-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2022-08-06
2022-07-17
2022-07-07
“Gdyby rzeczywiście istniał taki Merkucjo i gdyby istniał Raj, to Merkucjo mógłby dziś spędzać czas z nastoletnimi ofiarami wojny wietnamskiej, z którymi miałby szansę sobie pogadać o tym, jak to jest umierać przez czyjąś głupotę i próżność.”
„Łowca jeleni” i „Good Morning Vietnam” to pierwsze przychodzące mi na myśl filmy o II wojnie indochińskiej czyli tzw. (przez świat zachodni) wojnie wietnamskiej. A książki? Od teraz książką nawiązującą do tego piekielnego wydarzenia, którą będę wspominać, stanie się „Hokus-Pokus” Kurta Vonneguta. Co więcej, nie po raz pierwszy, kończąc czytanie lektury tego autora, mam ochotę natychmiast rozpocząć od początku, bo nie mam wątpliwości, że umknęła mi niezliczona liczba elementów wartych uwagi.
W swojej powieści, Kurt Vonnegut wykreował na głównego bohatera złożoną, fikcyjną postać Eugena Debsa Hartke zwanego „Gene” ur. w 1940 roku, inspirowaną weteranami wojny w Wietnamie, a także autentycznymi postaciami z amerykańskiego świata polityki ze stanu Indiana. Pierwszą z tych historycznych osób stał się Eugene V. Debs - polityczny aktywista, lider związkowy i wielokrotny kandydat na prezydenta USA w latach 1900-1920. Temu człowiekowi Vonnegut poświęca swoją książkę rozpoczynając ją słowami wypowiedzianymi przez Debsa przed sądem w 1918 roku: „Jak długo istnieje klasa niższa – należę do niej. Jak długo istnieje element przestępczy – wywodzę się z niego. Jak długo choćby jedna dusza przebywa w więzieniu – nie jestem wolny.”. Drugą postacią historyczną, do której nawiązuje Vonnegut kreując sylwetkę Gena Hartke w „Hokus-Pokus” stanowi Vance Hartke – nazywany antywojennym senatorem z Indiany (w latach 1959-1977), m.in. w związku ze skonfliktowaniem się z prezydentem Lyndonem Johnsonem w kwestii wojny wietnamskiej.
Opowieść zawarta w „Hokus-Pokus” nie wydarzyła się naprawdę. Przyznam szczerze, że na pewnych etapach książki miałam problemy z oddzieleniem fikcji i tego co autentyczne, co mi osobiście, mimo wszystko, nie przeszkadzało w lekturze. Jeżeli dla kogoś taki stan rzeczy jest nie do zaakceptowania i pod żadnym pozorem nie chce poczuć się ignorantem, to nie musi czytać dalej tej recenzji, ani sięgać po książkę, jeśli jednak taka ewentualność jest do przeżycia to zapraszam do kontynuowania.
Całkowicie fikcyjny bohater, jeśli w ogóle można tak powiedzieć o tego rodzaju postaci- Eugene zwany przez znajomych po prostu Gene, urodził się w 1940 roku, a więc po beztroskich czasach spędzonych w liceum - głównie na graniu w kapeli muzycznej i związanych z tym aktywnościach, nietypowym zbiegiem okoliczności, kolejne najpiękniejsze lata swojego życia spędził w West Point, a następnie znalazł się w skrajnie nie sprzyjającej nikomu i niczemu sytuacji na Półwyspie Indochińskim zwanej wojną wietnamską, którą przywołuje w swoich wspomnieniach od drugiej do ostatniej strony książki. Po powrocie z wojny, kolejne zrządzenie losu stwarza Genowi ofertę objęcia posady wykładowcy w dość nietypowej uczelni, przeznaczonej dla ścisłego grona młodzieży z dysfunkcjami, pochodzącej z najbogatszych Amerykańskich rodzin. W wyniku pewnych kolei rzeczy, zostaje jednak usunięty z uczelni i podejmuje się funkcji nauczyciela w pobliskim więzieniu dla Afro-Amerykanów, jednakże zarządzanym przez japońską korporację i człowieka, który w dzieciństwie przeżył atak atomowy na Nagasaki. Wszystkie te instytucje funkcjonują w otoczeniu wielokrotnie wzmiankowanego, cennego przyrodniczo Irokeskiego Lasu Narodowego, przywołującego na myśl rdzennych mieszkańców tych terenów i to co po nich pozostało w XX wieku.
W przypadku, gdyby ktoś uznał powyższe zdania za spoiler, sygnalizuję, że te informacje, choć nieco odmiennie podane, znajdują się również na okładce książki. Ze swojej strony wzbogaciłam je o kilka detali, które w mojej ocenie mogą jeszcze bardziej zachęcić potencjalnych czytelników do lektury. Osoby dopiero zaczynające swoją przygodę z tym autorem kieruję do jego pierwszych dzieł, gdyż w każdym kolejnym znajdują się nawiązania do wcześniejszych.
Czytając „Hokus-Pokus”, podobnie jak większość książek Kurta Vonneguta, nie sposób przy pierwszym spotkaniu przyswoić całość kompleksowego przesłania czy raczej mnogich przesłań, czy nawet tony czarnego humoru, które autor pragnął przekazać czytelnikom, ale zdecydowanie warto próbować poprzez powracanie do tych lektur co jakiś czas. Dla mnie „Hokus-Pokus” stanowi wyborną literacką ucztę, której recenzja mogłaby nigdy się nie kończyć, bo tak wiele spostrzeżeń chciałabym w niej zawrzeć.
“Gdyby rzeczywiście istniał taki Merkucjo i gdyby istniał Raj, to Merkucjo mógłby dziś spędzać czas z nastoletnimi ofiarami wojny wietnamskiej, z którymi miałby szansę sobie pogadać o tym, jak to jest umierać przez czyjąś głupotę i próżność.”
„Łowca jeleni” i „Good Morning Vietnam” to pierwsze przychodzące mi na myśl filmy o II wojnie indochińskiej czyli tzw. (przez świat...
2022-06-16
Od około dekady odnoszę wrażenie, że niewielka Islandia, w pewnym sensie, osacza mnie z wszystkich stron i nie ukrywam, że ten rodzaj panującej mody jest dosyć przyjemny.
Islandzkie plenery, na które składają się czarne plaże, surowe i niesamowite formacje skalne, zorze polarne czy też obfite wodospady, pojawiają się w bardzo wielu filmach ze względu na korzystne przepisy tego kraju wobec hollywoodzkich producentów. Jednakże, na wielkim ekranie Islandia nie zawsze gra samą siebie, a co za tym idzie nie ma szansy pokazania swojego prawdziwego oblicza. Na szczęście, ostatnio ukazała się niebywale ciekawa książka rodowitego Islandczyka – Egilla Bjarnasona, która otwiera wrota tej niesamowitej wyspy, przed czytelnikami pragnącymi ją poznać bliżej lub jeszcze lepiej.
W „Wielkiej historii małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat”, autorstwa wspomnianego Bjarnasona, odnalazłam wspaniałą miksturę składającą się ze znaczącej porcji humoru, potężnej dawki wiedzy historycznej, garści ciekawostek z przeszłości, ale i takich na miarę przyszłości. W wyjątkowo przystępny sposób, autor opracował rozdział poświęcony średniowiecznej historii Islandii czyli jej początkom. Na wielu przykładach, ukazał średniowiecznych Islandczyków jako osoby ufne, otwarte na zmiany, potrafiące godzić tradycję z nowościami na miarę swojej epoki. Właśnie ten stricte historyczny rozdział szczególnie przypadł mi do gustu. W drugiej kolejności najbardziej spodobał mi się fragment poświęcony bardziej współczesnym wydarzeniom politycznym, a konkretnie pierwszym demokratycznym wyborom prezydenckim, w których wygrała kobieta - Vigdís Finnbogadóttir. Zapewniam, że za tą wygraną kryją się zaskakujące i dosyć zabawne fakty. Poza ekscytującą, momentami zabawną, polityką, w "Wielkie historii..." nie brakuje również atrakcyjnej wiedzy przyrodniczej obejmującej nie tylko wulkany i gejzery, ale i urocze islandzkie koniki. Ponadto, Islandia uchodzi za kraj miłośników nowości od czasów średniowiecza, aż po dzień dzisiejszy, co autor przybliża na przykładach z różnych epok.
Uważam, że takie książki jak ta napisana przez Egilla Bjarnasona są dzisiaj bardzo potrzebne, gdyż jednocześnie ukazują, iż z miłości do swojej ojczyzny można zarówno czerpać radość i dumę, jak i to, że od czasu do czasu spojrzeć na sprawy kraju z przymrużeniem oka.
Zachęcam do sięgnięcia po „Wielką historię małej wyspy” właściwie każdego kto ma na nią choćby najmniejszą ochotę. Przed tą lekturą wydawało mi się, że sporo wiem o Islandii, a jednak podczas czytania, szczegółowość tej książki niejednokrotnie wprawiała mnie w zdumienie.
Od około dekady odnoszę wrażenie, że niewielka Islandia, w pewnym sensie, osacza mnie z wszystkich stron i nie ukrywam, że ten rodzaj panującej mody jest dosyć przyjemny.
Islandzkie plenery, na które składają się czarne plaże, surowe i niesamowite formacje skalne, zorze polarne czy też obfite wodospady, pojawiają się w bardzo wielu filmach ze względu na korzystne...
2022-06-03
Fantastyczna! „Poławiaczka pereł” stanowi jedyną w swoim rodzaju ponadczasową książkę przygodową, której motywem przewodnim jest poszukiwanie najpiękniejszej perły na świecie, odbywające się raz w każdym pokoleniu wedle życzenia królowej. Opowieść ta zachwyciła mnie nie tylko niepowtarzalną fabułą i wyrazistymi, silnymi bohaterkami, ale przede wszystkim swoją wielowymiarowością. Tocząca się walka dobra ze złem przybiera tu formę starcia się odpowiedzialności i rozsądku z narzuconymi przez otoczenie pragnieniami i chciwością.
Główne bohaterki - Miranda i Syrsa – nie są siostrami, dzieli je około 10 lat różnicy wieku i poznają siebie nawzajem równolegle z czytelnikiem. Mimo braku pokrewieństwa, bardzo wiele łączy obie dziewczyny, choć starsza z nich ma spore kłopoty z przyjęciem tego do wiadomości. Miranda to doświadczona poławiaczka pereł, najlepsza ze wszystkich, nawet po brutalnym ataku rekina nie porzuca swojego pragnienia o odnalezieniu legendarnej perły. Pewnego dnia poznaje Syrsę i w ramach wyświadczenia przysługi, podejmuje się wprowadzenia jej w tajniki nurkowania. Dość szybko odkrywa, że towarzystwo dziewczynki zapewnia jej niebywałe korzyści, z których chciałaby skorzystać, aby osiągnąć swój cel. Na kolejnych karkach książki, Miranda przechodzi ogromną przemianę i to ona, a nie mała Syrsa, odkrywa co naprawdę się liczy i warte jest podejmowania ryzyka. Całą przygodę dwóch wspaniałych bohaterek oprawiono w pięknie wykreowany świat podwodny i na lądzie.
W jednym z wywiadów z pisarką Karin Erlandsson, która stworzyła „Poławiaczkę pereł” w swoim letnim domku na Wyspach Alandzkich, wyczytałam, że zależy jej na wprowadzeniu do literatury dziecięcej bohaterek żeńskich, które mogą podziwiać chłopcy, gdyż do tej pory, w przeciwieństwie do dziewczynek, utożsamiali się oni raczej tylko z męskimi postaciami. Ponadto, autorka zadbała o poruszenie ważnych i delikatnych tematów, w tym m.in. radzenia sobie z niepełnosprawnością czy też utratą rodziców i wiążącym się z tym poczuciem porzucenia. Relacja Mirandy i Syrsy może okazać się szczególnie inspirująca dla starszego rodzeństwa i jedynaków, którzy do pewnego etapu życia spędzali czas na zabawach w pojedynkę. Nie mam wątpliwości, że „Poławiaczka pereł” powstała z myślą o wszystkich dzieciach. Osobiście, do lektury tej pięknej książki, i pójścia "w toń za perłą o cudu urodzie" zachęcam również dorosłych.
/Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl/
Fantastyczna! „Poławiaczka pereł” stanowi jedyną w swoim rodzaju ponadczasową książkę przygodową, której motywem przewodnim jest poszukiwanie najpiękniejszej perły na świecie, odbywające się raz w każdym pokoleniu wedle życzenia królowej. Opowieść ta zachwyciła mnie nie tylko niepowtarzalną fabułą i wyrazistymi, silnymi bohaterkami, ale przede wszystkim swoją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-30
W powieściach historycznych Ewy Stachniak bohaterkami pierwszoplanowymi są kobiety, aczkolwiek nie brakuje też mężczyzn niezbędnych w konstrukcji misternej fabuły w każdej z książek. Podobnie jest i w przypadku „Szkoły luster” obejmującej niezwykle znaczący okres w historii Francji z Wielką Rewolucją włącznie.
Znalazły się tu najsłynniejsze historyczne postaci, o których słyszał niemal każdy tj. królowie Ludwik XV i jego wnuk Ludwik XVI, pojawia się królowa Francji Maria Leszczyńska czyli małżonka Ludwika XV, a także jego metresa markiza de Pompadour. Spośród przywódców Wielkiej Rewolucji autorka zdecydowała się najbardziej przybliżyć czytelnikom rodzinę Georgesa Dantona wraz z jego małżonką Gabrielle. Jednakże to nie te osoby grają pierwsze skrzypce w najnowszej powieści Ewy Stachniak, lecz kobiety w większości zapomniane, wręcz pominięte na przestrzeni wieków.
Szczególnie wartościowy wątek, uwzględnia autentyczną postać Angélique du Coudray, która za zgodą króla Ludwika XV, stworzyła innowacyjny cykl szkoleń przygotowujących kobiety na francuskiej prowincji do pracy w roli certyfikowanych położnych. W „Szkole luster” przynajmniej połowa książki została ściśle powiązana z dworem królewskim i jego pracownikami pełniącymi wszelkie możliwe role. Zaciekawił mnie wielokrotnie przytaczany system ich wynagradzania finansowego przez najmożniejszych, myślę, że już od pierwszych stron warto zwracać uwagę na wartości towarów, aby później przy coraz wyższych kwotach, mieć punkt odniesienia.
Nie da się ukryć, gdyż blurb na okładce na to wskazuje, w centrum wydarzeń znajduje się postać młodziutkiej, nastoletniej Veronique, która trafia w okolice Wersalu, aby dotrzymywać towarzystwa, jak jej się zdaje, tajemniczemu hrabiemu, a w rzeczywistości królowi Ludwikowi XV we własnej osobie. Tym samym, Ewa Stachniak mieszkająca od 1981 roku w Kanadzie, zdecydowała się zabrać głos wpisujący się w kontekst ruchu #MeToo. Autorka podkreśla swoją powieścią fakt, że problem molestowania seksualnego, w tym nieletnich, jest starszy, niż Rewolucja Francuska i nie wynika on z fanaberii pojedynczych ludzi, lecz z przyzwolenia na nie całych grup wpływowych osób czerpiących w związku z tym, bezpośrednio lub pośrednio, indywidualne korzyści.
Treści zawarte w powieści „Szkoła luster” wybrzmiewają nawet po zakończeniu jej lektury, więc z tego względu z pełną śmiałością polecam tę powieść historyczną, przemyślanie wpisującą się we współczesne wydarzenia.
W powieściach historycznych Ewy Stachniak bohaterkami pierwszoplanowymi są kobiety, aczkolwiek nie brakuje też mężczyzn niezbędnych w konstrukcji misternej fabuły w każdej z książek. Podobnie jest i w przypadku „Szkoły luster” obejmującej niezwykle znaczący okres w historii Francji z Wielką Rewolucją włącznie.
Znalazły się tu najsłynniejsze historyczne postaci, o których...
Świadomie, choć z umiarkowaną wnikliwością, od kilku dekad, obserwuję rozwój Korei Południowej. Cały ten proces najlepiej obrazują migawki produktów Samsung, które zapisały się w mojej pamięci tj. około 25 lat temu były to słabej jakości telefony komórkowe z obciachową klapką dla wątpliwej dekoracji, obecnie są to wysokiej klasy smartphony łączące się nawet z elektryczną szczotką do zębów.
Reportaż „Cool po koreańsku” to lekki reportaż wielkiej wagi o niesłychanej skrajnej przemianie gospodarczej kraju i mentalnej całego narodu. Strategia obrana przez przywódców Korei Pd., kładąca nacisk na popkulturę okazała się strzałem w dziesiątkę. Aktualnie i niezmiennie od kliku lat Korea Pd. jest najbardziej dynamicznie rozwijającym się krajem na świecie. Co prawda, sporo się zmieniło, od czasu gdy książka została oddana do druku ok. 2014 roku, ale są to imponujące zmiany, z których Koreańczycy mogą być dumni. Autorka mogłaby rozpocząć pracę nad kolejną świetną książką, o kolejnej dekadzie koreańskiego sukcesu, bo jest o czym pisać!
Świadomie, choć z umiarkowaną wnikliwością, od kilku dekad, obserwuję rozwój Korei Południowej. Cały ten proces najlepiej obrazują migawki produktów Samsung, które zapisały się w mojej pamięci tj. około 25 lat temu były to słabej jakości telefony komórkowe z obciachową klapką dla wątpliwej dekoracji, obecnie są to wysokiej klasy smartphony łączące się nawet z elektryczną...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-05-24
2022-05-21
2022-04-26
Z twórczością Steinbecka zetknęłam się po razy pierwszy dosyć dawno przy tytułach „Myszy i ludzie” oraz „Tortilla Flat”, ale dopiero niedawno przeczytałam dwa jego obszerniejsze dzieła tj. „Grona gniewu” oraz „Na wschód od Edenu”, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Ostatni wspomniany tytuł, uznawany za najwybitniejszy z całego dorobku autora, stanowi obszerną, wielowątkową, misternie utkaną powieść. Sam Steinbeck twierdził, że całe życie dążył do napisania „Na wschód od Edenu” i nie ukrywał zadowolenia z tego, że to mu się udało a także uczucia ulgi z tym związanej. Uważał, iż książka ta stanowi zwieńczenie jego kariery, choć od momentu jej ukazania się, wcale nie zamierzał spocząć na laurach.
W mojej skromnej ocenie „Na wschód od Edenu” to dzieło kompletne. Odnalazłam w nim przede wszystkim skrupulatnie dopracowaną opowieść o nieustającej walce dobra ze złem toczącej się w duszy każdego przedstawiciela gatunku ludzkiego. John Steinbeck osadził fabułę w swoich rodzinnych stronach Doliny Salinas w środkowej Kalifornii. W związku z tym nie szczędził czytelnikom wyrazistych opisów krajobrazów i przyrody, działających na wszystkie zmysły podczas lektury. Całość wzbogaca, wyważenie wplecione tło historyczne, począwszy od czasów amerykańskiej wojny secesyjnej czyli ok. 1861, aż do okresu trwania I wojny światowej.
Esencją treści „Na wschód od Edenu” są wszyscy bohaterowie z ich zaletami i przywarami, talentami i słabościami, wzlotami i upadkami. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że postaci żeńskie w tej powieści przewyższają jakiekolwiek inne w całej literaturze światowej. Z tego względu zachęcam do zwrócenia na nie uwagi, w pierwszej połowie książki, gdzie autor poświęcił im więcej uwagi. Osobiście obstaję jednak przy stanowisku, że bohaterowie męscy u Steinbecka wcale nie wypadają mniej atrakcyjnie od płci pięknej pod względem swoich złożonych charakterów. Pozostając przy tym aspekcie powieści, nie jestem przekonana co do konieczności tłumaczenia oryginalnych imion na polskie i to na dodatek bez zachowania konsekwencji, przykładowo Charles to w polskim przekładzie Karol, Alice to Alicja, Lee to Li natomiast Tom szczęśliwie nie stał się Tomkiem, a i Cathy trudno wyobrazić sobie jako Kasię.
Z tego co wiem, przekład Bronisława Zielińskiego niezmiennie pozostaje jedynym oficjalnym przekładem na polski i poza imionami czyli pewnego rodzaju drobiazgiem, nie mam do niego zastrzeżeń.
„Na wschód od Edenu” bezsprzecznie stanowi jedną z tych powieści, których jest się spragnionym, nawet o tym nie wiedząc, przez całe życie.
Z twórczością Steinbecka zetknęłam się po razy pierwszy dosyć dawno przy tytułach „Myszy i ludzie” oraz „Tortilla Flat”, ale dopiero niedawno przeczytałam dwa jego obszerniejsze dzieła tj. „Grona gniewu” oraz „Na wschód od Edenu”, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Ostatni wspomniany tytuł, uznawany za najwybitniejszy z całego dorobku autora, stanowi obszerną,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-03-26
2022-02-28
Nic nie dzieje się bez przyczyny? Być może. W wyniku zastanawiającego zbiegu okoliczności, trafiłam na „Życie pasterza”, po lekturze „Gron gniewu” Johna Steinbecka, gdzie źródło wszystkich problemów stanowi przejęcie terenów rolnych przez najsilniejszych przedsiębiorców na rynku wraz z odcięciem farmerom możliwości prowadzenia własnych upraw i czerpania z nich korzyści. Tymczasem opowieść Jamesa Rebanksa, złożona z niemalże tysiąca anegdot, w dużym stopniu dotyczy gospodarowania na ziemiach o zróżnicowanych prawach własności, gdzie tereny rolne, pastwiska, stanowią dobro wspólne, a lokalna społeczność o bogatych tradycjach pasterskich, od stuleci trwa w tym miejscu i znakomicie się w nim odnajduje. Wielopokoleniowe rodziny wspólnie pracują, mając na uwadze przede wszystkim dbałość o swoje dobre imię, a dopiero w drugiej kolejności zyski umożliwiające im przeżycie.
Kraina Jezior (ang. Lake District) w brytyjskm hrabstwie Kumbria, to miejsce, które pod wieloma względami przypomina polskie Bieszczady. Krajobrazy górskie, charakter pracy rolnej na tych terenach, a także aura wyjątkowości roztaczana od dekad przez wybitnych twórców, pisarzy, poetów przemierzających miejscowe szlaki w poszukiwaniu inspiracji, składają się na niewątpliwe legendy obu regionów. Autor „Życia pasterza”, w swojej debiutanckiej książce, dzieląc się m.in. historią swojej rodziny, poszukuje mostu między odmiennymi obrazami świata widzianymi przez tradycjonalistów i artystów. W dyskretny sposób, poza losami swojej rodziny, autor wplata niezwykłą historię Beatrix Potter - znanej pisarki książek dla dzieci i co ciekawe, hodowczyni owiec rasy herdwick i przede wszystkim jak się okazuje, ponadczasowej myślicielki. Z każdego z rozdziałów zatytułowanych nazwami pór roku, stosownie do charakteru anegdot, wykluwa się koncepcja ziemi jako dobra wspólnego, a także idea odnalezienia pasji, która sprawia, że można czuć się spełnionym.
Opowieść Rebanksa wbrew pozorom podejmuje o wiele więcej tematów, niż przeciętne mieszczuchy mogłyby się spodziewać po życiu codziennym hodowcy owiec. Właśnie tych weekendowych i wakacyjnych gości na zielonych terenach objętych ochroną UNESCO, książka ta poruszy najbardziej.
Nic nie dzieje się bez przyczyny? Być może. W wyniku zastanawiającego zbiegu okoliczności, trafiłam na „Życie pasterza”, po lekturze „Gron gniewu” Johna Steinbecka, gdzie źródło wszystkich problemów stanowi przejęcie terenów rolnych przez najsilniejszych przedsiębiorców na rynku wraz z odcięciem farmerom możliwości prowadzenia własnych upraw i czerpania z nich korzyści....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-22
Od dłuższego czasu, kiełkowała we mnie myśl o przeczytaniu powieści „Grona gniewu”. Wiedziałam, że warto po nią sięgnąć, ale nie do końca docierało do mnie dlaczego. Przede wszystkim, co bywa kluczowe w przekonywaniu kogokolwiek do jakiejkolwiek lektury, John Steinbeck to uznany pisarz i laureat nagrody Nobla z 1962 roku. Jego specjalność stanowią powieści protestu społecznego, uwzględniające lata wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych tj. 1929-1939. Autor tworzył na bazie własnych doświadczeń i spostrzeżeń, dzięki czemu mógł pozwolić sobie na przybliżenie ich czytelnikom w wymiarze bliskim namacalnemu. Najsłynniejsze tytuły to „Myszy i ludzie” oraz „Grona gniewu”, te drugie wydane po raz pierwszy w 1939 roku. Co ciekawe, Steinbeck pisał w czasie, gdy większość amerykańskich autorów poszukiwało inspiracji poza swoją ojczyzną. Jednakże on, właśnie wśród najniższych warstw społecznych swego kraju, odnalazł tematy warte poświęcenia im książek najwyższej klasy.
Powieść „Grona gniewu” obejmuje wycinek z życia farmeskiej rodziny, która pozostawia swój dom i wyrusza z Oklahomy na zachód. Do podjęcia takiej decyzji zmuszają ją zmiany w amerykańskich zasadach gospodarowania gruntami oraz co się z tymi wydarzeniami wiąże, pojawiające się liczne żółte ulotki zawierające obietnice atrakcyjnych ofert pracy w Kalifornii. Na pace rozklekotanej ciężarówki kierującej się bezdrożami kolejnych stanów, znajduje się kilka pokoleń rodu – od kilkuletnich dzieciaków, po ciężko schorowanych dziadków, między nimi synowie w buntowniczym wieku, kwitnąca córka o nieprzypadkowym imieniu Róża Saronu (Rose of Sharon – imię inspirowane biblijną różą wyrastającą w trudnych warunkach na pustyni), zrezygnowany wujek oraz oczywiście ojciec, matka i co ciekawe, były pastor.
Od pierwszych stron oczywistym jest, że rozpoczynająca się podróż nie zapowiada się lekko i wypełni ją trud i znój. Zdawać by się mogło, że można przewidzieć co wydarzy się po drodze oraz na kolejnych etapach, ale nie do końca tak jest. Dzięki niebywałemu talentowi autora, proste, chwilami wręcz prymitywne sytuacje, czynności i zachowania ludzkie nabierają głębokiego, wielowymiarowego znaczenia.
Zachęcam, aby nie odkładać tej fenomenalnej lektury na później. Przy niej wszystkie inne bledną i maleją.
Od dłuższego czasu, kiełkowała we mnie myśl o przeczytaniu powieści „Grona gniewu”. Wiedziałam, że warto po nią sięgnąć, ale nie do końca docierało do mnie dlaczego. Przede wszystkim, co bywa kluczowe w przekonywaniu kogokolwiek do jakiejkolwiek lektury, John Steinbeck to uznany pisarz i laureat nagrody Nobla z 1962 roku. Jego specjalność stanowią powieści protestu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-02-05
W zimny grudniowy dzień roku 1386 w Paryżu miało miejsce dosyć wyjątkowe rozwiązanie sporu stanowiącego sedno książki „Ostatni pojedynek”. Co odróżnia to wydarzenie od innych niezliczonych potyczek zapisanych w historii?
Przede wszystkim czas pokazał, że był to ostatni pojedynek sądowy zatwierdzony przez paryski parlament i króla w średniowiecznej Francji. Tę barbarzyńską metodę rozsądzania sporów dopuszczano oficjalnie przez wieki. Na polu walki mogli znaleźć się Francuzi wszystkich stanów, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, zdarzył się nawet pojedynek między człowiekiem a psem żarliwie pragnącym pomścić swego właściciela. Walczyli nie tylko równi sobie, ale i chłopi ze szlachcicami, kobiety z mężczyznami. Decydując się na taką formę rozwiązania sporu, zwaśnione strony nie tylko ryzykowały swoje życie ziemskie, ale i narażali się na wieczne potępienie duszy w przypadku przegranej. Walki tego rodzaju, według tradycji, rozsądzał sam Bóg, w sytuacjach gdy niemożliwym było dojść prawdy w inny sposób.
Wydaje się nieprawdopodobnym, aby starcie doszło do skutku z błahej przyczyny. W rzeczywistości powodem ostatniego oficjalnego pojedynku sądowego była poważna i bardzo trudna do rozsądzenia kwestia, delikatnie mówiąc: obrona honoru damy imieniem Marguerite, małżonki rycerza Jeana de Carrouges, który pojedynkował się ze swym dawnym przyjacielem, a później rywalem - giermkiem Jaquesem Le Gris. Do dziś tego typu sprawy sądowe budzą wiele kontrowersji i emocji, ale w tym przypadku średniowieczne obyczaje nadają jej kilka wymiarów i czynią niezwykle skomplikowaną, tajemniczą, zagadkową.
Na stronach swojej książki, Eric Jager nie roztacza przed czytelnikiem rzewnego romansu rycerskiego, lecz fascynującą szczegółową opowieść o średniowieczu, bogatą w nieprawdopodobną ilość faktów historycznych dopełnionych rycinami, mapami, fotografiami i kilkudziesięcioma stronami przypisów. Od początku do końca stara się pozostać w pełni obiektywny analizując motywy postępowania i postawy obu stron konfliktu. Mając na uwadze w jak odległych czasach, od dzisiejszych, żyli państwo de Carrouges i pan Le Gris, zdumiewa ogrom wiadomości zebranych o obu szlachcicach przez autora. Pokusił się on nawet o dociekanie umiejętności pisania oraz czytania, zdolności te należy rozdzielić mówiąc o wiekach średnich, przez każdego z trzech kluczowych bohaterów.
W „Ostatnim pojedynku” Jager przejrzyście ukazuje, jak wiele dokumentów historycznych, pamiętników, notatek zachowało się we Francji od czasów średniowiecza. Niewiele wiemy o panującym wtedy w Polsce królu - Jadwidze Andegaweńskiej, a co dopiero o polskich rycerzach tamtych czasów, podczas gdy Eric Jager miał możliwość precyzyjnego przytoczenia nie tylko precyzyjnie opisanych historii z życia ówczesnego szalonego króla Francji - Karola VI, ale i zajrzał do osobistych notatek prawników prowadzących sprawę panów de Carrouges i Le Gris. Jak pisze na koniec, najtrudniejsze i niemożliwe do wykonania okazało się zwyczajne wejście na teren posiadłości stanowiącej niegdyś siedzibę Jeana de Carrouges, po której nie została tam już ani jedna cegła. Obecny właściciel owej ziemi nie zdecydował się ani na dłuższą rozmowę, ani tym bardziej nie wprowadził pisarza na teren posesji.
Znany reżyser Ridley Scott nakręcił film ze znakomitą obsadą – w role główne wcielili się Matt Damon i Adam Driver, na podstawie tej rewelacyjnej książki. Jeszcze go nie oglądałam, choć przyznaję, że po lekturze pokusiłam się o obejrzenie fragmentów m.in. decydującej sceny pojedynku. Z pewnością film stanowi ciekawe uzupełnienie ksiązki, ale już teraz wiem i gwarantuję, że to co najlepsze i najmocniejsze znajdziecie u Erica Jagera.
W zimny grudniowy dzień roku 1386 w Paryżu miało miejsce dosyć wyjątkowe rozwiązanie sporu stanowiącego sedno książki „Ostatni pojedynek”. Co odróżnia to wydarzenie od innych niezliczonych potyczek zapisanych w historii?
Przede wszystkim czas pokazał, że był to ostatni pojedynek sądowy zatwierdzony przez paryski parlament i króla w średniowiecznej Francji. Tę...
2022-01-31
Najnowsza książka Kristy Cambron „Dziewczyna z Paryża” wbrew pozorom nie jest kontynuacją dwóch wcześniejszych z cyklu „Ukryte arcydzieło”. Osobiście nie czytałam tamtych tytułów, więc rozpoczęcie całkowicie nowych wątków uważam za zaletę. Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, że autorka i tym razem zdecydowała się na osadzenie fabuły książki w czasie II wojny światowej.
Powieść historyczna „Dziewczyna z Paryża” zdecydowanie sprawdza się w swojej kategorii. Nie brakuje tu wzmianek o autentycznych wydarzeniach, które faktycznie miały miejsce w stolicy Francji w latach 1949 - 1945, a także rozmaitych paryskich motywów od makaroników i croissantów po małe księgarnie i luksusowe hotele przy Polach Elizejskich. Sylwetki bohaterów – głównie młodych i dzielnych, gotowych na każde ryzyko, zostały starannie dopracowane, aby jak najpełniej przekazać myśl przewodnią towarzyszącą czytelnikowi podczas całej lektury. Główne przesłanie, w kwestii którego mam mieszane uczucia, stanowi próbę zaznaczenia przez autorkę, że przebywanie w otoczeniu nazistów i współpraca z nimi nie zawsze były czystą kolaboracją, ale często prześwięcały temu działaniu szlachetne, wyższe cele, nawet za cenę narażenia się na ryzyko potępienia po zakończeniu wojny. Książka została podzielona na dwa równoległe wątki, z których jeden luźno wiąże się ze światem paryskiej mody, a drugi dotyczy grabieży dzieł sztuki z posiadłości najznamienitszych obywateli Francji. Główni bohaterowie niewątpliwie okazują się bardzo zaangażowani w działalność w Ruchu Oporu La Résistance, wytrwale podejmują się ciekawie opisanych przez autorkę ryzykownych akcji. Dla odmiany drugoplanowi Niemcy, moim zdaniem nie zostali przedstawieni w należny im sposób. Zapisani w historii jako ekstremalnie bezwzględne postaci, na stronach tej powieści rysują się jako grupa miłośników ciastek, pięknych kobiet czy imprez tanecznych, którzy nie pilnują swoich tajnych dokumentów. Być może taki był zamysł autorki, bardzo prawdopodobne, że zależało jej przede wszystkim na ukazaniu postaw Francuzów.
Zachęcam do tej lektury czytelników, którzy mają za sobą wiele przeczytanych stron o II wojnie światowej, a chcieliby poczuć odrobinę nostalgii roztaczającej się, gdy mowa o dawnym Paryżu. Na zakończenie mały spoiler, tytuł nie do końca oddaje sprawiedliwość głównym bohaterkom książki, bo w książce te kobiety są dwie.
Najnowsza książka Kristy Cambron „Dziewczyna z Paryża” wbrew pozorom nie jest kontynuacją dwóch wcześniejszych z cyklu „Ukryte arcydzieło”. Osobiście nie czytałam tamtych tytułów, więc rozpoczęcie całkowicie nowych wątków uważam za zaletę. Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, że autorka i tym razem zdecydowała się na osadzenie fabuły książki w czasie II wojny światowej.
...
2021-12-26
2022-01-25
Twórczość Mario Vargasa Llosy nie jest mi obca, ale jednocześnie nie czuję się wielkim znawcą w tym zakresie. Wcześniej czytałam dwie książki jego autorstwa tj. "Święto Kozła" oraz "Pantaleon i wizytantki", nieprawdopodobnie różniące się od siebie pod każdym względem oraz od tej właśnie recenzowanej. Tym co je łączy jest ciekawa konstrukcja powieści i w przypadku "Ciotki Julii i skryby" stwierdzam, że to jeden z największych atutów. Podobał mi się sposób w jaki autor płynnie przechodził od opisywania autobiograficznych wydarzeń i przeżyć swej wczesnej dorosłości do radiowych powieści - oper mydlanych, z których zapewniam Państwa, nie wiało nudą. Obraz peruwiańskiej Limy i jej mieszkańców w latach 50. XX wieku u Vargasa Llosy, na stronach powieści rysuje się niezwykle żywo i wyraziście. Momentami miałam wrażenie, mając w dłoniach tę książkę, że siedzę w tej samej kawiarni, gdzie przy sąsiednim stoliu główni bohaterowie trzymają się za ręce.
Czytając powieść "Ciotka Julia i Skryba" można zastosować sposób pierwszy i skupić się na rozwoju wątku romantycznego czyli na relacji głównego bohatera z kobietą, którą on sam niezmiennie, od początku do końca, nazywa ciotką Julią. Osobiście nie przypominam sobie zbyt wielu książek o związku kobiety starszej od mężczyzny o ponad dekadę, a więc uznaję to za pewnego rodzaju powiew świeżości, tym bardziej, że autor opowiada historię opartą na własnych doświadczeniach. Ciotka Julia to prawdziwa kobieta z klasą, a Mario to młody, acz dojrzały jak na swój wiek dżentelmen. W gruncie rzeczy obie główne postaci okazują się bohaterami pozytywnymi w odbiorze.
Drugi sposób lektury to skoncentrowanie się na rozdziałach urozmaicających wątek romantyczny, stanowiących jedyne w swoim rodzaju powieści radiowe. Kolejne przytaczane przez autora są bardzo odmienne od siebie, aby na pewnym etapie, wraz z przemianą ich twórcy - tytułowego skryby, przejść ogromną przemianę. Mario Vargas Llosa w swojej książce uwiecznił tę zjawiskową, nie raz budzącą szyderczy uśmiech, jakże popularną formę rozrywki mieszkańców krajów Ameryki Południowej, a także postać jednego z jej twórców.
Kto wywarł na autorze, na młodym Mario, większe wrażenie w latach jego młodości i pomógł mu stać się tym kim jest dzisiaj- ciotka Julia czy skryba?
Sądzę, że powieść "Ciotka Julia i skryba" ma do zaoferowania czytelnikowi o wiele więcej, niż ktokolwiek zdołała wyłowić podczas pierwszej lektury. Teraz rozumiem dlaczego tak wiele osób pisze w recenzjach, że lubi do niej wracać.
Twórczość Mario Vargasa Llosy nie jest mi obca, ale jednocześnie nie czuję się wielkim znawcą w tym zakresie. Wcześniej czytałam dwie książki jego autorstwa tj. "Święto Kozła" oraz "Pantaleon i wizytantki", nieprawdopodobnie różniące się od siebie pod każdym względem oraz od tej właśnie recenzowanej. Tym co je łączy jest ciekawa konstrukcja powieści i w przypadku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-13
Twórczość Vonneguta zgłębiam od lat, choć z umiarkowaną intensywnością. Po prostu co jakiś czas sięgam po kolejny tytuł, którego jeszcze nie znałam, bez uwzględniania chronologii. Tak się złożyło, że dopiero ostatnio trafiłam na "Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater", dzięki pojawieniu się nowego wydania. Odkryłam, że to jedna z najwcześniejszych książek autora - pisał ją około 1964, jak sugerują niektóre motywy przewijające się w książce np. wybory prezydenckie 1964, a oficjalnie ukazała się w 1965. Określiłabym ją mianem małej-wielkiej książki. Objętościowo niepozorna, liczy zaledwie 255 stron drukowanych sporą czcionką, skrywa w sobie tak wiele punktów zapalnych do rozważań, jakimi niewiele lektur może się poszczycić.
Nie jest tajemnicą, że "Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater" traktuje o pieniądzach, gdyż już w pierwszym zdaniu autor zaznacza, że głównym bohaterem tej opowieści jest pewna znacząca suma pieniędzy. Jednakże, Vonnegut to przede wszystkim nieustępliwy analityk człowieczeństwa. I tym razem stworzył i podał nam na tacy niebywałe studium rozmaitych osobowości, z których każda ma zupełnie inny stosunek do pieniędzy, odmienne potrzeby i koncepcje ich spożytkowania.
Rockefeller czy Morgan- tych amerykańskich rodów nie trzeba nikomu przedstawiać. Na kanwie ich historii i osiągnięć, Vonnegut kreuje, na potrzeby fabuły niniejszej książki, fikcyjną familię Rosewater z Indiany. W charakterystyczny dla siebie sposób, z solidną dawką sarkazmu, autor opowiada o początkach państwowości Stanów Zjednocznonych, o tym w jaki sposób rozdawano "karty". Wskazuje, że nikt nie przewidział, iż podziały, oparte na zagarnięciu terenów i poszczególnych gałęzi gospodarki, na zawsze wykształcą w amerykańskim społeczeństwie bezwzględny i nieodwracalny podział klasowy.
Na głównego bohatera swojej książki, autor wybrał człowieka z TYCH Rosewaterów, nie innych, nieprawdopodobnych bogaczy. Główny bohater - Eliot Rosewater, w momencie osiągnięcia wieku średniego, postanawia zmienić dotychczasowy styl życia i korzystania z majątku gromadzonego przez kolejne pokolenia swych przodków pod wygodnym szyldem fundacji. Ku przerażeniu jego ojca, żony i prawników, Eliot decyduje się dzielić pieniędzmi z wybranymi bliźnimi na dość osobliwych zasadach.
Wielbiciele książek Vonneguta z pewnością nie będą zawiedzeni, gdyż na stronach tego tytułu znajdą wszystko co go wyróżnia. Chociażby sam Eliot Rosewater to największy kiedykolwiek żyjący miłośnik twórczości Kilgora Trouta- alter ego Vonneguta. Eliot zromadził pełną kolekcję dzieł tego fikcyjnego pisarza science-fiction, a więc czytelnicy zostają zapoznani z unikalnymi tworami jego wyobraźni jak np. opowieść o kraju, gdzie ludzie nie mieli problemów i zaczęli protestować przeciwko zapachom.
Wielowymiarowość i ponadczasowość "Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater" zaskakują w każdym podrozdziale. Książka opublikowana w USA w 1965, jeszcze nigdy nie była tak aktualna i odpowiednia dla polskiego czytelnika jak teraz. Kurt Vonnegut nie po raz pierwszy, ani nie ostatni, stawia w niej pytania o to, co to znaczy być człowiekiem?
Twórczość Vonneguta zgłębiam od lat, choć z umiarkowaną intensywnością. Po prostu co jakiś czas sięgam po kolejny tytuł, którego jeszcze nie znałam, bez uwzględniania chronologii. Tak się złożyło, że dopiero ostatnio trafiłam na "Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater", dzięki pojawieniu się nowego wydania. Odkryłam, że to jedna z najwcześniejszych książek autora -...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-06
Przed laty, ominęły mnie pierwsza i druga fala fascynacji powieściami Falconesa, które zalały Polskę, a przynajmniej kręgi bliskich mi osób. Książki „Katedra z Barcelonie” i „Ręka Fatimy” ostatecznie wpadły mi ręce kilka lat temu, dzięki czemu mogłam nadrobić czytelnicze braki. Te i kolejne pokaźne objętościowo dzieła hiszpańskiego pisarza bywają różnie odbierane, nie do każdego trafia ich przekaz. W mojej ocenie są to najbardziej przystępne spośród wielu trudnych lekcji historii Półwyspu Iberyjskiego.
Tym razem sięgnęłam po „Bosonogą królową” i jedyne czego oczekiwałam to poznać kilka ciekawostek związanych z Sewillą. Muszę przyznać, że Falcones doskonale przygotował się do napisania tej książki. Znakomicie scharakteryzował społeczność cygańską zamieszkującą sewilską dzielnicę Triana. Łącząc wyraziste fikcyjne postaci z autentycznymi, brutalnymi wydarzeniami, które targały życiem tej grupy w połowie XVIII wieku m.in. pod rządami Filipa V – wnuka francuskiego Króla Słońce, autor zwięźle przybliżył historię prześladowań Cyganów tamtych czasów. Niepokojący obraz ludzi nie trzymających się żadnych schematów, dopełniają hiszpańskie wyższe sfery, bandy przemytników, duchowni, a także pewna wolna kobieta – niegdyś kubańska niewolnica. Cóż może łączyć te wszystkie osoby? Odpowiedź jest prosta: tytoń i muzyka. Z tej niepozornej książki o słusznej objętości, wyłania się opowieść o tabace, cygarach i pierwszych papierosach, a pośród całego pochodzącego z nich, zawieszonego w powietrzu dymu, wybrzmiewają dźwięki śpiewu, gitary i klaskania, które zapoczątkowały dzisiejsze flamenco.
Motywem, który zdominował całą powieść i sylwetki bohaterów jest wolność. Każda doskonale sportretowana przez autora postać interpretuje wolność na swój sposób, pragnie jej w sposób odmienny od pozostałych. Niewątpliwie, w tym aspekcie, najbardziej skłaniają do refleksji losy byłej niewolnicy, stawiającej pierwsze w pełni samodzielne kroki na świecie, mimo w pełni dojrzałego wieku i ogromnego bagażu doświadczeń. Z każdym rozdziałem, ta początkowo uboga pod każdym względem kobieta, swoją obecnością i wolą życia wzbogaca na różne sposoby życie swoje i innych.
Poza oczekiwaną przeze mnie Sewillą, spory fragment książki został osadzony w Madrycie, a także w niewielkiej miejscowości Barranco, obecnie leżącej w granicach Portugalii. Przewijają się również wątki związane z Malagą, Saragossą i odległą Kubą.
„Bosonoga królowa” wciąga, wzmaga pragnienie poznania kolejnych wydarzeń, czyta się ją w dzikim tempie, ale wbrew pozorom do lekkich lektur zdecydowanie nie należy.
Przed laty, ominęły mnie pierwsza i druga fala fascynacji powieściami Falconesa, które zalały Polskę, a przynajmniej kręgi bliskich mi osób. Książki „Katedra z Barcelonie” i „Ręka Fatimy” ostatecznie wpadły mi ręce kilka lat temu, dzięki czemu mogłam nadrobić czytelnicze braki. Te i kolejne pokaźne objętościowo dzieła hiszpańskiego pisarza bywają różnie odbierane, nie do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-05
Gdy po raz pierwszy ujrzałam tytuł „Modern love”, nie miałam wątpliwości czego mogę spodziewać się po tej książce. Wyobrażałam sobie zróżnicowane na wszelkie możliwe sposoby bliskie relacje międzyludzkie. Ostatecznie, złożoność i rozmaitość współczesnych historii, zawartych w zbiorze felietonów publikowanych w przeciągu dwóch ostatnich dekad na łamach amerykańskiej gazety „New York Times”, przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Redaktor Daniel Jones wyselekcjonował kilkadziesiąt najbardziej unikalnych historii o doświadczeniach miłosnych, nadesłanych przez autorów – pisarzy i amatorów - z całych Stanów Zjednoczonych. Zbiór „Modern love” podzielono na cztery rozdziały, które dla mnie akurat nie miały większego znaczenia, bo każda kolejna opowieść okazywała się całkowicie odmienna od pozostałych. Podczas lektury nie robiłam notatek, lecz dopiero po jej zakończeniu zapisałam te fragmenty, które najbardziej zapadły mi w pamięć i powstała z tego dość nietypowa mapa myślowa.
Moimi osobistymi faworytami są dwa opowiadania związane tematyką aktywności sportowej, choć ich bohaterowie to dwie zupełnie różne pary w wieku średnim- tenisiści i sędziwym- biegacze. Elementami miłości, która wyłania się z ich historii są radość z postępów, wyników i sukcesów partnera oraz dopasowywanie się do jego tempa, aby móc wspólnie działać i dzielić się szczęściem.
W drugiej kolejności najbardziej poruszyły mnie opowieści o miłości rodzicielskiej. Pierwsza dotyczy adopcji dziewczynki z Azji, której zdrowie okazuje się być mocno nadszarpnięte, a więc tym samym matka zostaje wystawiona na ciężką próbę. Z kolei druga historia, dotyczy utraty tego co nadawało rytm i sens życiu kobiety, w tym przede wszystkim własnego dziecka, z którym dzieliła swą największą pasję muzyczną.
W całym zbiorze nie zabrakło historii złożonych do granic możliwości. Mogę do nich zaliczyć losy pary homoseksualistów, którzy adoptując dziecko od nastoletniej i bezdomnej dziewczyny. Zdecydowali się umożliwić kontakt matce z synem, mimo zwiększających się z każdym rokiem niedogodności wynikających z pogłębiającej się trudnej sytuacji życiowej kobiety. W tym opowiadaniu pojawia się również wątek przywiązania bezdomnej osoby do najbliższego jej stworzenia jakim jest pies.
Inne felietony obejmują między innymi nowoczesną miłość w takich wymiarach jak: wzajemne wspieranie się dwóch kolegów po rozstaniu z partnerkami, rodzące się uczucie i trwały związek między niepełnosprawnym mężczyzną, a kobietą samotnie wychowującą dwóch chłopców, zmagania żony z gitarową pasją męża w kryzysie wieku średniego, poszukiwanie nowej partnerki dla miłości swojego życia przez umierającą kobietę, troskę rodziców o życie miłosne swego autystycznego syna, odnajdywanie miłości i budowanie związku przez cierpiących na chorobę dwubiegunową czy alkoholizm, a także przyjaźń kobiety z dozorcą okazującym się jej najbliższym przyjacielem w najgorszych chwilach. W zależności od doświadczenia życiowego, każdy czytelnik odnajdzie w nich odmienną cząstkę, która go poruszy. Być może nawet kawałek siebie i swoich przeżyć.
Jedno jedyne opowiadanie, które kompletnie do mnie nie przemówiło to dopasowywanie partnerki przez mężczyznę do romantycznej wizji holywoodzkiej Manic Pixie Dream Girl. Takie bohaterki charakteryzuje ich wewnętrzna potrzeba wspierania głównego bohatera i niewiele poza tym. Z tego co wiem, wspomniana koncepcja została już poddana najsurowszej krytyce w mediach amerykańskich i prawdopodobnie epoka takich bohaterek bezpowrotnie minęła.
Na zakończenie, w ostatniej scenie znanego filmu „The Social Network”, kluczowa postać Mark Z. zaprasza do Facebookowych znajomych kobietę, na której mu zależy i czeka na jej odzew. Przypuszczalnie, ogarniające go wtedy uczucie i wątpliwości znają całe pokolenia osób korzystających z telefonów komórkowych i internetu na całym świecie. Tak się składa, że w jednej z historii umieszczonych w „Modern love”, dziewczyna czeka na odpowiedź od chłopaka i ostatecznie jej brak kwituje słowami: Być może nie odpisując na mojego SMS-a podarował mi resztę mojego życia. Współczesna miłość jest przede wszystkim pozytywna.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Gdy po raz pierwszy ujrzałam tytuł „Modern love”, nie miałam wątpliwości czego mogę spodziewać się po tej książce. Wyobrażałam sobie zróżnicowane na wszelkie możliwe sposoby bliskie relacje międzyludzkie. Ostatecznie, złożoność i rozmaitość współczesnych historii, zawartych w zbiorze felietonów publikowanych w przeciągu dwóch ostatnich dekad na łamach amerykańskiej gazety...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Legendy miejskie - ciekawią, intrygują, budzą uśmiechy o natężeniu wszelkiego kalibru. Tymczasem, według fabuły książki Toshikazu Kawaguchi, w rozbudowanej i zagmatwanej sieci uliczek Tokio kryje się maleńka kawiarnia o niezwykłych właściwościach podróżowania się w czasie. W kolejnych rozdziałach, japoński autor uwzględnił cztery różne, choć delikatnie przeplatające się ze sobą opowieści. Poza głównym motywem, warto podkreślić, że dotyczą kilku najważniejszych typów relacji międzyludzkich, a co się z tym wiąże, miłości poddawanych rozmaitym próbom. Wśród bohaterów, jak sugeruje spis treści na początku, znajdziemy dziewczynę i jej chłopaka mierzących się z ich ambicjami, dojrzałe małżeństwo zmagające się z poważną chorobą jednego z nich, rodzeństwo broniące się przed przeznaczeniem oraz matkę i córkę próbujące znaleźć drogę do siebie nawzajem.
Niebywałego uroku książce nadaje pięknie skonstruowana oprawa całokształtu fabuły obfitująca w elementy kultury japońskiej, a także drobne wstawki historyczne dotyczące m.in. początków powstawania kawiarni w Japonii oraz odmian kawy i sposobów jej parzenia. Ze swojej strony mam mieszane uczucia tylko do jednej rzeczy. Tłumaczka zdecydowała się przetłumaczyć japońskie słowo „ryokan” na „zajazd”. Nie jest to zły wybór, gdyż oznacza ono obiekt noclegowo-gastronomiczny, często położony nieopodal onsenów - kąpielisk z wodami termalnymi. Co ciekawe, jako najstarszy hotel na świecie, „Księga rekordów Guinnesa” podaje właśnie jeden z japońskich ryokanów. Myślę jednak, że po tego rodzaju literaturę sięgają przede wszystkim miłośnicy Kraju kwitnącej wiśni i poradziliby sobie z przyswojeniem tej wielokrotnie powtarzającej się w tekście autentycznej nazwy określającej obiekt hotelarski.
Niezależnie od tego czy podróże w czasie są możliwe czy nie, „Zanim wystygnie kawa” może skłaniać do refleksji i odbywania, od czasu lub raz a dobrze, swoich osobistych podróży w czasie, we własnych myślach, do miejsc oraz ludzi, których już nie ma lub którzy się po prostu zmienili. Toshikazu Kawaguchi wielokrotnie mnie i zaskoczył, a także dostarczył wielu wzruszeń podczas lektury tej niewielkiej książki o potężnej treści. Gdybym miała rozpocząć jej czytanie od nowa, zwróciłabym większą uwagę na ilość cukru dosypywanego do kawy przez tych bohaterów, którzy słodzili.
Legendy miejskie - ciekawią, intrygują, budzą uśmiechy o natężeniu wszelkiego kalibru. Tymczasem, według fabuły książki Toshikazu Kawaguchi, w rozbudowanej i zagmatwanej sieci uliczek Tokio kryje się maleńka kawiarnia o niezwykłych właściwościach podróżowania się w czasie. W kolejnych rozdziałach, japoński autor uwzględnił cztery różne, choć delikatnie przeplatające się ze...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to