Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Dzika droga” to książka oparta na prawdziwych zdarzeniach z życia młodej Amerykanki Cheryl Strayed. Dziewczyna postanowiła przejść ogromnej długości szlak Pacific Crest Trail (PCT,w prostej linii ok.1600 km), ciągnący się głównie przez dzicz, a biegnący zachodnim wybrzeżem USA, od Kalifornii po granicę z Kanadą. Szlak krańcowo wymagający i męczący. Podróżniczka dopięła jednak swego, a potem napisała książkę o swojej, podszytej żalem po stracie matki, wędrówce.
Powieść, czy raczej powieść autobiograficzna była, jak sadzę, jedynie pretekstem do rozliczenia się z trudnym i zagmatwanym życiem. Stała się szansą opowiedzenia o uzdrawiającej mocy przyrody, której bez wątpienia bohaterka doświadczyła.
Niestety, podobnie jak Cheryl z PCT, tak ja z jej książką początki miałam trudne. Irytował mnie zastosowany w powieści język czytadła, zniechęcał nadmiar informacji geograficznych dotyczących szlaku PCT, gubiłam się w gąszczu przeplatanek retrospekcji i bieżącej akcji.
Jednak coś mnie intrygowało w głównej bohaterce i silnie do niej przyciągało, dlatego nie przerywałam lektury, a od momentu wejścia Cheryl na szlak i przygody z bykiem po prostu wsiąkłam w jej opowieść.
Zobaczyłam wreszcie to, co chciała mi pokazać, mianowicie zagubioną młodziutką dziewczynę, borykającą się z ogromnym ciężarem, zarówno na plecach jak i w sercu, walczącą z bólem po stracie i żalem do matki za to, że przegrała z… rakiem. Pokochałam Cheryl za nieprawdopodobny upór z jakim zdobywała kolejne odcinki swojej trasy, za miłość do przyrody, za odpowiedzialność z jaką podjęła walkę o siebie i za fascynację literaturą. Nie mogłam bez wzruszenia przejść nad momentami, kiedy po kolejnych odcinkach trasy, nieludzko zmęczona, rozbijała namiot i nagradzała się czytaniem książki. Z otartymi do krwi stopami, z pomiażdżonymi od ciągłej wędrówki paznokciami parła do przodu niczym zagubiony w bezkresnym zamarzniętym morzu lodołamacz. Rezygnacja oznaczałaby dla niej porażkę czyli powolne samounicestwienie. Dojście do celu obiecywało pokonanie własnych demonów.
Według mnie „Dzika droga” to niezwykła opowieść o uzdrawiającej mocy natury i nadzwyczajnej woli życia, ale nade wszystko jest to wzruszające świadectwo miłości córki do matki.
Cheryl wyszła z dzieciństwa pokiereszowana postawą ojca. Delikatnie mówiąc nie spełnił on należycie swego obowiązku rodzicielskiego. Matka Cheryl musiała zabrać dzieci i uciec od okrutnego i agresywnego męża. Wychowywała dwie córki i syna sama, w trudnych warunkach, w pocie czoła, ale nigdy nie szczędząc im miłości i zainteresowania. Dziewczyna czuła ogromną więź z mamą. Niestety, przyszła choroba i wszystko zniszczyła zabierając ukochaną rodzicielkę. Strata uderzyła w dziewczynę z rażącą siłą. Rodzeństwo rozprysło się, każde w swoją stronę. Małżeństwo Cheryl rozpadło się i w zasadzie wszystko zmierzało w najgorszym z możliwych kierunków. Wtedy dziewczyna, zupełnym przypadkiem, dowiedziała się o szlaku wiodącym setkami kilometrów wzdłuż urokliwego zachodniego wybrzeża Ameryki.
Cóż bym najlepszego zrobiła porzucając lekturę po początkowych „zgrzytach”? Okazuje się, że każdemu, a szczególnie książce trzeba dać szansę i pozwolić, by pokazała co tak naprawdę w niej siedzi. Początki we wszystkim z reguły bywają trudne. Dzięki cierpliwości odbyłam wyjątkową podróż dzikimi ostępami USA, podziwiałam nadzwyczajną urodę amerykańskich pustyń i gór, przysłuchiwałam się rozmowom interesujących ludzi, z którymi Cheryl spotkała się na szlaku i poznałam ich fascynujące historie. Z bijącym sercem śledziłam niezwykłe przygody wytrwałej dziewczyny, nazwanej, nie bez kozery, Królową PCT.
Niezmiernie cieszę się, że było mi dane przeczytać „Dziką drogę” Cheryl Strayed i zachwycić się tą mądrą inspirującą książką, żadnym tam czytadłem jak mi się wcześniej niesłusznie wydawało.

„Dzika droga” to książka oparta na prawdziwych zdarzeniach z życia młodej Amerykanki Cheryl Strayed. Dziewczyna postanowiła przejść ogromnej długości szlak Pacific Crest Trail (PCT,w prostej linii ok.1600 km), ciągnący się głównie przez dzicz, a biegnący zachodnim wybrzeżem USA, od Kalifornii po granicę z Kanadą. Szlak krańcowo wymagający i męczący. Podróżniczka dopięła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Głośna powieść Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”, za którą autorka otrzymała Nike w 2013roku, zgodnie z określeniami zawartymi w tytule jest bardzo mroczna, ale mroczna w nader pociągający sposób. Nawet czas akcji pasuje do tej koncepcji - przypada bowiem na listopad, nazwany pięknie przez autorkę – „pęknięciem między jesienią a zimą, czasem, kiedy otwierają się przejścia”.
Książka w ogólnym rozumieniu dotyczy poglądu, że zło jest zaraźliwe. Ktoś, kogo zgwałcono, pobito, poniżono – będzie odtąd niszczył siebie i innych...
Powieść Joanny Bator przywiodła mi na myśl nocną wędrówkę przez stary zapuszczony ogród. Czytając czułam się jak włóczykij błąkający się po właśnie odkrytym niezwykłym miejscu. Z wadliwą latarką, która raz gaśnie, raz się zapala, oświetlając ogród nikłym światłem, potęgując doznania słuchowe i zapachowe. Gdzieś w pobliżu pohukuje sowa, w dali złowieszczo wyją psy, a pod stopami wciąż coś nieprzyjemnie uwiera i trzeszczy. Mdły zapach kwiatów miesza się z wonią butwiejących liści i wilgotnej ziemi. Wraz ze smugą światła moim oczom ukazywały się intrygujące zakamarki, wnęki, kamienne murki, altany, rabaty i liczne boczne ścieżki.
Oto co potrafi zdziałać bogaty w metafory, nieprawdopodobnie plastyczny język powieści i bujna wyobraźnia pisarza. Wielkie brawa należą się za to Joannie Bator.
Dlaczego czułam się z książką „Ciemno, prawie noc” tak jak lubię, czyli jak odkrywca nieznanych tajemniczych lądów? Ano dlatego, że autorka zna się na rzeczy. Czaruje słowem. Tworzy fascynujące obrazy. Niekiedy makabryczne, niekiedy poruszające, ale zawsze niezmiernie ciekawe. Wystarczy czytać i spokojnie, o ile nerwy nie zawiodą, podążać za wyobraźnią pisarki. Efektem jest wyjątkowo sugestywne malowidło przedstawiające walkę dobra ze złem zasiedlającym ludzkie dusze, a także hulającym w szeroko rozumianym otoczeniu pod postacią „ektoplazmy”. Dobroć ma tu swój azyl w kociarach przemykających chyłkiem przez powieść czyli w miłych staruszkach taszczących torby kocich chrupek i wciskających czasem perły do rąk „zagubionych dziennikarek”.
Obok warstwy baśniowej pełnej fantastycznych stworów i niesamowitych scen, których w naszym świecie z pewnością nie znajdziemy, toczy się zupełnie realna historia dziennikarki Alicji Tabor, zwanej Wielbłądką, Pancernikiem albo Niedobitkiem. Młoda kobieta wraca do rodzinnego Wałbrzycha, do starego przedwojennego domu, pełnego smutnych wspomnień. Ma misję. Musi napisać reportaż o serii niewyjaśnionych zdarzeń, o zniknięciu trójki dzieci; Andżeliki, Patryka i Kalinki.
Próbując rozwikłać zagadkę, Alicja wnikliwie przygląda się ogarniętemu religijnym szaleństwem ubogiemu społeczeństwu Wałbrzycha, które wstrząśnięte porwaniami dzieci, histerycznie szuka ratunku w chorej religijności. Ludzie słuchają samozwańczych proroków, chcą stawiać dziwne pomniki w środku miasta, pragną relikwii. Swoje frustracje, lęki, kompleksy i pielęgnowane przez pokolenia uprzedzenia wyrażają podczas nieformalnych wieców i na forach internetowych. No właśnie, Internet! Niestety, anonimowość totalnie odblokowuje wszelkie hamulce. Złość leje się w przestrzeni internetowej niczym wielki obrzydliwy, wirtualny bluzg. Brzmi znajomo, prawda?
Alicja prowadzi obok zleconego służbowo - drugie, prywatne śledztwo. Poszukuje prawdy o sobie samej, o rodzinnej tragedii, która stała się jej udziałem dawno temu. Poszukiwania te stanowią główna oś powieści, wokół której kręci się cała reszta historii, wątków i niezwykłych istot.
Dostajemy oto w prezencie galerię barwnych postaci – uwielbiającą bieganie i wsłuchiwanie się w ludzkie opowieści, Alicję o odstających uszach; szaloną starszą siostrę Alicji – Ewę; księżnę Daisy z przepastnym sznurem pereł; przyjaciółkę Niedobitka, piękną bibliotekarkę Celestynę, która kiedyś była małym sympatycznym Czesiem; wiecznie nieobecnego ojca Alicji, tropiącego skarby zamku Książ; oskalpowanego przez Sowietów pana Alberta; brutalnie zgwałcone dziewczynki; nierzeczywistego Daniela; kociary, kociojady i wiele, naprawdę wiele innych intrygujących wytworów wyobraźni autorki.
Tutaj muszę koniecznie wspomnieć o mojej ulubionej historii z „Ciemno, prawie noc”. Ona najmocniej zapadła mi w pamięć, bo wlała porządną i zarazem ogromnie potrzebną dawkę słońca w tę mroczną lekturę. Chodzi mianowicie o wątek Patryka Miłki, jednego z zaginionych dzieci. Rodzice wykreślili chłopca ze swojego życia. Pozostawili go schorowanej babci, która okazała się mądrzejsza i sprytniejsza niż legendarny król Salomon. Po cichu, bez udziału bezdusznych instytucji, powołała do życia szczęśliwą rodzinę…
„Ciemno prawie noc” budzi kontrowersje i liczne dyskusje co do swojej wartości. Niektórzy zarzucają powieści grafomaństwo. Co za bzdura?! W mojej opinii „Ciemno...” jest dziełem. Literacką ucztą. Owszem „barokową” nieco, owszem dość skomplikowaną i co tu kryć – wymagającą uwagi i skupienia od czytelnika, ale to właśnie w tym tkwi jej oryginalność i urok.
Powieść Joanny Bator jest mieszanką gatunków literackich (kryminału, obyczaju, horroru), a zarazem pewnego rodzaju zabawą konwencjami – baśni i realizmu. To również galeria przeróżnych wątków, niesamowitych opowieści, które mogłyby z powodzeniem żyć własnym życiem. Wyobraźnia pisarki zdaje się nie mieć granic. Dodatkowo wszystko spowija plastyczny poetycki język.
Zdecydowanie warto ów niezwykły świat poznać, szczególnie że wnikanie w niego sprawia nawet kapryśnemu czytelnikowi nie lada przyjemność, a już wkrótce powieść doczeka się ekranizacji.

Głośna powieść Joanny Bator „Ciemno, prawie noc”, za którą autorka otrzymała Nike w 2013roku, zgodnie z określeniami zawartymi w tytule jest bardzo mroczna, ale mroczna w nader pociągający sposób. Nawet czas akcji pasuje do tej koncepcji - przypada bowiem na listopad, nazwany pięknie przez autorkę – „pęknięciem między jesienią a zimą, czasem, kiedy otwierają się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Maleńkie, brązowe, zaskakujące „jakieś coś”. Trudno podać definicję książeczki, która wpadła mi w łapy, której zawartość nie jest do końca zwyczajną prozą, ani wrażliwą poezją, ani skupionym na detalach zapisem czyjegoś życia w jakimś jego wyjątkowym momencie, choć tak naprawdę w przedziwny sposób łączy te elementy w spójną całość. To, w moim przekonaniu, cudowna, nie pozbawiona poczucia humoru, kompozycja słowno-miłosna ku czci macierzyństwa.
Autorka razem z niezwykle plastycznym głębokim tekstem daje czytelnikowi prezent, który zadziwia i fascynuje jednocześnie. Mnie ten podarunek zaczarował. Zobaczyłam kobietę obdarzoną tysiącem par oczu, uszu, o wyjątkowo czułym dotyku i gorącym sercu. Bohaterka opiekując się swym synkiem spędza z nim czas, karmi go, bawi się z nim, wnikliwie obserwuje, uczy, czasem pociesza, usypia, śpi obok, kocha do szaleństwa. Czasem ucieka od niego, by odpocząć, bo ta ich wspólna cudowna więź również tłamsi i wyciąga energię. Dziecko jest cudem, darem stwórcy, co wcale nie przeszkadza by było niekiedy prawdziwie męczącym diablątkiem…
„Macierzynki” sprawiły mi wielką przyjemność. Przypomniały ważne chwile z mojego życia - życia matki. Wydobyły wspomnienia z ciemnej piwnicy pamięci na połyskujące refleksami światło dzienne; odkurzyły, wypolerowały i w pewnym sensie oprawiły w piękne ramki. Przypomniałam sobie na przykład, że moja najstarsza córka (aktualnie uczennica liceum) będąc małym szkrabem, na kwiatki mawiała „dledle” i wszędzie umiała je wypatrzyć. Kiedy miała cztery lata, nauczyła się pisać literki i wszędzie, gdzie dała radę składała swój autograf. Mój teść do dzisiejszego dnia z dumą pokazuje znajomym swój stary dowód osobisty, w którym krzywo, długopisem, wielkimi koślawymi literami napisano – DARIA.
Namawiam, kuszę, polecam serdecznie wszystkim tę maleńką książeczkę przepięknie, zmysłowo napisaną I tak inną w morzu zalewającej nas literatury, że aż nieprawdopodobną. Spotkanie z nią to jak wycieczka do źródła istoty rzeczy i jak odświeżająca w nim kąpiel. Nie wyobrażam sobie mojej świadomości ani biblioteczki bez „Macierzynek”.

Maleńkie, brązowe, zaskakujące „jakieś coś”. Trudno podać definicję książeczki, która wpadła mi w łapy, której zawartość nie jest do końca zwyczajną prozą, ani wrażliwą poezją, ani skupionym na detalach zapisem czyjegoś życia w jakimś jego wyjątkowym momencie, choć tak naprawdę w przedziwny sposób łączy te elementy w spójną całość. To, w moim przekonaniu, cudowna, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dostatek Michaela Crummey’a idealnie nadaje się na ten moment naszego życia, kiedy wreszcie dopadnie nas odrobina wolnego czasu, kiedy wszystkie „dedlajny” poślemy do diabła, a miękko wymoszczony fotel potrząśnie kusząco poduchami.
Michael Crummey ma tak wiele do powiedzenia o swojej ojczystej wyspie, tak ciekawie, tak niezwykle zabawnie i, co najważniejsze, tak ciekawym w swojej oryginalności językiem, że nie wolno tego tytułu przegapić, bo byłby to po prostu grzechem!
Autor mojego literackiego ulubieńca tworzy galerię wielowymiarowych barwnych postaci, które nad wyraz szybko odnajdują drogę do czytelniczego serca. Proponuję zwrócić uwagę na ojca Phelana, który po prostu „wymiata”. Niemal przy każdej scenie z jego udziałem dostawałam czkawki od intensywnego śmiechu, ale pamiętam, że raz bardzo mnie wzruszył i odrobinę sobie poryczałam. Bo to taka lektura. Jest w niej wszystko. Ot, prawdziwe życie, gdzie w poplątane losy bohaterów co rusz wkrada się mix radości i smutku, miłości i nienawiści, wielkoduszności i okrucieństwa. Mamy tu ocierające się o baśń zdarzenia, oplecione interesującymi spostrzeżeniami, uczuciami i emocjami mieszkańców Nowej Funlandii.
Autor „Dostatku” upiekł przepyszne literackie ciasto, na które złożyły się najciekawsze legendy i prawdziwe wydarzenia z 300- letniej historii kraju, przyprawione odniesieniami do biblii oraz fantazyjnie okraszone bujną wyobraźnią kanadyjskiego pisarza.
„Dostatek” to książka doskonała, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, zapewniła niezapomniane chwile w porywającym urodą, acz skrajnie surowym – miejscu, skłoniła do rozmyślań nad sensem ludzkiej egzystencji...

Ciekawa rzecz, mottem „Dostatku” jest fragment „Stu lat samotności” G.G. Marqueza i sam Crummey nie kryje, że inspirował się tą powieścią przy pisaniu swojej . A ja z jakiegoś dziwnego powodu ominęłam sławne „Sto tat…” i teraz po lekturze „Dostatku” zamierzam to zmienić.
Polecam „Dostatek”, bo to jest jedna z tych opowieści, które uprzyjemnią każdą „zaczytaną” chwilę i zakorzenią się jakoś tajemniczo w człowieku na zawsze.

Dostatek Michaela Crummey’a idealnie nadaje się na ten moment naszego życia, kiedy wreszcie dopadnie nas odrobina wolnego czasu, kiedy wszystkie „dedlajny” poślemy do diabła, a miękko wymoszczony fotel potrząśnie kusząco poduchami.
Michael Crummey ma tak wiele do powiedzenia o swojej ojczystej wyspie, tak ciekawie, tak niezwykle zabawnie i, co najważniejsze, tak ciekawym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Powinno się w ogóle czytać takie książki, które człowieka gryzą i dźgają. Gdy książka, którą czytamy nie budzi nas uderzeniem pięści w łeb, to po cóż ją czytamy?” Przywołałam na wstępie słowa Franza Kafki, ponieważ idealnie oddają charakter mojego spotkania z książką Grzegorza Kozery pt. „Króliki Pana Boga”. Dodam - spotkania wyjątkowo wyczekiwanego, bo po lekturze powieści „Berlin, późne lato” z niecierpliwością czekałam na mocną kontynuację historii i nie zawiodłam się, mimo że dostałam nawiązanie, a nie wyśnioną drugą część. Za sprawą „Królików…” przeżyłam coś w rodzaju „literackiej lawiny”.
Opowieść Grzegorza Kozery zabrała mnie z bezpiecznego domu i miękkiego fotela do świata głodu, zimna i okrucieństwa. Niespodziewanie zapadłam się w duszne, mroczne rejony. Obcowałam z bohaterami, którym świat runął na głowę. Czułam ich rozpacz, niewypowiedziany lęk i ból istnienia. Los obszedł się z nimi wyjątkowo brutalnie. Wyznaczył rolę królików doświadczalnych. Tak jak kiedyś eksperymentował z Hiobem, tak teraz z nimi. Ciekawiło go widać, ile wytrzymają. Niepokoi mnie, podobnie jak autora, że nadal go ciekawi… Tam gdzie toczy się wojna, wciąż badana jest ludzka wytrzymałość. Świat wytrzymuje za wiele, prowokując siłę wyższą do wymyślania nowych tortur. Mnie wychowanej w czasach pokoju, owszem, w niezbyt ciekawym okresie peerelowskim, ale jednak stabilnym i wolnym od chaosu wojny, żyjącej w utykającym demokratycznie, ale przecież niepodległym, stosunkowo zasobnym kraju, takie spojrzenie jest niezwykle potrzebne. Uświadamia kruchość człowieka w sensie fizycznym (jakże łatwo go unicestwić), ale także w sensie psychologicznym. Gwałt wojny odbija się w równej mierze na ciele jak i na duszy. Brud oprawcy dostaje się do środka ofiary, bezpowrotnie zarażając ją brakiem nadziei, bezsensem życia, poczuciem bezradności.
„Mojego brudu nie da się zmyć” – stwierdza śmiertelnie zmęczona Halina w rozmowie z Adamem.
To, że jakoś żyje dalej, zawdzięcza zapewne przyzwyczajeniu albo sile rozpędu. Na pewno nie chęci. Posiada umiejętność, którą wojenne pokolenie koniecznie musiało mieć, mianowicie – hart ducha przejawiający się w braku litości dla siebie, ignorowaniu zmęczenia i uczucia rodzącej się pustki, skupieniu się na walce o przetrwanie. Oni musieli. My nie musimy, więc się ze sobą pieścimy. Zmarszczki, kilka kilogramów nadwagi, siwe pasma we włosach, złamany paznokieć przyprawiają nas o depresję.
„W maju jak w raju” – mówi przysłowie. Ale nie w maju 1945 roku w Niemczech! To nie był raj, lecz piekło piekieł. Bohaterowie powieści: Adam, mały Honza i znękana obozem Halina próbują wrócić z niemieckiego szatańskiego kręgu do domu. Tylko, że powrót okazuje się drogą znaczoną bezprawiem, gwałtem, głodem i chorobami. Kto silniejszy i w dodatku ma broń, ten rządzi. Sprawiedliwość, przyzwoitość to towary deficytowe. Ludzkie odruchy zdarzają się tak rzadko jak śnieg we wspomnianym maju…
A jednak się zdarzają.
Jedną z wielu zalet „Królików…” są kontrasty. Małe dobro obok potężnego zła. Przyjaźń, miłość, odpowiedzialność rodziły się niepostrzeżenie na pogorzelisku świata. Zdarzył się Adam holujący chorego, wymęczonego głodem Honzę do domu w Cieszynie. Młody Kielczanin stał się samozwańczym starszym bratem zaszczutego bezbronnego chłopca. Zdarzył się Stan Ostrowski, który prawdziwie po polsku potrafił rozwiązywać najbardziej palące problemy. Zdarzył się odważny chłopak, który wyratował tonącą kobietę, a potem okrył ją swoim połatanym swetrem i przepędził natrętnych gapiów. Owe nikłe promienie światła walczące dzielnie z mrokiem zadziwiająco skutecznie podnosiły mnie na duchu. Dzięki nim podczas lektury „Królików…” pełniej oddychałam.
W prawdziwy podziw wprawia także zderzenie lekkości z jaką autor prowadzi narrację z jej mroczną, bolesną tematyką. Na okładce książki widnieją słowa Magdaleny Parys, z którymi nie sposób się nie zgodzić: „Lekko się czyta, a ciężko o niej myśli”.
„Króliki Pana Boga” pochłania się w tempie ekspresowym. Powieść wciąga, a w zasadzie wnika w czytającego za sprawą płynnego, wybornego języka, w który została obleczona. Żadnych chropowatości, „lania wody” czy spadku ciśnienia. Fabuła od początku toczy się niezwykle interesująco i szybko. Napięcie czasami na granicy czytelniczej wytrzymałości.
I jeszcze jeden znak rozpoznawczy prozy Grzegorza Kozery - osławiona już powściągliwość. Owszem, scen ilustrujących gehennę czasu tuż powojennego jest w powieści sporo i rzeczywiście robią piorunujące wrażenie, ale nie przytłaczają. Raczej każą się zatrzymać nad dramatem tamtych czasów i przez chwilę o nim pomyśleć. Autor „Królików…” podobnie jak w poprzednich swoich powieściach nikogo nie osądza, nie prawi nudnych podniosłych kazań. Za to w starannie dobranych słowach, rozmowach bohaterów, ich zwierzeniach, w opisie przeżyć wewnętrznych i tego co widzą wokół przekazuje czytelnikowi swoje emocje i lęki wywołane myślą o człowieku uwięzionym w piekle bezprawia, głodu i gwałtu. I co warte podkreślenia - również swoją wiarę w uzdrawiającą siłę przyjaźni i miłości.
Ważna książka. Polecam z przekonaniem.

„Powinno się w ogóle czytać takie książki, które człowieka gryzą i dźgają. Gdy książka, którą czytamy nie budzi nas uderzeniem pięści w łeb, to po cóż ją czytamy?” Przywołałam na wstępie słowa Franza Kafki, ponieważ idealnie oddają charakter mojego spotkania z książką Grzegorza Kozery pt. „Króliki Pana Boga”. Dodam - spotkania wyjątkowo wyczekiwanego, bo po lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ziemia Kłamstw” Anne B. Ragde to rzecz niezwykle ciekawa. Zimna z wierzchu, ale w środku aż kipi emocjami. Wciąga jak ruchome piaski. Dotyka problemu „chorej” rodziny, która pogrążyła się w chaosie kłamstw, pogardy, a także w nieznajomości swych członków. Niektórzy z rodziny Neshov nawet o sobie nie słyszeli. Żyją z dala od siebie i niechętnie wspominają dom rodzinny oraz dzieciństwo. Pisarka etapami odsłania tajemnicę, która wycisnęła piętno na życiu rodziny Anny Neshov.
Z mieszanymi uczuciami czytałam o pracy Margida, wkładającego cały swój kunszt organizatorski w przygotowania atrakcyjnych pochówków. Jest bossem świetnie prosperującego przedsiębiorstwa pogrzebowego, nie może narzekać na brak zleceń, spełnia się. Jednak wyczuwa się w nim jakąś zadrę…
Jeszcze bardziej nieswojo czuję się w towarzystwie Tora, w jego „aromatycznej” chlewni, w której rolnik rozpływa się w zachwytach nad swoją inteligentna trzódką, jednocześnie nic niezwykłego nie widząc w tym, że za chwilę odda ją do rzeźni. Nieustannie biega do trzaskającego mrozem domu, aby nagotować sobie świeżej porcji kawy i rzucić coś na ruszt szczerbatemu dziadkowi, żyjącemu jakby za karę, snującemu się z kąta w kąt. I tu również coś wzbudziło mój niepokój.
Najmocniejszym punktem tej mrocznej norweskiej historii jest, według mnie, Erlend, najmłodszy z rodzeństwa, przebojowy gej, który nie ma żadnych zahamowań w artykułowaniu swoich pretensji i żali. Potrafi walnąć gorzką prawdę, prosto z mostu, konającej matce, dogorywającej na szpitalnej kozetce. Nie stroni od kieliszka, brzydzi się zacofaniem, brudem, biedą i swoją rodziną. Jednak to esteta pełną gębą! Docenia piękno i urodę świata. Lubi pławić się w luksusie. Nie dajcie się zwieść, to bardzo pozytywna postać, polecam tę powieść chociażby po to, by poznać tego błyskotliwego, wrażliwego człowieka.
Jest jeszcze Toruun, nieślubna córka Tora naiwnie sądząca, że babcia przejęta zbliżającym się końcem, przygarnie ją do serca i poprosi o wybaczenie. Marzy jej się sielanka i rodzinne pojednanie. Niestety, to nie w stylu Anny Neshov. Umarła nie wyrzekłszy jednego słowa usprawiedliwienia czy przeprosin. Toruun świetnie sobie radzi z rozwścieczonymi psimi bestiami, ale z ludźmi już gorzej.
W obliczu śmierci nestorki rodu – apodyktycznej Anny - zjazd familijny stał się nieunikniony, a co więcej, odkrył ukrywane dotąd niegodziwości i wywrócił życie bohaterów do góry nogami.
Dla mnie to jedna z piękniejszych opowieści, z jakimi się zetknęłam. Mroczna, melancholijna a zarazem szalenie realistyczna. Przedstawiona niezwykle plastycznie. Zatraciłam się bez reszty w przedstawionym fikcyjnym świecie norweskich fiordów i tragicznych, poplątanych ludzkich losów, gdzie pozornie nie ma miejsca na szalone porywy emocji, a jednak powieść prawie płonie.

„Ziemia Kłamstw” Anne B. Ragde to rzecz niezwykle ciekawa. Zimna z wierzchu, ale w środku aż kipi emocjami. Wciąga jak ruchome piaski. Dotyka problemu „chorej” rodziny, która pogrążyła się w chaosie kłamstw, pogardy, a także w nieznajomości swych członków. Niektórzy z rodziny Neshov nawet o sobie nie słyszeli. Żyją z dala od siebie i niechętnie wspominają dom rodzinny oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ukrywałam się z tą książką po najcichszych zakątkach swojego domu. Marzyłam, aby w czasie czytania nikt nie zawracał mi głowy, bo powieść Lidii Witek jest niezwykle intymna. Czasami tak mną wstrząsała i ściskała za gardło, że zmuszona byłam skapitulować w walce z upartymi łzami. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest ckliwą, grającą na emocjach rzeczą. Absolutnie nie! Ryczałam przez jej autentyczność i głęboką mądrość. To historia napisana przez życie, co moim zdaniem, wytrąca argument tym wszystkim, którzy chcieliby uznać ją za kiczowatą lub nazbyt wydumaną. Przeciwnie, uważam, że poznałam jedną z najbogatszych, najbardziej zaskakujących i złożonych opowieści o istocie człowieczeństwa, o jego słabościach i sile.
Bohaterka książki - Marta - mieszka w Warszawie. Przeżyła wojnę, zdobyła wykształcenie, pracuje w biurze architektonicznym, odnosi sukcesy zawodowe. Pewnego zimowego dnia jej życie zmienia wizyta przerażonej kuzynki Małgosi. Waży się los niechcianego dziecka. Marta przypomina sobie stare dzieje, inspirację znajduje w postępku Adeli, sąsiadki z czasów wojny.
Przyznam się, że początkowo pomyślałam, że Marta jest lekko stuknięta. Tak jak zapewne pomyśli większość, bo dzisiaj dobroć mylimy z naiwnością lub z niegroźnym dziwactwem. Marta przekonała kuzynkę, by urodziła synka, a następnie sama, bez niczyjej pomocy, zajęła się jego wychowaniem. Prawdziwa rewolucja przetoczyła się przez jej spokojne do tej pory życie, ale kobieta zdawała się niczego nie zauważać. Cieszyła się chwilą i skupiała na bieżących problemach, bez ich wyolbrzymiania czy demonizowania. A jakie zakończenie? Zdumiewające - tyle mogę zdradzić.
Potrzebowałam przeżyć całą tę bogatą, barwną historię, aby zrozumieć, że bohaterka miała prawo zachować się szlachetnie, a ja miałam prawo pokochać ją za to. Zresztą nie tylko Martę, ponieważ lektura obfituje w ciekawe, wielowymiarowe postaci, których wątki przenikają całą tę cudowną powieść, sprawiając, że mieni się od nich niczym najszlachetniejszy klejnot.
„Wybór Marty” traktuje o czymś wyrzuconym do lamusa, niemodnym, ale zarazem niezwykle istotnym. Mianowicie, że dawanie jest święte… Trudne, ale święte. Wiem, że ta myśl ma się do dzisiejszego, nastawionego na branie, świata, jak nos do pięści, ale według mnie kryje się w niej jakaś zagubiona prawda. Czy rezygnacja z siebie, z własnych ambicji, w imię ratowania czyjegoś życia jest oznaką słabości czy siły? Szczęście leży w ciągłym wykorzystywaniu nadarzających się okazji? A może warto czasem coś dać od siebie, zupełnie bezinteresownie, spontanicznie i bez szczególnej okazji?
Zazwyczaj radość sprawia mi bogaty, poetycki język spowijający powieść. Tym razem język powieści jest prosty, można powiedzieć – surowy, ascetyczny, pełniący służebną rolę w stosunku do treści. W tym przypadku najważniejsza jest historia, a w zasadzie cała rodzina historii, które poznaje się z ogromną przyjemnością i z wypiekami na twarzy. Nic nie zakłóca płynności przekazu. Autorka znakomicie skomponowała wszystkie składniki znakomitej książki, ofiarowując czytelnikowi prawdziwy literacki rarytas absolutnie wart jego uwagi.

Ukrywałam się z tą książką po najcichszych zakątkach swojego domu. Marzyłam, aby w czasie czytania nikt nie zawracał mi głowy, bo powieść Lidii Witek jest niezwykle intymna. Czasami tak mną wstrząsała i ściskała za gardło, że zmuszona byłam skapitulować w walce z upartymi łzami. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest ckliwą, grającą na emocjach rzeczą. Absolutnie nie!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeżyłam cudowną przygodę za pośrednictwem książki Dawida Grosmana p.t. „Kto ze mną pobiegnie?” „Pobiegłam” i wierzcie mi – było warto!
Już początek lektury intryguje. Autor ukazuje czytelnikowi dwa obrazy – chłopca pędzącego z psem i dziwnie zachowującą się dziewczynę. Akcja powieści toczy się bowiem dwutorowo. Z jednej strony śledzimy wypadki oczami młodego, izraelskiego chłopca Asafa, pracownika urzędu miejskiego, z drugiej zaś poznajemy tajemniczą szesnastolatkę Tamar, która coś skwapliwie planuje i mocuje się z nadzwyczaj trudną decyzją. Asaf goni przez ciasne uliczki Jerozolimy, a Tamar rzuca wszystko; bezpieczne życie u boku rodziców, szkołę muzyczną, przyjaciół i rusza ratować brata. Oboje nieuchronnie do czegoś zmierzają. Tylko do czego?
Książka mnie urzekła. Zaczarowała po prostu. Niesamowite, jak autor dobrze zna psychikę, problemy i uczucia młodych ludzi. Potrafi o nich pisać ze znawstwem i wielką empatią. Do tego przepięknym, wysmakowanym językiem. Pamiętnik Tamar to mistrzostwo świata. Do tej pory mam go w głowie i raczej szybko nie zapomnę.
Grosman pokazał na przykładzie brata Tamar - Szaja - jak wygląda smutna droga w przepaść uzależnienia od narkotyków. Szaj nie potrafił znaleźć wspólnego języka z rodzicami, czuł ból odrzucenia. Szamocząc się w swoim cierpieniu, próbował zwrócić na siebie uwagę dorosłych w najbardziej nieodpowiedni sposób – przyjmując środki odurzające. Zły na cały świat, dążył do autodestrukcji, ale podświadomie pragnął żyć. W głębi serca marzył o powrocie do normalności. Wiadomo jak ciężko z takimi powrotami, zwłaszcza że Szaj uwikłał się nie tylko w narkotyki… Stał się dzieckiem ulicy. Bezdomność. Poczucie osamotnienia i odrzucenia przez rodzinę i społeczeństwo. Czy może być coś bardziej przejmującego? Autor pochyla się nad tym trudnym problemem w kontekście życia codziennego Jerozolimy. Okazuje się, że tu, tuż obok tak zwanej normalności, rządzi siła i strach, interesy oraz nikczemność. Pisarz maluje bardzo plastycznie i przekonywująco. „Dom Artystów” czyli melina obleśnego Pesacha, obskurne warunki mieszkalne, orgie narkotyczne i ciągła kontrola grubiańskich ochroniarzy - przyprawiają o mdłości i prowokują do refleksji nad tematem. Przywodzą mi na myśl obrazy z „Oliwiera Twista” Karola Dickensa. To samo okrucieństwo, podłość i wyzucie z wszelkich ludzkich uczuć w stosunku do młodego człowieka. Współczesne niewolnictwo. W takim bagnie znalazł się Szaj, ale dzięki odwadze i miłości siostry zyskał coś bezcennego… Dla mnie miało to rangę symbolu możliwości i siły sprawczej człowieka. Bywa, że nie zdajemy sobie sprawy, jaka w nas tkwi moc, dopóki nie musimy jej czasem z siebie wykrzesać…
Ciężko mi było rozstać się z bohaterami książki Grosmana. Było w nich coś urzekającego, wręcz baśniowego. Może ta ich szlachetność ? Jakże rzadka cecha w naszym, pogmatwanym świecie. Ale dzięki temu czytało się książkę wspaniale. Do tego przesłanie – być może naiwne i dla niektórych nawet śmieszne, ale dla mnie niezwykle cenne - że warto pomagać i żyć, bo życie to DAR najpiękniejszy. Polecam wszystkim – super rzecz!

Przeżyłam cudowną przygodę za pośrednictwem książki Dawida Grosmana p.t. „Kto ze mną pobiegnie?” „Pobiegłam” i wierzcie mi – było warto!
Już początek lektury intryguje. Autor ukazuje czytelnikowi dwa obrazy – chłopca pędzącego z psem i dziwnie zachowującą się dziewczynę. Akcja powieści toczy się bowiem dwutorowo. Z jednej strony śledzimy wypadki oczami młodego,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Małgorzata Kursa, autorka „Teściową oddam od zaraz”, przykuła moją uwagę nie tylko tajemniczą, a zarazem rozpaczliwą tytułową propozycją, ale również stwierdzeniem zamieszczonym na obwolucie książki, że „od ludzi poważnych i ponurych ucieka spłoszonym truchtem”. Myśl owa sprawiła, iż pisarka od razu stała mi się bliska, gdyż odczuwam podobnie, książka zaś zajęła moją uwagę po ostatnie zdanie ostatniej strony, podbijając przy tym szturmem serce nieprawdopodobną dawką humoru. Sądzę, iż pani Małgorzata posiadła niezwykły dar kojenia skołatanych czytelniczych nerwów śmiechem. Jej, jak sama twierdzi, „humorystyczne czytadło” podarowało mi wiele radości, odwróciło uwagę od trosk i zmartwień, sprawiło że odetchnęłam głębiej.
Książki bywają różne, jak różni są ludzie i bardzo dobrze, bo potrzebujemy urozmaicenia niczym powietrza… Zdarzają się więc smutne, wstrząsające, refleksyjne. Ta akurat jest wesoła, emanująca ciepłem i optymizmem, mimo, że nie brakuje w niej „ostrzejszych” wręcz makabrycznych scen, związanych z pojawianiem się denatów.
„Teściową oddam od zaraz” to jednocześnie kwintesencja świetnego języka oplątanego nie tylko humorem, lecz również niekłamanym urokiem bohaterów oraz zagadką kryminalną. Swoista komedia sensacyjna.
Akcja powieści toczy się w Kraśniku, a rozpoczyna w mieszkaniu jednej z bohaterek – Izabeli Łęckiej, która knuje wraz z przyjaciółką Amą, jak chytrze pozbyć się nadopiekuńczej teściowej. Starsza pani po każdej wizycie u rodziny pozostawia zniszczenia niczym po przejściu huraganu. Wątek teściowej traci jednak na sile na skutek wyjścia na jaw okoliczności łagodzących – dojmującej samotności i opuszczenia oraz chęci bycia potrzebną Ady Łęckiej. Bystra w końcu Iza dostrzega przyczynę kataklizmów i daje matce męża drugą szansę. Jak wiadomo życie, zwłaszcza to wykreowane w książkach, nie lubi próżni, więc na horyzoncie pojawiają się chmury, prawdziwe kłopoty w postaci TRUPA. Śmierć dotyka ciotkę Amy – Eleonorę Krasińską, osobę zadufaną w sobie, patrzącą na innych z góry, dysponującą znacznym majątkiem w postaci zabytkowych mebli. Eleonora na krótko przed śmiercią sprzedaje niewielki stolik, w środku którego nabywca, już po dokonaniu transakcji, dokonuje w obecności swego przyjaciela prokuratora, niezwykłego odkrycia… Nowy właściciel stolika – stolarz pasjonat – Paweł Łęcki, mąż Izabeli staje twarzą w twarz z ogromną sensacją, tajemnicą która każe się rozwiązać! Niestety sprawę przejmuje właściwy do tego organ czyli prokurator, dodam – niezwykle przystojny, bystry, wolny …. i „strzelający oczkami” do Amy, która także ma ochotę na rozwikłanie zagadki śmierci „rodzonej” ciotki. Akcja nabiera rozpędu, mnożą się ciemne typki, przybywa rodzinnych trupów, zdarzają się zadziwiające próby powstrzymywania włamywaczy za pomocą …korkociągu. Na scenie pojawia się ponadto genialna kucharka Wanda, absolutny gwoźdź programu, a puenta czai się w cieniu kopii znanego obrazu Claude’a Maneta - „Maki”.
Bezsprzecznie cudowna, wakacyjna lektura, głównie za sprawą plastycznego, swobodnego języka powieści, totalnie wyzutego z patosu i nadęcia oraz stworzenia przez autorkę niezwykłej galerii postaci, do których bardzo łatwo przylgnąć za ich urok, spontaniczność i naturalność. Przyznam się, że bohaterowie oraz obrazy malowane przez Małgorzatę Kursę tak bardzo mnie oczarowały i wciągnęły, iż sięgnęłam po inne powieści jej autorstwa (genialną „Babską misję”, niezwykłą „Tajemnicę sosnowego dworku” czy fascynujące „Najlepsze jest najbliżej”. Nie zawiodłam się, przeciwnie rozsmakowałam się w ich oryginalnym klimacie na amen. Odnalazłam tam morze humoru, a także niespodziewaną w lekkiej powieści - głębię, czyli przebijającą z tych wesołych historii troskę o człowieka, poprzez ukazanie jak wielkie znaczenie w jego życiu ma przyjaźń, prostolinijność, zaufanie - oczywistości pogubione przez nas we wrogo pokręconym wirze życia, a przecież wciąż najważniejsze.

Małgorzata Kursa, autorka „Teściową oddam od zaraz”, przykuła moją uwagę nie tylko tajemniczą, a zarazem rozpaczliwą tytułową propozycją, ale również stwierdzeniem zamieszczonym na obwolucie książki, że „od ludzi poważnych i ponurych ucieka spłoszonym truchtem”. Myśl owa sprawiła, iż pisarka od razu stała mi się bliska, gdyż odczuwam podobnie, książka zaś zajęła moją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Berlin, późne lato” Grzegorza Kozery ma w sobie jakąś nieokreśloną moc. Przyciąga, co - tak sobie myślę - wynika z faktu, iż to bardzo dobrze obmyślana i napisana rzecz. Swoista próba spojrzenia na trudny temat pod innym, zaskakującym kątem. Co powiecie na Niemca, którego można polubić? My Polacy mamy z tym problem. W świetle naszej narodowej historii – nie ma się czemu dziwić. Napadali na nas, mordowali, palili, grabili i ta ich mania wyższości. Tyle, że spojrzenie niejako z lotu ptaka rozmazuje obraz. Skracając perspektywę dostrzega się więcej szczegółów, bo przecież na całość składają się całe rzesze (dobre słowo z punktu widzenia tematu powieści) pojedynczych składników, drobiazgów, z bliska bardzo się od siebie różniących. Jak lodowe śnieżynki – ktoś widział dwie identyczne? Ludzie też są rozmaici, mimo iż pozornie bardzo podobni! I tu uogólnienie bierze w łeb. Schemat się łamie, stereotyp siada. Lubię to. Pociągają mnie historie łamiące stereotypy. Pewnie, między innymi, dlatego powieść Grzegorza Kozery tak mi przypadła do gustu.
Autor założył, że nie każdy Niemiec w czasie II Wojny Światowej musiał być wrednym hitlerowcem. Stworzył na potrzeby tej tezy Otto Petersa, który nie podzielał polityki i ideologii faszystów. Czuł się obco we własnym kraju, gdzie wszystko w co wierzył czyli wolność, prawo do własnych przekonań, szacunek dla drugiego człowieka - legło w gruzach. Szaleństwo przeniknęło nawet do jego domu. Żona Petersa przyklaskiwała polityce Hitlera, idealizowała go niczym Boga. Wpoiła też miłość do wodza jedynemu synowi, który z wielkim entuzjazmem został wojskowym. Otto zamknął się w sobie. Zachowywał się jak automat; spał, jadł, chodził do pracy do księgarni, ale coś w nim zgasło. Nie mógł już pisać, tworzyć – jak czynił dotąd. Wiedział, że wszystko stanęło na głowie, jakiś mrok rozpanoszył się w jego kraju i życiu, ale niewiele mógł na to poradzić. A może zwyczajnie mu się nie chciało? Bo i dla kogo? Wegetacja, odrętwienie, smutek i samotność wypełniały Petersa po sam czubek głowy. W pewnym momencie do wszystkiego dołączyło dojmujące poczucie winy za zbrodnie wyrządzone przez potomka w czasie jego żołnierskich „popisów” na terenach okupowanych.
Patrząc na życie bohatera łatwo pokusić się o stwierdzenie, że los nie zawsze idzie nam na rękę, a najczęściej właśnie nie idzie. Szczęśliwie Petersowi przydarzyła się Halina, Polka – ranna uciekinierka z obozu koncentracyjnego. Pisząc „szczęśliwie”, brzmiące nieco dziwnie w kontekście całej tej przygnębiającej opowieści, mam na myśli krótkie chwile kiedy Peters mógł pożyć tak, jak chciał. Mimo wojny, mimo wszechogarniającego strachu, mimo poczuciu beznadziei i uparcie obluzowującego się kartonu zakrywającego okno, żył jak człowiek i kochał. Nie szkodzi, że tylko przez chwilę. To dzięki Halinie mógł przynajmniej podjąć próbę zadośćuczynienia za wyrządzone zło…
„Berlin, późne lato” zadziwia swoją prostotą i powściągliwością. Nie ogłusza czytelnika nadmiarem rozdzierających serce scen czy to miłosnych, czy związanych z okropnościami warunków w jakich żyli ludzie dotknięci kataklizmem wojny. Jednak uczciwie uprzedzam, że czytając książkę często trzeba zmagać się ze wzruszeniem i łzami.
Autor „Berlina…” niczego nie narzuca, nie osądza, nie moralizuje. Za to w starannie dobranych słowach, celnie uchwyconych spostrzeżeniach, mądrych analogiach i metaforach oraz między wierszami przekazuje czytelnikowi swoje emocje i uczucia, a także wątpliwości oraz lęki wywołane myślą o człowieku uwięzionym w chorej rzeczywistości. Podarował tym samym odbiorcy szansę spojrzenia na trudny problem z innej, mniej oczywistej strony. Może również sobie? Dodatkowy bonus, że zrobił to pięknie literacko. Uważam, że o wyjątkowych walorach przedstawionej powieści najlepiej przekonać się samemu, do czego - wszystkich wielbicieli dobrej książki - gorąco zachęcam.

„Berlin, późne lato” Grzegorza Kozery ma w sobie jakąś nieokreśloną moc. Przyciąga, co - tak sobie myślę - wynika z faktu, iż to bardzo dobrze obmyślana i napisana rzecz. Swoista próba spojrzenia na trudny temat pod innym, zaskakującym kątem. Co powiecie na Niemca, którego można polubić? My Polacy mamy z tym problem. W świetle naszej narodowej historii – nie ma się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Finał „Skazanej” przytłoczył mnie. Poraził. Poczułam się jakby historia opowiedziana przez Hannę Kent zbiła mnie na kwaśne jabłko. Zostawiłam wszystko i wyszłam na powietrze ochłonąć. Musiałam wrócić do siebie po traumatycznej wyprawie do mroźnej Islandii z początku XIX wieku. Potrzebowałam odpędzić żal, a może raczej gniew, którym napełniła mnie ostatnia scena powieści. Obraz ludzkiego okrucieństwa…
Na próżno. Te wspomnienia i emocje zostaną ze mną na zawsze, tak jak historia Agnes – ostatniej kobiety skazanej w Islandii na śmierć.
„Skazaną” odebrałam jako pakiet dwóch niezwykle intrygujących opowieści. Pierwsza dotyczy oczywiście wydarzeń z powieści, druga zaś wyjaśnia genezę powstania książki Hanny Kent.
Proszę sobie wyobrazić - młodziutka nastoletnia Australijka – rzeczona Hanna Kent - przybywa do dalekiej Islandii na wymianę uczniowską. Dziewczynę z Krainy Kangurów lodowata Islandia fascynuje, przyroda zachwyca, a miejscowe opowieści pobudzają wyobraźnię. Dowiaduje się między innymi o Agnes, uchodzącej tu za „nieludzką wiedźmę podburzającą do mordu”. Odwiedza jej grób. Wiele o niej myśli. Czy rzeczywiście Agnes była aż tak zła? Czy może raczej okoliczności sprzysięgły się przeciwko niej? Po latach, już jako wykształcony fachowiec od pióra, wraca do Islandii, by przyjrzeć się bliżej sprawie morderczyni. Przekopuje się przez góry dokumentów, wsłuchuje się w przekaz miejscowej ludności na temat swej bohaterki i w końcu podejmuje decyzję. Opowie własną wersję historii Agnes. Napisze mowę obrończą, której dziewczyna została na swoim procesie pozbawiona, na którą musiała czekać bez mała dwa stulecia.
W taki sposób rodzi się debiutancka powieść Hanny Kent, powieść porywająca, mrożąca krew w żyłach i wciągająca niemożebnie, pomimo iż zakończenie nie jest tajemnicą. Możliwe, że wiedza ta działa na czytelnika niczym magnes i bidul po prostu przywiera do toczących się zdarzeń, szukając wyjaśnienia jak to się wszystko mogło stać i dlaczego. Ze mną tak właśnie było; historia przytwierdziła mnie do książki, w dodatku szczęka mi notorycznie opadała od zachwytu dla nietuzinkowego języka i stylu australijskiej pisarki...
Powinnam chyba wreszcie napisać coś o samej powieści, którą uparłam się atrakcyjnie zaprezentować, bo warta tego jak żadna inna.
Akcja powieści, jak wspomniałam wcześniej, toczy się w Islandii początku XIX wieku. W surowym i wymagającym zakątku na ziemi, a równocześnie urzekającym swym lodowatym pięknem. Mieszkający tu ludzie muszą wyróżniać się siłą i odpornością, by poradzić sobie z ekstremalnym klimatem i mizernymi środkami do życia. Bieda panoszy się bezlitośnie. Także głód i choroby. I śmierć. Dla małej Agnes opuszczonej przez matkę, żyjącej z piętnem bękarctwa, przerażonej i bezdomnej, Islandia jest jeszcze bardziej wrogim miejscem. Los sprawia wrażenie jakby się nią bawił. Coś jej czasem daje, aby poczuła cudowny smak daru, a potem spokojnie przygląda się jej bólowi, kiedy pozbawia ją owego prezentu. Dziewczynka jako kilkulatka zamieszkuje z przybranymi rodzicami – Ingą i Bjornem - w Kornsie. Przez krótka chwilę życia ma wspaniałą rodzinę. Zastępcza matka kocha Agnes jak własne dziecko i uczy czytać. W tajemnicy przed mężem szkoli w opowiadaniu sag, które potrafią ogrzać duszę bardziej niż żar pieca zgrabiałe od mrozu ręce. Agnes jest bystra, szybko się uczy. Wewnętrzna wrażliwość powoduje, że dziewczyna silnie odbiera emocje i uczucia zatopione w książkach i opowiadanych sagach. Dzięki Indze rozumie, że „kto nie czyta, jest jak ślepy”.
Autorka włożyła w tę opowieść całe serce, ale myślę, że również ogromny talent literacki. Zastosowała ciekawy zabieg – zatrudniła nie tylko narratora, ale również pozwoliła mówić swoim bohaterom. Dzięki temu wnikałam w tę powieść niemal z każdego wymiaru. Szczególnie przeżywałam spojrzenie na historię oczami samej Agnes, mądrej, wrażliwej kobiety – przerażonej życiem w pułapce, umierającej z trwogi przed nieuchronnością zbliżającego się końca.
Polecam ten tytuł, by jeszcze raz doświadczyć siły słowa pisanego i dać się uwieść niezwykłej, przeszywającej na wskroś historii.

Finał „Skazanej” przytłoczył mnie. Poraził. Poczułam się jakby historia opowiedziana przez Hannę Kent zbiła mnie na kwaśne jabłko. Zostawiłam wszystko i wyszłam na powietrze ochłonąć. Musiałam wrócić do siebie po traumatycznej wyprawie do mroźnej Islandii z początku XIX wieku. Potrzebowałam odpędzić żal, a może raczej gniew, którym napełniła mnie ostatnia scena powieści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tym razem Jacek Hugo-Bader napisał reportaż nie o Rosji, a o sensie wspinaczki wysokogórskiej. Powstała rzecz, o której można śmiało powiedzieć, iż jest hołdem złożonym miejscu, które zachwyca swą dzikością i nieokiełznaniem, a także ludziom, którzy poświęcili swe życie, by zdobywać ośmiotysięczniki. Książka zachwyca wielowymiarowością przekazu, przenikliwym sposobem spojrzenia na świat mało dostępny dla większości z nas. Czasem przygniata smutnymi faktami z życia himalaistów, czasem zaskakuje odwagą stawianych pytań, ale niewątpliwie czaruje słowem i bezkompromisowym spojrzeniem na kwestie górskich wypraw, tworząc lekturę absolutnie wartą przeczytania.
„Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” dotyczy zdarzeń z marca 2013 roku, kiedy to polscy „Lodowi Wojownicy” osiągnęli spektakularny sukces, a następnie dwóch z nich zapłaciło za niego najwyższą cenę.
Niebo i piekło. Życie i Śmierć. Dla mnie reportaż Hugo-Badera to niezapomniana opowieść o kontrastach.
Wszystko tak wspaniale się zaczęło. Czterech polskich himalaistów – Adam Bielecki, Artur Małek, Maciek Berbeka, Tomek Kowalski – zdobyło nieosiągnięty dotąd zimą szczyt Broad Peak w Górach Karakorum. Jacek Hugo-Bader nie zachwyca się tą górą. Pisze o niej: „wśród okalających ją szczytów nie grzeszy urodą. Wielgachna, zwalista i ponura kopuła skalno lodowa”. Nic nadzwyczajnego. W bonusie fatalne warunki klimatyczne; huraganowe wiatry, zimą potworny, przerażający mróz i o jedną trzecią tlenu mniej niż normalnie na dole. A Tomek i Maciek i wielu im podobnych zostali w tym piekle na zawsze.
W poszukiwaniu ciał Tomka i Maćka, celem ich pochówku w górach, wyruszyła grupa pod kierownictwem Jacka Berbeki zwanego „Siekierką”, bo cięty, zawzięty i na dodatek despota. Jacek Hugo-Bader w dość kontrowersyjny, ale za to skuteczny sposób wkręcił się na tę wyprawę i z punktu widzenia jej uczestnika napisał kapitalny reportaż, od którego nie potrafiłam się oderwać. Bolesny, potwornie smutny w swej wymowie, ale przeogromnie wart poznania.
„Długi film…” skłania do refleksji. Stawia liczne pytania. Dlaczego ludzie pakują się w potwornie niebezpieczne góry? Dlaczego ryzykują życiem, byle stanąć przez krótką chwilę na szczycie? Dlaczego sprawdzają granice swojej wytrzymałości? Autor reportażu używa w tytule słowa miłość. Czy to ona jest źródłem tego całego ambarasu? Bo przecież wyprawa w wysokie góry to nie betka. Najpierw masa przygotowań do wyprawy, zbieranie pieniędzy, szukanie sponsora, zdobywanie pozwoleń, wyposażenia, ekwipunku, ekipy, wszystkiego co nieodzowne, aby egzystować w ekstremalnie surowych warunkach na wysokościach między 6 a 8 tysięcy metrów nad poziomem morza. Czy szaleńczej miłosnej pasji naprawdę wystarczy, by mierzyć się na każdym kroku z szatańskim mrozem, przeszywającym do żywego wiatrem, dojmującą samotnością, a często również z niewypowiedzianym lękiem? Czy warto ryzykować deteriorację, skutkującą poważnymi urazami mózgu, a nawet natychmiastową śmiercią dla krótkiej chwili na szczycie? Jaka to miłość? Do gór czy może do siebie? Chora ambicja każąca udowadniać swoją wielkość… Ta książka to mrowie pytań mnożących się bezlitośnie, na które nie znajdujemy odpowiedzi, bo to zwyczajnie niemożliwe.
Pytania jednak są, bo Jacek Hugo-Bader próbuje pomóc czytelnikowi zrozumieć himalaistów i ich świat. Pokazuje, na przykład, pakistańskich tragarzy, którzy uczą go, co to szczęście. Zadziwiają go wypatrywaniem po kamienistych, górskich ścieżkach krzaków dzikiej róży. Z uśmiechem na, ogorzałej od słońca i wiatru, twarzy zrywają kwiaty ciernistego krzewu i zatykają sobie za uszy. Niesamowite. „Żyją na pograniczu nędzy, ciągle bolą ich zęby albo kolana, a wszyscy pogodni, radośni, uśmiechnięci”.
Gdzieś w tym rozdziale pada zdanie, które wydłubuję z tekstu specjalnie dla siebie: „szczęście to jest to, jak patrzysz na świat, a nie to co on oferuje.”
Książka porwała mnie nie tylko tematem, ale również sposobem jego przedstawienia. Autor potrafi świetnie pisać. Pióro ma precyzyjne, operuje nim mocno i trafnie. Często dla zobrazowania myśli podpiera się metaforą, którą trafia w punkt obezwładniając czytelnika. W ogóle ma jakąś nadprzyrodzoną moc, dzięki której włada czytelnikiem niepodzielnie. Od pierwszych stron łapie go, ściąga uwagę i nie puszcza do końca. Nikt się nie wymknie. Czytałam reportaż Jacka Hugo-Badera ze ściśniętym gardłem, czując się momentami mocno przytłoczona tragicznymi faktami z życia himalaistów, a mimo to nie byłam w stanie się oderwać od malowanego przez reportera obrazu ludzi zmagających się z wrogą, acz piękną naturą i z własnym upartym, wyrywnym sercem, z rwącą się do przodu duszą. Wbrew rozsądkowi, wbrew logice, wbrew prawu grawitacji.

Tym razem Jacek Hugo-Bader napisał reportaż nie o Rosji, a o sensie wspinaczki wysokogórskiej. Powstała rzecz, o której można śmiało powiedzieć, iż jest hołdem złożonym miejscu, które zachwyca swą dzikością i nieokiełznaniem, a także ludziom, którzy poświęcili swe życie, by zdobywać ośmiotysięczniki. Książka zachwyca wielowymiarowością przekazu, przenikliwym sposobem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Rozwiązła” Jarosława Kamińskiego to jedna z lektur, o których trudno zapomnieć, których wyrzucić z głowy po prostu się nie da. Odnoszę wrażenie, że ta historia wykuła sobie w mojej świadomości jakąś przestrzeń i pozostanie w niej na zawsze, wzorem innych, które już wcześniej tam zagościły.
Jest dokładnie taka, jak lubię – blisko człowieka, w znaczących momentach jego życia, wydobywająca na światło dzienne jego tajemnice, emocje, uczucia, wywracająca mu życie do góry nogami, albo odwrotnie – przywracjąca go do pionu. Wszystko oplata jakaś magia, są odniesienia do historii, filozofii, religii. Jest klimat, jest liryzm, a czasem ostry pazur. Autor nie boi się drastycznych scen pokazujących okrucieństwo wojny czy niszczenie ludzi przez komunistów w ramach „budowania nowego porządku”. Odważnie przedstawia również seksualność swoich bohaterów.
Fabuła książki utkana jest z historii życia kilku osób, z których w moim odczuciu najważniejsze są dwie kobiety – matka i córka - Hanna Rogala vel Chaja Goldfarb i Zofia Rogala. Tak bliskie a jednocześnie zupełnie obce i nieznane. O dziejach Hanny dowiadujemy się pośrednio – z dokumentów, z przekazu zakonnic, z anonimów znalezionych w aktach, wreszcie z przekazu Edwarda Czerskiego - postaci tyleż ciekawej, co kontrowersyjnej i bardzo ważnej z punktu widzenia opowiadanej historii. Losy Zofii śledzimy bezpośrednio. Hanna i Zofia choć fizycznie i mentalnie do siebie bardzo podobne – nie znają się, obie są osieroconymi dziećmi wojny i czasów nienawiści. Poszukują swej drogi, namiastki normalności, czegoś, albo raczej kogoś przy kim znalazłyby oparcie, swój upragniony azyl. Czy jednak jest to możliwe? Zwłaszcza, że trafiają na czarne dziury w historii. Holokaust, marzec’68. No i na panów z rodziny Czerskich…
Nie mogę nie wspomnieć o Zosi – polubiłam tę postać i dużo o niej myślałam. Wychowała się w domu dziecka, nie miała szansy zaznać ciepła rodzinnego domu . Przeciwnie – przecierpiała wiele - gwałt, upokorzenia, wyobcowanie. Znalazła się o włos od stoczenia w przepaść. By wyrwać się z kraju i bezsensownego, jej zdaniem, życia, była gotowa handlować własnym ciałem. Przypadek ją uratował. Przypadkiem też trafiła na książki, które stały się dla niej sposobem na ucieczkę od męczącej rzeczywistości. Po opuszczeniu domu dziecka ciągle goniła za czymś nie do końca sprecyzowanym, ulotnym. Szukała… Kiedy spotkała młodszego od siebie o dziewiętnaście lat Adama Czerskiego , w dodatku początkującego homoseksualistę, nie spodziewała się, że związek z nim zmusi ją do zainicjowania prywatnego śledztwa, do rozpoczęcia poszukiwań prawdy o sobie samej. I że ta prawda będzie tak wstrzasająca…
O niezwykłej urodzie „Rozwiązłej” stanowi nietypowy, acz przepiękny sposób narracji. Zastosowanie czasu teraźniejszego, bardzo długich, wielokrotnie złożonych zdań, wymagających, co prawda skupienia i uwagi, ale za to jakże zachwycających i wręcz uzależniających. Zetknęłam się tu również z czymś w rodzaju „białej prozy”. Autor zrezygnował z większości znaków interpunkcyjnych.
Dodatkowym atutem powieści jest oplecenie jej językiem bogatym w metafory. To liryzm na najwyższym poziomie, który sprawia, że czytanie „Rozwiązłej” przynosi niewypowiedzianą przyjemność.
Podsumowując warto podkreślić, że Jarosław Kamiński podarował czytelnikowi niebanalną książkę o potrzebie życia w prawdzie, o dążeniu do znajomości własnych korzeni. Również o „chichocie” historii, która niestety bywa złośliwa w swojej chęci do powtarzania się czy, jak kto woli, do zataczania koła. Gorąco polecam „Rozwiązłą” – wyjątkowo udany powieściowy debiut Jarosława Kamińskiego.

„Rozwiązła” Jarosława Kamińskiego to jedna z lektur, o których trudno zapomnieć, których wyrzucić z głowy po prostu się nie da. Odnoszę wrażenie, że ta historia wykuła sobie w mojej świadomości jakąś przestrzeń i pozostanie w niej na zawsze, wzorem innych, które już wcześniej tam zagościły.
Jest dokładnie taka, jak lubię – blisko człowieka, w znaczących momentach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy skończyłam czytać ”Zamknięte drzwi” Magdy Szabó, przedstawiałam sobą dziwny widok; wpatrywałam się przezroczystym wzrokiem w jakiś punkt na ścianie, kołysałam się miarowo na kanapie, jakbym złapała chorobę sierocą i mocno ściskałam w ramionach powieść sławnej węgierskiej pisarki, Magdy Szabo (z relacji naocznego świadka - mojej rodzonej córki). Myślałam wtedy o tym, że właśnie dotknęłam literackiego nieba… Trafiłam na książkę, o której śmiało mogę powiedzieć, że powaliła mnie na kolana, zachwyciła, szturmem zdobyła serce. Pomyślałam też o tym co mi grozi za zatrzymanie ukochanej, bo nie wyobrażałam sobie półki z ulubionymi książkami bez „Zamkniętych drzwi”.
Uczucie, że książka mnie zauroczyła może mieć ścisły związek z jej niesamowitą, gorzko-kwaśno-słoną treścią. Bo całkiem prawdopodobne, że za zamkniętymi drzwiami powieści, a raczej po ich otwarciu pojawiła się nieoczekiwanie najprawdziwsza czarownica…
Dlaczego gorzko, kwaśno i słono, i dlaczego czarownica? – Spieszę z wyjaśnieniem.
Otóż opowieść dotyczy skomplikowanej relacji dwóch kobiet; pewnej pisarki i jej tajemniczej, bardzo specyficznej gosposi Emerenc. Związek ów zaczyna się beznamiętnie, może nawet opornie. Bohaterki bardzo się od siebie różnią – sposobem myślenia, wyznawanymi wartościami, doświadczeniem życiowym, pozycją społeczną. Można by tak długo wymieniać. Coś je jednak do siebie ciągnęło. Możliwe, że chodziło o ciekawość zawodową pisarki i jej wrażliwość w połączeniu z poruszającymi, okraszonymi goryczą wspomnieniami służącej. I to, po mojemu, było zarzewiem silnej więzi jaka się między paniami wytworzyła. Ale nie spodziewajcie się sielanki. Kobiety, owszem, ceniły i lubiły się coraz bardziej, ale wcale nie chroniło je to przed licznymi sporami czy wręcz namiętnymi kłótniami. Chwilami traciłam rozeznanie, która z nich wydaje polecenia, a która wykonuje. Obie z bardzo silną osobowością, uparte i pewne swego. Stąd liczne wspomniane „kwasy”. A słono zrobiło się na końcu… Od wzruszenia i łez. Zakończenie porażające, absolutnie zaskakujące, wielkie.
Co do czarownicy… Emerenc przeżyła wiele tragedii. Istny Hiob w spódnicy. Cierpienie i ból wyrobiły w niej jakiś dodatkowy zmysł, zdolność wyraźniejszego widzenia, czucia. Potrafiła „przeszywać” innych wzrokiem, patrzeć w głąb ich duszy. Dostrzegała ludzkie myśli. Jak wiedźma – wiedziała komu dobro, komu zło… Z wierzchu szorstka – w środku ciepła i dobra. Wszyscy ją uwielbiali. Ona sama wyjątkową serdecznością darzyła zwierzęta, bezdomnych, ściganych, skrzywdzonych przez los. Kpiła za to z nieustannie zmieniającej się władzy, gardziła Kościołem i wszelkimi przejawami pasożytnictwa, za które uznawała wszystko, co nie wiązało się z uczciwie wykonywaną pracą własnych rąk. Pracowała jak szalona, jakby w wysiłku szukała ucieczki, ulgi. Marzyła, by kiedyś zarobić na wspaniały rodzinny grobowiec i uparcie zamykała drzwi swego domu nie dopuszczając nikogo do poznania tajemnicy ukrytej za nimi.
Historię „Zamkniętych drzwi” poznaje się w jakimś czytelniczym transie, bo napięcie serwowane przez autorkę, niczym w najlepszym kryminale, już na początku jest ogromne, a do końca tylko i wyłącznie rośnie, hipnotyzując tym odbiorcę, sprawiając, że staje się głuchy i ślepy na bodźce z zewnątrz. Paradoksalnie przebogate, pyszne opisy postaci – dla mnie mistrzowskie po prostu – potęgują wspomniane napięcie, zamiast je osłabiać.
Formą opowieść przywodzi na myśl spowiedź. Narratorka-pisarka na wstępie wyznaje (mamy tu narrację pierwszoosobową), że kogoś zabiła, chociaż chciała uratować… Intrygujące, prawda?
Magda Szabo pisze „szampańsko”. Cudownie. W ogóle jej styl, język bogaty w uderzające trafnością spostrzeżenia, głębia przedstawianych opisów postaci, wręcz ich koronkowość, lekkość pióra i niesamowitość samej historii sprawia, że nie sposób się od lektury oderwać i nie zachwycić. A gdy opowieść się wypełni, ręce same składają się do owacji.

Kiedy skończyłam czytać ”Zamknięte drzwi” Magdy Szabó, przedstawiałam sobą dziwny widok; wpatrywałam się przezroczystym wzrokiem w jakiś punkt na ścianie, kołysałam się miarowo na kanapie, jakbym złapała chorobę sierocą i mocno ściskałam w ramionach powieść sławnej węgierskiej pisarki, Magdy Szabo (z relacji naocznego świadka - mojej rodzonej córki). Myślałam wtedy o tym,...

więcej Pokaż mimo to