rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki A jeśli to my Becky Albertalli, Adam Silvera
Ocena 6,8
A jeśli to my Becky Albertalli, A...

Na półkach:

Przeczytałam w swoim życiu co najmniej tysiąc opowiadań fanfiction. Większość z nich to schematy, a ta książka korzysta z części z nich. Nie jest to jednak najgorsze, bo nawet schematyczna historia może okazać się dobrze napisana, wciągająca i w sam raz na leniwe popołudnie. Ale niestety - nie w tym przypadku. "A jeśli to my" to powieść napisana bardzo słabym językiem. Właściwie mam problem z określeniem tego, czy to autorzy tak źle piszą, czy może winę ponosi koszmarne tłumaczenie. Połowa dialogów w tej książce to dramat. Rozmowy zupełnie pozbawione sensu, o niczym, kompletnie odklejone od rzeczywistości. Z kreacją postaci też jest problem. Nie jestem jeszcze na tyle stara, by uwierzyć, że nastolatkowie są tak mocno oderwani od rzeczywistości, jak wszyscy bohaterowie tej książki.
Nie oczekiwałam niezwykłego dzieła literackiego, ale jednak oczekiwałam czegoś więcej od autorów, których książka jest tłumaczona na różne języki i odnosi sukces międzynarodowy. Niestety, znacznie lepszych autorów i znacznie lepsze historie można znaleźć w internecie.

Przeczytałam w swoim życiu co najmniej tysiąc opowiadań fanfiction. Większość z nich to schematy, a ta książka korzysta z części z nich. Nie jest to jednak najgorsze, bo nawet schematyczna historia może okazać się dobrze napisana, wciągająca i w sam raz na leniwe popołudnie. Ale niestety - nie w tym przypadku. "A jeśli to my" to powieść napisana bardzo słabym językiem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W baskijskim miasteczku Vitoria dochodzi do podwójnego morderstwa, które łudząco przypomina zbrodnie sprzed dwudziestu lat. W tym samym czasie na swoją pierwszą przepustkę ma wyjść mężczyzna skazany za poprzednie zbrodnie. Śledczy Ayala, który przed laty był niezdrowo zafascynowany seryjnym mordercą i jego zbrodniami, teraz próbuje zapobiec kolejnym zabójstwom. I co z tego wynikło?
Eva García Sáenz de Urturi stworzyła kryminał, który mnie zaskoczył. I nie, nie przez fabułę, która wcale nie jest tak oryginalna, jak niektórzy twierdzą (o czym później), ale przez to, że udowodniła, iż wciąż można zyskać popularność, tworząc powieść kryminalną, która nie jest nastawiona na akcję co trzy strony, same dialogi i flaki (czyli Papryk Vega na papierze). Dla mnie najciekawsza w tej książce jest historia tego miasteczka, poznawanie mentalności mieszkańców i przekładanie tego na to, co znam z naszego kraju. Klimat tej powieści jest naprawdę świetnie stworzony – czytanie o wąskich uliczkach, niewielkich kościołach i wiejskich opowieściach było naprawdę interesujące. To coś więcej niż tylko czytanie o trupach i ściganiu mordercy. Rys społeczny, historyczny – tego bardzo brakuje we współczesnych kryminałach.
A jednak autorka nie wyzbyła się błędów. Fabuła jest interesująca, bo same morderstwa są przedstawione w ciekawy sposób i łączą się z wieloma historycznymi ciekawostkami, a jednak całość jest dosyć przewidywalna. Już w połowie domyśliłam się, kim jest ten obecny i jednocześnie nieobecny bohater, który musi być mordercą. A gdy historia z przeszłości zaczęła się rozwijać, tym łatwiej było domyślić się wszystkiego. I tutaj pojawia się podstawowy problem – dwie narracje i dwie osie czasowe. Mamy tutaj opowieść w pierwszej osobie z perspektywy śledczego i jest to bardzo ciekawa narracja, bo poznajemy tę historię z perspektywy człowieka, który spędził całe życie w tym baskijskim mieście, zna doskonale jego mieszkańców, miał obsesję na punkcie zbrodni sprzed dwudziestu lat, a przy tym wciąż błądzi, wciąż popełnia mnóstwo błędów i jest uroczo nieporadny. Ale mamy też drugą oś czasu, retrospekcje sprzed niemalże pięćdziesięciu lat, do których opowiedzenia autorka wykorzystała najbardziej typową i najprostszą narrację trzecioosobową z narratorem wszechwiedzącym. I to się nie klei. Sama historia z tych retrospekcji jest interesująca i świetnie ukazuje tło społeczne oraz mentalność ludzi w latach 60. i 70., ale jednocześnie ta narracja wybija z rytmu. Poza tym sam pomysł jest mało oryginalny, wielokrotnie przerobiony i negatywnie wpływa na zakończenie, które staje się oczywiste. Autorka miała pomysły, ale trochę gorzej wyszło z ich realizacją.
Poza fascynującą historią miasteczka i jego mieszkańców mamy tego głównego detektywa, który jednocześnie jest narratorem, o czym już wspominałam. I o ile bardzo dobrze czyta się o jego krokach podejmowanych w trakcie śledztwa, o tyle znacznie gorzej czyta się o jego życiu osobistym. Pomijając już to, że jest ono maksymalnie nieciekawe, to na dodatek mężczyzna wikła się w relację z pewną kobietą i ta relacja jest dla mnie tak nieprawdopodobna, że bardziej kojarzy mi się z zauroczeniem nastolatków w liceum, niż z poważną relacją czterdziestolatków po przejściach. Poza tym sceny intymne są tak straszne, tak okropne, że aż zgrzytałam zębami, gdy czytałam te opisy. Oczywiście w literaturze bywały gorsze i te nie sięgają dna pokroju Michalak, ale są tak odklejone od narracji bohatera… Ayala w barwny i plastyczny sposób opowiada o historii miasta, o budynkach, o pięknych widokach, ale gdy dochodzi do sytuacji intymnej z kobietą, nagle jego zasób słów kurczy się do ordynarnych i wulgarnych określeń, które nijak nie pasują do tego, jak sam wcześniej wypowiadał się o kobietach. Na miejscu autorki darowałabym sobie w przyszłości podobne opisy, bo bardzo negatywnie wpływają na odbiór treści. Najprostsza zasada – jeśli czegoś nie umiesz, to tego nie rób. W tym przypadku nie opisuj więcej scen intymnych, bo ich czytanie boli.
Reasumując, "Cisza białego miasta" – mimo wszystko – okazała się pozytywnym zaskoczeniem. Myślę, że najwięcej dało jej miejsce akcji i to jak świetnie autorka wykorzystała baskijską historię oraz wierzenia ludu. To dobra powieść z potencjałem na coś więcej niż zwykły kryminał. Niepozbawiona błędów, ale jednak wybijająca się na tle kryminałów vegopodobnych. Na pewno przeczytam kolejną część.

W baskijskim miasteczku Vitoria dochodzi do podwójnego morderstwa, które łudząco przypomina zbrodnie sprzed dwudziestu lat. W tym samym czasie na swoją pierwszą przepustkę ma wyjść mężczyzna skazany za poprzednie zbrodnie. Śledczy Ayala, który przed laty był niezdrowo zafascynowany seryjnym mordercą i jego zbrodniami, teraz próbuje zapobiec kolejnym zabójstwom. I co z tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej pory jeszcze nie zdarzyło się tak, bym wystawiła ocenę książce, której nie przeczytałam. Nie zrobiłam tego nawet w przypadku tworu Lipińskiej, choć czytałam spore fragmenty tej książki. Dlaczego tym razem jest inaczej?
To nie jest ocena za tekst literacki. To ocena dla autorki (lub jak tam nazywa się osoba, która za tym stoi), która bezczelnie dopuściła się plagiatu, licząc zapewne na to, że nikt nie zauważy. I nie, to nie jest kwestia tego, jak rozwiążą to prawnicy i czy sprawa rozstrzygnie się w sądzie. Trzeba być ślepym, by nie widzieć, jak wielkie podobieństwo jest między tą książką a oryginałem (tak, to najlepsze słowo). Ten twór nie przeszedłby przez żaden system antyplagiatowy.
Ta "1" jest też dla wydawnictwa, które lekceważy sprawę i niewiele robi sobie z tego, co się wydarzyło. Kto pracował nad tą książką? Kto mógł dopuścić do takiej sytuacji? Kto mógł to wydać?
Poza tym oburzające jest to, co dzieje się na tym portalu (nie po raz pierwszy zresztą). Ponad sześćdziesiąt ocen to "10". I ja mam w to uwierzyć? Wystarczy poczytać opinie osób wystawiających takie oceny (najlepsze są opinie użytkowników, którzy mają na swojej półce tylko JEDNĄ książkę), by dostrzec, że są one kupione. Tak się podbija ocenę w internecie.
Bez cienia żalu wystawiam taką, a nie inną ocenę autorce i wydawnictwu. I bez cienia żalu obniżam tę sztucznie zawyżoną ocenę "Krwawych więzów". Zresztą, czy przy splagiatowanym tworze ta ocena ma jakiekolwiek znaczenie?

Do tej pory jeszcze nie zdarzyło się tak, bym wystawiła ocenę książce, której nie przeczytałam. Nie zrobiłam tego nawet w przypadku tworu Lipińskiej, choć czytałam spore fragmenty tej książki. Dlaczego tym razem jest inaczej?
To nie jest ocena za tekst literacki. To ocena dla autorki (lub jak tam nazywa się osoba, która za tym stoi), która bezczelnie dopuściła się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już w chwili wypożyczania „Śpij spokojnie” Rachel Abbott wiedziałam, że to nie będzie dobry kryminał. Obecnie trudno spodziewać się czegoś dobrego po bestsellerach, więc… Ale mimo to liczyłam, że będzie jak w przypadku „Poziomu śmierci” Childa – czytam i wiem, że to jest głupie i naiwne, ale mimo wszystko czyta się fajnie. Ale niestety nie wyszło.
„Śpij spokojnie” to papka powstała z mieszaniny różnych ogranych motywów. Mężczyzna z obsesją, intryga sięgająca kilku lat wstecz, zniewolona przez męża kobieta… Było, było, było. I gdyby chociaż Abbott spróbowała zrobić coś z tymi motywami, pobawić się nimi, przełamać je w jakiś sposób… Ale nie. Wszystko od początku do końca rozgrywa się tak, jak w tysiącach książek i filmów przed tą powieścią. Sama domyśliłam się wszystkiego już na początku książki. Te same schematy, te same postacie będące dobrze znanymi figurami… I gdyby chociaż ten inspektor – Tom Douglas – był ciekawą postacią. No ale niestety. Ani on sympatyczny, ani irytujący. Po prostu nijaki. Przez całą książkę w ogóle mnie nie zainteresował (nie wiem, czy bym zauważyła, gdyby nagle zniknął), a całe śledztwo, które jak zwykle opierało się na zbiegach okoliczności i magicznej intuicji detektywa, było po prostu żenujące.
Czytadełko czytadełkiem, ale dwie rzeczy w tej książce bardzo mnie zdenerwowały. Autorka wymyśliła sobie, że będzie pisać rozdziały z perspektywy kobiety, której wszyscy szukają – Olivii. I chciała, by jakoś odróżniały się one od reszty książki, więc postanowiła je pisać w pierwszej osobie. I to jest tak frustrujące! To nie jest zabieg, który ma wpływ na cokolwiek. Ta narracja nic nie wnosi, a dodatkowo wybija czytelnika z rytmu i mnie osobiście bardzo denerwuje. Uważam, że jeśli autor książek nakierowanych na rozrywkę decyduje się pisać pół książki w pierwszej osobie, a drugie pół w trzeciej, to świadczy to jedynie o jego nieprzygotowaniu warsztatowym. Najwyraźniej Abbott chciała coś ukazać, posługując się taką narracją, bo nie potrafiła tego przekazać w trzeciej osobie. I zawsze się zastanawiam – jeśli nie potrafisz trzymać się jednej narracji, bo warsztat ci na to nie pozwala, to po co w ogóle zabierasz się za pisanie?
Druga, jeszcze bardziej irytująca rzecz, to granie na emocjach czytelnika. Już pod koniec książki, właśnie przy rozdziałach pisanych z perspektywy Olivii, mamy tak nachalną grę na emocjach, że aż się niedobrze robi. Nie znoszę, gdy autor (tak, w tym konkretnym przypadku łączę narratora z autorką) próbuje mnie zmusić do współczucia. I jeszcze stosuje do tego tak żenujące chwyty (to zazwyczaj są dzieci lub śmiertelna choroba)… Gdyby nie irytacja, którą na końcu wywołała we mnie ta powieść, pewnie nie oceniłabym jej aż tak surowo.
Reasumując, jeśli szukacie dobrego kryminału, to „Śpij spokojnie” nie jest odpowiednim wyborem. Jeśli szukacie rozrywki, to prawdopodobnie w tej książce jej nie znajdziecie. A jeśli po prostu nie macie żadnej innej opcji (albo Waszą alternatywą jest jakiś szkodliwy społecznie twór), to można przeczytać, choć nie obiecuję, że nie stracicie przy tym kilku szarych komórek.

Już w chwili wypożyczania „Śpij spokojnie” Rachel Abbott wiedziałam, że to nie będzie dobry kryminał. Obecnie trudno spodziewać się czegoś dobrego po bestsellerach, więc… Ale mimo to liczyłam, że będzie jak w przypadku „Poziomu śmierci” Childa – czytam i wiem, że to jest głupie i naiwne, ale mimo wszystko czyta się fajnie. Ale niestety nie wyszło.
„Śpij spokojnie” to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Miłość” Ignacego Karpowicza została okrzyknięta największym wydarzeniem literackim 2017 roku. Niekończące się zachwyty napływały z każdej strony, a sama powieść, zanim została wydana, doczekała się skandalu z autorem i jego partnerem w tle. Chyba nie można sobie wyobrazić lepszego marketingu. Ale czy ta książka jest faktycznie tak niesamowita, jak sugerują recenzenci? Niekoniecznie.
„Miłość” została podzielona na trzy główne części o znamiennych tytułach: Piękno, Prawda, Dobro. Nawiązanie do Triady Platońskiej sytuuje tę książkę w konkretnym miejscu. Na wstępie czytelnik dostaje wiadomość, że to, co właśnie będzie czytał, podejmuje ważkie tematy. Niestety, właśnie w ten sposób Karpowicz sam strzela sobie w stopę.
Pierwsza część nawiązuje do związku Jarosława Iwaszkiewicza z Jerzym Błeszyńskim. Czytelnicy niezaznajomieni z biografią tego pierwszego, mogą o tym dowiedzieć się na końcu książki, gdzie autor otwarcie przyznaje, kto zainspirował go do napisania tej krótkiej historii. Oś fabularna skupia się – co zaskakujące – wokół Anny, żony znanego poety, a nie jego samego. To właśnie ona i jej problemy wysuwają się na pierwszy plan. Jako partnerka homoseksualisty, świadoma orientacji męża, musi radzić sobie ze wstydem i niespełnieniem jako kobieta. Trzeba przyznać Karpowiczowi, że oddanie głosu kobiecie żyjącej w związku z mężczyzną, który nigdy nie będzie jej w pełni oddany, to dobry i ciekawy pomysł. Choć sama historia jest raczej prosta, a małżeństwa z kobietą jako przykrywką to motyw przemielony przez kulturę na wiele sposobów, to perspektywa Anny jest tutaj znacząca. Skojarzenia z „Tajemnicą Brokeback Mountain” nasuwają się same – w filmie reżyserowanym przez Anga Lee żona Ennisa również wiedziała o jego romansie z przyjacielem. Tam jednak postać kobieca została zepchnięta na boczny tor, a na pierwszy plan wysuwa się uczucie między mężczyznami. Wydaje się, że w dziełach powiązanych z kulturą LGBT, często zapomina się o tej drugiej, również pokrzywdzonej stronie, a autor „Miłości” jednak o niej pamięta.
„Piękno” nie nawiązuje do historii Iwaszkiewicza tylko na poziomie fabuły, ale również na poziomie języka. Nawet czytelnik, który nie skojarzy wątków fabularnych z biografią poety, z łatwością domyśli się, na czyj język stylizowana jest proza Karpowicza. Widać, że autor sprawnie posługuje się językiem, a „naśladowanie” iwaszkiewiczowskiego stylu nie sprawia mu trudności. Czyta się to z przyjemnością, choć jednocześnie lekkim znużeniem, bo jednak warstwa fabularna w większości jest powtórzeniem tego, co już dobrze znane.
Kolejna część jest najsłabszym elementem tej książki. Tym razem Karpowicz postanawia ukazać czytelnikowi świat, w którym homoseksualizm jest zakazany, a każda osoba homoseksualna zostaje siłą poddana terapii reparatywnej. Ta mroczna wizja przyszłości, za którą kryje się jedna partia (rozwinięcie skrótu PiS jako Prawo i Swoboda może wywołać co najwyżej lekki zażenowanie), nie tylko nawiązuje do współczesnej polityki w Polsce, ale przede wszystkim do „Roku 1984” Orwella. Autor nie tylko kreśli coś na wzór orwellowskiego świata, ale także próbuje posługiwać się językiem nowomowy. Niestety, robi to w sposób tak nieudolny, że czytelnik może czuć nie tylko zniechęcenie, ale również rozbawienie spowodowane tymi próbami. Gdy w powieści Orwella czytamy o „dobromyśli” i „wtórdobrym” to w „Miłości” znajdziemy takie słowa jak: sklepnik czy szynociąg. Niewiele ma to wspólnego z założeniami nowomowy i – niestety – wywołuje zażenowanie.
Temat terapii reparatywnej jest bardzo ważny w kontekście tego, co wciąż dzieje się na świecie. Bez wątpienia jest to bardzo poważna kwestia i sposób, w jaki przedstawił ją Karpowicz, jest kompletną pomyłką. Nieudolna próba pisania w stylu Orwella sprawiła, że pisarz naraził się na śmieszność i tym samym główny temat tej części został zepchnięty na dalszy plan. Zresztą, całość opisana z perspektywy Albertyny, czyli dziewczyny całkowicie zainfekowanej przez kłamstwa systemu, nie wywołuje wcale grozy, a jedynie spłyca problem. Potraktowanie w ten sposób tak ważnego tematu, jest chyba największą zbrodnią popełnioną w tej książce.
Ostatnia część to prosta, trochę baśniowa opowiastka o przyjaźni między królewiczem a ubogim chłopcem, która później przeradza się w silniejsze uczucie. Motyw różnic klasowych jest kolejnym, który przez kulturę został wykorzystany wielokrotnie i Karpowicz nie pokazuje nam w tej historii niczego nowego. Czytając tę część, już na początku przewidziałam zakończenie i cały czas miałam wrażenie, jakbym już to widziała. Jako osoba, która dosyć mocno interesuje się opowiadaniami homoerotycznymi publikowanymi w internecie, podobnych tekstów czytałam całkiem sporo. Oczywiście Karpowicz wygrywa pod względem językowym, bo nie można mu odmówić sprawnego pióra, ale na poziomie fabularnym jest to jedynie powtórzenie tego, z czym zetknęłam się wielokrotnie.
Pomiędzy poszczególnymi częściami autor zdecydował się na wstawki autobiograficzne, które pokazują drogę, jaką przeszedł w trakcie akceptacji samego siebie. Te szczere wyznania dotyczące swojego podejścia do homoseksualizmu, związków z innymi mężczyznami, a w końcu do ukochanego, są bez wątpienia najlepszym elementem tej książki. Może nie rzucają nowego światła na temat samoakceptacji, ale mogą wywołać rozczulenie i zaciekawienie u czytelnika. Szkoda, że Karpowicz nie podążył w tym kierunku.
„Miłość” nie jest powieścią, a raczej zlepkiem trzech różnych historii i opowieści autobiograficznej, które łączy jeden wspólny mianownik – homoseksualizm. Niestety to za mało, by mówić o spójnej całości. Chociaż Karpowicz próbował pokazać homofobię jako ości powtykane w różne miejsca (społeczeństwo, władza, rodzina), co sugeruje nam graficzna oprawa książki, gdzie dosyć jednoznacznie wydzielono część tytułu „ość”, to jednak efekt jest niesatysfakcjonujący. Maksymalne spłycenie problemów środowiska nieheteronormatywnego w połączeniu z różnymi stylizacjami językowymi silącymi się na nowatorstwo, w rezultacie dało nam książkę płytką, pretensjonalną i bardzo rozczarowującą. Po pisarzu utożsamiającym się z tym środowiskiem oczekiwałam znacznie więcej.

„Miłość” Ignacego Karpowicza została okrzyknięta największym wydarzeniem literackim 2017 roku. Niekończące się zachwyty napływały z każdej strony, a sama powieść, zanim została wydana, doczekała się skandalu z autorem i jego partnerem w tle. Chyba nie można sobie wyobrazić lepszego marketingu. Ale czy ta książka jest faktycznie tak niesamowita, jak sugerują recenzenci?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bezimienna kobieta leci do Grecji, by szukać swojego zaginionego męża. Męża, z którym od kilku miesięcy nie miała kontaktu, choć oficjalnie nie byli nawet w separacji. Nikt z ich rodziny oraz znajomych nie wiedział o ich rozstaniu, więc ona – po raz kolejny przyjmując rolę żony – wybiera się do innego kraju, by mężczyznę odnaleźć. I według tego, co sugeruje nam opis z tyłu okładki, tam odkryje prawdę o swoim mężu. Czy rzeczywiście?
Katie Kitamura w „Rozstaniu” chciała przedstawić obraz rozpadającego się związku, a przynajmniej tak sugeruje mi to, co znajduje się w opisie. Sama koncepcja jest bardzo ciekawa, bo nie przypominam sobie książki, która pokazywałaby powolny rozpad związku wraz z całym podłożem psychologicznym i motywacjami bohaterów (bez żadnych fajerwerków w postaci wielkich kłamstw i licznych zdrad). Zapowiadało się więc na powieść psychologiczną, może wręcz jakąś grę z konwencją thrillera. Niestety, wszystko skończyło się na zapowiedziach.
W ciągu zaledwie miesiąca trafiłam na drugą książkę z narracją pierwszoosobową, w której narracja ta zostaje całkowicie wypaczona. Bohaterka teoretycznie ma wiedzę ograniczoną, ale w praktyce wie wszystko o każdym bohaterze – wszystko sobie wyobraża, jest doskonałym obserwatorem (taki Sherlock Holmes w spódnicy, choć jednocześnie nie ma ku temu żadnych przesłanek) i na podstawie obserwacji potrafi innym bohaterom ułożyć całe życie. W ten sposób każda postać w tej książce staje się płytka, bez jakiejś pogłębionej psychologii czy chociaż jednej, wyróżniającej się cechy charakteru. Poza tym trudno jest uwierzyć w tę narrację, a przy tym w jakiekolwiek wydarzenia w książce. Choć tych też jest raczej niewiele.
Sam temat rozstania został potraktowany po macoszemu. Po przeczytaniu książki wiem niewiele więcej niż przed jej przeczytaniem. Nie znam motywacji tych bohaterów, nie jestem pewna, dlaczego się rozstali i cała psychologia rozpadu związku, na którą tak liczyłam, została chyba jedynie w wyobraźni osób, które chciały tę powieść sprzedać. I gdyby zacząć się zastanawiać, o czym tak naprawdę jest ta książka (skoro nie o tym, co sugeruje tytuł), to odpowiedź nasuwa się tylko jedna – o niczym. W tej książce zupełnie nic się nie dzieje i nawet nie potrafię powiedzieć, jaką tak naprawdę koncepcję miała autorka. Trudno nawet nazwać ten utwór powieścią obyczajową, w której akcja jest po prostu bardzo powolna, bo w przypadku tej książki nie można mówić o żadnej akcji, ani o jakimś konkretnym przedstawieniu życia bohaterów. I wszystko znów wraca do tej nieszczęsnej narracji…
Autorka próbuje stawiać się w roli jakiegoś autorytetu, w przemyślenia głównej bohaterki wplatając swoje rozważania na temat funkcjonowania w związku, kontaktów międzyludzkich, roli męża oraz roli żony i tak dalej, ale nie jest to ani odkrywcze, ani też pasujące do tego, jak została skonstruowana główna bohaterka (a raczej, w jaki sposób narracja wymusza na niej pewne niezbyt przyjemne cechy). To po prostu puste myśli, które nie mają swojego odbicia w zachowaniu postaci.
Bardzo nie lubię, gdy książka próbuje udawać lepszą, niż w rzeczywistości jest. Tak jest właśnie z „Rozstaniem”, które miało być próbą dogłębnej analizy rozpadu intymnej relacji, a nie sprawdziło się nawet jako popularna proza. Zdecydowanie nie polecam.

Bezimienna kobieta leci do Grecji, by szukać swojego zaginionego męża. Męża, z którym od kilku miesięcy nie miała kontaktu, choć oficjalnie nie byli nawet w separacji. Nikt z ich rodziny oraz znajomych nie wiedział o ich rozstaniu, więc ona – po raz kolejny przyjmując rolę żony – wybiera się do innego kraju, by mężczyznę odnaleźć. I według tego, co sugeruje nam opis z tyłu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wypożyczyłam „Za zamkniętymi drzwiami” Paris, bo byłam ciekawa, skąd te wszystkie zachwyty nad tą książką. I po jej przeczytaniu wciąż jestem tego bardzo ciekawa.
Już przy trzydziestej stronie wiedziałam dwie rzeczy – jak skończy się książka (nie znałam jeszcze narzędzia, ale tego też później się domyśliłam) i że autorka ma spory problem z konstruowaniem narracji. Główna bohaterka, która jest narratorką książki, ma ograniczoną wiedzę o świecie przedstawionym i wszystkie wydarzenia poznajemy z jej perspektywy. Mimo to, w jakiś magiczny sposób doskonale wie, co siedzi w głowach innych bohaterów (szczególnie jednej z bohaterek, Esther). I wytłumaczenia są dwa – albo jest z niej okropny babsztyl, który ocenia ludzi po dziesięciu minutach znajomości i wszystko generalizuje, albo autorka nie potrafi prowadzić narracji w pierwszej osobie. I w sumie trudno powiedzieć, co gorsze.
Cała ta intryga, wokół której rozgrywa się akcja książki, jest na tym samym poziomie, co te znane dreszczowce klasy Z grane czasem o 21:00 w telewizji państwowej. Po przeczytaniu tytułu i opisu książki wie się o niej właściwie wszystko. W zaletach, jakie rzekomo ma ta powieść, wymienia się szczególnie tę, że podobno trzyma do końca w napięciu. W jakim napięciu? I kogo? Chyba tylko osoby, które nigdy w życiu nie spotkały się z żadnym thrillerem (i nie mam na myśli tylko książek). Właściwie ta książka skojarzyła mi się trochę z „Martwą naturą” Fielding – ten sam poziom intrygi, czyli właściwie żaden.
Ta książka ma też spory mankament w postaci głównej bohaterki, która jest tak głupią i żenująco naiwną postacią, że nie jestem w stanie uwierzyć w jej wielkie nieszczęście. Kiedy w pewnym momencie sama siebie opisała jako trzydziestoczteroletnią, inteligentną kobietę, parsknęłam tak mocno, że prawie się oplułam. Nie jest inteligentna. Jest zdumiewająco głupia i bardzo niekonsekwentnie napisana. Paris musiała mieć jakieś rozdwojenie, gdy tworzyła tę postać – bohaterka, która wymyśla takie ogromne plany na koniec, nie może być tą samą postacią, która na początku książki mówi o swoim wielkim uczuciu do narzeczonego. Nie uwierzę, że iloraz inteligencji tak bardzo jej podskoczył w ciągu roku, nawet spowodowany podbramkową sytuacją, w jakiej się znalazła. Absurd.
W ogóle ta książka ma problem z bohaterami – każda postać drugoplanowa jej tutaj marionetką, która istnieje tylko po to, by na coś przydać się głównej bohaterce. Mają może ze dwie cechy osobowości i są tak papierowi, jak tylko można to sobie wyobrazić.
Naprawdę zdumiewa mnie sukces tej powieści. Próbowałam zrozumieć jej fenomen, ale nie rozumiem. Czyta się ją szybko – fakt. Ale to chyba nie jest zaleta, co? Przecież nie czytamy na wyścigi. Jest lekka – fakt. Jak każda książka ukierunkowana na rozrywkę. A przy tym jest naiwna, przewidywalna i słabo napisana. Kompletna strata czasu. Nie polecam.

Wypożyczyłam „Za zamkniętymi drzwiami” Paris, bo byłam ciekawa, skąd te wszystkie zachwyty nad tą książką. I po jej przeczytaniu wciąż jestem tego bardzo ciekawa.
Już przy trzydziestej stronie wiedziałam dwie rzeczy – jak skończy się książka (nie znałam jeszcze narzędzia, ale tego też później się domyśliłam) i że autorka ma spory problem z konstruowaniem narracji. Główna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgając po „Mordercę bez twarzy” Mankella, byłam naprawdę pozytywnie nastawiona. Liczyłam na dobry, skandynawski kryminał i chyba trochę się przeliczyłam.
Muszę zacząć od wyznania, że już dawno żadna postać nie działała mi tak mocno na nerwy, jak główny bohater tej powieści. Kurt Wallander jest tak irytującą i żenującą w swoich zachowaniach postacią, że w połowie książki miałam ochotę ją odłożyć, bo już nie mogłam wytrzymać tych jego ciągłych pseudofilozoficznych przemyśleń i użalania się nad sobą. Takiej sieroty życiowej już dawno nie spotkałam w książce. Poza tym nie kupuję tych jego wspaniałych objawień i intuicji, która kieruje jego postępowaniem w trakcie śledztwa. Mam wrażenie, że te jego objawienia, które właściwie nie wiadomo skąd się biorą, są w tej książce tylko po to, by udowodnić, jaki świetny z niego policjant. Tak dla równowagi, bo jego życie osobiste to porażka.
Kolejnym problemem tej książki jest zdecydowanie styl, jakim posłużył się autor. Wielokrotnie miałam wrażenie, jakbym czytała sprawozdanie. I choć główny bohater jest policjantem, to jednak taki zabieg (o ile było to w ogóle świadome) nie sprawdza się, gdy mamy do czynienia z kryminałem skandynawskim. Sporą rolę powinna w nim odgrywać część dotycząca życia osobistego bohatera, a czytanie o jego problemach przedstawionych w taki sposób, jakby autor odhaczał kolejne punkty z jakiejś listy, jest po prostu męczące i kompletnie dla mnie niezrozumiałe.
Właściwie jedynym plusem tej powieści jest tło społeczne Szwecji i rozważania na temat polityki dotyczącej przyjmowania uchodźców, które ładnie zostały wplecione w sprawę morderstwa. To jednak za mało, bym była usatysfakcjonowana lekturą.
To nie jest najgorszy kryminał, jaki czytałam. Znam znacznie gorsze, w których nic się ze sobą nie klei. Ale to i tak spore rozczarowanie, bo liczyłam na znacznie więcej. Raczej nie polecam.

Sięgając po „Mordercę bez twarzy” Mankella, byłam naprawdę pozytywnie nastawiona. Liczyłam na dobry, skandynawski kryminał i chyba trochę się przeliczyłam.
Muszę zacząć od wyznania, że już dawno żadna postać nie działała mi tak mocno na nerwy, jak główny bohater tej powieści. Kurt Wallander jest tak irytującą i żenującą w swoich zachowaniach postacią, że w połowie książki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwszy raz spotkałam się z Mariuszem Szczygłem kilka miesięcy temu podczas czytania trzech rozdziałów „Gottland” na zajęcia z reportażu. Wywołały one u mnie na tyle pozytywne wrażenie, że sięgnęłam po jego najnowszą książkę „Nie ma”. I bardzo się cieszę, że to zrobiłam, bo zaskakująco dobrze mi się ją czytało.
„Nie ma” to zbiór kilku reportaży – przeróżnych historii połączonych tylko tytułowym Nie ma. Niektóre z tych reportaży czytałam z większym zaciekawieniem, inne z mniejszym, ale warsztat Szczygła jest na tyle dobry, by w ostatecznym rozrachunku wyszło na plus. Bardzo na plus.
To książka o przemijaniu, o pamięci i jej dokumentowaniu. O tym, jak zmienia się świat wokół nas i jak nie zawsze za tym nadążamy. Autor nie zdaje tylko relacji z życia swoich bohaterów, ale próbuje – posługując się licznymi historiami wyciętymi z rzeczywistości, w której żyjemy – przekazać nam jakąś uniwersalną prawdę, która dotyczy każdego z nas. I do mnie ten sposób mówienia o rzeczywistości, poparty przykładami, całkowicie trafia. Poza tym ilość ciekawostek, nawiązań i wspominanych nazwisk zachęciła mnie do szperania w internecie i dopisania na swoją czytelniczą listę kilku tytułów, co też – moim zdaniem – jest wartością dodatnią tej książki.
Oczywiście jestem świadoma, ile kontrowersji wywołuje „Nie ma”, a szczególnie reportaż „Śliczny i posłuszny”. Nie do końca rozumiem, dlaczego autor postanowił w tym zbiorze tłumaczyć się ze swojego postępowania, bo według mnie wcale nie musiał tego robić. Każdy z pewnością będzie miał inny pogląd na ten tekst i inaczej będzie też patrzył na samego Szczygła. Niemniej jednak nie sądzę, by mocno umniejszało to samemu „Nie ma”.
Nie sposób też nie wspomnieć, jakie wrażenie estetyczne wywołuje ta książka. Aż miło popatrzeć na tak ładnie wydany i dobrze dopracowany zbiór…
Muszę przyznać, że w swoim życiu przeczytałam niewiele reportaży, więc prawdopodobnie moja wiedza o nich jest mocno ograniczona, ale „Nie ma” Szczygła zdecydowanie zachęciło mnie do sięgnięcia po inne książki z literatury faktu. Polecam.

Pierwszy raz spotkałam się z Mariuszem Szczygłem kilka miesięcy temu podczas czytania trzech rozdziałów „Gottland” na zajęcia z reportażu. Wywołały one u mnie na tyle pozytywne wrażenie, że sięgnęłam po jego najnowszą książkę „Nie ma”. I bardzo się cieszę, że to zrobiłam, bo zaskakująco dobrze mi się ją czytało.
„Nie ma” to zbiór kilku reportaży – przeróżnych historii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślałam, że będzie to tak głupie, że aż śmieszne. Okazało się jednak wyjątkowo nudne i trochę żenujące. „O pisaniu na chłodno” to połączenie poradnika pisarskiego z autobiografią. Dla tych, którzy nie wiedzą – King również stworzył coś takiego („Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”). Różnica jest taka, że King zrobił to po dwudziestu pięciu latach, gdy na koncie miał już stos książek i popularność na całym świecie. Mróz zrobił to po pięciu latach, mając na koncie podobny stos książek, popularność w Polsce, dość duży niewypał na Wyspach Owczych i zamgloną wizję kontraktu z zagranicznym wydawcą, o czym wiele razy wspominał w wywiadach, ale nikt dokładnie nie wie, kto miałby go wydawać, gdzie i po co.
Pierwsza część książki dotyczy życia Mroza i jest tak nudna, że z ledwością przez nią przebrnęłam. To, co jest wyjątkowo irytujące, to błędy – widać, że nawet korektorce się nie chciało. Mam wrażenie, że Mrozowi też już się nie chciało. A dlaczego jest nudno? Ano dlatego, że facet prowadzi szare, nieciekawe życie i zupełnie mnie to nie obchodzi. King, gdy pisał, zaliczył uzależnienie od alkoholu i narkotyków, odwyki i wypadek, który go prawie zabił. Mróz natomiast przyznaje się, że palił od trzynastego roku życia (jak połowa nastolatków w tym kraju) i przestał tylko z powodu pisania. Opisuje też całą swoją wydawniczą drogę i nawet w tym nie ma nic ciekawego. Może poza jego trybem pisania, ale o tym później.
Druga część to poradnik. Dużo o tym, ile ciekawych cech powinni mieć bohaterowie (serio?), jak ważna jest naturalność w dialogach (napisał facet tworzący tak drewniane dialogi, że ich czytanie niemal fizycznie boli), o okropnych przysłówkach itd. Tylko problem jest taki, że ja już to czytałam. Cała ta książka to totalna zrzynka z tego, co napisał King. Każda ta porada to porada Kinga. I Mróz nawet nie próbuje się kryć, że przepisał to, co stworzył autor „Carrie”. Konstrukcja tej książki, narracja, wyszczególnienie porad… Brakuje tylko zadania na koniec i spisu ulubionych lektur (u Kinga jest ich mnóstwo, u Mroza raptem dziesięć, więc uznajmy, że to się nie liczy). I autor oczywiście podkreśla z pięć razy, że King (wiem, powtarzam milion razy to nazwisko, ale naprawdę nie da się inaczej) jest jego ulubionym autorem. Załapałam to już w jego wywiadach, w których próbuje się do niego porównywać. Szkoda tylko, że nie przyznaje, po jaką cholerę stworzył kopię książki z 2000 roku.
Jest w tej książce kilka rzeczy, które mnie zastanawiają. Układ dnia Mroza, jaki sam przedstawia, wygląda tak: pisanie co najmniej dziesięciu stron od ósmej rano, o czternastej przerwa i bieganie (tak z półtorej godziny), później coś tam jeszcze, pisanie i czytanie. Dalej natomiast pisze, jak ważny jest dla niego research, któremu poświęca mnóstwo czasu (kiedy?). Przyznaje też, że gdy pisze książkę z danego gatunku, to czyta pełno powieści i ogląda mnóstwo seriali właśnie z tego gatunku. Tylko kiedy? Gdzie to się mieści w tym wspaniale zorganizowanym dniu, który właściwie powinnam podziwiać, bo ja jestem kompletnie nierozgarniętym człowiekiem. Chciałabym poznać odpowiedź na te pytania. Zresztą, jest jeszcze coś. Mróz przyznaje, że większość wydawanych książek wyciąga po prostu z szuflady, bo są to stare teksty. Właśnie dlatego wydawcy nigdy nie narzucają mu terminów, bo on zawsze coś dla nich ma. Ale w innym fragmencie pisze, że mnóstwo czasu poświęca pierwszemu zdaniu, pastwi się nad nim i przestaje dopiero wtedy, gdy wydawca pyta, jak mu idzie, a on ogarnia, że nie ma jeszcze nawet połowy książki, bo za dużo czasu poświęcił pierwszemu zdaniu. To nie ma sensu. To się nie klei prawie tak bardzo, jak fabuła jego książek.
Jedno trzeba mu przyznać – zna swojego odbiorcę i wie, dla kogo pisze. Co prawda próbuje wmówić czytelnikowi, że to nieprawda, ale pomiędzy wierszami doskonale można to wyczytać. Wie, że przepisem na współczesną powieść jest: szybka akcja, krótkie opisy, niezbyt skomplikowana struktura fabularna. Przy tym wie również, że książka to produkt, który trzeba tylko umieć sprzedać. Może właśnie dlatego zarobił na pisaniu tyle, ile żaden prawdziwy pisarz nie jest w stanie zarobić w tym kraju.
W tej książce jest też sporo kpiących uwag wobec innych autorów – dostaje się Coelho, Meyer, a szczególnie mocno E.L. James. I choć przyznaję, że napisał o niej samą prawdę, to jednak było coś żenującego w tej mocno przerysowanej kpinie. Prawie tak mocno, jak autorce Greya, dostało się też jeszcze jednemu popularnemu autorowi, ale o nim zaraz.
Nie wiem, po co ta książka powstała; nie wiem, jaki był jej cel i kto miał być odbiorcą. Gdy Mróz zaczął wyjaśniać, jakie istnieją narracje w powieściach, to stwierdziłam, że odbiorcą na pewno nie miała być osoba, która skończyła podstawówkę. Przy tym spodziewałam się większych głupotek (może bym się chociaż pośmiała), ale okazało się, że to dosłowna kopia książki Kinga, więc nawet głupot nie było sporo. Tylko nuda, nuda, nuda.
A teraz niech wybrzmią słowa Mroza, czyli kilka ciekawszych (zabawniejszych) fragmentów, które udało mi się wyciągnąć:
„Ilekroć ktoś w wywiadach pyta mnie o sprawy ze sfery prywatnej, zbywam temat i staram się mówić o tym, co moim zdaniem naprawdę ma znaczenie. Nie zgadzam się na żadne materiały ‹‹o mnie››, nie przyjmuję propozycji kręcenia biografii” – napisał facet w książce, która w połowie jest jego autobiografią. To ma sens.
„Literacko nie było na czym oka zawiesić, powielane schematy trochę irytowały, ale zabawa była przednia” – tak o Brownie pisze Mróz. I to jest dopiero początek, bo jest mnóstwo krytycznych fragmentów i autorowi „Kodu…” dostało się prawie równie mocno, co autorce Greya.
„Zawsze robię wszystko, by urozmaicić warsztat, nigdy się nie powtarzać i dostosować język oraz styl do konwencji, w której piszę (…)”.
Nie polecam.

Myślałam, że będzie to tak głupie, że aż śmieszne. Okazało się jednak wyjątkowo nudne i trochę żenujące. „O pisaniu na chłodno” to połączenie poradnika pisarskiego z autobiografią. Dla tych, którzy nie wiedzą – King również stworzył coś takiego („Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”). Różnica jest taka, że King zrobił to po dwudziestu pięciu latach, gdy na koncie miał już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po krótkich formach w końcu sięgnęłam po najsłynniejszą powieść Jacka Kerouaca, czyli "W drodze". To historia poniekąd autobiograficzna, opowiadająca o podróżach autora i jego przyjaciół przez Stany Zjednoczone w latach 40. Styl Kerouaca jest naprawdę dobry – prosty, a przy tym na tyle ciekawy, że czytałam tę książkę z dużym zaangażowaniem. Obraz Ameryki, jaki wyłania się z tej książki, jest niesamowity i łatwo ulec fascynacji przedstawianymi miejscami, nawet jeśli lata 40. już dawno za nami. To naprawdę dobra powieść drogi i polecam ją każdemu, kto jest choć trochę zainteresowany Stanami Zjednoczonymi.
Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że Kerouac jest moim ulubionym bitnikiem. Dużo chaosu, dużo wydarzeń, a między opisami dwóch różnych stanów na jednej stronie, kilka interesujących myśli i trafnych obserwacji. Z pewnością sięgnę po inne jego powieści.

Po krótkich formach w końcu sięgnęłam po najsłynniejszą powieść Jacka Kerouaca, czyli "W drodze". To historia poniekąd autobiograficzna, opowiadająca o podróżach autora i jego przyjaciół przez Stany Zjednoczone w latach 40. Styl Kerouaca jest naprawdę dobry – prosty, a przy tym na tyle ciekawy, że czytałam tę książkę z dużym zaangażowaniem. Obraz Ameryki, jaki wyłania się z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Śmierć czeskiego psa” to zbiór bardzo dziwnych, trochę szalonych opowiadań, które razem tworzą zaskakująco dobrą mieszankę. Trudno jakoś konkretnie sklasyfikować te teksty - są to bardziej wariacje na temat gatunku, napisane bardzo prostym i dosadnym językiem.
Janusz Rudnicki dzieli opowiadania na dwie części – tę poświęconą emigracji (w szczególności Polakom, którzy wyemigrowali do Niemiec, bo autor sam kiedyś tam mieszkał) i tę skupiającą się na postaciach historycznych. Mnie osobiście bardziej zainteresowała ta druga, głównie przez formę, ale oczywiście tej pierwszej niczego nie brakowało.
Dużo w tej książce polskości, dużo o zachowaniach Polaków na emigracji, sporo autoironii. Wszystko mocno przerysowane i okraszone dużą dawką groteski. Autor sam umieszcza siebie w niektórych opowiadaniach, wszystko przedstawiając z dystansem, bez zadęcia. Widząc Rudnickiego, który staje się bohaterem opisywanej historii, od razu skojarzyło mi się to z czymś typowym dla Gombrowicza, czy Witkowskiego. Można powiedzieć, że Rudnicki podąża w podobnym kierunku.
Druga część książki jest bardzo ciekawa przez samą formę – bohaterami opowiadań są postacie historyczne, a autor tworzy coś na wzór biografii opartej na wcześniej napisanej już biografii. Może brzmieć to trochę absurdalnie, ale Rudnicki nawet informuje czytelnika, z jakiego źródła (filmu lub książki) czerpał swoją wiedzę. To trochę tak, jakby wybierał najciekawsze (według niego) historie z życia bohatera i opisywał je na swój sposób. Muszę przyznać, że sama ta koncepcja była dla mnie niezwykle interesująca, a opowiadanie o Andersenie szczególnie mocno do mnie trafiło. Aż chyba sięgnę po pełną biografię Andersena.
Trudno jest pisać o tej książce w jakiś skondensowany sposób, który oddawałby to, czym ten zbiór opowiadań tak naprawdę jest. Dla mnie jest trochę zabawą, dobrze poprowadzoną i wciągającą czytelnika. Z pewnością sporo osób odbije się od tej książki przez język, bo Rudnicki nie przebiera w słowach. Jeśli przeszkadzają Wam wulgaryzmy w literaturze, to na pewno nie są to opowiadania dla Was, bo przekleństw jest tu całe mnóstwo. To było moje pierwsze spotkanie z tym autorem i przypuszczam, że nie ostatnie, bo zostałam naprawdę mile zaskoczona. Polecam.

„Śmierć czeskiego psa” to zbiór bardzo dziwnych, trochę szalonych opowiadań, które razem tworzą zaskakująco dobrą mieszankę. Trudno jakoś konkretnie sklasyfikować te teksty - są to bardziej wariacje na temat gatunku, napisane bardzo prostym i dosadnym językiem.
Janusz Rudnicki dzieli opowiadania na dwie części – tę poświęconą emigracji (w szczególności Polakom, którzy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zima naszej goryczy” – pierwsza książka Steinbecka, po jaką sięgnęłam i muszę przyznać, że okropnie mnie ta powieść zmęczyła. Czytałam ją i czytałam, a końca nie było widać.
Lata 60., Ameryka. Ethan Hawley jest potomkiem rodziny, do której niegdyś należało pół miasta. Teraz przyszło mu pracować w sklepie imigranta jako subiekt, z czym nie może sobie poradzić ani on, ani jego cała rodzina. Gdzieś z boku mamy też Margie – rozwódkę, która kombinuje, jak mieć pieniądze i nie pracować, a także Danny’ego – byłego przyjaciela Ethana, dobrze wykształconego, który skończył jako pijak i żebrak. Historia brzmi ciekawie, podeszłam do tej książki z dużym zainteresowaniem, ale… coś jest nie tak.
Nie mogę przyczepić się do fabuły, czy kreacji bohaterów. Wręcz przeciwnie, uważam, że Steinbeck zawarł w tej książce bardzo trafne spostrzeżenia nie tylko odnośnie społeczeństwa amerykańskiego, ale ludzi tak ogólnie. Bohaterowie tej książki są dumni, pełni niespełnionych ambicji i walczą z różnymi pokusami (lub im się poddają). Pytanie, kogo tak naprawdę można uznać za uczciwego? I jak daleko można się posunąć, żeby osiągnąć sukces? „Zima naszej goryczy” powstała w latach 60., ale jest na tyle uniwersalna, że można odnieść wrażenie, jakbyśmy czytali o czasach nam współczesnych.
Nie mogę odmówić Steinbeckowi trafności spostrzeżeń i ładnej konstrukcji całej historii, która, pomimo braku jakiejś wielkiej akcji (jak przystało na obyczajówkę), potrafi wciągnąć. Muszę jednak przyznać, że jego styl bardzo mnie zmęczył. Zdarzały się momenty, gdy chłonęłam tekst, ale w przeważającej większości po prostu walczyłam z kolejnymi kartkami. Poza tym nie znoszę takiej zabawy narracją – w większości rozdziałów mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, a co jakiś czas jest wstawka w postaci rozdziału z narracją trzecioosobową. Drażni mnie to okropnie, a w tym przypadku nie do końca widzę też cel takiego zabiegu. Bardzo wybijało mnie to z rytmu.
Pozostaje też kwestia dialogów – przez większość powieści, kiedy odzywał się główny bohater, miałam ochotę odłożyć książkę z irytacji. To jego „zabawne” podejście do świata, zbywanie wszystkiego i gadanie o pierdołach z żoną… Nie. Po prostu nie.
Mam też uwagi odnośnie samego wydania tej książki. Pani, która zajmowała się korektą, musiała mieć jakieś kiepskie dni, bo dawno nie widziałam tylu błędów. Poza tym nie rozumiem, dlaczego kanapka z szynką i serem nie może pozostać kanapką z szynką i serem, a nie „sandwiczem”. I naprawdę nie trzeba mi tłumaczyć, kim jest koroner…
Sięgając po „Zimę naszej goryczy”, miałam chyba większe oczekiwania i nie do końca czuję, by zostały one spełnione. Z pewnością sięgnę po jeszcze jedną książkę Steinbecka, żeby przekonać się, czy następnym razem też odbije się od jego stylu.

https://czytelnia-rehab-e.blogspot.com/2018/09/5-zima-naszej-goryczy.html

„Zima naszej goryczy” – pierwsza książka Steinbecka, po jaką sięgnęłam i muszę przyznać, że okropnie mnie ta powieść zmęczyła. Czytałam ją i czytałam, a końca nie było widać.
Lata 60., Ameryka. Ethan Hawley jest potomkiem rodziny, do której niegdyś należało pół miasta. Teraz przyszło mu pracować w sklepie imigranta jako subiekt, z czym nie może sobie poradzić ani on, ani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Arthur Conan Doyle jest znany z tego, że stworzył postać najsłynniejszego detektywa na świecie – Sherlocka Holmesa. Mało osób jednak wie, że poza kryminalnymi przygodami Holmesa i Watsona, pisał on również fantastykę naukową.
„Trujące pasmo”- maleńki zbiór opowiadań (zaledwie trzy) wpadł w moje ręce zupełnie przypadkowo. Gdy tylko ujrzałam nazwisko autora, od razu stwierdziłam, że muszę tę książkę przeczytać, nawet jeśli gatunek nie należy do moich ulubionych. Science fiction nigdy nie leżało w kręgu moich zainteresowań i jakoś nie potrafiłam (nadal nie potrafię) się w tym odnaleźć. W tym przypadku, jako wielka fanka Sherlocka, musiałam jednak spróbować.
Jak już wcześniej wspomniałam, to tylko trzy opowiadania, przy czym jedno z nich zajmuje większą część książki. W dwóch z nich pojawia się postać profesora Challengera, o którym Doyle’a napisał kilka powieści i opowiadań, których jeszcze nie czytałam. Ale po tym zbiorze jestem pewna, że kiedyś przeczytam (o ile uda mi się je gdzieś znaleźć).
Czytało mi się te opowiadania z prawdziwą przyjemnością. Nawet jeśli nie jestem fanką gatunku, to Doyle pisał tak dobrze, w tak angażujący sposób, że po prostu nie da się od tego oderwać. „Trujące pasmo”, czyli najdłuższe opowiadanie z tego zbioru, stara się podejmować dosyć poważny temat (kiedy człowiek jest traktowany jako jednostka, a kiedy jako część pewnej masy?), choć próżno szukać w tym tekście czegoś odkrywczego. Doyle marzył o zapisaniu się w historii jako autor poważnych książek (a nie jako twórca Sherlocka Holmesa, co jak wiemy, zupełnie mu nie wyszło), co można wyczuć w niektórych monologach Challengera, które wywoływały u mnie rozbawiony uśmiech.
Poza tym ta nielubiana przez mnie fantastyka naukowa jest tutaj podana w bardzo przystępnej formie. Więcej w tym nauki, niż fantastyki, co przynajmniej dla mnie, jest zaliczane na plus. Jeśli szukacie czegoś przyjemnego i niezbyt wymagającego, a przy tym nienapisanego prostackim językiem, to opowiadania tego autora są świetnym wyborem.
Bardzo się cieszę, że trafiłam na ten zbiór opowiadań i z przyjemnością sięgnę po inne historie z profesorem Challengerem. Jeśli lubicie Sherlocka Holmesa i macie sentyment do pióra Doyle’a, to polecam zapoznać się z tą pozycją.

https://czytelnia-rehab-e.blogspot.com/2018/09/2-trujace-pasmo.html

Arthur Conan Doyle jest znany z tego, że stworzył postać najsłynniejszego detektywa na świecie – Sherlocka Holmesa. Mało osób jednak wie, że poza kryminalnymi przygodami Holmesa i Watsona, pisał on również fantastykę naukową.
„Trujące pasmo”- maleńki zbiór opowiadań (zaledwie trzy) wpadł w moje ręce zupełnie przypadkowo. Gdy tylko ujrzałam nazwisko autora, od razu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Ludzie na drzewach” to kolejna książka Yanagihary wydana w Polsce (tak naprawdę jest to jej debiutancka powieść z 2013 roku). Opowiada historię Nortona Periny – nagrodzonego Noblem naukowca, który odkrył syndrom Seleny (niezmieniająca się kondycja fizyczna przy całkowitej demencji mózgu), a kilkadziesiąt lat później został oskarżony przez jedno ze swoich adoptowanych dzieci o wykorzystywanie seksualne i trafił do więzienia.
Widać, że Yanagihara dobrze zaplanowała tę powieść; że poświęciła sporo czasu na gromadzenie materiałów. Ku mojej radości, próżno szukać w tej książce eksperymentów z narracją, jak to było w „Małym życiu”. Od początku do końca mamy jedną narrację, jeden czas i nawet forma, w jakiej została napisana ta powieść, wydaje się doskonale przemyślana i świetnie pasuje do przedstawianej historii.
Z tyłu książki możemy znaleźć takie zdanie: „Przejmujący debiut Yanagihary jest też próbą rozstrzygnięcia odwiecznego dylematu: czy wielkie umysły mają prawo do życia poza moralnymi normami?”. Kiedy pierwszy raz je czytałam, uśmiechnęłam się tylko z pobłażaniem, bo wszystko to brzmi bardzo wzniośle. Ale „Ludzie na drzewach” faktycznie stawiają sporo ważkich pytań dotyczących moralności, etyki, zderzania się kultur, relatywizmu kulturowego i etnocentryzmu. Autorka porusza sporo problemów, choć książka ta nie jest nawet w połowie tak obszerna, jak „Małe życie”. Mimo to nie mam wrażenia, żeby robiła to po macoszemu. Główny bohater ma jednoznaczne poglądy, jest bardzo wyrazistą postacią, ale poprzez jego historię Yanagihara stawia pytania, które wciąż mnie dręczą. I co najważniejsze – nie udziela nam na nie odpowiedzi.
Myślę, że ostatni rozdział (po epilogu), o ile można tak to nazwać, był zbędny i można było wszystko pozostawić w sferze domysłu. Ostatnie zdanie wywołało nawet u mnie rozbawiony uśmiech, bo ilość patosu była porażająca, a przy tym zupełnie niepotrzebna. Cała powieść pozostawiła jednak we mnie poczucie dużego niepokoju. Choć oczywiste jest, że człowiek nie jest w stanie odpowiedzieć na wszystkie stawiane sobie pytania i zawsze będzie rozdarty pomiędzy pewnymi sprawami, to jednak zderzenie się z niektórymi tematami w tej książce było dla mnie dosyć mocnym przeżyciem. „Ludzie na drzewach” może nie sprawili, że poznałam jakieś wielkie prawdy o świecie, ale skłonili mnie do myślenia o kwestiach, nad którymi już dawno się nie zastanawiałam.
Piszę o tej książce dosyć zawile i dla niektórych może niezrozumiale, ale nie chcę zdradzać więcej z fabuły, bo wydaje mi się, że warto samemu odkrywać tę historię. Ja widzę po tej powieści, że jest lepiej przemyślana, niż druga książka autorki; że nie gra w tak oczywisty sposób na emocjach odbiorców, jak w „Małym życiu” i po prostu jest warta przeczytania. Zapewne znajdą się osoby, które odbiją się od tej książki, ale ja naprawdę ją polecam i z pewnością będę czekać na kolejne powieści Yanagihary (licząc, że będzie pamiętała o realizmie).
Muszę tylko jeszcze wspomnieć, że to na pewno nie jest książka dla wszystkich. Jeśli jesteście wyczuleni na krzywdę dzieci – mam tu na myśli pedofilię – to możecie się od tego mocno odbić. Jeśli jesteście wyczuleni na krzywdę zwierząt – to też może nie być najlepszy wybór. Ale polecam podejść do tego z dystansem i przeczytać, bo warto.

https://czytelnia-rehab-e.blogspot.com/2018/09/1-ludzie-na-drzewach.html

„Ludzie na drzewach” to kolejna książka Yanagihary wydana w Polsce (tak naprawdę jest to jej debiutancka powieść z 2013 roku). Opowiada historię Nortona Periny – nagrodzonego Noblem naukowca, który odkrył syndrom Seleny (niezmieniająca się kondycja fizyczna przy całkowitej demencji mózgu), a kilkadziesiąt lat później został oskarżony przez jedno ze swoich adoptowanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jack Reacher przybywa do Margrave – miasteczka, o którym nikt nie pamięta – w poszukiwaniu śladów po Ślepym Blake’u. Ledwie przekracza granice miasta, zostaje aresztowany. W nocy dokonano morderstwa, a on, jako jedyny przejezdny, od razu staje się głównym podejrzanym. I co dalej?
Już po pierwszym zdaniu wiedziałam, że mogę mieć problem z tą książką, bo narracja jest poprowadzona w pierwszej osobie, za czym nie przepadam. I muszę przyznać, że autor bardzo pozytywnie mnie zaskoczył – narracja jest prowadzona z punktu widzenia żołnierza i czytając tę powieść, byłam w stanie w to uwierzyć. Tak naprawdę to, w jaki sposób została napisana ta książka, jest jej największym atutem.
Nie jest to najlepszy kryminał, jaki czytałam. Mnóstwo w nim zbiegów okoliczności (naprawdę doceniam autotematyczność w jednej scenie, gdy główny bohater sam zwraca uwagę na to, że wszystko jest tu trochę zbyt nieprawdopodobne) i mało rzeczywistych zdarzeń (Jack zachowuje się czasem jak superbohater Marvela). Sam główny bohater jest takim typem postaci, za którym nie przepadam w kryminałach – jest zbyt doskonały, by w niego uwierzyć (a przy tym popełnia głupie błędy i nie widzi oczywistych rzeczy, co chyba drażni najbardziej).
Choć mam sporo uwag, dostrzegłam dużo głupich błędów i jestem świadoma, że nie jest to kryminał najwyższych lotów, to jednak muszę przyznać, że „Poziom śmierci” Lee Childa czytało mi się bardzo przyjemnie. Historia mnie wciągnęła i trudno było mi się od niej oderwać. Dostarczyła mi takiej rozrywki, jakiej w tym momencie potrzebowałam. Nie mogę w stu procentach polecić tego kryminału, bo jest zbyt niedopracowany, ale jeśli naprawdę nie macie innych opcji, to ta książka nie będzie całkowitą stratą czasu. Gdy w przyszłości nie będę miała żadnego wyboru, jeśli chodzi o kryminały, to prawdopodobnie sięgnę po kolejną część z cyklu o Reacherze – ot, dla zwykłej, prostej przyjemności.

https://czytelnia-rehab-e.blogspot.com/2018/10/6-poziom-smierci.html

Jack Reacher przybywa do Margrave – miasteczka, o którym nikt nie pamięta – w poszukiwaniu śladów po Ślepym Blake’u. Ledwie przekracza granice miasta, zostaje aresztowany. W nocy dokonano morderstwa, a on, jako jedyny przejezdny, od razu staje się głównym podejrzanym. I co dalej?
Już po pierwszym zdaniu wiedziałam, że mogę mieć problem z tą książką, bo narracja jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczynałam tę książkę z mieszanymi uczuciami. Tematyka AIDS i początków ruchu LGBT nie jest mi obca, widziałam dużo filmów o tej tematyce i zastanawiałam się, czy ta powieść nie będzie takim typowym romansem z chorobą w tle, jak to się zwykle zdarza. Jest tak i nie jest.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Miłość” to historia dwóch młodych chłopaków – Rasmusa i Benjamina. Ten pierwszy, wychowany w małym miasteczku Koppom, o którym zdawał się zapomnieć świat, kończy szkołę i przyjeżdża do stolicy na studia, gdzie chce w końcu poczuć się sobą. Nie marzy o niczym innym jak o przynależności do innych homoseksualistów, o byciu częścią tego kolorowego środowiska. Drugi z nich jest natomiast mocno zaangażowanym świadkiem Jehowy, który całe swoje życie poświęca Jehowie, „wyruszając na służbę”. Jeden z nich chce w końcu poczuć się wolnym, a drugi próbuje udawać, że wcale nie jest tym, kim jest.
Na początku nie szło mi najlepiej z czytaniem tej książki. Nie do końca potrafiłam przyzwyczaić się do narracji i tego, że autor bardzo często przeplata ze sobą różne wydarzenia, które dzieją się w różnym czasie. Ale kiedy już poczułam tę historię, stwierdziłam, że ta powieść jest naprawdę dobrze skonstruowana. W jednym momencie znajdujemy się w szpitalu, przy pierwszym chorym na AIDS, by chwilę później wspominać o tym, co było przed chorobą. I to sprawdza się po prostu doskonale.
Choć jestem za oddzielaniem twórcy od dzieła, to w tej książce bardzo czuje autora. Oczywiście każdy jest w stanie zrobić research (z tej powieści można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o początku ruchu LGBT w Szwecji i USA, a także o AIDS), ale ja po prostu czułam, że autor jest częścią tego środowiska, że doskonale wie, o czym pisze i wydarzenia z tamtych lat nie są mu obce.
Reasumując, pierwsza część trylogii „Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek” to bardzo angażująca, dobrze napisana powieść. Nie jest kolejnym, typowym romansem z chorobą w tle, bo ten romans wcale nie jest tu najważniejszy. To powieść o poszukiwaniu samego siebie, o pragnieniu wolności, a przede wszystkim o AIDS, bo to właśnie ta choroba jest najważniejszym bohaterem tej książki. Polecam.

Zaczynałam tę książkę z mieszanymi uczuciami. Tematyka AIDS i początków ruchu LGBT nie jest mi obca, widziałam dużo filmów o tej tematyce i zastanawiałam się, czy ta powieść nie będzie takim typowym romansem z chorobą w tle, jak to się zwykle zdarza. Jest tak i nie jest.
„Nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek. Miłość” to historia dwóch młodych chłopaków – Rasmusa i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ameryka. Lata 60. XX wieku. Seymour „Szwed” Levov wiedzie nieskomplikowane, szczęśliwe życie. Była gwiazda sportu w szkole średniej, uwielbiany przez wszystkich mieszkańców rodzinnego miasteczka, mąż Miss New Jersey, jest wszystkim tym, o czym marzy każdy w tamtych latach – spełnieniem amerykańskiego snu. I nagle przychodzi rok 1968, wojna w Wietnamie trwa w najlepsze, a nastoletnia córka Szweda okazuje się radykalną terrorystką, która wysadza miejscowy sklep, zabijając przy tym człowieka. Jeden dzień, jedno wydarzenie i wspaniałe życie bohatera zamienia się w koszmar.
„Amerykańska sielanka” to powieść o Ameryce lat 50. i 60.; to powieść o niespełnionych snach i marzeniach, które przeradzają się w bunt i rewolucje. Szwed Levov, zawsze sympatyczny, spełniający oczekiwania rodziny i bliskich, ucieleśnienie sukcesu, okazuje się kimś niedoskonałym, jak każdy człowiek. Jego życie, pozornie usłane różami, jest takim samym życiem, jak innych – przepełnionym bólem, rozczarowaniem i obłudą. Philip Roth nie ukazuje tylko obrazu Ameryki tamtych lat, ale obraz nas wszystkich – ludzi skorych do popełniania błędów; ludzi, których życie nie jest i nigdy nie będzie doskonałe.
Jestem oczarowana tym pełnym, a zarazem prostym stylem, jakim została napisana „Amerykańska sielanka”, ale przede wszystkim jestem oczarowana trafnością spostrzeżeń i obserwacji autora. Początki terroryzmu, wojna w Wietnamie, radykalizm, religijność… Roth napisał po prostu powieść o Stanach Zjednoczonych tamtych lat – bez patosu, bez pompatycznych stwierdzeń. Poza tym konstrukcja powieści – przedstawienie historii Szweda z punktu widzenia byłego przyjaciela jego młodszego brata – sprawdza się doskonale. Nie jest to nic nowego, nic odkrywczego, ale ta książka jest potwierdzeniem tego, iż sprawdzone rozwiązania też mogą być dobre i wcale nie trzeba silić się na oryginalność.
To pierwsza powieść Rotha, jaką przeczytałam, ale z pewnością nie ostatnia. Spodziewałam się, że to może być dobre, ale nie sądziłam, że aż tak. „Amerykańska sielanka” z pewnością zostanie ze mną na długo. Polecam.

Ameryka. Lata 60. XX wieku. Seymour „Szwed” Levov wiedzie nieskomplikowane, szczęśliwe życie. Była gwiazda sportu w szkole średniej, uwielbiany przez wszystkich mieszkańców rodzinnego miasteczka, mąż Miss New Jersey, jest wszystkim tym, o czym marzy każdy w tamtych latach – spełnieniem amerykańskiego snu. I nagle przychodzi rok 1968, wojna w Wietnamie trwa w najlepsze, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kate ma dziewiętnaście lat, zaczyna studia i przenosi się do małego miasteczka, gdzie poznaje Kellera, w którym się zakochuje. Ma jednak pewne tajemnice, przez które nie chce pozwolić sobie na zaangażowanie i związek. Tyle dowiadujemy się z opisu książki, który nie jest wcale zachęcający, wskazuje na typowy, schematyczny romans i „Promyczek” dokładnie taki jest.
Kim Holden udało się stworzyć najgłupszą, najbardziej pretensjonalną i irytującą bohaterkę, jaką widziałam. Uzyskała efekt odwrotny do zamierzonego, ponieważ przez całą książkę próbowała udowodnić, że Kate jest chodzącym ideałem – genialnie śpiewa, gra na skrzypcach, fantastycznie tańczy, zna sytuację ekonomiczną i polityczną całego świata, zaczytuje się w klasyce, robi własne koszulki, bo przecież ma artystyczną duszę, jest tak piękna, że każdy ślini się na jej widok (bo przecież jest w typie każdej kobiety i każdego mężczyzny) i oczywiście chce wszystkim pomagać, bo jest taka wspaniała i cudowna, że tylko ją kochać. Jednocześnie, ta „wspaniała” bohaterka, ocenia każdego już po pierwszym spotkaniu, uważa, że każdy prawnik jest sztywny, ma szare życie i nigdy się nie uśmiecha, sądzi, że ludzie, którzy mają ambicje dotyczące polepszenia swojego statusu materialnego, mają smutne życie i nikt ich nie kocha, a Starbucks został stworzony dla pretensjonalnych bogaczy i nie da się tam zamówić zwykłej, czarnej kawy, bo gdy o taką prosisz, to od razu biorą cię za idiotę. Tak, Kate to naprawdę chodzący ideał.
W „Promyczku” próżno szukać jakichś postaci poza główną bohaterkę. Jest Gus, najlepszy przyjaciel Kate, jest Keller – jej ukochany, jest Clay i Pete oraz wielu innych, ale każdy z nich jest tak jednowymiarową i płaską postacią, że równie dobrze mogliby się w ogóle nie pojawiać. Ich historie zupełnie nie są rozbudowane, każdą z tych postaci określa jedna (w porywach do dwóch) rzecz i to tyle. Są tylko tłem, które ma pokazać, jak doskonała i najlepsza jest główna bohaterka. Dlatego Kate otaczają Gus i Keller, którzy są tak przystojni i idealni, że wszystkie kobiety i wszyscy mężczyźni mdleją na ich widok. Oczywiście obaj za nią szaleją i są w niej zakochani, bo nie mógłby zakochać się w niej żaden przeciętniak, o nie. Pojawia się też Clay – najbardziej stereotypowo przedstawiona postać homoseksualna, jak tylko można sobie wyobrazić. Mamy tutaj geja jako najlepszego przyjaciela kobiety, słabego, drobnego i wyróżniającego się nieprzeciętnym strojem z tłumu. Pojawia się też wątek homofobii (beznadziejnie poprowadzony), a Clay jest ukazany jako totalny słabeusz i sierota życiowa, i to tylko po to, by Kate mogła stanąć w jego obronie, wygłosić kilka „mądrości” i pokazać, jak bardzo tolerancyjna jest. Wątek Claya bardzo mnie zirytował i naprawdę uważam, że takie powielanie stereotypów jest strasznie żałosne.
W tej książce nie ma również fabuły. Wydarzenia ciągną się od jednego zbiegu okoliczności do drugiego. Kate nie ma gdzie mieszkać? Nagle okazuje się, że ma ciotkę, która jest tylko trochę starsza od niej i na chwilę ją przygarnia. Kate nie ma pracy? Już pierwszego dnia dostaje pracę w kwiaciarni, choć zupełnie nie zna się na roślinach, nie ma żadnych kwalifikacji oraz doświadczenia i nawet nie przeszła żadnej rozmowy kwalifikacyjnej. Kate poznaje Claya i się z nim zaprzyjaźnia? Oczywiście okazuje się, że ten w akademiku mieszka po drugiej stronie korytarza. To wszystko jest tak nieprawdopodobne i nienaturalne, że naprawdę zastanawiam się, czy autorka miała w ogóle jakiś pomysł na tę książkę, czy może po prostu wymyśliła łzawe zakończenie, a później wpadały jej do głowy właśnie takie zbiegi okoliczności, które miały pchać fabułę do przodu.
Gatunek tej powieści to romans, więc spodziewać by się można, że relacja między Kate i Kellerem będzie jakoś się rozwijać, a uczucie między nimi będzie narastać. Ale tak nie jest. Ostatnio czytałam bardzo dobry romans („Tamte dni, tamte noce”) i gdy zaczęłam czytać o tym, jak Keller po raz pierwszy spotkał główną bohaterkę, to poczułam się tak, jakbym sięgnęła literackiego dna. Autorka w kwestiach biologicznych potraktowała bohaterów jak zwierzęta i reakcja chłopaka na widok Kate sprawiła, że gapiłam się z niedowierzaniem na tekst, nie mogąc uwierzyć, że dorosła osoba, która ma jakąkolwiek wiedzę o biologii i seksualności człowieka, mogła coś takiego napisać. Dalej wcale nie jest lepiej, bo po dwóch piętnastominutowych rozmowach Kate i Keller są już najlepszymi przyjaciółmi, a ostatecznie okazuje się, że on kochał ją już od początku, czyli zakochał się w jej wyglądzie, bo przecież nawet nie znał jej imienia. Tak, uczucie ich jest głębokie, jak Rów Mariański.
Nie mogę też nie wspomnieć o tym, jak napisany jest „Promyczek”. Historia jest poprowadzona w pierwszej osobie, a narratorami są Kate i Keller (o czym jesteśmy powiadamiani na górze każdego rozdziału, jakby czytelnik był idiotą i nie potrafił się zorientować). I tutaj doskonale widać warsztatowe braki autorki. Kiedy wprowadza jakiegoś bohatera i chce go przedstawić, robi to w taki sposób, jakbyśmy mieli do czynienia z narratorem wszechwiedzącym, a jest to niemożliwe (standardowo) w przypadku narracji pierwszoosobowej. I właśnie w ten sposób powstają wszystkie przeczucia Kate oraz jej intuicja, dzięki czemu ta wie wszystko o nowo poznanej osobie po wymianie zaledwie dwóch zdań. Zupełnie nie potrafię zrozumieć, dlaczego Holden zdecydowała się na taką narrację, skoro wyraźnie jej to nie wychodzi i ma ochotę pisać inaczej. O braku fabuły, nieumiejętności tworzenia postaci już pisałam, ale chyba najgorszym elementem tej powieści są dialogi. W „Promyczku” nie ma ani jednego dialogu, który nie byłby drewniany. Wszystko brzmi tak sztucznie, jakby autorka nigdy z nikim nie rozmawiała i nie wiedziała, jak wygląda normalna rozmowa. Do tego Holden sili się na młodzieżowy, w jej mniemaniu, język, który sprawia, że jest to jeszcze gorsze i trudniejsze w odbiorze. Poza światem, który autorka stworzyła sobie w głowie, nikt tak nie mówi.
Zakończenie tej powieści wywołało u mnie jedynie pogardliwe prychnięcie. Schemat goni schemat, historii tego typu powstało już tysiące, a ta nie wnosi niczego nowego poza tym, że udowadnia, iż Holden nigdy nie powinna zabierać się za pisanie, bo jej po prostu to nie wychodzi. Cała ta książka jest dokładnie taka, jak typowe „dzieło” z Wattpada – zaczynając od okładki, przez brak fabuły, jakiegokolwiek rozwoju relacji między bohaterami, a kończąc na braku warsztatu pisarskiego autorki. Nie ma w niej nic „życiowego”, ani prawdziwego, a ta ilość nieszczęść u wszystkich jest po prostu nieprawdopodobna i sztuczna, a przede wszystkim do niczego nie prowadzi. Jestem zażenowana tym, że coś takiego zostało w ogóle wydane i osiągnęło tak ogromną popularność. To najgorsza książka, jaką przeczytałam w ciągu ostatnich lat i chciałabym o niej zapomnieć.

Kate ma dziewiętnaście lat, zaczyna studia i przenosi się do małego miasteczka, gdzie poznaje Kellera, w którym się zakochuje. Ma jednak pewne tajemnice, przez które nie chce pozwolić sobie na zaangażowanie i związek. Tyle dowiadujemy się z opisu książki, który nie jest wcale zachęcający, wskazuje na typowy, schematyczny romans i „Promyczek” dokładnie taki jest.
Kim Holden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Opowieść podręcznej” to trudna książka. Niejednoznaczna. Opisuje świat, w którym kobiety nie mają żadnych praw, a jednocześnie są najważniejsze – przynajmniej te, które mogą mieć jeszcze dzieci. To Podręczne – naczynia, które istnieją tylko po to, by rodzić.
Atwood stworzyła świat dziwny i przerażający, gdzie wszystko, co do tej pory było ludziom znane, zostało zniszczone. Nowe zakazy, nakazy, role społeczne – wszystko dla wiary, która w tej nowej rzeczywistości jest najważniejsza. Tylko mężczyźni mają władze, tylko mężczyźni mogą czytać i pisać, tylko oni jakoś jeszcze się liczą. Świetne jest to, że autorka nie odkrywa przed nami wszystkiego – daje tylko zarys tego świata, ukazuje go z perspektywy głównej bohaterki, która nie rozumie, dlaczego, kiedy i jak sprawy wymknęły się wszystkim spod kontroli i nagle nastał nowy porządek, w którym przyszło jej się odnaleźć. My, jako czytelnicy, możemy tylko domyślać się niektórych spraw, funkcjonowania instytucji, z którymi Freda nigdy nie miała do czynienia. To jeszcze bardziej działa na wyobraźnię i pozwalam nam współtworzyć tę patriarchalną rzeczywistość.
To świetnie napisana i bardzo dobrze skonstruowana powieść. Bardzo podoba mi się, jak Atwood bawi się czasem, przeplatając wspomnienia bohaterki z teraźniejszością, która ostatecznie też okazuje się jedynie wspomnieniem. Historia bardzo na tym zyskuje i wydaje się bardziej spójna. Przede wszystkim jednak w tej książce można odnaleźć tyle odniesień do współczesności, że jest to wręcz przerażające. Znalazłam w niej tyle cytatów, które są jak przepisane słowo w słowo z tego, co ostatnio słyszałam lub czytałam na temat kobiet. Żyjemy w XXI wieku, a wciąż mnóstwo osób sądzi, że gwałt może być winą kobiety – zupełnie jak w „Opowieści podręcznej”, gdzie tylko kobiety są winne. To ważna książka, w której zostało poruszonych mnóstwo kwestii, nad którymi warto się pochylić i choć na chwilę zastanowić, ile z tych bzdur, które są w niej powtarzane (na temat kobiet, mężczyzn, wiary w Boga), słyszymy na co dzień.
Z tyłu, na okładce, jest napisane: „Świat, który stał się piekłem dla kobiet”. Sądzę jednak, że ten świat stał się piekłem dla wszystkich – zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Jesteś dobry, dopóki jesteś wierzącym, heteroseksualnym mężczyzną z jakąś władzą i znajomościami. W innym wypadku albo jesteś nikim, albo się ciebie pozbywają. Poza tym nie ma tam miejsca na żadne przyjaźnie, czy jakiekolwiek relacje międzyludzkie. Wszystko jest bezosobowe i puste. A seks, wedle wiary, ma być tylko aktem, który ma na celu reprodukcję. Świat stworzony przez Atwood to świat, w którym mężczyźni mogą więcej od kobiet, ale ostatecznie są tylko pionkami, które muszą poruszać się po odpowiednich polach.
Cieszę się, że sięgnęłam po tę powieść i wiem, że zostanie ona ze mną na długo. Zwykle nie kończę swoich opinii cytatami, ale teraz mam jeden, bardzo długi, który chyba idealne podsumowuje tę książkę: „Niechaj kobiety stroją się w skromne szaty – mówi – a wstydliwość i wstrzemięźliwość niechaj im towarzyszą, niech nie zaplatają włosów, unikają złota, pereł i kosztownych ubiorów. Niech (jak przystoi niewieście bogobojnej) stroją się w cnoty. Niech kobieta uczy się w milczeniu i z całym poddaniem. (…) Niech się nie waży pouczać czy wynosić ponad mężczyznę, jej sprawą jest milczeć. Albowiem Adam został stworzony pierwszy, a dopiero potem Ewa. I to nie Adam dał się zwieść, lecz kobieta, popełniając tym samym wykroczenie.”

„Opowieść podręcznej” to trudna książka. Niejednoznaczna. Opisuje świat, w którym kobiety nie mają żadnych praw, a jednocześnie są najważniejsze – przynajmniej te, które mogą mieć jeszcze dzieci. To Podręczne – naczynia, które istnieją tylko po to, by rodzić.
Atwood stworzyła świat dziwny i przerażający, gdzie wszystko, co do tej pory było ludziom znane, zostało...

więcej Pokaż mimo to