rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Sebastian Mila. Autobiografia Sebastian Mila, Leszek Milewski
Ocena 6,5
Recenzja Piłkarska normalność

Kiedy ma się starszego brata, nie sposób uniknąć sportu w domu. Do jednej dyscypliny podchodziłam początkowo z niechęcią i dystansem, inne przyjmowałam od razu. Piłka nożna należała akurat do tych, które zawsze były mi bliskie, choć będąc rocznikiem ‘93, najjaśniej pamiętam dopiero...

Okładka książki Aryjskie papiery Jerzy Dynin
Ocena 6,6
Recenzja Spokojni byliśmy tylko we śnie

Często sięgam po powieści historyczne/wojenne, nie stronię również od publikacji typowo naukowych ani też tytułów biograficznych. Te ostatnie wydają się szczególnie cenne, bo przecież żadna, nawet najlepiej stworzona fabuła nie zdoła w pełni oddać tego, jak faktycznie wyglądały minione...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

https://gulinka-patrzy.blogspot.com
-----------------

„Matka Jagiellonów” Doroty Pająk-Pudy rozpoczyna się w 1454 roku, kiedy młodziutka Elżbieta przyjeżdża do Krakowa, gdzie ma wyjść za Kazimierza IV Jagiellończyka. Od tego momentu towarzyszymy jej przez całe życie, w którym miłość i szczęście przeplatają się z cierpieniem i stratą. Elżbieta Rakuszanka nie grzeszyła urodą, a jej ciało w wielu miejscach było zdeformowane prawdopodobnie ze względu na chorobę z dzieciństwa. Ale jej małżeństwo z synem Jagiełły, nie było tylko politycznym mariażem, który dla wielu kobiet w tamtych czasach kończył się źle, jeśli nie tragicznie. Elżbieta i Kazimierz stworzyli szczęśliwe małżeństwo, wydając na świat trzynaście dzieci, przez co królowa przeszła do historii jako Matka Królów.

Autorka posługując się narracją pierwszoosobową, skupia się na postaci Elżbiety. Patrzymy na świat jej oczami i poznajemy przede wszystkim jej życie, któremu rytm wyznaczają kolejne porody, a później kolejne śmierci. Mówiąc o budowie powieści, trzeba też wspomnieć, że została skonstruowana z rozdziałów, które odpowiadają kolejnym latom. O tyle jest to istotne, że od tego, a konkretnie od tego ile w danym roku było istotnych wydarzeń, zależy ich długość. I tak raz mamy rozdział liczący kilkadziesiąt stron, a raz… zaledwie pół strony. W tych momentach szczególnie odczuwałam, że narrację można by bardziej rozwinąć. To uczucie towarzyszyło mi też w momentach, gdy w obrębie rozdziału raz przeskok czasowy był zaznaczany gwiazdką, a innym razem po prostu w kolejnym akapicie znajdowaliśmy się już w innej sytuacji. Z tego powodu czasami trzeba było się naprawdę mocniej skupić, by zorientować się co się właśnie stało.

Na temat forma w jakiej przedstawiona została historia trochę już pomarudziłam, ale muszę jeszcze wrócić do sposobu narracji. Nie jest tajemnicą, że ogólnie za narracją pierwszoosobową nie przepadam. Ale odsuwając na bok moją antypatię, uważam, że taki wybór w przypadku powieści historycznej, osadzonej w tak dalekiej przeszłości, nie jest dobry. Raz, że przecież nie jesteśmy w stanie do końca wyobrazić sobie usposobienia i myślenia ludzi tamtej epoki, dwa, że historia wydaje się mocno spłycona i okrojona. Wiem, że celem autorki było przede wszystkim ukazanie portretu Matki Królów i trochę przy okazji sportretowanie jej dzieci, ale narracja z tej perspektywy spowodowała, że nie tylko ukazane zostały jedynie podstawowe wydarzenia, ale zostało im poświęcone bardzo niewiele miejsca. Kolejne koronacje, pokoje, wojny są wzmiankowane o tyle, o ile wzbudzają zainteresowanie Elżbiety Rakuszanki, albo na ile zostaje do nich dopuszczona jako kobieta. W ten sposób większość powieści to troska o Kazimierza, o dzieci kolejno przychodzące na świat przedstawiona na bardzo bladym tle historycznym.

Nie jestem w żadnej mierze ekspertem od Jagiellonów, ale przed sięgnięciem po tę powieść, miałam podstawową wiedzę na temat akurat tej dynastii. I niestety muszę powiedzieć, że nie dowiedziałam się niczego nowego. Autorka buduje swoją powieść w oparciu o bardzo podstawowe wydarzenia. A czasami nawet pojawiają się błędy. Przede wszystkim chodzi mi o fragment, gdzie Elżbieta myśląc o królowej Jadwidze, nazywa ją siostrą swej babki… Rakuszanka jak najbardziej jest wnuczką Zygmunta Luksemburskiego, ale jej babką jest jego druga żona. Maria Andegaweńska po prostu… nie miała dzieci. Moją uwagę zwrócił też fragment, gdzie pada sformułowanie „ochmistrz jego (króla) dworu”. Za to nie dam sobie ręki uciąć, ale… król nie miał ochmistrza. Dworem króla zarządzał marszałek, a ochmistrz, będąc odpowiednikiem marszałka, zarządzał dworem królowej. Może to skrót myślowy, może zbyt bliskie utożsamienie obu urzędów, ale i tak szkoda.

Źle mi się pisało tę recenzję. Z każdym kolejnym zdaniem miałam poczucie, że już wystarczy. Tym bardziej, że… mojej mamie się podobało. Podawała mi swoje argumenty, między innymi to, że sporo miejsca zostało poświęcone temu jak Elżbieta zmagała się ze swoim wyglądem, jej akceptacji. I to owszem było, ale nie mogę tego podkreślać, bo mnie samej to nawet przez myśl nie przeszło. Generalnie mam wrażenie, że ja słabiej dostrzegam istotę i wagę wątków „społecznych” w książkach, niż reszta czytelników, ale w tym wypadku zaważyło też na pewno to, że jeżeli książka jest historyczna, a ta warstwa nie do końca jest taka jak powinna, to prawdopodobnie nic już mnie nie przekona. Dlatego jeśli ktoś jest zainteresowany historią i chce przeczytać dobrą powieść osadzoną w XV/XVI wieku to ten tytuł raczej nie będzie najlepszym wyborem.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com
-----------------

„Matka Jagiellonów” Doroty Pająk-Pudy rozpoczyna się w 1454 roku, kiedy młodziutka Elżbieta przyjeżdża do Krakowa, gdzie ma wyjść za Kazimierza IV Jagiellończyka. Od tego momentu towarzyszymy jej przez całe życie, w którym miłość i szczęście przeplatają się z cierpieniem i stratą. Elżbieta Rakuszanka nie grzeszyła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

https://gulinka-patrzy.blogspot.com
---------------

Powieść rozpoczyna się niepozornie. Trafiamy do hiszpańskiej wioski w górach, do domu dość ubogiej rodziny. Lena i Guillen mają kilkanaście lat i, odkąd ich rodzice wzięli ślub, wychowują się jako rodzeństwo, ale tak naprawdę nie łączy ich żadne pokrewieństwo. Ich życie toczy się swoim rytmem do momentu, gdy pewnej nocy w górach rozbija się francuski samolot. Z pozoru w ogóle nie dotyczące ich zdarzenie rozpoczyna ciąg zmian w ich życiu. Od tego momentu już nic nie będzie takie samo.

„Zimowy wiatr...” to w równej mierze powieść historyczna, co obyczajowo-romansowa. Wybuchająca w Hiszpanii wojna domowa stawia dwójkę młodych ludzi, którzy dopiero co zdali sobie sprawę z tego, że się kochają, po przeciwnych stronach barykady. Ona zostaje pielęgniarką po stronie faszystowskiej, on zaczyna popierać ideały komunistyczne. Od tej pory ich życie to ciągłe odpychanie się i przyciąganie, tęsknota, cierpienie i walka o życie… Carla Montero zdecydowanie nie oszczędza swoich bohaterów. Gdy kończy się wojna w Hiszpanii i kraj zdaje się powoli odnajdywać spokój, w Europie wybucha II wojna światowa nie oszczędzająca nikogo. Razem z bohaterami trafiamy do Paryża, Niemiec, na front wschodni, do pociągu jadącego do Auschwitz, do wojennej Warszawy, a nawet północnej Afryki…

Bohaterowie to coś, co z całą pewnością udało się autorce doskonale wykreować. Każdy jest jakiś. Nie ma dwóch takich samych i to nie tylko dlatego, że dzieli ich gruby mur odmiennych poglądów. Ale przede wszystkim to bohaterowie niejednoznaczni. Ich wybory ideologiczne z naszego punktu widzenia, powodują przez moment konsternację i wahanie – któremu kibicować?, które bardziej polubić? Ale w miarę upływu fabuły to tak naprawdę nie ma wielkiego znaczenia. Bo to, po której stronie opowiedzieli się na początku życia, nie okazuje się być ich cechą determinującą. To tylko powoduje, że życie wrzuca ich w dane sytuacje, stawia ich przed zupełnie odmiennymi próbami…

Wątek miłosny w „Zimowym wietrze…” można by określi jako podobnie nieoczywisty, jak charakter bohaterów. Miłość w czasie wojny nigdy nie jest prosta, często zamiast szczęścia przynosi ból i cierpienie. Często zmusza do trudnych wyborów. W takich okolicznościach łatwo byłoby stworzyć ckliwą historię, ale nie tutaj. Mam wrażenie, że autorce udało się złapać tę cienką granicę między szczęśliwą miłością, a tą pełną przeciwności i problemów, nie przesadzając w żadnym z tych przypadków.

Jak już wspominałam równie wiele miejsca zajmuje tło historyczne. W końcu praktycznie całe życie naszych bohaterów toczy się w czasie wojny. Hiszpańska wojna domowa to nigdy nie był interesujący mnie temat i prawdopodobnie właśnie z powodu śladowej wiedzy trudno było mi się w niej odnaleźć. Dopiero przejrzenie informacji w internecie pozwoliło mi sobie poukładać, która strona jest która, która kogo popiera, za czym się opowiada i z kim walczy. Natomiast część skupiająca się na II wojnie światowej to z całą pewnością ciekawa odmiana względem innych powieści, które również przenoszą nas na front wschodni. Zazwyczaj wtedy trafiamy do Leningradu i obserwujemy cierpienie osób żyjących w oblężonym mieście. Tym razem znajdujemy się dokładnie na froncie, w ogniu walk. I to po stronie niemieckiej. A konkretnie w dywizji hiszpańskiej (dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że wojska hiszpańskie również tam walczyły?). Muszę się przyznać, że kiedy fabuła dotarła do Warszawy, we mnie włączyła się postawa – no to zobaczmy, czy wszystko się będzie zgadzać i czy będzie miało ręce i nogi. Otóż miało. Oprócz jednej rzeczy – bohaterowie znajdują się w małym getcie w momencie, gdy… ono już od prawie roku nie istnieje. Trochę szkoda.

Jeśli chodzi o fakty, zgrzyt z gettem był tylko moim jedynym zarzutem. Natomiast ogólnie co do tła historycznego mam zupełnie inne przemyślenie. Powieść Carli Montero to naprawdę dość gruba książka – prawie 700 stron lektury. Natomiast ja chętnie podzieliłabym ją na tomy i… rozwinęła tło historyczne. Przede wszystkim chciałabym, żeby Wilhelm Canaris dostał w tej opowieści więcej miejsca, bo z całą pewnością jeśli chodzi o II wojnę światową jest jedną z ciekawszych postaci.

Podział na tomy mógłby zmienić też jeszcze jedną istotną kwestię. „Zimowy wiatr...” obejmuje mniej więcej 50 lat. To dużo, nawet bardzo. A tylko raz zdarza się kilkuletni przeskok czasowy. Przez co większość fabuły jest pocięta na mniejsze fragmenty i gdy już zaczynamy orientować się w jednym okolicznościach, zżywamy się tam z bohaterami, zaczynamy im kibicować. nagle wszystko się zmienia, bohaterowie lądują w innym czasie, w skrajnie innych warunkach i cały proces musimy rozpoczynać od początku. I mam wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie doprowadziłam go w sobie do końca. Fabuła, bohaterowie, tło historyczne… to wszystko było ciekawe. Nawet wątek romantyczny po kilkuset stronach mnie do siebie przekonał, a jednak… nie zżyłam się z tymi bohaterami w stu procentach. Między mną i powieścią wytworzył się lekki dystans niwelowany tylko momentami.

Do wspomnianego dystansu, co może zabrzmi dziwnie, przyczynił się też język, styl autorki. Po lekturze „Córki piekarza” napisanej niezwykle miękko, płynnie, czasami poetycko, nie mogłam z przyjemnością zatopić się w lekturze pisanej dość… zwyczajnie – tak, wiem, że to okropne słowo, ale chodzi mi o to, że w narracji zabrakło większych emocji. Nie było żadnym zgrzytów, niedociągnięć, tylko w moim odczuciu lekka obojętność. I taka sama wytworzyła się po mojej stronie.

„Zimowy wiatr na twojej twarzy” Carli Montero to obiektywnie rzecz ujmując dobra książka. Już sam fakt, że wątek romantyczny mnie przekonał w końcu do siebie, za tym przemawia. Również ze względu na tło historyczne warto po nią sięgnąć. A to czy Was zachwyci zależy chyba tylko od waszych oczekiwań językowych i emocjonalnych.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com
---------------

Powieść rozpoczyna się niepozornie. Trafiamy do hiszpańskiej wioski w górach, do domu dość ubogiej rodziny. Lena i Guillen mają kilkanaście lat i, odkąd ich rodzice wzięli ślub, wychowują się jako rodzeństwo, ale tak naprawdę nie łączy ich żadne pokrewieństwo. Ich życie toczy się swoim rytmem do momentu, gdy pewnej nocy w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Córka piekarza” Sarah McCoy, tak jak obecnie wiele książek tego typu, jest zbudowana na dwóch planach czasowych. Pod koniec II wojny światowej (końcówka 1944 i 1945 rok) towarzyszymy Elsie Schmidt. Nastolatka jest córką piekarza wierzącego w idee III Rzeszy i siostrą uczestniczki programu Lebensborn. Elsie wybiera się na bal Bożonarodzeniowy partii w towarzystwie ważnego esesmana. Marzy o miłości, pierwszym łyku szampana… Jednak coraz bardziej jest zmęczona panującą wojną, coraz bardziej nie rozumie tego, co się dzieje, jest przerażona tym, jak niemieccy żołnierze traktują własnych rodaków… A w końcu w drzwiach piekarni staje żydowski chłopiec, prosząc ją o ratunek… Na drugiej płaszczyźnie czasowej jest rok 2007. Główną bohaterką tej części jest Reba Adams, dziennikarka mieszkająca w El Paso w Teksasie, zaręczona z Rikim. Dziewczyna właśnie przygotowuje artykuł do gazety na temat obchodzenia świąt w Niemczech. W tym celu zagląda do lokalnej, niemieckiej piekarni „U Elsie”. Kilka wizyt w tym miejscu całkowicie zmienia jej życie. Dziewczyna po wielu latach w końcu musi skonfrontować się ze sobą samą i z rodzinnymi tematami tabu. Riki stoi przed podobnymi problemami. Mężczyzna pracuje w Straży Granicznej, której głównym zadaniem w tym regionie jest zapobieganie nielegalnej migracji z Meksyku, co coraz bardziej męczy jego sumienie.

Często jest tak, że jeden z wątków wypada chociaż trochę lepiej. Tutaj tym wątkiem lepszym, zdecydowanie ciekawszym jest wątek dziejący się w Niemczech. Szybko wciągnęłam się w losy Elsie i obserwowałam życie w Garmisch jej oczami. Obraz wojennych Niemiec przedstawia nam dość szeroki wachlarz ludzkich postaw. Mamy żołnierzy złych i tych, którzy wciąż walczą sami ze sobą, z własnym sumieniem. Mamy osoby ratujące życie Żydów w kraju, gdzie wymyślono fabryki śmierci. Mamy dzieci, które są najzacieklejszymi wyznawcami III Rzeszy. Wątek współczesny, chociaż również dotyka poruszających tematów, nie wciągnął mnie aż tak. Historia Reby i Rikiego jakoś odstawała od całości. Depresja i trauma po wojnie w Wietniamie, czy problemy nielegalnej imigracji, konieczność spotkania się ze sobą, by móc się otworzyć na innych to również mogłyby być elementy naprawdę dobrej, wciągającej powieści. Niestety tutaj nawet mimo spajającej oba wątki postaci Elsie obie historie nie stworzyły spójnej całości. Nawet miałam poczucie, że potencjał wprowadzenia Elsie we współczesność został niewykorzystany, bo jej historię poznajemy tylko w rozdziałach osadzonym w czasie wojny.

Musimy jeszcze wrócił do warstwy historycznej. Z jednej strony „Córka piekarza” pokazuje realia życia w Niemczech w tamtym czasie, które wcale nie były dużo łatwiejsze niż gdzieś indziej. I tam ludzie znikali wyciągani z domu, by już nigdy nie wrócić, a w piekarni Schmidtów brakowało podstawowych składników. Chociaż… nie da się ukryć, że używanie orzechów zbieranych w lesie zamiast mąki jest nawet całkiem obiecującą perspektywą, w porównaniu z pitą w tym czasie w Polsce kawą z żołędzi. Z drugiej strony powieść przedstawia wątek Programu Lebensborn, do którego należała Hazel, siostra Elsie. Mam wrażenie, że nie jest to szeroko znana część prawdy o II wojnie światowej. W Polsce mówiło się o wywożeniu dzieci do Niemiec, by tam oddać je Niemieckim rodzinom i przekształcić w „prawdziwych Niemców”, natomiast druga część tej historii gdzieś zginęła, chociaż domy Lebensborn istniały również na terenie Polski. Oficjalnie z zewnątrz miała to być organizacja opiekuńcza mająca pomagać samotnym matkom, przyczyniać się do zmniejszenia liczby aborcji, ale tak naprawdę wyłania się obraz fabryki aryjskich dzieci. Domy Lebensborn można by nazwać elitarnymi domami publicznymi, do których wybierani byli tylko oficerowie z najlepszymi wynikami badań, a przebywające w nich kobiety miały za zadanie rodzić dzieci narodu, do których nie miały praw. Wątek Hazel chociaż pokazywany jedynie za pośrednictwem listów jest trudny, ale ważny. Wyłania się dramat kobiety, matki, której nie wolno czuć, która ma tylko rodzić idealne dzieci, a jeśli któreś nie spełnia oczekiwań… Przemysł śmierci jest zbyt dobrze rozwinięty, by ktoś chciał się nim przejmować.

Sarah McCoy to autorka, której wcześniej nie znałam, ale po którą mam ochotę znów sięgnąć. I to nie tylko ze względu na fabułę, na przedstawioną historię, ale na jej styl. Zaczynając czytać „Córkę piekarza”, wspomniałam na instagramie, że od pierwszej strony zostałam oczarowania warstwą literacką i to się już do końca nie zmieniło. Fabuła, choć naprawdę bogata w wydarzenia, toczy się powoli. Autorka płynnie prowadzi nas przed kolejne wydarzenia, wszystko spajając je szerszymi opisami. Zawsze mam trudność jak dokładnie opisać narrację, bo najczęściej cisną mi się skojarzenia z przejrzystością, bądź fakturą czegoś – chropowatością, miękkością… A to raczej nic nikomu nie powie. Ale w tym przypadku narracja była dla mnie właśnie miękka, wręcz aksamitna.

„Córka piekarza” nie była idealna. Opisałam większość swoich zarzutów, gdzieś mogłabym jeszcze dodać lekkie zmarginalizowanie jakichś wydarzeń, czy kontrowersyjność jednego z nich, ale wątek historyczny był naprawdę na tyle dobry, ciekawy i ważny, że bardzo polecam tę powieść. Myślę, że naprawdę warto wybrać się do Garmisch i zajrzeć do piekarni Schmidtów, gdzie mimo panującej wojny rozchodzi się zapach świeżego pieczywa.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/04/sarah-mccoy-corka-piekarza.html

„Córka piekarza” Sarah McCoy, tak jak obecnie wiele książek tego typu, jest zbudowana na dwóch planach czasowych. Pod koniec II wojny światowej (końcówka 1944 i 1945 rok) towarzyszymy Elsie Schmidt. Nastolatka jest córką piekarza wierzącego w idee III Rzeszy i siostrą uczestniczki programu Lebensborn. Elsie wybiera się na bal Bożonarodzeniowy partii w towarzystwie ważnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Rosyjska namiętność” to powieść, którą od samego początku określiłam sobie w głowie jako powieść w starym stylu. Reyes Monforte przenosi nas do początku XX wieku, by wraz z historią życia Liny i Siergieja pokazać nam Stany Zjednoczone, Paryż i Związek Radziecki z jego najciemniejszymi stronami.

Główną bohaterką powieści jest Carolina Codina. Młoda dziewczyna, wychowywana przez dwoje śpiewaków, sama marzy o podobnej karierze. Ale życie ma dla niej inny plan. Kiedy do Stanów Zjednoczonych przyjeżdża z koncertami młody, rosyjski kompozytor, Siergiej Prokofiew, wszystko się zmienia. Lina zakochuje się i w muzyce artysty, i w nim samym. Związek tej dwójki jest dość burzliwy. Potężna miłość miesza się z zazdrością i rożnymi skrajnymi emocjami muzyka. Jednak jedno jest pewne – potrzebują siebie wzajemnie by żyć i by tworzyć. Wiele lat spędzili w Paryżu, w ówczesnym centrum artystycznego świata, otaczając się wybitnymi nazwiskami, jednak z biegiem czasu Prokofiew coraz bardziej tęskni za ojczyzną i coraz częściej odczuwa potrzebę by do niej wracać…

W czasie lektury towarzyszymy bohaterom przez całe ich życie i trudno jest opisać tę powieść jednym zdaniem. W pierwszej kolejności jest to opowieść o miłości. Silnej ponad wszystko, choć niełatwej. Nieprzemijającej, choć wystawianej na ciężkie próby. W drugiej kolejności to opowieść o ówczesnym świecie pełnym kontrastów. Przeplatanie się Nowego Jorku, Paryża i Moskwy podkreśla ogromne różnice między tymi miejscami, a jednocześnie potęguje w czytelniku wrażenie, że nie możliwe jest przecież nie dostrzeganie pewnym rzeczy, sygnałów każących trzymać się od Związku Radzieckiego jak najdalej. Ponadto jest to też opowieść o muzyce, strachu, przetrwaniu… Co najważniejsze jednak – jest to przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy żyli naprawdę i którzy naprawdę przeżyli wszystko to, przez co prowadzi ich autorka (po zakończeniu części fabularnej można znaleźć wyszczególnione konkretne wydarzenia, na których Monforte oparła swoją opowieść, a także te, których lata fabuły nie objęły).

Dość często sięgam po powieści osadzone w Rosji w czasie wojny i bez wahania mogę powiedzieć, że wiele już „widziałam” i raczej trudno pokazać mi w dwudziestowiecznej historii tego kraju coś, co mnie naprawdę zainteresuje, będzie czymś „świeżym”, bo niestety tak jak miało to miejsce w przypadku „Zimowego ogrodu” często mam wrażenie, że powieść, jest powtórką z kilku poprzednich. W przypadku „Rosyjskiej namiętności” tak nie jest. Rosja, a w zasadzie Związek Radziecki obejmuje znaczną część fabuły. Obserwujemy lata trzydzieste, później II Wojnę Światową (tym raz z Moskwy), a także lata tuż po wojnie… Wiele razy łapałam się na tym, że chcę chwalić wybory autorki, czy to pokazanie wojny nie w Leningradzie, ale właśnie w Moskwie, czy osadzenie pewnym wydarzeń nie w tym czasie, w którym wszyscy stereotypowo by się ich spodziewali. Ale później przypominałam sobie, że przecież to nie są wybory autorki, tylko bieg wydarzeń napisanych przez życie.

Wspomniałam już, że „Rosyjska namiętność” kojarzy mi się powieścią w starym stylu, ale co dokładnie miałam na myśli? Nie znajdziemy tutaj szybkiej akcji, ani wysokiego napięcia. Wszystko toczy się powoli, miarowym rytmem i początkowo trudno było mi się wciągnąć. Brakowało mi konkretu. Fabuła jest tutaj snuta w oparciu o konkretne wydarzenia, ale znaczną jej część zajmują ogólne opisy dłuższego czasu, czy też poszczególnych osób, ich emocji. Początkowo odbierałam ten sposób narracji jako nieco ciężki, ale… im dłużej czytałam, tym mniejszą wagę do tego przykładałam. Niespieszna narracja tworzy klimat kojarzący mi się nieco z klasyką. I teraz naprawdę z chęcią przeczytałabym coś podobnego.

Opowieść o Linie i Prokofiewie to książka, którą z czystym sumieniem chciałabym Wam polecić. Ogromna miłość, sztuka w otoczeniu mrocznej, radzieckiej rzeczywistości. Wszystko to tworzy powieść ciepłą, choć opowiadającą też o naprawdę trudnych wydarzeniach, pokazującą miłość pełną wiary i ufności, choć doświadczaną ciężkimi próbami. Podobnie mieszają się przestrzenie – nieczęsto zdarza się, byśmy mogli w tej samej powieści obserwować Paryż lat dwudziestych i Związek Radziecki. Tutaj tak się dzieje. Na kartach tej samej książki pojawia i Hemingway, i Stalin, a także wiele innych rzeczywistych postaci. Dajcie się porwać Monforte i towarzyszcie Linie w jej ciężkiej, ale fascynującej drodze.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/03/reyes-monforte-rosyjska-namietnosc.html

„Rosyjska namiętność” to powieść, którą od samego początku określiłam sobie w głowie jako powieść w starym stylu. Reyes Monforte przenosi nas do początku XX wieku, by wraz z historią życia Liny i Siergieja pokazać nam Stany Zjednoczone, Paryż i Związek Radziecki z jego najciemniejszymi stronami.

Główną bohaterką powieści jest Carolina Codina. Młoda dziewczyna, wychowywana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kryminał Marka Stelara rozgrywa się w Szczecinie na trzech planach czasowych. 1946 rok – Wiktor Krugły (młody chłopak, który ma już za sobą przymusowe roboty w Niemczech, członkostwo w AK i wywózkę na wschód) przyjeżdża do miasta i od razu przez przypadek staje się świadkiem odnalezienia zwłok żydowskiego chłopca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chłopiec ściska w dłoni duży diament. Milicja nie kwapi się do rozwiązania tej sprawy, więc Wiktor postanawia wziąć sprawy we własne ręce… 1978 rok – w Szczecinie dochodzi do zabójstw prostytutek. Zatrzymany zostaje mężczyzna z RFN, ale bardzo szybko zostaje zwolniony. Jednak to nie koniec historii, bo kapitan Służby Bezpieczeństwa ma wobec niego własny plan… 2018 rok – Agata Prażmowska, prawniczka, w ofierze zabójstwa rozpoznaję swoją niedawną nastoletnią klientkę. Zaraz potem umiera jej ojciec. Nigdy nie miała z nim dobrego kontaktu, ale teraz pojawiające się informacje nie dają jej spokoju, a umysł podsuwa same czarne scenariusze. Kobieta coraz bardziej jest zdecydowana, by poznać przeszłość ojca.

Agata Prażmowska, jako współczesna bohaterka i ta, która niejako próbuje zebrać wszystkie plany czasowe w jedno, wysuwa się na pozycję głównego bohatera. Kobieta chcąc w końcu poznać ojca, chcąc dowiedzieć się jakiego człowieka jest córką, rozpoczyna swoje własne śledztwo, które sięga do wszystkich wątków. Jednak to nie znaczy, że rozwikłujemy całą sprawę wraz z nią. Nasza wiedza od pewnego momentu jest znacznie większa od wiedzy prawniczki. Rozdziały z wcześniejszych lat przenoszą nas do punktu kulminacyjnego interesującej ją sprawy. Czy zmienia to odbiór powieści? Trochę na pewno tak – kładzie nacisk w nieco innym miejscu niż zazwyczaj się to dzieje. „Blask” to kryminał, którego motorem napędowym jest skarb, ale tak naprawdę nie skupia się on na czymś materialnym, co determinuje zbrodnie, ale na człowieku. Na jego wewnętrznych motywacjach i skutkach jego działań, które czasami są kompletnie nieprzewidywalne i rujnują cały jego zamysł. To historia o człowieku, który chcąc dobrze, doprowadza do katastrofy. Krótki opis autora na okładce mówi, że w jego przypadku „zamiłowanie do opowiadania historii kryminalnych wynika z podejmowanych od dawna prób zrozumienia, co powoduje człowiek, że wyrządza tyle zła innym ludziom”. Generalnie właśnie w taki sposób można doskonale podsumować „Blask”.

Mam ochotę nazwać „Blask” nieco nietypowym kryminałem, a przynajmniej nietypowym na tle tych przeze mnie przeczytanych do tej pory. Ponieważ zazwyczaj powieść dąży do rozwiązania wątku kryminalnego, zagadki nie dającej spokoju od samego początku. Zakończenie „Blasku” na pierwszym miejscu przynosi nam rozwiązanie wątku… obyczajowego. Co prawda łączy się od nierozerwalnie z wątkiem kryminalnym, ale jednak ciężar obyczajowy zakończenia jest dużo większy i istotniejszy. Dodatkowo… mam poczucie, że wątek kryminalny prowadzący do rozwiązania wcale nie był tutaj tym najciekawszym (ciężko mówić o tym tak, by uniknąć spojlerów) i liczyłam jednak na dużo większe rozwiniętego tego drugiego, pozornie wydającego się początkowo wątkiem, który pociąga za sobą kolejne wydarzenia, a ostatecznie zostaje zmarginalizowany.

Książka Marka Stelera to ten rodzaj kryminału, w którym od pierwszych stron czuć atmosferę niepokoju unoszącą się nad fabułą. Jest to również ten rodzaj kryminału, czy w ogóle powieści, który mi podsuwa skojarzenie chropowatości. I w ogóle nie dotyczy to warstwy tekstowej, bo książkę czyta naprawdę dobrze, ale czegoś nieuchwytnego, tego słynnego czegoś. Co ciekawe najczęściej myślę w ten sposób o powieściach osadzonych w czasach powojennych, więc może po prostu jest to własnością PRL-u?

Czy „Blask” mi się podobał… To trudne pytanie i chyba mam wewnętrzny zgrzyt przy łączeniu tej właśnie książki i sformułowania podobać się. Na pewno mnie wciągnął, zwłaszcza ostatni rozdział (nie mam tu na myśli ostatnich kilku stron, bo rozdziały są tutaj naprawdę dłuugie). I z całą pewnością był też ciężki psychicznie w pewnych momentach. Jeżeli ktoś nie boi się ciężaru wątku obyczajowego, który kręci się wokół tego na ile możemy się zgodzić i do czego posunąć, by osiągnąć korzyść dla siebie i bliskich i przede wszystkim – czy zło w każdej sytuacji jest takie samo, a ponadto lubicie kryminały osadzone w historii PRL-u, zbudowane na przeplatających się planach czasowych i tajemnicy, która jednym wydaje się prawdą, innym legendą a jednak wciąż oddziałuje i popycha do przodu wszystkie wątki, to „Blask” Marka Stelara jest książką wartą waszego czasu.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/03/marek-stelar-blask.html

Kryminał Marka Stelara rozgrywa się w Szczecinie na trzech planach czasowych. 1946 rok – Wiktor Krugły (młody chłopak, który ma już za sobą przymusowe roboty w Niemczech, członkostwo w AK i wywózkę na wschód) przyjeżdża do miasta i od razu przez przypadek staje się świadkiem odnalezienia zwłok żydowskiego chłopca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chłopiec...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Główną bohaterką jest Mada Walter. Lekarka zajmująca się przed wojną głównie dietetyką i kosmetologią. Wojna wydaje się być czasem, gdzie nie ma miejsca na te dziedziny, a jednak to właśnie wtedy kobieta podejmuje decyzję o założeniu salonu kosmetycznego. Ale nie jest to zwykły salon, bo wśród przypadkowych klientek są Żydówki, które w „Instytucie piękności” uczą się jak się czesać, jak makijażem nieco ukryć semickie rysy twarzy. Uczą się tam nowego życia po drugiej stronie muru.

Obok Mady są również cztery inne kobiety, Żydówki będące obok niej na co dzień. Sara, Dalila, Zoja i Lea – każda z nich jest kompletnie inna, każda wnosi swoją własną historię, a także swój charakter i energię.

„Instytut Piękności” to inna opowieść o wojnie niż te znane nam dotychczas. Akcja rozgrywa się głównie na przestrzeni roku 1942 i części 1943, w tle obserwujemy wydarzenia pozwalające się orientować w czasie – wielka akcja likwidacyjna, przygotowania do powstania w getcie…, a więc nie są to wydarzenia łatwe, o ile możemy w ogóle mówić o takich w czasie wojny. Ale mimo to jest to powieść pełna ciepła, w której nie brak fragmentów, przy których można się uśmiechnąć, czy może nawet roześmiać, choć i na drastyczne sceny też trafimy.

Napis na okładce zapowiada poznanie kobiecej strony historii i dokładnie tak jest. Mężczyźni w tej powieści odrywają role epizodyczne, drugoplanowe. Doskonałym przykładem jest mąż Mady, który wypowiada w powieści cztery zdania. Maria Paszyńska przedstawia nam kobiety silne i odważne. Biorące udział w tej samej wojnie co mężczyźni – niekiedy również z bronią w ręku, a niekiedy w tle, po cichu ratując kolejne istnienia. Ale przede wszystkim są to kobiety będące dla siebie nawzajem oparciem. Nie tylko dotyczy to postaci Mady w życiu czterech Żydówek, ale też relacji zwrotnej.

Początkowo i czytając, i będąc już po lekturze miałam mieszane uczucia. Podobało mi się, powieść czyta się bardzo dobrze, pochłaniając kolejne strony, ale… chciałam więcej wojny w wojnie. Nie do końca byłam pewna czy odpowiada mi obserwowanie życia piątki kobiet, gdy za ścianami mieszkania rozgrywa się wojna. Owszem, one też biorą w niej udział ale nie w takim wymiarze do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni w powieściach wojennych. Z drugiej strony może właśnie moje odczucia wynikają z przyzwyczajenia? Nie jestem pewna. Z całą pewnością jednak wiem, że chciałabym przeczytać więcej o tytułowym Instytucie Piękności. Salon jest podstawą tej powieści, a tak naprawdę jego ukrytą działalność, oprócz kilku fragmentów, obserwujemy tylko w jednej dłuższej scenie. Chciałabym więcej, znacznie więcej.

„Instytut piękności” to książka zbudowana na podobnej zasadzie jak „Willa pod zwariowaną gwiazdą”. Dzieli się na sześć części opatrzonych imieniem jednej z bohaterek. Pierwsza i ostatnia spajająca wszystko w całość należy do Mady. Tam spotykamy ją bezpośrednio, by w środkowych rozdziałach obserwować ją w działaniu, po prostu w życiu. Każda z tych części rozpoczyna się swego rodzaju monologiem, wprowadzeniem nowej postaci. Co prawda jest to dopiero druga powieść zbudowana w ten sposób, a jednak już teraz kojarzy mi się on nierozerwalnie z autorką.

„Instytut Piękności” to powieść wojenna inna niż wszystkie. To powieść o kobietach, o ich sile, odwadze i przyjaźni. Dla wielu to ogromny plus, a ja z natury nie sięgam po literaturę poruszające takie tematy. Wolę, kiedy fabuła jest przedstawieniem po prostu losów ludzi, bez skupiania się tylko na kobietach bądź mężczyznach. A jednak nie mogę powiedzieć, że przeszkadzało mi to w tej powieści, bo przecież… całość znów, nie pytając mnie o zdanie, oczarowała mnie, ogarniając ciepłem tej historii.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/03/maria-paszynska-instytut-pieknosci.html

Główną bohaterką jest Mada Walter. Lekarka zajmująca się przed wojną głównie dietetyką i kosmetologią. Wojna wydaje się być czasem, gdzie nie ma miejsca na te dziedziny, a jednak to właśnie wtedy kobieta podejmuje decyzję o założeniu salonu kosmetycznego. Ale nie jest to zwykły salon, bo wśród przypadkowych klientek są Żydówki, które w „Instytucie piękności” uczą się jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam wrażenie, że Kristin Hannah dopiero przy okazji „Słowika” stała się popularna w Polsce. Sama byłam przekonana, że to jej pierwsza książka wydana u nas. Tymczasem, gdy trafiłam na zapowiedź „Zimowego ogrodu”, okazało się, że jest to już drugie wydanie tej powieści, a szukając tego tytułu w bibliotece, natknęłam się na półce na jeszcze kilka tytułów.

Bohaterkami „Zimowego ogrodu” są trzy kobiety. Anja, zimna, nienawiązująca kontaktu z dziećmi, ale bardzo kochająca męża kobieta oraz jej córki – Meredith i Nina, które już w dzieciństwie po kilku próbach same odsunęły się od matki, by uniknąć bólu. Meredith ma męża, dzieci, a gdy ojciec przeszedł na emeryturę, wzięła na siebie prowadzenie rodzinnej firmy. Z kolei Nina to typowy wolny duch. Jest znanym fotografem i najwięcej czasu spędza poza granicami kraju, najczęściej w miejscach ogarniętych wojną. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że obie się spełniają – jedna w rodzinie, druga zawodowo, ale tak naprawdę żadna z nich nie może się cieszyć pełnią szczęścia. Obie zaprzątają osobiste problemy i wątpliwości.

Całą rodzinę spaja jedynie postać ojca – rozumiejącego i kochającego żonę oraz mającego bardzo silną więź z córkami. Tymczasem nadchodzi dzień, kiedy mężczyzna umiera, prosząc wcześniej żonę, by opowiedziała córkom bajkę opowiadaną w dzieciństwie, ale tym razem do samego końca, a Ninę, by zmusiła matkę do tej opowieści. Początkowo te obietnice wydają się nie do spełnienia. Kobieta zamyka się w sobie, Nina wyjeżdża, a Meredith pogrąża się w pracy i w trudnej, pełnej irytacji opiece nad matką. W końcu jednak odważna i nieustępliwa Nina wraca i próbuje wziąć wzajemną relację trzech kobiet we własne ręce. W końcu Anja rozpoczyna swoją opowieść o Wierze i jej miłości w Królestwie Śniegu, którym zawładnął Czarny Rycerz…

„Zimowy ogród” to opowieść o trzech kobietach, które przez wiele lat cierpiały, tłumiąc w sobie swoje uczucia, swój ból, a chcąc chronić siebie same, starały się nie kochać. Jednocześnie jest to historia dwóch sióstr, które nie umiejąc nawiązać relacji z matką, nie znając jej, nie potrafią do końca odnaleźć się w swoim życiu. Wciąż brakuje im czegoś, by w pełni poznać siebie i jasno określić, czego tak naprawdę chcą. Ale też o kobiecie, która chociaż przez większość życia milczała i zachowywała dystans, ma córkom bardzo dużo do opowiedzenia. Jej bajka opowiadana przez pewien czas w dzieciństwie ma ciąg dalszy, bardzo zaskakujący Meredith i Ninę, pozwalający spojrzeć na Anję zupełnie inaczej…

„Zimowy ogród” to trzecia powieść Kristin Hannah, jaką miałam okazję czytać. „Słowik” pochłonął mnie całkowicie emocjonalnie i nawet jeśli faktycznie były jakieś niedociągnięcia zupełnie nie zwróciłam na nie uwagi, z kolei „Wielka samotność” już nie zachwyciła mnie tak bardzo. Od samego początku zniechęciła mnie zgrzytami stylistycznymi, a zakończenie wydawało mi się nieco zbyt różowe. Jakkolwiek doceniam tę historię, to nie poczułam z nią większej więzi. A jak było w przypadku „Zimowego ogrodu”? Niestety podobnie do „Wielkiej samotności”. Trudno było mi się wczytać, wciągnąć w historię, która przez większość czasu toczy się bardzo powoli i trudno doszukiwać się w niej zwrotów akcji. Ponad to nie raz krzywiłam się, bo albo słowo w moim odczuciu zostało użyte niefortunnie i dużo lepsze w tym momencie byłoby inne wyrażenie, albo najchętniej zmieniłabym cały szyk zdania (nie mam pojęcia, czy w „Słowiku” nie było takich momentów, czy po prostu nie byłam wtedy jeszcze taka marudna – chciałam sprawdzić, ale… akurat nie mam go w domu).

Można by się spodziewać, że wplatana w fabułę opowieść Anji wniesie coś nowego, podniesie napięcie. W życiu Meredith i Niny faktycznie tak się dzieje, jednak na mój odbiór powieści nie wpłynęła. Dla bohaterek była zaskakująca, dla mnie dość oczywista. Na pewno na plus jest przedstawienie wątku historycznego w formie bajki, ale szkoda, że już od pierwszych fragmentów nie sposób się nie domyślić, gdzie dzieje się jej akcja i w jakim momencie. Tak samo, gdy już się rozwinęła, nie pokazała nowej strony oblężenia Leningradu. Miałam wrażenie, że jest połączeniem kilku znanych mi już powieści – czy to dotyczących właśnie czasu 1941-1944, czy wcześniej Wielkiego Terroru. Dopiero ostatni etap opowieści wprowadził nowe emocje, złapał mnie za serce i wycisnął ze mnie łzy. Tylko czy tyle wystarczy?

„Zimowy ogród” to jedna z tych powieści, o których trudno pisać, bo w połowie recenzji łapię się na tym, że w kółko wytykam jej wady i zaczyna wyglądać na to, że kompletnie mi się nie podobały, a tymczasem oceniam je zazwyczaj na mniej więcej sześć gwiazdek. Są to powieści, które w miarę dobrze się czyta, które są dobrze zbudowane i nie są ani nielogiczne, ani w żadnym aspekcie oburzające, tylko po prostu czegoś w nich brak. Czegoś, co dużo łatwiej złapać i nazwać, niż to, co powoduje, że mimo tych braków to nadal całkiem dobra książka, choć rozczarowująca przy moich oczekiwaniach.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/02/kristin-hannah-zimowy-ogrod.html

Mam wrażenie, że Kristin Hannah dopiero przy okazji „Słowika” stała się popularna w Polsce. Sama byłam przekonana, że to jej pierwsza książka wydana u nas. Tymczasem, gdy trafiłam na zapowiedź „Zimowego ogrodu”, okazało się, że jest to już drugie wydanie tej powieści, a szukając tego tytułu w bibliotece, natknęłam się na półce na jeszcze kilka tytułów.

Bohaterkami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

David Serrano Blanquer jest doktorem filologi i zajmuje się literaturą nazistowskich obozów koncentracyjny. „Dziewczynka z walizki” to jedna spośród kilku jego książek na temat holocaustu. Główną bohaterką tego tytułu, jeśli można ją tak nazwać, jest Giza Alterwajn. Kobieta mieszkająca w Urugwaju jest jedną z ocalałych. Urodziła się w warszawskim getcie i kilka miesięcy później w pielęgniarskiej torbie znalazła się za jego murami, by trafić do chrześcijańskiej rodziny Ślązaków. Z pięcioletniego pobytu u nich jednak nic nie pamięta. I przez wiele lat nie chciała pamiętać, nie wspominając nikomu o swojej historii. Nie wiedziała, że przez cały ten czas ktoś jej szukał…

Autor nie oddaje głosu swojej bohaterce. Książka jest niejako zapisem jego spotkań z Gizą, jego prób zgłębiania tematu na własną rękę i jego przemyśleń. Ten sposób przedstawienia historii początkowo mi się spodobał. Był inny, wprowadzał nieco świeżości. Jednak z biegiem czasu powodował rosnący chaos. Czasami można odnieść wrażenie, że losy Gizy nie posuwają się do przodu, czasami brakuje nieco chronologii, czasami chciałoby się czegoś jeszcze więcej w danym wątku. A czasami niewielki fragment prawdziwych wydarzeń jest otoczony sporym kawałkiem przemyśleń, hipotez i odczuć autora, przy których polski czytelnik może co jakiś czas wzdychać i kręcić głową.

Historia Gizy i jej przybranej, starszej siostry jest przejmująca i chwyta za serce. Chociaż mogłaby to zrobić jeszcze mocniej, gdyby autor po prostu pozwolił mówić historii, gdyby oddał głos obu kobietom, które przez te kilkadziesiąt lat zupełnie odmiennie radziły sobie z tym, co musiały przeżyć w czasie II Wojny Światowej. Czy warto sięgnąć po ten tytuł? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Dla niektórych takie historie są zbyt ciężkie i być może taki sposób przedstawienia byłby łatwiejszy w odbiorze? Dla mnie niestety historia gdzieś się rozmyła wśród dywagacji autora.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/01/david-serrano-blanquer-dziewczynka-z.html

David Serrano Blanquer jest doktorem filologi i zajmuje się literaturą nazistowskich obozów koncentracyjny. „Dziewczynka z walizki” to jedna spośród kilku jego książek na temat holocaustu. Główną bohaterką tego tytułu, jeśli można ją tak nazwać, jest Giza Alterwajn. Kobieta mieszkająca w Urugwaju jest jedną z ocalałych. Urodziła się w warszawskim getcie i kilka miesięcy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Koszmary zasną ostatnie” to już ostatni tom o Marku Benerze. Moja przygoda z dwoma poprzednimi była bardzo burzliwa i po trzecią część sięgnęłam z małą obawą. Ale czy słuszną?

Dziennikarz wraz z Rakiem stworzył w domu nieoficjalne biuro poszukiwań zaginionych osób. Po drugim sukcesie, czyli odnalezieniu Moniki Żelaznej, zaczęło do niego spływać coraz więcej zgłoszeń. Tym razem jego uwaga skupia się na Janie Stemperskim – mężczyźnie, który był ofiarą mobbingu i o którego sprawie Marek kiedyś pisał. W trakcie poszukiwań coraz więcej spraw zaczyna się ze sobą łączyć, coraz wyraźniej też na pierwszy plan wychodzi zaginięcie Agaty…

Ostatni tom z Benerem to znów wciągający i intrygujący na każdej stronie thriller. Choć napięcie jest wysokie, akcja nie ma tak zawrotnego tempa, jak wcześniej się zdarzało i z uwagą można śledzić działania dziennikarzy. Zarówno wątek Jana Stemperskiego i innych zaginionych zostały bardzo dobrze skonstruowane. Wszystkie powiązania są ciekawie sygnalizowane, wprowadzają trochę niepewności i skutecznie przykuwają naszą uwagę, nie pozwalając odłożyć powieści.

Tak, jak już wspominałam – w tej części istotna jest Agata. W końcu mamy szansę dowiedzieć się co wydarzyło się tak naprawdę przed laty i dlaczego Bener wciąż otrzymuje strzępki informacji. I przede wszystkim – jak sprawa Agaty łączy się z pozostałymi? Nie da się ukryć, że wątek zaginionej żony od pierwszego tomu intrygował mnie najbardziej, tak samo jak postać Benera postawiona w takiej sytuacji. Sam Marek już wiadomo, że rozczarowywał mnie coraz bardziej, a wyjaśnienie wątku Agaty? Raczej nie spodziewałam się takiego zakończenia. Ale czy mnie przekonało, jak i całe wyjaśnienie? Tak. W tej kwestii raczej nie mam nic do zarzucenia.

Przy okazji recenzji poprzedniej części tak narzekałam na Benera, więc jak jest teraz? Różnie. To marna odpowiedź, ale raz było lepiej, naprawdę na nowo intrygowała mnie jego kreacja, a raz wydawało się, że już nie ma szans żebyśmy się polubili. Po zakończeniu ostatniego tomu ciśnie mi się na usta tylko pytanie, które mam nadzieję, że nie będzie spojlerem (jeśli ktoś czytałam chociaż pierwszy tom, to nie powinno być), ale… czym tak naprawdę Bener miałby się różnić od tych, których w każdej powieści ścigał? Chociaż patrząc na to z drugiej strony – nie każdą postać trzeba lubić, ale każda powinna być ciekawie wykreowana. A tego (może poza małym wyjątkiem drugiego tomu) na pewno nie można mu odmówić.

Dwa poprzednie tomy na końcu ostatecznie zawsze mnie rozczarowywały. Niby były dobre elementy, które zasłużenie chwaliłam, ale były też rzeczy, która naprawdę mi przeszkadzały. Do tego stopnia, że gdybym nie wypożyczyła od razu dwóch tomów po „Koszmary…” pewnie bym nie sięgnęła. A tymczasem… Otóż to był bardzo dobry thriller! Przy którym w pełni sprawdza się powiedzenie do trzech razy sztuka. Kończąc ten tom, miałam poczucie, że przeczytałam naprawdę dobrą książkę, która jest dużą porcją fajnej rozrywki skutecznie odrywającej myśli od codzienności. Chociaż Bener nie zostanie moją ulubioną postacią, to warto było dać Robertowi Małeckiemu jeszcze jedną szansę. Teraz wiem, że po kolejną serię sięgnę na pewno.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/01/robert-maecki-koszmary-zasna-ostatnie.html

„Koszmary zasną ostatnie” to już ostatni tom o Marku Benerze. Moja przygoda z dwoma poprzednimi była bardzo burzliwa i po trzecią część sięgnęłam z małą obawą. Ale czy słuszną?

Dziennikarz wraz z Rakiem stworzył w domu nieoficjalne biuro poszukiwań zaginionych osób. Po drugim sukcesie, czyli odnalezieniu Moniki Żelaznej, zaczęło do niego spływać coraz więcej zgłoszeń. Tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zosia od niedawna jest żoną Pawła, lekarza pediatry. Kiedy się poznali, bardzo szybko zrozumieli, że dalej przez życie muszą iść wspólnie. Mężczyzna troszcząc się o dziewczynę będącą w pierwszych tygodniach ciąży, wysyła ją do swoich rodziców, do Kazimierza. Zosia trafia do tak zwanej Doktorówki wypełnionej ciepłem i troską. Szybko jednak orientuje się, że spokojne miasteczko i dom jej kochających teściów kryje swoje tajemnice i dawne, nierozwiązane nigdy konflikty. Co ciekawsze prowokować je na nowo zdaje się obecność Mikołaja, brata jej męża. A dodatkowo… na każdym kroku natyka się na wspomnienia Julii, pierwszej żony Pawła, o której ten nigdy nie chce rozmawiać.

Zosia to ciepła, ufna dziewczyna. Bez trudu dopasowuje się do mieszkańców willi w Kazimierzu, którzy z obcych bardzo szybko stają się jej rodziną. Jej głównym celem w czasie pobytu w miasteczku staje się poznanie Julii. Kobieta intryguje ją. Chciałaby wiedzieć jaka była, dlaczego wydaje się, zwłaszcza w Kazimierzu, tak ważna i przede wszystkim – dlaczego Paweł zamknął wszystkie wspomnienia w sobie. Dziewczyna również wkrótce angażuje się w zagmatwane relacje całej rodziny i ma nadzieję, że uda jej się je jakoś wyprostować…

„Spacer nad rzeką” to ciepła, spokojna opowieść. Można nawet powiedzieć, że czasami zbyt spokojna. Nie wiele się tutaj dzieje. Obserwujemy spokojne życie Doktorówki, spacery Zosi, przygotowania do świąt… Dopiero sama końcówka wnosi nieco napięcia. Robią to też fragmenty z przeszłości. Zapisane kursywą, odsłaniają przed nami wydarzenia, o których Zosia nie ma pojęcia. Jednak… czasami miałam poczucie, że nie do końca zostały dobrze zaplanowane. Na początku miałam wrażenie, że wszystko na wstępie zdradziły i wszystko stało się przewidywalne. Kiedy skończyłam i spojrzałam na całość, pomyślałam, że konstrukcja rzeczywiście ma sens, choć nie da się ukryć, że rzeczywiście było przewidywalnie. Jeden niewielki wątek było sporym zaskoczeniem ale zostawił mnie z mocno mieszanymi uczucia, bo tak naprawdę niczego nie zmienił, nie wniósł do głównej fabuły niczego, co popchnęłoby ją w innym kierunku. Tutaj też muszę zasygnalizować, że nie wszystko co wydarzyło się między Zosią i Pawłem mogę przyjąć…

Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, to ciepli, mili ludzie. Mimo trudnych relacji, które ich łączą, w gruncie rzeczy tylko tak można ich opisać. Z pośród nich wyróżnia się tylko Mikołaj. Jest zamknięty w sobie, do każdego odwraca się kolcami jak jeż i targają niż trudne emocje. Ale dzięki temu jest jakiś, jest interesujący. I chociaż tak naprawdę ta książka to opowieść o Zosi, Julii i Mikołaju, a Paweł i reszta stanowią tylko jej tło, to… niestety to tło zajmuje sporo miejsca. A ja naprawdę chętnie przeczytałabym powieść tylko o Mikołaju.

Monika A. Oleksa snuje swoją opowieść delikatnym, poetyckim językiem. Podkreśla tym spokój miasteczka, ciepło bohaterów, ale… niekiedy jest tej poetyckości za dużo. I w opisach, ale przede wszystkim w dialogach, nad którymi nie raz się krzywiłam, czując, że nikt tak nie mówi, że to wszystko jest zbyt słodkie. Tego poczucia dopełniały częste zdrobnienia, zwłaszcza w przypadku dwóch bohaterek – Zosiu to, Bożenko tamto… Zdrobnienia to jedna z najbardziej nie lubianych przeze mnie rzeczy w powieściach, chociaż i tak nie było najgorzej. W końcu to tylko dwa imiona.

Podsumowując, muszę jednak powiedzieć, że nie było tak źle, jak mogłoby się wydawać. W końcu dałam tej książce sześć gwiazdek. W moim prywatnym rankingu oznacza to powieść obyczajową całkiem dobrą (co znamienne, chyba nigdy w przypadku tego gatunku nie wyszłam poza siedem gwiazdek?), ale nadal nie spełniającą moich oczekiwań. Nie da się ukryć, że „Spacer nad rzeką” to powieść przyjemna w odbiorze, powoli snująca swoją opowieść. Pomiędzy elementami, o których się rozpisywałam, całkiem miło spędzałam z nią czas. Gdyby tak dodać jej trochę charakteru, odjąć nieco poetyckości i sztucznej uprzejmości byłoby prawie idealnie? Prawie.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/01/monika-oleksa-spacer-nad-rzeka.html

Zosia od niedawna jest żoną Pawła, lekarza pediatry. Kiedy się poznali, bardzo szybko zrozumieli, że dalej przez życie muszą iść wspólnie. Mężczyzna troszcząc się o dziewczynę będącą w pierwszych tygodniach ciąży, wysyła ją do swoich rodziców, do Kazimierza. Zosia trafia do tak zwanej Doktorówki wypełnionej ciepłem i troską. Szybko jednak orientuje się, że spokojne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od wydarzeń pierwszego tomu minęły trzy lata. Marek Bener w tym czasie założył własny tygodnik i nadal pracuje z Aldoną i Rakiem. Ponad to jakiś czas temu odnalazł zaginione chłopca i teraz zgłasza się do niego Żelazny, biznesmen z branży IT. Zatrudnia dziennikarza, by odszukał jego zaginioną córkę, nastolatkę. Marek przyjmuje zlecenie, ale z biegiem czasu coraz bardziej nie wie co o tym wszystkim myśleć. Rodzina ewidentnie kręci i nie mówi mu prawdy, a sprawa okazuje się dotyczyć jego samego i jego zaginionej żony dużo bardziej niż mogłoby się wydawać…

„Porzuć swój strach” toczy się w podobnym rytmie do pierwszej części – akcja wciąga i książkę dosłownie się pochłania, wciąż chcąc wiedzieć, jak wszystko się rozwinie. Jednak napięcie jest dużo lepiej rozłożone niż w „Najgorsze dopiero nadejdzie”. Tempo nie jest aż tak szybkie, nie poczułam się ani przez moment przytłoczona. Lecz… to nie do końca znaczy, że podobało mi się bardziej. Wulgaryzmy użyte do kreacji Żelaznego sprawiały, że z trudem brnęłam przez te fragmenty. W większości przypadków język leżący daleko od literackiego mi nie przeszkadza (w końcu wiadomo, że uwielbiam postać Chyłki), ale ten użyty tutaj był dla mnie nie do przyjęcia.

Postać Marka Benera przy okazji pierwsze tomu chwaliłam jako konsekwentnie budowaną, a przy tym niejednoznaczną. To pierwsze nadal się zgadza, bohater jest wciąż tym samym dziennikarzem, któremu w pracy chodzi o coś więcej i w każdej sytuacji słucha Dżemu, jednak… Małecki prowadzi go w takim kierunku, że Marek minusuje u mnie coraz bardziej. W tej części niby prowadzi sprawę, niby stara się ją doprowadzić do końca, niby jednocześnie stara się ustalić coś nowego w sprawie swojej zaginionej żony, a mimo to jego myśli zaprząta tylko jedna rzecz – seks! Marek zdaje się w tej części niestety nie myśleć o niczym innym. I nijak ma się to do reszty fabuły.

Po „Porzuć swój strach” sięgałam z nadzieją, że drugi tom, będzie lepszy od debiutu, że akcja nie będzie już pędzić na łeb na szyję, bez chwili na wzięcie oddechu. I to się poprawiło, choć można by ją nazwać nieco chaotyczną, ale w gruncie rzeczy to nie była żadna duża wada. Lecz pojawiły się nowe rzeczy, które mi przeszkodziły w cieszeniu się lekturą. I względem całej akcji niby są to rzeczy nieco mniejsze, a jednak… mi przeszkadzały bardziej. Gdybym nie wypożyczyła od razu też trzeciego tomu, nie wiem czy bym po niego sięgnęła. A tak… Może tam będzie lepiej?

http://gulinka-patrzy.blogspot.com/2020/01/robert-maecki-porzuc-swoj-strach.html

Od wydarzeń pierwszego tomu minęły trzy lata. Marek Bener w tym czasie założył własny tygodnik i nadal pracuje z Aldoną i Rakiem. Ponad to jakiś czas temu odnalazł zaginione chłopca i teraz zgłasza się do niego Żelazny, biznesmen z branży IT. Zatrudnia dziennikarza, by odszukał jego zaginioną córkę, nastolatkę. Marek przyjmuje zlecenie, ale z biegiem czasu coraz bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Mecz o życie” przykuł moją uwagę już, gdy tylko zobaczyłam zapowiedź tej książki jeszcze przed premierą. Kryminał osadzony w sportowej atmosferze i w realiach PRL-owskiej Łodzi? Nie mogłam przejść obok tego tytułu obojętnie.

Lata 1982-1983 – Widzew Łódź błyszczy w Pucharze Mistrzów (ówczesnej Lidze Mistrzów). Wszyscy śledzą kolejne mecze, a większość milicji ochrania stadion i jego okolice. Nie da się ukryć, że to doskonała okazja dla mordercy. Po meczu z Rapidem Wiedeń zostaje znalezione ciało zamordowanej kobiety. Śledztwo nie przynosi rezultatu, sprawa zostaje umorzona, jednak… sytuacja znów się powtarza, a łódzka milicja zaczyna nabierać przekonania, że w mieście pojawił się psychopata.

Piotr Sowiński w „Meczu o życie” oprócz kryminalnego wątku zawiera również cały przekrój społeczny ówczesnej Łodzi. Siłą rzeczy na pierwszy plan wysuwa się milicja i nasz główny bohater Tadeusz, ale tuż za nią są kręgi opozycji z ojcem Miecznikowskim na czele. Nie brakuje również inteligencji i skrajnej biedoty. Nie da się ukryć, że autor skrupulatnie trzyma się realiów i przedstawia wszystko tak jak było (potwierdza moja mama), jednak… ja odczułam tutaj zgrzyt. Odnoszę wrażenie, że nie jest opis PRL-u jako aktualnej rzeczywistości, ale opis już z perspektywy czasu, ze świadomością co można lekko wyśmiać, gdzie wskazać absurdy. Ideałem było dostać wspaniale namalowany pejzaż, tymczasem niestety trafiłam na obraz dość grubymi kreskami szkicowany.

Głównym punktem tej książki powinien być wątek kryminalny. I jego konstrukcji na szczęście nie można wiele zarzucić. Ale… wolałabym, żeby rozkręcił się już na początku, gdzie po pierwszym morderstwie skupiamy się raczej na sercowych sprawach bohatera, a napięcie jest dość nikłe. Jednak w gruncie rzeczy kiedy już sprawa się rozkręca wypada to całkiem nieźle.

A jak sport, który miał być tłem wszystkich wydarzeń? Są opisy najważniejszych meczów, Piotr Sowiński stara się wplatać w fabułę, czy chociażby w dialogi kwestie piłkarskie, jednak… chciałabym więcej. Chciałabym dłuższych, lepszych opisów – jak chociażby te z książki o „Borussi Dortmund”.

Podobnie ma się rzecz z warstwą językową tej książki. Już na pierwszy rzut oka widać, że autor miał ambicję napisać książkę zaawansowaną literacko. W niektórych zdaniach widać ewidentnie plan stworzenia sztuki. Tylko czy się powiodło? Czasami to mocno zgrzyta, czasami nie wychodzi. Co jakiś czas ponadto pojawiają się tak wyszukane słowa, że nawet z kontekstu trudno domyślić się ich znaczenia (nie jestem w stanie stwierdzić, czy jest to spójne z opisywaną epoką), a czasami łacińskie wstawki (chyba nie mam o wykształceniu milicjantów tak dobrego zdania, by w to wierzyć).

Ciężko pisze mi się zawsze takie recenzje. Zwłaszcza kiedy jest to książka, na którą czekałam i miałam nadzieję, że dostane dobry kryminał ze świetną warstwą sportową. Jednak biorąc pod uwagę, że jest to fabularny debiut autora, można chyba mieć nadzieję, że aspirację, która tutaj wyraźnie widać, w kolejnych tytułach uda mu się zrealizować, prawda?


http://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/12/piotr-sowinski-mecz-o-zycie.html

„Mecz o życie” przykuł moją uwagę już, gdy tylko zobaczyłam zapowiedź tej książki jeszcze przed premierą. Kryminał osadzony w sportowej atmosferze i w realiach PRL-owskiej Łodzi? Nie mogłam przejść obok tego tytułu obojętnie.

Lata 1982-1983 – Widzew Łódź błyszczy w Pucharze Mistrzów (ówczesnej Lidze Mistrzów). Wszyscy śledzą kolejne mecze, a większość milicji ochrania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Anne prowadzi spokojne życie staruszki. Do momentu, gdy jej wnuczka znajduje zaadresowany do niej list z… Tahiti. Za jego sprawą przenosimy się do czasów II Wojny Światowej. Anne, buntując się niejako przeciw własnej sferze, ukończyła właśnie kurs dla pielęgniarek. Wraca do domu, a na dniach ma odbyć się jej przyjęcie zaręczynowe z najmłodszym wiceprezesem banku. Jednak wciąż męczy ją poczucie, że może to nie jest jej miejsce. Ku zaskoczeniu wszystkich wraz z przyjaciółką, Kitty, decyduje się wyjechać na wyspy Pacyfiku, gdzie wciąż brakuje pielęgniarek.

Dziewczęta przyjechały na Bora-Bora pracować, pomagać żołnierzom ale tak naprawdę każda w głębi serca szuka miłości. Anne wkrótce poznaje Westrego. Mężczyznę trzymającego się nieco na uboczu, z którym bardzo szybko zaczyna łączyć ją przyjaźń i pewna tajemnica… Żadna z nich jeszcze nie wie jak ta wyspa zmieni ich życie. Zwłaszcza, że sama wyspa kryje swoje własne tajemnice, które mimo błękitnego nieba i turkusowego oceanu wokół nie zawsze są takie kolorowe.

Książkę czyta się niezwykle lekko i płynnie. Autorka umiejętnie lawiruje w czasie, by nie zanudzić nas każdym dniem z życia Anne. Czasami, gdy w powieściach następują przeskoki czasowe, mam poczucie niedosytu, że chciałabym się dowiedzieć więcej o tym co działo się w międzyczasie. Tutaj tak nie było. Wszystko zostało dobrze wyważone.

Sięgając po „Dom na plaży”, liczyłam na coś w stylu „Pearl Harbour”. Coś, co absolutnie złapie mnie za serce i wyciśnie litry łez. Czy tak się stało? Niestety nie. Główni bohaterowie, chociaż zdobyli nieco mojej sympatii, to jednak nie przywiązali mnie do siebie na dłużej. A fabuła była dla mnie dość oczywista. Ponad to przez znaczną część książki towarzyszyło mi poczucie, że już to znam, wszystko było bardzo znajome… Aż w końcu uświadomiłam sobie, że ta historia niesamowicie kojarzy mi się z „Dziewczyną z nagietkowym szalem” Susan Meissner – być może inna sceneria, ale również wyspa, również pielęgniarka i dylematy praktycznie te same.

Jeżeli kusi Was ta książka ze względu na czas akcji, to niestety muszę Was rozczarować. Wojna owszem ma wpływ na bohaterów, na ich losy, czy decyzje, ale… nie aż takie jak moglibyśmy tego oczekiwać. Konflikt na Pacyfiku został moim zdaniem przedstawiony w typowo amerykański sposób – wojna jest, walki są ale całkowicie poza kadrem. Walki trwające na sąsiednich wyspach dają o sobie znać tylko gdy wracają z nich ranni żołnierze, tymczasem my cały czas pozostajemy na Bora-Bora wśród kolorowych hibiskusów.

Czy polecam „Dom na plaży”? Sama nie wiem. Wciąż mam mieszane uczucia względem tej powieści. Wiele rzeczy mnie rozczarowało. I jeżeli szukacie czegoś bardzo emocjonalnego, obrazu miłości w wojennych czasach to sugerowałabym jednak wybranie innego tytułu. Natomiast jeśli po prostu szukacie czegoś na jedno popołudnie, co będzie przyjemną odskocznią od codzienności, dlaczego nie?

http://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/11/sarah-jio-dom-na-plazy.html

Anne prowadzi spokojne życie staruszki. Do momentu, gdy jej wnuczka znajduje zaadresowany do niej list z… Tahiti. Za jego sprawą przenosimy się do czasów II Wojny Światowej. Anne, buntując się niejako przeciw własnej sferze, ukończyła właśnie kurs dla pielęgniarek. Wraca do domu, a na dniach ma odbyć się jej przyjęcie zaręczynowe z najmłodszym wiceprezesem banku. Jednak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski: zapomniani bohaterowie II wojny światowej Stanley Cloud, Lynne Olson
Ocena 8,3
Sprawa honoru.... Stanley Cloud, Lynn...

Na półkach: ,

Uczyliśmy się w szkole o Bitwie o Anglię, o Dywizjonie 303, wiemy, że odegrał niezwykle istotną rolę w czasie ataków Luftwaffe na Wielką Brytanię, a może nawet decydującą, ale to wszystko są tylko mocno powierzchowne informacje. Nie do końca wiemy jak wyglądała sytuacja polskiego lotnictwa we wrześniu 1939 roku, może też nie wiemy jaką drogę odbyli polscy piloci, by dotrzeć do Anglii, ani ile musieli mieć w sobie cierpliwości zanim w końcu pozwolono im zasiąść za sterami Spitfire’ów i i Hurricane’ów.

Nie jestem w stanie zweryfikować przedstawianych informacji zawartych w książce „Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski. Zapomniani bohaterowie II wojny światowej”, bo przecież sama dopiero chciałam dowiedzieć się czegoś więcej, ale można odnieść wrażenie, że autorzy podeszli do tematu dość skrupulatnie. I przede wszystkim z rozmysłem, nie tworząc tylko książki o samej Bitwie o Anglię z bohaterami wyrwanymi z kontekstu, ale kreśląc ich losy szerzej, a przede wszystkim również losy samej Polski – poczynając już od rozbiorów, Powstania Kościuszkowskiego i zasług Kościuszki w Stanach Zjednoczonych, a kończąc na stworzeniu z Polski państwa satelity względem ZSRR i w końcu na okrągłym stole. Dzięki temu nie czytamy suchych faktów, ale poznajemy prawdziwych ludzi z ich przeszłością, gdy marzyli o lataniu, i przyszłością, gdy po uwielbieniu przez Brytyjczyków, przyszedł czas w polityce, gdy pamiętanie o roli odegranej przez Polaków i sama ich obecność stały się niewygodne.

Dwoje amerykańskich autorów przedstawia losy Polaków chcących walczyć po stronie aliantów w sposób niezwykle emocjonalny przez co czyta się to naprawdę dobrze. Nie czuć historycznej ciężkości. Jeśli ktoś obawia się, że będzie nudno, a język będzie toporny, jak to zdarza się w historycznych publikacjach, to tutaj tak nie jest. Nieco ciężej czyta się jedynie fragmenty skupiające się na czystej polityce, czyli na relacji Wielkiej Trójki. Autorzy dość obszernie prezentują nam kontakty Churchilla, Roosvelta i Stalina i przede wszystkim miejsce Polski w tych rozmowach. Można powiedzieć, że jest to fragment odpowiadający mniej więcej objętościowo rozdziałom poświęconym tylko pilotom. Na pewno spośród prezentowanych wydarzeń z historii Polski, moment kiedy stała się punktem spornym w relacji aliantów jest największy.

Czy coś mi się nie podobało w tej pozycji? Na pewno zabrakło mi poświęcenia uwagi śmierci gen. Sikorskiego. Wiadomo, że na ten temat można by napisać całą książkę, ale jednak samo odnotowanie faktu to zdecydowanie za mało. Zgrzyt odczułam też, czytając o powstaniu w Getcie Warszawskim. Kiedy doczytałam osobno więcej na temat, okazało się, że miałam rację, czując, że nie do końca wszystko tutaj wyszło – autorzy nie do końca wiernie przedstawili przebieg wydarzeń i znacznie wyolbrzymili opór Żydów. Czy to wielkie uchybienia jak na książkę historyczną? Ja bym chciała, żeby było perfekcyjnie. Ale w gruncie rzeczy nikt nie wmawia tutaj rzeczy, które nie miały miejsca, więc można by uznać, że wszystko jest porządku.

Biorąc pod uwagę fakt, że „Sprawa honoru...” powstała za granicą i przede wszystkim jest kierowana do tamtejszych czytelników, to cudownie, że takie książki powstają. Ilość informacji zawartych w tej pozycji, względem wciąż nie najlepszej świadomości o sytuacji Polski w czasie II Wojny Światowej za granicami, jest ogromna. Dla Polskiego czytelnika to również będzie ciekawa lektura. Niektóre tematy można uznać za potraktowane nieco powierzchownie, ale gdybyśmy chcieli wszystko skrupulatnie pogłębić, by każdy polski czytelnik mógł się dowiedzieć czegoś nowego, ta książka nigdy by się nie skończyła. A czy jest to dobry wybór na pierwsze spotkanie z Dywizjonem 303? Ja z całą pewnością nie czułam się ani znudzona, ani przytłoczona i absolutnie nie żałuję, że mój wybór padł na ten właśnie tytuł.

https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/11/lynne-olson-stanley-cloud-sprawa-honoru.html

Uczyliśmy się w szkole o Bitwie o Anglię, o Dywizjonie 303, wiemy, że odegrał niezwykle istotną rolę w czasie ataków Luftwaffe na Wielką Brytanię, a może nawet decydującą, ale to wszystko są tylko mocno powierzchowne informacje. Nie do końca wiemy jak wyglądała sytuacja polskiego lotnictwa we wrześniu 1939 roku, może też nie wiemy jaką drogę odbyli polscy piloci, by dotrzeć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trudno jest pisać recenzję tego typu książek, bo nigdy nie wiadomo od czego zacząć. W końcu nie można nakreślić zarysu fabuły. Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że chociaż fabuły nie ma, to książka wciąga jak dobra powieść.

„Borussia Dortmund” rozpoczyna się emocjonalnym wstępem i prologiem, a pierwszy rozdział rozpoczyna się w momencie, gdy za sterami niezwykle popularnego na arenie międzynarodowej zespołu znajduje się Jurgen Klopp. Dzięki czemu bez problemu wczytujemy się w książkę. Dopiero później Uli Hesse zabiera nas w chronologiczną podróż przez historię. Rozpoczyna od zarysowania charakteru robotniczego Zagłębia Ruhry i sytuacji sportu w Niemczech, przechodzi przez rozwój od lokalnego klubu, do triumfatora Ligi Mistrzów, a kończy na zamachu z 2017 roku i aktualnej sytuacji Borussi. Widzimy momenty zwycięstw, czy to w lidze, w końcu w Bundeslidze, czy też w Pucharach. Obserwujemy też największe porażki, których w historii tego zespołu nie brakowało. Śledzimy rywalizację z odwiecznym rywalem – Schalke. Widzimy zmiany trenerów, konflikty i poświęcenia dla drużyny…

„Borussia Dortmund. Siła żółtej ściany” to jednak nie tylko opowieść o drużynie, o piłkarzach, o meczach… To też historia ich kibiców. Kibiców, którzy zawsze tworzyli niepowtarzalną atmosferę, zwłaszcza na trybunie południowej – największe trybunie stojącej w Europie – nazywanej żółtą ścianą. Borussia w niemieckiej piłce nożnej jest ewenementem, który nadal nie ma jednego właściciela, którym byłby jakiś oligarcha, szejk… To też drużyna, która ma wielu kibiców poza krajem. Każdy z nas zna polską trójkę z Dortmundu, chociaż od kilku lat dwójka gra już w zupełnie innych klubach. Każdy też chociaż raz widział mecz Borussi. Może nawet jej kibicował – klubowi, który jest jednym z najpopularniejszych w Europie i który jest nazywany drużyną drugiego wyboru.

Książka Hessego została napisana bardzo przystępnie. Nie brak w niej anegdot, momentów, w których można się uśmiechnąć, emocjonalnych opisów meczy… To się po prostu bardzo dobrze czyta. Oczywiście jest też dużo nazwisk, a z racji że klub powstał na początku XX wieku, nie zawsze nam znanych, jeden sezon rozgrywek goni kolejny, ale wystarczy jedynie skupić się nieco bardziej, by nie mieć problemu z odnalezieniem się w tym kto, co gdzie i dlaczego.

Uli Hesse w swojej książce „Borussia Dortmund. Siła żółtej ściany” przedstawia nam pełny obraz historii zespołu z Dortmundu. Nie potrafię znaleźć czegoś, czego zabrakłoby do pełnego poznania klubu z Dortmundu. W książce znajdziemy też kilka zdjęć i posłowie do wydania polskiego, skupiające się na obecności polskich zawodników klubie. I muszę też dodać, że ta książka jest pięknie wydana, z dbałością o szczegóły. Jeżeli piłka nożna jest Wam bliska i chcecie poznać bliżej historię Borussi Dortmund serdecznie polecam Wam ten tytuł.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/10/uli-hesse-borussia-dortmund-sia-zotej.html

Trudno jest pisać recenzję tego typu książek, bo nigdy nie wiadomo od czego zacząć. W końcu nie można nakreślić zarysu fabuły. Z całą pewnością można jednak powiedzieć, że chociaż fabuły nie ma, to książka wciąga jak dobra powieść.

„Borussia Dortmund” rozpoczyna się emocjonalnym wstępem i prologiem, a pierwszy rozdział rozpoczyna się w momencie, gdy za sterami niezwykle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Gambit” to trzecia książka Macieja Siembiedy jaką przeczytałam. Z „444” kompletnie się nie polubiłam, chociaż wątek sztuki niezwykle mnie zachęcał. „Miejsce i imię” zaś bardzo trafiło w moje czytelnicze gusta. Natomiast ta powieść plasuje się gdzieś pośrodku tej sytuacji.

Główną bohaterką „Gambitu” jest Wanda Kuryło. Córka wojskowego, która już jako nastolatka doskonale radzi sobie z bronią. Kiedy wybucha wojna, dziewczyna angażuje się w podziemie, a dokładnie trafia do komórki wywiadu. Jednak nie wszystko układa się tak, jakby tego chciała. Z dnia na dzień Wanda musi opuścić Warszawę i na jakiś czas zerwać kontakt z podziemiem. Trafia na Podkarpacie, gdzie po jakimś czasie otrzymuje specjalną misję...

Losy dziewczyny, a w końcu kobiety obserwujemy na przestrzeni lat. Najpierw w czasie wojny, później w powojennych latach, gdy porządek świata ustala się na nowo. Burzliwa rzeczywistość w jakiej przyszło żyć bohaterce została skonstruowana w oparciu o rzeczywiste wydarzenia. Co jest zdecydowanie dużym plusem. Lubię, kiedy tego typu książki opowiadają mi o czymś nowym, kiedy po skończeniu, albo jeszcze w trakcie, włączam internet i czytam o niektórych faktach. Tutaj tak właśnie było.

Opis „Gambitu” obiecuje nam trzymający w napięciu thriller. Ma być zdrada, wywiad, miłość i skarb o który walczą przywódcy ówczesnego świata. Kiedy go przeczytałam miałam poczucie, że to musi być świetna książka. A czy tak było ostatecznie? Zdrada, wywiad i miłość są zdecydowanie. Skarb również się pojawia, ale czy wzbudza aż takie emocje i czy wszyscy o niego walczą? No… nie zupełnie. Spodziewałam się czegoś w stylu walki o diamenty z poprzedniej powieści, „Miejsce i imię”. Tymczasem można powiedzieć, że tak było ale tylko w odczuciu głównej bohaterki. Natomiast z punktu widzenia czytelnika, momentami wydawało się, że napięcie wzrośnie właśnie za sprawą tego wątku, ale ostatecznie tak się nie działo. I na końcu miałam poczucie, że można było z niego wyciągnąć więcej, dużo więcej. Co do samego thrilleru… również bym polemizowała. Gdybym miała jakoś opisać tę książkę, to dla mnie byłaby to powieść obyczajowa osadzona w wojennej rzeczywistości z wątkiem szpiegowskim. Po prostu.

Mam poczucie, że w stylu wydarzyło się podobnego. Prolog bardzo mi się podobał. A w szczególności byłam zachwycona jego pierwszymi stronami. Krótkie zdania przeplecione co jakiś czas dłuższymi nadawały mu wewnętrznego rytmu.
Zaczęłam trochę, jakbym miała za chwilę powiedzieć, że potem było znacznie gorzej. Nie było. Nie pojawiły się żadnego zgrzyty. Było bardzo płynnie i przyjemnie. Choć w moim osobistym słowniku te dwa przymiotniki znaczą tylko.

Trudno jest mi jednoznacznie ocenić ostatnią powieść Macieja Siembiedy. Na pewno jest to książka, którą czyta się płynnie i przyjemnie. Rozdziały podzielone na dość krótkie części powodują, że lektura się nie dłuży i czytając od jednego podrozdziału do kolejnego, nagle połykamy dość sporą część powieści. Jest to też książka, która intryguje czytelnika ale nie wciąga tak, że nie można jej odłożyć. Może gdybym nie czytała opisu i nie miała aż tak dużych oczekiwać podobałaby mi się dużo bardziej. Tymczasem pozostaję nieco zawiedziona, bo dużo mi obiecano, a nie wszystko dostałam.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/10/maciej-siembieda-gambit.html

„Gambit” to trzecia książka Macieja Siembiedy jaką przeczytałam. Z „444” kompletnie się nie polubiłam, chociaż wątek sztuki niezwykle mnie zachęcał. „Miejsce i imię” zaś bardzo trafiło w moje czytelnicze gusta. Natomiast ta powieść plasuje się gdzieś pośrodku tej sytuacji.

Główną bohaterką „Gambitu” jest Wanda Kuryło. Córka wojskowego, która już jako nastolatka doskonale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stanisław Krzemiński w pierwszym tomie przenosi nas do Krakowa tuż przed wybuchem I Wojny Światowej. Towarzyszymy tam całej rodzinie Biernackich, która chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się idealna, to jak prawie każda, ma swoje wewnętrzne problemy i ukryte od lat sprawy, które mogą powrócić w najmniej oczekiwanym momencie i zachwiać panującym porządkiem. Głównymi bohaterkami są tutaj panny Biernackie. Chociaż są siostrami, to każda jest inna. Alina jest nauczycielką i wciąż pisze opowiadania, Marynia nieustannie coś liczy, a Halina zwana Lalą maluje i buja w obłokach.

Losy wszystkich bohaterów są nierozerwalnie splecione z wydarzeniami historycznymi. Razem z nimi patrzymy na zaczynającą się wojnę i powstające Legiony Piłsudskiego. Patrzmy na śmierć i cierpienie. Jednak w gruncie rzeczy nie jest tej historii aż tak dużo. Stanowi ona tło, a kolejne wydarzenia absorbują uwagę bohaterów, ale to przede wszystkim ich prywatne losy są na pierwszym planie. A w nich nie brak intryg, konfliktów i miłości.

Jak pierwszy tom serii wypada na tle serialu? Mam wrażenie, że podobnie. Historia tylko w niewielu punktach odbiega od tego, co mogliśmy obserwować na ekranach telewizorów i tak naprawdę to właśnie te fragmenty zainteresowały mnie najbardziej. Bo muszę przyznać, że wobec całej powieści pozostałam nieco obojętna, co z całą pewnością można chociaż w części z rzucić na fakt, że już znałam tę fabułę. Może gdybym najpierw sięgnęła po książkę, zostałabym przez nią dużo bardziej wciągnięta. Możne. Ale jest też inna kwestia, która nieco mi przeszkadzała. Powieść została podzielona na części, a one nie dzielą się już na rozdziały lecz na przeplatające się ze sobą sceny. Sceny, które w moim odczuciu zostały zbyt mocno pocięte. Przerywamy jedną, by przenieść się do kolejnej, a zaraz potem wrócić do poprzedniej. W niektórych książkach taki zabieg momentami się sprawdza, by podnieść napięcie, zainteresować jeszcze mocniej czytelnika. Ale tutaj w taki sposób została skonstruowana cała książka i do budowania napięcia na pewno się to nie przyczynia. Mnie to wręcz wybijało z rytmu czytania.

Czy sięgnę po kolejne tomy nie wiem. Wiem, że w kolejnych tytułach akcja tak naprawdę się rozwinie i jestem ciekawa, czy wątek ciotki Janiny i tam zostanie nieco bardziej rozbudowany niż w serialu. Chociaż to tak naprawdę i tak byłby tylko niewielki procent całej powieści, której fabuła raczej mnie nie zaskoczy, a jest tyle innych książek…


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/10/stanisaw-krzeminski-iskre.html

Stanisław Krzemiński w pierwszym tomie przenosi nas do Krakowa tuż przed wybuchem I Wojny Światowej. Towarzyszymy tam całej rodzinie Biernackich, która chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się idealna, to jak prawie każda, ma swoje wewnętrzne problemy i ukryte od lat sprawy, które mogą powrócić w najmniej oczekiwanym momencie i zachwiać panującym porządkiem. Głównymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wiedeń. 1915 rok. Trwa I Wojna Światowa. Cała Europa trzęsie się w posadach. Zaczyna się trząść również monarchia austro-węgierska. W takiej rzeczywistości swój dziennik zaczyna prowadzić siedemnastoletnia Charlotte, mieszkanka Wiednia wychowywana przez ojca i jego siostrę. Dziewczyna planuje pójść w ślady ojca, żydowskiego jubilera, i już teraz zaczyna projektować biżuterię.

Wiedeń jaki kreśli przed nami dziewczyna to świat piękna – muzyki, malarstwa, literatury, i spotkań wyższych sfer. Coraz głośniej pobrzmiewają jednak echa trwającej wojny. Zarówno w samym Wiedniu, jak i w domu Charlotty, której pochodzący z Polski ojciec coraz częściej mówi o niepodległości i Piłsudskim.

Magdalena Knedler, przedstawiając nam piękno ówczesnego Wiednia, sięgnęła po realne postacie. Najwięcej miejsca dostało dwóch mężczyzn doskonale oddających tamtego ducha – Zygmunt Freud i Gustav Klimt. To właśnie w towarzystwie tego drugiego i osób mu podobnych obraca się główna bohaterka. Jej niewinnymi oczami patrzymy na pogrążony w wojnie świat. Charlotte dorasta w trudnym okresie, jej marzenia, pierwsze uczucia przeplatają się z cierpieniem, śmiercią... Po raz pierwszy patrzy na ubogą część miasta, w którym ona sama przecież prowadziła spokojne i dostatnie życie...

„Córka jubilera” została napisana w niezwykle przyjemny sposób. Chociaż w formie pamiętnika, czyta się ją jak powieść. Pod tym względem zdecydowanie przerosła moje oczekiwania. Czytałam wcześniej dwie książki autorki. „Dziewczyna z daleka” podobała mi się, chociaż czasami w stylu pobrzmiewała wyraźna intencja rozbawienia mnie, czego bardzo nie lubię. „Klamki i dzwonki” zupełnie nie były dla mnie. Natomiast „Ocean odrzuconych” to zupełnie inny przypadek. Cieszę się, że sięgnęłam po pierwszy tom tej serii i z wielką przyjemnością wezmę w dłonie drugi.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/08/magdalena-knedler-corka-jubilera-ocean.html

Wiedeń. 1915 rok. Trwa I Wojna Światowa. Cała Europa trzęsie się w posadach. Zaczyna się trząść również monarchia austro-węgierska. W takiej rzeczywistości swój dziennik zaczyna prowadzić siedemnastoletnia Charlotte, mieszkanka Wiednia wychowywana przez ojca i jego siostrę. Dziewczyna planuje pójść w ślady ojca, żydowskiego jubilera, i już teraz zaczyna projektować...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bohaterem cyklu kryminalnego jest dziennikarz Marek Bener. Mężczyzna właśnie wraca z Berlina i pojawiając się w redakcji, dowiaduje się, że wkrótce będzie musiał rozejrzeć się za nowym miejscem pracy. Zanim jednak to nastąpi jedzie na miejsce pożaru, by zebrać materiały potrzebne do napisania artykułu. Początkowo wydaje się, że to sprawa jak każda inna. W krótce jednak okazuje się, że w spalonym domu zginął jego dawny przyjaciel, który przed laty wziął ślub z narzeczoną Benera. Ale to dopiero sam początek. Kobieta pojawia się w domu Marka, by później… zniknąć. A on sam nagle znajduje się w samym środku kryminalnej sprawy i musi walczyć o życie. Jednocześnie wciąż nie dają mu spokoju jego osobiste problemy i sam nie jest przekonany, czy te dwie sprawy na pewno się nie łączą.

Marek Bener to bohater, którego kreacja od początku przypadła mi do gustu. Jest jakiś i przede wszystkim dość konsekwentnie budowany. Ale przy tym trochę niejednoznaczny. Niektóre jego działania można zrozumieć, ale czy usprawiedliwić?

„Najgorsze dopiero nadejdzie” to niezwykle sprawnie toczący się kryminał. Fabuła wciąga i naprawdę trudno jest odłożyć książkę. Pojawiają się ogromne zwroty akcji i nie wszystko jest takie jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Jednak… właśnie tutaj pojawił się u mnie zgrzyt, którego nawet sama do końca nie rozumiem. Można by przyczepić się do prawdopodobieństwa niektórych zdarzeń, ale nawet nie o to mi chodzi, a o właśnie tę szybko toczącą się akcję. Bo kiedy po kilkunastu pierwszych stronach na dobre się zaczęła, nie zwolniła już do samego końca, a wręcz przeciwnie, wciąż przyspieszała. Trochę było tego za dużo. Zabrakło jakiegoś momentu na wzięcie czytelniczego oddechu.

Powieść Roberta Małeckiego pochłonęłam bardzo szybko ale nie została jedną z tych ulubionych. Jednak, biorąc pod uwagę, że był to debiut, na pewno dam szansę kolejnym tytułom. Wierzę, że chociaż w życiu bohatera może i „Najgorsze dopiero nadejdzie”, to jednak w twórczości autora czeka na mnie to najlepsze.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/09/robert-maecki-najgorsze-dopiero.html

Bohaterem cyklu kryminalnego jest dziennikarz Marek Bener. Mężczyzna właśnie wraca z Berlina i pojawiając się w redakcji, dowiaduje się, że wkrótce będzie musiał rozejrzeć się za nowym miejscem pracy. Zanim jednak to nastąpi jedzie na miejsce pożaru, by zebrać materiały potrzebne do napisania artykułu. Początkowo wydaje się, że to sprawa jak każda inna. W krótce jednak...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 25 gramów szczęścia. Historia kolczastego stworzenia, które skruszyło ludzkie serce Antonella Tomaselli, Massimo Vacchetta
Ocena 7,3
25 gramów szcz... Antonella Tomaselli...

Na półkach: ,

Massimo Vacchetta jest weterynarzem. Po skończeniu studiów podjął decyzję, by zająć się bydłem. Jednak po latach w zawodzie w jego życiu pojawił się moment zniechęcenia. Dlatego, by wprowadzić w życie trochę zmian, podjął pracę w klinice weterynaryjnej, chociaż wcale go w tym kierunku nie ciągnęło. To właśnie tam pewnego dnia trafił... jeżyk. Mężczyzna przyzwyczajony do tej pory do pracy z dużymi zwierzętami, musiał zająć się zwierzątkiem ważącym zaledwie dwadzieścia pięć gramów i spróbować uratować mu użycie.

Nina, bo tak Massimo nazwał jeża, nabierając sił i rosnąc, jednocześnie zmieniała jego życie. Lekarz przywiązywał się do niej, ona do niego. Mała samiczka jeża tak zaabsorbowała mężczyznę, że wkrótce nie było w jego życiu śladu po niedawnej melancholii. Natomiast coraz więcej miejsca zajmowały jeże...

Autorka książki Antonella Tomaselli przed jej napisaniem długo rozmawiała Vacchettą i to z jego punktu widzenia poznajemy całą historię. Narratorem tej krótkiej historii jest właśnie weterynarz. Pierwsza osoba, prosty język i zawarte w nim emocje powodują, że możemy odnieść wrażenie jakbyśmy przysłuchiwali się jego opowieści.

Czy jest to po prostu książka o lekarzu i jego nowym wyzwaniu? Nie. To opowieść o emocjach, o miłości, pomocy i poświęceniu. Massimo Vacchetta, nie mając pojęcia o jeżach, podejmuje walkę o ich życie. Uczy się jak im pomóc i angażuje się emocjonalnie. Jeże zmieniają jego życie, a on ratuje je. Jednak to książka nie tylko o sukcesach, o radości, gdy działania przynoszą rezultaty i zwierzątko staje się zdrowe i silne. Ale też o trudnych momentach, gdy się nie udaje i ono umiera. Podejmuje też dość trudny temat, gdy już zaangażujemy się emocjonalnie – pomożemy i co dalej? Nina, która stała się stałą częścią życia Massima, jest przecież dzikim zwierzęciem. Potrzebuje wolności… A zwrócenie jej wcale nie jest proste.

Historia Niny i Massima została nam przedstawiona w niezwykle przystępnej formie. Dwieście stron dosłownie połknęłam jeszcze tego samego dnia po powrocie z biblioteki. Ta niewielka książka mocno chwyciła mnie za serce, a nawet wzruszyła, co nie zdarza się często i zostawiła z mieszanką emocji. Jeżeli szukacie lekkiej, szybciej lektury, która jednocześnie nie stroni od trudniejszych momentów i przepełniona jest emocjami, to może to być pozycja dla Was.


https://gulinka-patrzy.blogspot.com/2019/09/antonella-tomaselli-massimo-vacchetta.html

Massimo Vacchetta jest weterynarzem. Po skończeniu studiów podjął decyzję, by zająć się bydłem. Jednak po latach w zawodzie w jego życiu pojawił się moment zniechęcenia. Dlatego, by wprowadzić w życie trochę zmian, podjął pracę w klinice weterynaryjnej, chociaż wcale go w tym kierunku nie ciągnęło. To właśnie tam pewnego dnia trafił... jeżyk. Mężczyzna przyzwyczajony do tej...

więcej Pokaż mimo to