-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2021-05-02
2018-09-15
Od przepisów z tej książki zaczęła się moja przygoda z orientalnymi smakami. To tu po raz pierwszy przeczytałam o asafetidzie, imli, kurkumie i innych przyprawach, bez których dziś nie wyobrażam sobie gotowania. Często samo ich zdobycie było przygodą i wymagało prawdziwej determinacji.
Niestety, Polska przyprawami nie stoi i nawet dzisiaj na półkach w typowym markecie jest tylko kilkanaście przypraw (pomnożonych przez kilku producentów) i sporo gotowych mieszanek, często zupełnie bez polotu. Na szczęście istnieje też świat poza marketami i centrami handlowymi i raczej nie będziecie mieć problemu ze skompletowaniem składników potrzebnych do przyrządzenia dań z tej książki. A znajdziecie tu 130 pomysłów na śniadania, obiady, przekąski i desery. Wszystkie dość proste (wbrew pozorom, kuchnia indyjska nie jest skomplikowana) i pyszne. I są to prawdziwe smaki Indii.
Ciąg dalszy recenzji znajdziecie tutaj: https://wypadwswiat.pl/przyprawa-to-podstawa/
Od przepisów z tej książki zaczęła się moja przygoda z orientalnymi smakami. To tu po raz pierwszy przeczytałam o asafetidzie, imli, kurkumie i innych przyprawach, bez których dziś nie wyobrażam sobie gotowania. Często samo ich zdobycie było przygodą i wymagało prawdziwej determinacji.
Niestety, Polska przyprawami nie stoi i nawet dzisiaj na półkach w typowym markecie jest...
2018-10-26
Do tej pory Wojciech Jagielski kojarzył mi się z dobrym piórem i ciężką, wojenną tematyką. Teraz do tych skojarzeń dorzucam… hippisów. Nie, nie zapuścił włosów i nie wskoczył w kolorowe ciuchy, ale wydał książkę, na kartach której podróżuje tropem dzieci kwiatów do Indii.
Intrygujący i genialny w swej prostocie tytuł – „Na wschód od zachodu” oraz fakt, że czytałam wcześniej obiecujący fragment tej książki w magazynie „Kontynenty”, sprawiły, że udało mi się rozciągnąć czas. Chociaż ostatnio trudno było o dłuższą chwilę na czytanie, udało się nazbierać trochę krótszych ;). Książka jeździła ze mną wszędzie, czasami wzbudzając zainteresowanie współpasażerów, bo piękna (choć banalna) okładka przyciąga wzrok.
Takie „szarpane” czytanie, którego na co dzień bardzo nie lubię (o ileż przyjemniej jest zasiąść do lektury w wygodnym fotelu, z kubkiem herbaty), przy tej książce sprawdziło się doskonale. Dlaczego? Bo ta książka też jest „poszarpana” – składają się na nią trzy bardzo różne teksty, z zupełnie innym stylem narracji. Gdy czyta się ją z doskoku, te nierówności przeszkadzają trochę mniej.
Pierwsze, najkrótsze opowiadanie (choć Jagielski to reportażysta, słowo reportaż zupełnie tu nie pasuje) uważam za najlepsze – dopracowane, inteligentne i zabawne. Zaryzykuję stwierdzenie, że pozostałe dwa rozdziały książki razem wzięte nie mówią o Indiach tak dużo jak ten.
Narrator, dla zabicia czasu, przyłącza się do Koleżki – hippisa z Walli, jego dziewczyny Maggie i Duńczyka zwanego przez Indusów Eliksirem. Nawiasem mówiąc, historia tej ksywki to zabawna ciekawostka warta przeczytania. Razem ruszają na wyprawę na wielbłądach przez pustynię Thar z Dżalsajmeru do odległego o pięćset kilometrów świętego miasta Puszkar. Przyznam, że autor uśpił moją czujność i zakończenie eskapady mnie zaskoczyło, choć jest bardzo indyjskie i po prostu nie mogło być inne.
Na kolejnych stronach pojawia się Święty Nikt – Holender oraz dziewczyna z Polski – Kamal (wcześniej Kamila). On włóczęgę ma we krwi – jego ojciec kucharz zaciągnął się na służbę na morzu i co chwilę zaczynał życie od nowa w kolejnym dalekim porcie. Każdorazowo ściągał w nowe miejsce rodzinę i otwierał biznes, który szybko plajtował. Ona pochodzi z tzw. dobrej rodziny i nigdy niczego jej nie brakowało. Studiowała i miała zostać dziennikarką, jak jej matka. Co zatem ich łączy? Oboje ruszyli w podróż uciekając od zachodniej cywilizacji, a przystankiem końcowym okazały się Indie. On przyjechał do Indii w latach 60., ona w latach 90.
Jagielski przeplata losy Świętego i Kamal opowieściami ze swoich wypraw, nie tylko do Indii. Raczy nas sugestywnymi obrazami współczesnych i dawnych Indii. Zabiera w miejsca znane, przytacza popularne historie (np. o Beatlesach i ich pobycie w aśramie), ale dodaje do nich swoje refleksje, które są największą wartością tej książki. To dla nich warto się przyłączyć do tej podróży. W tych opowieściach jest dużo smaczków, ciekawostek i, przede wszystkim, jest dobre pióro. Ale niestety nie możemy się nim cieszyć do ostatnich kart książki. Rozdział trzeci zaskakuje zmianą sposobu narracji i jest to niezbyt przyjemna niespodzianka, podobno nakreślona ręką Grażyny Jagielskiej. Wprawdzie dowiadujemy się bardzo dużo o indyjskich losach Kamal, ale to jedynie zaspokojenie czytelniczej ciekawości i niewiele więcej. Szkoda.
Więcej: https://wypadwswiat.pl/na-wschod-od-zachodu/
Do tej pory Wojciech Jagielski kojarzył mi się z dobrym piórem i ciężką, wojenną tematyką. Teraz do tych skojarzeń dorzucam… hippisów. Nie, nie zapuścił włosów i nie wskoczył w kolorowe ciuchy, ale wydał książkę, na kartach której podróżuje tropem dzieci kwiatów do Indii.
Intrygujący i genialny w swej prostocie tytuł – „Na wschód od zachodu” oraz fakt, że czytałam wcześniej...
2018-11-04
Odkrywam tę książkę (powinnam chyba napisać „rozsmakowuję się w niej”) od kilku miesięcy i z każdym kolejnym wypróbowanym przepisem podoba mi się (smakuje) coraz bardziej. Napis na okładce nie kłamie – to kuchnia indyjska w kreatywnym, nowoczesnym ujęciu. A do tego bardzo smacznym.
Autorka, Richa Hingle, wychowała się w Indiach, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Te skrajnie różne kulinarne światy miały na nią duży wpływ. W efekcie zderzenia dwóch kultur proponuje nam nowoczesną, zweganizowaną kuchnię indyjską, a jej przepisy zdecydowanie zasługują na uwagę. Moją przykuły na długo.
Duży plus (jeden z wielu) należy się autorce i wydawcy za szatę graficzną. Autorka osobiście wykonała większość zamieszczonych tu zdjęć i są to zdjęcia bardzo dobre (jeżeli kiedykolwiek próbowaliście fotografować jedzenie, wiecie, że nie jest to wcale takie proste). Dodatkowe zdjęcia stockowe również zostały świetnie dobrane, więc nie ma „zgrzytu”. A przede wszystkim nie ma tu przerostu formy nad treścią, bo chociaż zdjęć jest dużo, nie jest to album. To książka z przepisami i one dominują. A jest ich ponad 150.
Autorka prowadzi czytelnika za rękę i wprowadza w tajniki kuchni indyjskiej od podstaw. Omawia przyprawy (nazwy podane są w języku polskim i hindi, co na pewno ułatwi zakupy podczas kolejnych podróży), dale, mąki i przybory kuchenne oraz czas namaczania i gotowania. Po takim wstępie nawet debiutanci sobie poradzą.
Wśród przepisów są dania niezwykle proste i trochę trudniejsze. Znalazły się tu pomysły na przekąski, przystawki, dania główne, zupy, chlebki, desery. Jest też bardzo cenny rozdział z podstawowymi przepisami na mieszanki przypraw oraz czatneje.
Przy przepisach są oznaczenia m.in. dla osób unikających glutenu czy uczulonych na orzechy. Autorka podaje też informacje o czasie potrzebnym na przygotowanie i aktywne gotowanie. I tu rzecz godna podkreślenia – ponieważ choroba uniemożliwia jej długie stanie przy kuchni, komponowane przez nią dania są szybkie. Zazwyczaj jest to 15-25 + 15-30 minut. Co oznacza, że wystarczy nam zaledwie 30 minut, żeby kulinarnie przenieść się do Indii :).
Co dziś na obiad? Zapraszam na https://wypadwswiat.pl
Odkrywam tę książkę (powinnam chyba napisać „rozsmakowuję się w niej”) od kilku miesięcy i z każdym kolejnym wypróbowanym przepisem podoba mi się (smakuje) coraz bardziej. Napis na okładce nie kłamie – to kuchnia indyjska w kreatywnym, nowoczesnym ujęciu. A do tego bardzo smacznym.
Autorka, Richa Hingle, wychowała się w Indiach, a obecnie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Te...
2019-07-27
Po przeczytaniu tej książki czuję niedosyt. Ale czy to zarzut? Nie, raczej komplement. Po prostu mam ochotę na więcej opowieści o Bułgarii i rodzinnych anegdot autorki. Świetna z niej ambasadorka tego kraju.
Magdalena Genow urodziła się w Bułgarii, ale wychowała się i na stałe mieszka w Polsce. Bułgaria to dla niej kraj dziadków (wujów, ciotek, kuzynostwa…) i wspaniałych wakacji.
Zaczęło się od wróżby
Mama autorki poznała swojego przyszłego męża Bułgara (co wywróżył jej wcześniej inny Bułgar) na wakacjach w nadmorskiej Warnie. A że świetnie mówił po polsku (miał też całą biblioteczkę polskich książek, wnioskuję więc, że czytał równie dobrze), przyjechał za nią do Polski, a konkretnie – do Poznania. Tu wspólnie wychowywali dzieci, a w czasie wakacji ruszali w rodzinne strony ojca. Tam pokazywali dzieciom wszystko, co Bułgaria ma do zaoferowania najlepszego i zaszczepiali im miłość do tego kraju. W efekcie autorka ukończyła filologię bułgarską i przez jakiś czas pracowała jako tłumaczka w bułgarskich firmach. Choć nadal odkrywa ten kraj, poznała go już na tyle dobrze, by podjąć się napisania książki o nim.
Pamiętnik, powieść, przewodnik?
Ta książka łączy w sobie wiele gatunków – jest trochę pamiętnikiem, trochę powieścią, ale i swego rodzaju przewodnikiem. Nie takim typowym, opisującym po kolei miejsca warte zobaczenia. To raczej przewodnik po kulturze, tradycjach ludowych i bułgarskich smakach. Także po historii całego regionu. Jest tu bardzo dużo konkretnych informacji, a niemal na każdej stronie widać troskę autorki, by były rzetelne. Stara się nie pisać tylko o swoim postrzeganiu Bułgarii – przeprowadza ankiety, pyta innych, konsultuje różne kwestie, m.in. ze swoim ojcem. Tak bardzo dba, aby być uczciwą ambasadorką, że chwilami nawet brakuje mi jej subiektywnego spojrzenia “mieszańca” (tak samą siebie nazwała we wstępie).
Historie rodzinne i nie tylko
Najciekawsze fragmenty tej książki to ludowe legendy i momenty, w których autorka zabiera czytelnika do swojego prywatnego świata, do domu dziadków. Tak uroczych historii nie ma w przewodnikach i szkoda, że nie wplotła ich tu więcej. Ale za to otrzymujemy całe bogactwo innych opowieści – od tych o sałatce szopskiej i innych tradycyjnych daniach, po te o różnicach kulturowych (m.in. o bułgarskiej wersji slow life, czyli “nie ma pilnej roboty”) i narodowej wróżce Bułgarów. Jest też o zaskakujących obyczajach remontowych w blokach, osobliwym zakazie jedzenia słonecznika w czasie meczy na stadionie (!), a nawet o tradycjach pogrzebowych. Bardzo mnie kusi, żeby opowiedzieć tutaj o tym wszystkim, ale nie będę odbierać Wam tej przyjemności – musicie sami przeczytać.
Ciąg dalszy: https://wypadwswiat.pl/bulgaria-zloto-i-rakija/
Po przeczytaniu tej książki czuję niedosyt. Ale czy to zarzut? Nie, raczej komplement. Po prostu mam ochotę na więcej opowieści o Bułgarii i rodzinnych anegdot autorki. Świetna z niej ambasadorka tego kraju.
Magdalena Genow urodziła się w Bułgarii, ale wychowała się i na stałe mieszka w Polsce. Bułgaria to dla niej kraj dziadków (wujów, ciotek, kuzynostwa…) i wspaniałych...
2019-10-02
W języku hebrajskim hazana oznacza jedzenie, które cieszy. Trudno o lepszy tytuł dla tej książki, bo jedzenie jest w kulturze żydowskiej niezwykle ważne. A choć towarzyszą mu surowe reguły religijne, nie zubożyły tej kuchni – jest niezwykle różnorodna i aromatyczna.
Kuchnia żydowska to prawdziwe bogactwo smaków. Skąd bierze się ta rozmaitość? Z dwóch tysięcy lat wygnania i wędrówek po całym świecie, a więc z tradycji i reguł, które ulegały wpływom lokalnych kuchni w różnych zakątkach globu.
Czy Żydzi to wegetarianie?
Zebranie w tej książce wyłącznie wegetariańskich przepisów z kuchni żydowskiej nie jest jakimś wymysłem – ma swoje historyczne uzasadnienie. Wprawdzie współcześni Żydzi jedzą mięso, ale niegdyś prawo żydowskie zabraniało nie tylko zabijania ludzi, ale i zwierząt. Dieta starożytnych koczowników była głównie wegetariańska. Owiec, kóz i bydła nie zabijano z powodów ekonomicznych – wytwarzane przez nie mleko było cenniejsze od mięsa.
Dziś Żydom nie wolno spożywać mięsa, w którym “wciąż płynie krew”. Przepisy Kaszrut (koszerności) zabraniają też spożywania mięsa i mleka w trakcie jednego posiłku lub w zbyt krótkim odstępie czasu. Ortodoksyjni Żydzi używają nawet oddzielnych naczyń i sztućców do mleka i mięsa.
Kuchnia żydowska w wielu odsłonach
Z książki dowiadujemy się, że w kuchni żydowskiej, pozornie zamkniętej, w rzeczywistości odnaleźć można wiele elementów z różnych kultur. Owszem, kuchnia ta podporządkowana jest niezmiennym regułom religijnym, ale równocześnie elastycznie dopasowuje się do tradycji kulinarnych innych narodów. Stąd nawet najważniejsze święta żydowskie w poszczególnych krajach będą się trochę różniły oprawą kulinarną. Na przykład na Chanuka (Święto Świateł), dla uczczenia cudu rozmnożenia oliwy, podaje się potrawy smażone, ale nie wszędzie takie same. Mogą to być placki ziemniaczane, pierożki, smażone warzywa z jajkami lub słodkie smażone kawałki ciasta moczone w syropie z cukru.
Święta i uroczystości
Autorka nie ograniczyła się do zebrania najciekawszych w jej ocenie przepisów. Doskonale wie, że kuchnia żydowska, tak silnie związana z religią i tradycją, musi być pokazywana w szerszym kontekście. Dlatego książka zaczyna się od omówienia świąt i uroczystości żydowskich oraz historii i kultury narodu.
Przeczytamy tu o świętach najczęściej obecnych w kulturze masowej, takich jak Szabat, Jom Kipur, ale i o tych mniej znanych, jak Szawout, Pesach czy Tisza be-Aw. Mi jednak w pamięci najbardziej utkwiło Purim, czyli dwudniowe Święto Losów, które wypada w połowie marca. Upamiętnia czyn królowej Estery, która przechytrzyła królewskiego doradcę, chcącego zgładzić wszystkich Żydów w Persji. Ponieważ królowa była wegetarianką, na Purim podaje się właśnie wegetariańskie dania. Tego dnia na ulicach można zobaczyć parady, widowiska i występy. I, uwaga, jest to jedyne święto żydowskie, w czasie którego obowiązuje nakaz (!) upicia się.
Historia i kultura
Oczywiście nie sposób przedstawić całej historii i kultury narodu we wstępie (nawet długim, a ten długi nie jest) do książki kucharskiej. Informacje, które znajdziemy w tej publikacji, są więc bardzo skondensowane i przepuszczone przez kulinarny filtr. Pokazują historię Żydów z podziałem na różne kraje, począwszy od Austrii, poprzez m.in. Egipt, Węgry, Maroko, Irak, na Turcji i Grecji kończąc. Autorka dokonuje też krótkiej charakterystyki kuchni żydowskiej w danym zakątku świata. To zaledwie zarys historii, więc trudno wskazywać palcem jakieś braki, ale jeden zwrócił moją uwagę. Odniosłam wrażenie, że czas II wojny światowej jest tu często pomijany, jakby po wieku XIX od razu nastąpiła druga połowa wieku XX.
Najsmaczniejsza część
Przepisy w książce podzielono na osiem głównych rozdziałów: Przystawki i sałatki, Zupy, Makarony i pierogi, Zboża, Dania główne, Jajka, Warzywa, Desery. Każdą część poprzedza żydowskie przysłowie (np. „Zmartwienia łatwiej przełknąć z zupą” czy „Miłość ma słodki smak, ale tylko z chlebem”) i kilka zdań wstępu, a same przepisy zawierają informację, z jakiego kraju pochodzą. Wiele z nich wygląda znajomo, bo widać w nich wpływ kuchni polskiej, litewskiej czy włoskiej. Więcej niespodzianek, co nie powinno dziwić, kryją te z daleka – z Syrii, Algierii, Iraku czy Iranu. Czy są to trudne dania? Ciąg dalszy tutaj: https://wypadwswiat.pl/hazana-kuchnia-zydowska/
W języku hebrajskim hazana oznacza jedzenie, które cieszy. Trudno o lepszy tytuł dla tej książki, bo jedzenie jest w kulturze żydowskiej niezwykle ważne. A choć towarzyszą mu surowe reguły religijne, nie zubożyły tej kuchni – jest niezwykle różnorodna i aromatyczna.
Kuchnia żydowska to prawdziwe bogactwo smaków. Skąd bierze się ta rozmaitość? Z dwóch tysięcy lat wygnania i...
Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
Antropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun. Jednak jego książka „Śmierć w lesie deszczowym”, mimo naukowej podstawy, utrzymana jest w bardzo lekkim i przystępnym dla czytelnika stylu. Jest na tyle łatwa w odbiorze, że może ją zrozumieć w pełni każdy czytelnik, nawet ten, który nie miał pojęcia o istnieniu antropologii kulturowej.
Wyścig z czasem, by zdążyć przed śmiercią języka
Don Kulick przyjeżdża do papuaskiej wioski, która jest prawie odizolowana od świata. Aby do niej dotrzeć, trzeba przedzierać się cztery dni przez pełen niebezpieczeństw las deszczowy. Nie ma tu szkoły, dostępu do opieki medycznej, elektryczności. Słowo pisane istnieje we wsi tylko w postaci kilku książek, w tym mszału, pozostawionych tu kiedyś przez misjonarzy. Wieśniacy uprawiają swoje ogrody, żywią się głównie sago, ptactwem, owocami i owadami.
Mimo tej izolacji tradycyjny język Gapuńczyków, tayap, zanika i ustępuje językowi tok pisin. W obliczu szybkiego zmniejszania się liczby osób, potrafiących posługiwać się tayap, antropolog stara się go jak najlepiej opanować i udokumentować. Stara się też zrozumieć, jak przebiega proces zanikania języka oraz jakie ma to konsekwencje dla życia społeczności. Pomagają mu w tym głównie przedstawiciele starszego pokolenia mieszkańców wioski, którzy nadal posługują się biegle tayapem.
Niechciany język przodków
Praca Dona Kulicka prowadzi do wniosków, które mogą być wręcz szokujące dla przeciętnego Polaka, przyzwyczajonego do podkreślania roli tradycji w zachowaniu tożsamości kulturowej. Od szkoły podstawowej wpaja się nam, że nasz naród trwa dzięki skutecznemu oporowi przeciw rusyfikacji i germanizacji. Uczymy się o bohaterach, którzy walczyli o przetrwanie kultury i języka w czasach, gdy było to aktem odwagi i można było przypłacić to życiem.
Tymczasem język tayap umiera, ponieważ… sami Gapuńczycy nie są zainteresowani jego trwaniem. Własna kultura wydaje im się nieatrakcyjna w zderzeniu z cywilizacją zachodnią, która obiecuje piękne otoczenie, pieniądze i lżejsze życie. Przedsionkiem lepszego świata jest dla Gapuńczyków język tok pisin, oparty w pewnym stopniu o zniekształcone angielskie słowa, ale dysponujący własną gramatyką. Do wsi przynieśli go mężczyźni pracujący dla zachodnich firm działających na terenach Papui-Nowej Gwinei. Tok pisin, używany jest w wielu wioskach, co daje mu tę przewagę nad językami lokalnymi, że pozwala komunikować się na szerszym obszarze. W Papui Nowej Gwinei posługuje się nim około czterech milionów ludzi.
Jak umiera język?
Tayap umiera stopniowo. Dzieci we wsi przestają reagować na polecenia wydawane przez rodziców w tym języku, ubożeją przekleństwa, które wypowiadane są coraz częściej w tok pisin, młodzież wysyła sobie miłosne listy między wioskami korzystając z mowy, zrozumiałej dla wszystkich w regionie. Sami Gapuńczycy patrzą na białego człowieka, który chce się uczyć zanikającego języka, jak na poczciwego wariata. Śmierć języka tayap jest złożonym zjawiskiem i prowadzi Kulicka do wielu zaskakujących odkryć. Okazuje się np. że Gapuńczycy bardzo często nie zgadzają się, co do znaczenia wielu słów. Prowadzą na ten temat zajadłe spory, co ujawnia próba ustalenia przez antropologa brzmienia słowa „tęcza”. Podważanie znajomości tayapu wydaje się wręcz „sportem narodowym” miejscowej społeczności. Kulick zauważa, że z powodu ciągłego kwestionowania ich kompetencji językowych, młodzi mieszkańcy Gapun unikają publicznego posługiwania się tayapem.
Ciąg dalszy recenzji na https://wypadwswiat.pl/smierc-w-lesie-deszczowym/
Jak umiera język? Ile czasu trwa jego agonia i od czego się zaczyna? Czy śmierć języka wpływa na życie społeczności, która go używała? A wreszcie: czy to możliwe, że język umiera, bo… nikt go już nie chce?
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toAntropolog Don Kulick na przestrzeni 30 lat prowadził w Papui-Nowej Gwinei badania naukowe nad ginącym językiem tayap, używanym wyłącznie przez mieszkańców wsi Gapun....