się kilka lub kilkadziesiąt metrów pod nami. Nawet schodząc do podziemnych korytarzy metra, dopasowując się do rytmu tłumu spieszącego na pociąg, nie myślimy o tym, że wkraczamy do mrocznego świata. Londyn podziemny to swego rodzaju replika znanego nam miasta. Jego negatyw – ciemna strona, której nikt dobrze nie poznał.
Nieznany świat
Pod ziemią są wielkie place i ulice będące odbiciem tych nad nimi. Ale jest też wiele porzuconych, zapomnianych przejść i ślepych tuneli. Słynny plan londyńskiego metra, widoczny na stacjach i milionach pamiątkowych gadżetów, nie oddaje jego prawdziwej gmatwaniny. Stworzony w 1931 r. i na bieżąco aktualizowany o nowe linie i stacje rysunek jest tak uproszczony, że i podróż staje się dziecinnie prosta. Ale ta mapa to dzieło bliższe sztuce abstrakcyjnej niż kartografii.
Oczywiście ze względów bezpieczeństwa dokładne mapy podziemnego świata (który nie ogranicza się do tuneli metra) nie mogą być upublicznione. Ale czy w ogóle istnieją? Po lekturze tej książki nabierzecie budzącej niepokój pewności, że nie. Londyn podziemny skrywa wiele tajemnic, które wychodzą na jaw w najmniej spodziewanych momentach i miejscach.
Londyn podziemny, czyli niespodzianki, odkrycia, żywioły
Autor zaczyna podziemną wędrówkę od opowiadania o przypadkowych odkryciach archeologicznych i makabrycznych znaleziskach (jak wydobyta z Tamizy po 1700 latach głowa cesarza Hadriana). Później ramy opowieści wyznaczają ukryte rzeki, źródła i studnie, które są swego rodzaju łącznikiem między światem podziemnym i naziemnym. Wiele uwagi poświęca najpotężniejszej z pogrzebanych rzek Londynu – Fleet. Niegdyś pływały po niej statki transportujące m.in. materiały budowlane (np. kamienie do budowy katedry św. Pawła), zboże i wino. Później została zamurowana i tylko czasami daje o sobie znać. A wyłowione z niej przedmioty wiele mówią o historii miasta. Rzeka „przechowała historię w płynie”, zwłaszcza tę zbrodniczą.
Dalej jest jeszcze ciemniej. Autor „wkracza” do londyńskiej kanalizacji, do „jądra ciemności”. Zapewniam, że dużo stracicie pomijając ten rozdział. Po chwili wytchnienia przy opisie podziemnych wodociągów, kabli i światłowodów zaczyna się najciekawsza część książki. To historia ludzi „urodzonych do kopania tuneli”. Byli tacy, którzy ograniczali się do drążenia ich pod swoimi majątkami. Ale znalazł się też jeden człowiek kret, Marc Isamabard Brunel, który wymarzył sobie tunel pod Tamizą. Jego fantazja w połączeniu z obserwacją sposobu pracy skorupiaka zwanego świdrakiem okrętowym to początek londyńskiego metra. Tę historię (od świdraka po współczesność) świetnie się czyta i warto ją znać. A po lekturze podróż podziemną koleją nigdy już nie będzie taka sama.
Londyn podziemny to książka dla…
…tych, którzy o Londynie wiedzą już prawie wszystko. Odkrywa wiele smaczków, wskazuje niepozorne, ale ciekawe miejsca, które łatwo przeoczyć. Czasami ich położenie wskazuje tylko metalowa tablica na chodniku lub np. rosnące w tym miejscu drzewo.
Książka nie jest typowym turystycznym przewodnikiem, ale może nim być dla tych, którzy lubią zwiedzanie według jakiegoś klucza (innego niż „top 10 atrakcji, które musisz zobaczyć”). To coś dla uważnych obserwatorów, którzy nie podążają za tłumem. Ale nawet oni nie zobaczą wszystkich opisanych tu miejsc – można je „zwiedzać” wyłącznie na papierze, bo przestały istnieć lub wejścia do nich zostały zamknięte. Ackroyd przytacza zabawną historię o tym, jak wyglądało to w przypadku bunkrów i tuneli ciągnących się pomiędzy Covent Garden a Trafalgar Square. W latach 70. pewien dziennikarz, Duncan Campbell, nie zatrzymywany przez nikogo, kilkakrotnie schodził 30 metrów pod ziemię i eksplorował te podziemia… jeżdżąc na rowerze. Wejścia zostały zabezpieczone, dopiero gdy opisał swoje wycieczki na łamach gazety.
Czy warto ją przeczytać?
Przeczytaj ciąg dalszy recenzji: https://wypadwswiat.pl/londyn-podziemny/
Peter Ackroyd zabiera nas w podróż pełną kontrastów. Pokazuje fascynujące głębiny miasta – brud i nędzę, lęki, potwory, zagrożenia, ale też piękno, tajemnice, a nawet bezpieczne schronienie – Londyn podziemny.
Stąpając po londyńskich chodnikach, zaaferowani niezliczonymi atrakcjami, które miasto oferuje na powierzchni, nie zaprzątamy sobie zbytnio głowy tym, co kryje się...
2021-05-02
2021
Arto der Haroutunian, Ormianin urodzony w Aleppo, dzieciństwo spędził w Bejrucie. Dom, w którym się wychowywał, „był wyspą otoczoną jabłkami, pomarańczami, wiśniami, kasztanami, mandarynkami, palmami i drzewami bananowymi”.
Pierwsze lata życia Haroutunian spędził na Bliskim Wschodzie (zwanym Żyznym Półksiężycem), „w sadzie naszej zachodniej cywilizacji”, co ukształtowało jego kulinarny gust. Musiał przeżyć prawdziwy szok, gdy mając 12 lat, wraz z rodziną przeprowadził się do Anglii. Nie takiej, jaką znamy dzisiaj, z łatwym dostępem do warzyw i owoców z całego świata, ale do tej sprzed lat, z kuchnią równie nieciekawą jak pogoda.
Haroutunian – kucharz, malarz czy architekt?
Rodzina Arto (której bolesna, ale ciekawa historia nadaje się na scenariusz filmu), przeniosła się z Libanu do Anglii, gdy jego ojciec został wysłany jako pastor do Manchesteru. Plebania, na której zamieszkali, była zawsze pełna ormiańskich gości i pysznego jedzenia przyrządzanego przez panią domu. Wszystko kręciło się wokół wielkiego stołu i tradycyjnych, bliskowschodnich potraw.
Mimo że Arto na kierunek studiów wybrał architekturę, to wyniesiona z domu miłość do jedzenia pokierowała jego życiem zawodowym. Razem z bratem (absolwentem budownictwa) otworzyli w Manchesterze restaurację ormiańską, która bardzo się wyróżniała na tle innych etnicznych lokali gastronomicznych. Dzięki temu początkujący architekt wyspecjalizował się w projektowaniu hoteli, klubów i restauracji.
Zrodzony z pasji lokal odniósł sukces i stał się miejscem pracy dla rodziny i przyjaciół, a także miejscem spotkań wielu Ormian. Wkrótce bracia otworzyli w Londynie drugą restaurację, a w kolejnych latach następne cztery, a także dwa hotele i nocny klub.
Miłość do jedzenia i chęć propagowania Kuchni Bliskiego Wschodu zaowocowały również licznymi artykułami w czasopismach i dwunastoma książkami kulinarnymi. We wszystkich Arto wplatał pomiędzy przepisy różne anegdoty, fakty historyczne, przysłowia i powiedzenia (np. “Silny człowiek może podźwignąć wielki ciężar, dobra zupa może podźwignąć kolację”). Miał swój charakterystyczny styl.
Trudno w to uwierzyć, ale w jego życiu było miejsce na jeszcze inne pasje – malarstwo i muzykę. Obrazy, w których łączył elementy Wschodu i Zachodu, już za jego życia zostały docenione – wystawiał je w Anglii i za granicą. Dziś są w prywatnych kolekcjach oraz w galeriach w Armenii, Syrii, Libanie i Nigerii. Możecie je zobaczyć tutaj. Muzyka długo pozostawała w cieniu. Doszła do głosu na krótko przed śmiercią Arto (w 1987 r.) – kucharza, malarza, architekta, który przeżył 47 lat pełnych smaku.
Co znajdziemy w książce?
Choć Haroutunian nie był wegetarianinem, w tej książce „opiewa niezliczone zalety warzyw”. Wprawdzie raz po raz wspomina o mięsie (trochę to dziwi w książce z wegetariańskimi przepisami), ale widać, że w swoim uwielbieniu warzyw jest autentyczny. Nie modyfikuje mięsnych przepisów, nie szuka zastępników mięsa. Po prostu wybrał 250 dań wegetariańskich i wegańskich (najczęściej także bez zbóż, ryżu, makaronu – same warzywa). To klasyczne, proste do przygotowania dania z całego świata, od wieków przyrządzane w regionach, z których pochodzą. Od zup i przystawek, poprzez warzywa faszerowane, dania jednogarnkowe, po marynaty, kiszonki i chutneye.
Niektóre rozdziały i przepisy zostały poprzedzone ciekawymi wstępami. Jednak są na tyle krótkie, że tylko łaskoczą czytelniczą ciekawość i pozostawiają duży niedosyt. Widać, że autor miał ogromną wiedzę o tradycjach i obyczajach kulinarnych na świecie, ale nie podzielił się nią zbyt hojnie. Właściwie to chętnie odwróciłabym proporcje, by przeczytać opowieści o świecie (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie) przeplatane kulinarnymi ciekawostkami i przepisami.
Ponadczasowy Haroutunian?
Ponieważ książka powstała dość dawno temu (w 1985 roku), trochę straciła ze swojej mocy i nieco się zestarzała. Dziś już nie trzeba nikomu tłumaczyć, jak robił to Haroutunian, czym jest chili i nie wszystkie dania zaskoczą nas jak czytelnika współczesnego autorowi. Niektóre przyrządzacie w domach, inne znacie z restauracji lub z podróży. Ale jestem pewna, że znajdą się i takie, których nie mieliście okazji spróbować. Może będzie to papaja nadziewana warzywami i ryżem, sałatka z owoców drzewa chlebowego, a może yam w ostrym sosie? Nie brakuje tu też inspiracji w temacie przypraw. Dzięki zaprezentowanym w książce nietypowym połączeniom dobrze nam znane warzywa możemy odkryć na nowo. Szkoda jednak, że przepisy nie zostały przeredagowane z myślą o współczesnych rodzinach (nie tak licznych jak dawniej), bo składniki podane są w ilościach odpowiednich dla sześciu osób. Przy kilku lub kilkunastu składnikach w przepisie, byłoby to zauważalne ułatwienie.
Forma vs. treść
Graficznie książka trochę zaskakuje. Wbrew trendom rynku wydawniczego nie jest pięknym, bogato okraszonym artystycznymi zdjęciami albumem w twardej oprawie. Jedyne zdjęcie znajdziecie na okładce. Jedyne rysunki przy przepisach na faszerowane liście winogron i nadziewane ciasteczka z Bliskiego Wschodu. Czy to źle? Właściwie nie – mimo pewnych zastrzeżeń, o których za chwilę, odbieram ten pomysł pozytywnie. Choć te piękne albumy zachwycają edytorskim kunsztem, którego tutaj zabrakło, ta publikacja jest bardziej swojska. Taka niby z babcinej półki, a zabiera w podróż w odległe krańce świata. Po prostu, to książka do używania, a nie do oglądania. A za oszczędną formą idzie przystępna cena.
Mimo wszystko... (ciąg dalszy recenzji https://wypadwswiat.pl/smaki-swiata/)
Arto der Haroutunian, Ormianin urodzony w Aleppo, dzieciństwo spędził w Bejrucie. Dom, w którym się wychowywał, „był wyspą otoczoną jabłkami, pomarańczami, wiśniami, kasztanami, mandarynkami, palmami i drzewami bananowymi”.
Pierwsze lata życia Haroutunian spędził na Bliskim Wschodzie (zwanym Żyznym Półksiężycem), „w sadzie naszej zachodniej cywilizacji”, co ukształtowało...
2021-05-02
Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
Antropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun. Jednak jego książka „Śmierć w lesie deszczowym”, mimo naukowej podstawy, utrzymana jest w bardzo lekkim i przystępnym dla czytelnika stylu. Jest na tyle łatwa w odbiorze, że może ją zrozumieć w pełni każdy czytelnik, nawet ten, który nie miał pojęcia o istnieniu antropologii kulturowej.
Wyścig z czasem, by zdążyć przed śmiercią języka
Don Kulick przyjeżdża do papuaskiej wioski, która jest prawie odizolowana od świata. Aby do niej dotrzeć, trzeba przedzierać się cztery dni przez pełen niebezpieczeństw las deszczowy. Nie ma tu szkoły, dostępu do opieki medycznej, elektryczności. Słowo pisane istnieje we wsi tylko w postaci kilku książek, w tym mszału, pozostawionych tu kiedyś przez misjonarzy. Wieśniacy uprawiają swoje ogrody, żywią się głównie sago, ptactwem, owocami i owadami.
Mimo tej izolacji tradycyjny język Gapuńczyków, tayap, zanika i ustępuje językowi tok pisin. W obliczu szybkiego zmniejszania się liczby osób, potrafiących posługiwać się tayap, antropolog stara się go jak najlepiej opanować i udokumentować. Stara się też zrozumieć, jak przebiega proces zanikania języka oraz jakie ma to konsekwencje dla życia społeczności. Pomagają mu w tym głównie przedstawiciele starszego pokolenia mieszkańców wioski, którzy nadal posługują się biegle tayapem.
Niechciany język przodków
Praca Dona Kulicka prowadzi do wniosków, które mogą być wręcz szokujące dla przeciętnego Polaka, przyzwyczajonego do podkreślania roli tradycji w zachowaniu tożsamości kulturowej. Od szkoły podstawowej wpaja się nam, że nasz naród trwa dzięki skutecznemu oporowi przeciw rusyfikacji i germanizacji. Uczymy się o bohaterach, którzy walczyli o przetrwanie kultury i języka w czasach, gdy było to aktem odwagi i można było przypłacić to życiem.
Tymczasem język tayap umiera, ponieważ… sami Gapuńczycy nie są zainteresowani jego trwaniem. Własna kultura wydaje im się nieatrakcyjna w zderzeniu z cywilizacją zachodnią, która obiecuje piękne otoczenie, pieniądze i lżejsze życie. Przedsionkiem lepszego świata jest dla Gapuńczyków język tok pisin, oparty w pewnym stopniu o zniekształcone angielskie słowa, ale dysponujący własną gramatyką. Do wsi przynieśli go mężczyźni pracujący dla zachodnich firm działających na terenach Papui-Nowej Gwinei. Tok pisin, używany jest w wielu wioskach, co daje mu tę przewagę nad językami lokalnymi, że pozwala komunikować się na szerszym obszarze. W Papui Nowej Gwinei posługuje się nim około czterech milionów ludzi.
Jak umiera język?
Tayap umiera stopniowo. Dzieci we wsi przestają reagować na polecenia wydawane przez rodziców w tym języku, ubożeją przekleństwa, które wypowiadane są coraz częściej w tok pisin, młodzież wysyła sobie miłosne listy między wioskami korzystając z mowy, zrozumiałej dla wszystkich w regionie. Sami Gapuńczycy patrzą na białego człowieka, który chce się uczyć zanikającego języka, jak na poczciwego wariata. Śmierć języka tayap jest złożonym zjawiskiem i prowadzi Kulicka do wielu zaskakujących odkryć. Okazuje się np. że Gapuńczycy bardzo często nie zgadzają się, co do znaczenia wielu słów. Prowadzą na ten temat zajadłe spory, co ujawnia próba ustalenia przez antropologa brzmienia słowa „tęcza”. Podważanie znajomości tayapu wydaje się wręcz „sportem narodowym” miejscowej społeczności. Kulick zauważa, że z powodu ciągłego kwestionowania ich kompetencji językowych, młodzi mieszkańcy Gapun unikają publicznego posługiwania się tayapem.
Ciąg dalszy recenzji na https://wypadwswiat.pl/smierc-w-lesie-deszczowym/
Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
Antropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun....
Witold Szabłowski dokonał rzeczy prawie niemożliwej – namówił na rozmowy pięcioro kucharzy, którzy pracowali dla wielkich zbrodniarzy XX wieku: Saddama Husajna, Idi Amina, Pol Pota, Fidela Castro i Envera Hodży.
„Jak nakarmić dyktatora”, owoc rozmów przeprowadzonych przez Szabłowskiego w Iraku, Ugandzie, Kambodży, Albanii i na Kubie, to jedna z tych książek, których napisania zazdrości się autorowi. Na jakość tej publikacji składają się m.in. dziennikarska wytrwałość w docieraniu do źródeł informacji oraz staranna ich selekcja, dzięki której opowieści mają dużą dynamikę. Ważna jest też koncepcja publikacji – pozwala nam zauważyć uniwersalność pewnych wartości oraz cech charakteru, decydujących o sukcesie. W tym przypadku największym sukcesem można nazwać zachowanie życia przez wszystkich prezentowanych w książce kucharzy dyktatorów.
Jakie wspólne cechy, poza wykonywanym zawodem, charakteryzują bohaterów książki? Wyłączając kucharkę Pol-Pota wydaje się, że są to: autentyczne zamiłowanie do wykonywanej pracy, dbałość o jej bardzo wysoką jakość oraz inteligencja emocjonalna. Kucharze nie tylko świetnie gotowali, ale potrafili doskonale rozpoznawać nastroje oraz upodobania swoich pryncypałów. Znakomicie odnajdywali się też w meandrach życia na dworach dyktatorów.
Kuchnie pod specjalnym nadzorem
Nawet rozpieszczani i obdarzani zaufaniem kucharze wciąż zachowują czujność: wiedzą, że każdego dnia mogą popełnić fatalny w skutkach błąd. Nowy samochód co roku, dobre pensje i sute napiwki, życie w oderwanych od rzeczywistości rezydencjach czy uczestniczenie w codzienności ludzi z najwyższych kręgów władzy nie stępiają ich instynktu samozachowawczego. Rządy dyktatorów tradycyjnie cechuje podejrzliwość w stosunku do wszystkich – cały dzień są otoczeni ochroną, a potrawy sprawdzają specjalni testerzy lub sami kucharze w obecności władcy. W przypadku Pol Pota, Fidela Castro i Saddama Husajna atmosferę zagrożenia potęguje w różnych okresach ich kariery konieczność ukrywania się, unikania zamachów i prowadzenie wojen.
Wybiórcza pamięć kucharza
Szabłowski przyjął metodę relacjonowania historii kucharzy takimi, jakimi oni dziś je przedstawiają. Autor ma świadomość nieścisłości w opowieściach, a także rozbieżności w porównaniu z innymi wersjami wydarzeń, przedstawianymi wcześniej przez bohaterów w wywiadach. Nie atakuje agresywnie rozmówców i nie próbuje udowodnić im, że się mylą lub kłamią. Najtrudniejsze wydaje się to w przypadku kucharki Pol Pota, która pod maską prostej dziewczyny wciągniętej w wir rewolucji i dbającej o „dobrego i spokojnego Brata Materaca” skrywa prawdopodobnie najbardziej mroczne sekrety i wspomnienia. Yong Moeun wciąż deklaruje miłość do Pol Pota, unika konsekwentnie odpowiedzi na pytania, które dotyczą ludobójstwa i zniszczenia kraju przez krwawego dyktatora. Kucharze Husajna, Hodży i Fidela Castro nie kryją, że mieli świadomość zła reżimów oraz kruchości swojego życia w czasach współpracy z nieprzewidywalnymi satrapami.
Z drugiej strony dotyczy ich coś, co można by nazwać „efektem Hitlera”. Podobnie jak w przypadku personelu pracującego dla twórcy III Rzeszy, bohaterowie Szabłowskiego potrafią dostrzec ludzką twarz swoich pracodawców-dyktatorów. Znają ich z codziennych rozmów, otrzymują od nich napiwki i prezenty, doświadczają czasem uprzejmości, odliczają czas podawanymi śniadaniami, obiadami i kolacjami. Zbrodnie i zło wyrządzane przez dyktatorów dzieją się w większości gdzieś tam, za murami pałaców, w więzieniach, na froncie, w domach ludzi prześladowanych przez reżim. Kucharze żyją w miejscach, z których wypływają zbrodnicze rozkazy, ale w których nie odczuwa się ich skutków. Kucharz Husajna, dysponujący wiedzą na temat klanu, z którego wywodził się jego pracodawca, stwierdza nawet w pewnym momencie: „Z całej rodziny Al-Tikritich jedyną dobrą osobą był Saddam. Nie wiem, jak on się między nimi uchował”.
Ciąg dalszy recenzji tutaj: https://wypadwswiat.pl/jak-nakarmic-dyktatora/
Witold Szabłowski dokonał rzeczy prawie niemożliwej – namówił na rozmowy pięcioro kucharzy, którzy pracowali dla wielkich zbrodniarzy XX wieku: Saddama Husajna, Idi Amina, Pol Pota, Fidela Castro i Envera Hodży.
„Jak nakarmić dyktatora”, owoc rozmów przeprowadzonych przez Szabłowskiego w Iraku, Ugandzie, Kambodży, Albanii i na Kubie, to jedna z tych książek, których...
2020-04-05
2020-04-05
Jak funkcjonowali pierwsi zdobywcy i badacze najzimniejszych zakątków Ziemi? Czy ich wyprawy pochłonęły wiele ofiar? Kim był tytułowy niezłomny z książki Caroline Alexander i czym zasłużył na to miano?
Niezłomny, czyli sir Ernest Shackleton, uczestniczył w kilku wyprawach antarktycznych. W 1901 roku był towarzyszem Roberta Falcona Scotta w jego pierwszej, nieudanej próbie zdobycia bieguna południowego. Jednak książka Caroline Alexander koncentruje się na rozpoczętej jesienią 1914 roku wyprawie transantarktycznej, której celem było przecięcie pieszo Antarktydy od Morza Weddela do Morza Rossa.
Zmagania ekipy dowodzonej przez Shackletona są opisane w książce dość szczegółowo, nie tylko jako chronologiczny zapis wydarzeń. Caroline Alexander bardzo precyzyjnie opisuje też członków wyprawy. Wśród nich aż roi się od ciekawych charakterów, zapaleńców i ludzi będących po prostu świetnymi fachowcami w swojej dziedzinie. Ogromnym atutem książki są wspaniałe zdjęcia, wykonane przez Jamesa Francisa Hurleya, który był oficjalnym fotografem Armii Australijskiej podczas pierwszej i drugiej wojny światowej. Fotografie świetnie oddają jednocześnie realizm oraz baśniową scenerię zlodowaciałych, zimnych przestrzeni.
Antarktyda wymaga ofiar?
Ciekawym wątkiem książki jest swoista demitologizacja heroicznych zmagań z naturą, prowadzonych przez uczestników pierwszych wypraw biegunowych. Autorka szczegółowo opisuje dalece niedoskonałe przygotowanie ekipy Shackletona i statku Endurance (wynikające częściowo z braku pieniędzy i czasu). Ostro punktuje „amatorszczyznę” brytyjskich wypraw antarktycznych z początku XX w. Choć trudno w to uwierzyć, zdobycie bieguna przy odpowiednim przygotowaniu mogło być w tamtych czasach… stosunkowo proste. Pokazał to zresztą inny sławny polarnik – Amundsen, który w porównaniu z konkurentami przygotował się perfekcyjnie. W efekcie nie głodował i nie cierpiał, a wszyscy jego towarzysze wrócili zdrowi do domu. Z kolei Robert Falcon Wilson podczas drugiej wyprawy dotarł do bieguna, ale zginął z dwoma towarzyszami w drodze powrotnej. Powtórzył błędy z pierwszego podejścia i wręcz celebrował niekompetencję. Nie tylko nie nauczył się dobrze jeździć na nartach ani powozić psim zaprzęgiem, ale powtórnie zabrał za mało żywności.
Dużo przygód, niewiele sukcesów
Shackleton miał o wiele więcej rozsądku od Scotta, umiał uczyć się na błędach i potrafił lepiej dobierać współpracowników (a także, w przeciwieństwie do dawnego szefa, nie zwykł ich notorycznie obrażać). Choć wyprawa Endurance nie zakończyła się sukcesem, to jego dobre decyzje, szacunek do ludzi i osobiste poświęcenie, pozwoliły mu wyjść cało z wielu opresji. Gdyby tą wyprawą dowodził Scott, prawdopodobnie nikt nie wróciłby do domu żywy.
Ciąg dalszy recenzji dostępny na https://wypadwswiat.pl/niezlomny/
Jak funkcjonowali pierwsi zdobywcy i badacze najzimniejszych zakątków Ziemi? Czy ich wyprawy pochłonęły wiele ofiar? Kim był tytułowy niezłomny z książki Caroline Alexander i czym zasłużył na to miano?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toNiezłomny, czyli sir Ernest Shackleton, uczestniczył w kilku wyprawach antarktycznych. W 1901 roku był towarzyszem Roberta Falcona Scotta w jego pierwszej, nieudanej próbie...