rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Chyba będę jedną z nielicznych osób tutaj, której książka kompletnie się nie podobała. Być może wynika to też z tego, że bardzo mocno i długo "siedzę" w tym temacie, mało jest mnie w stanie zadziwić i zaskoczyć, więc i wymagania mam bardzo bardzo wysokie jeśli chodzi o literaturę traktującą o śmierci.

Poniżej kilka luźnych przemyśleń odnośnie tej pozycji:

Przede wszystkim uważam, że polski tytuł i opis z tyłu okładki nieco wprowadzają w błąd - owszem pada sugestia, że pojawią się pytania od dzieci, ale nie zaznaczono, że tylko i wyłącznie od nich. Ja po opisie miałam odczucie, że pojawi się przynajmniej kilka pytań także od tej bardziej zaawansowanej wiekiem grupy. Przyznaję - mój błąd, że nie sprawdziłam oryginalnego tytułu, który brzmi "Will My Cat Eat My Eyeballs? Big Questions from Tiny Mortals About Death". Ale wiadomo - książki dla dzieci też potrafią być bardzo ciekawe i wciągające, ale tutaj nie znalazłam ani jednego zdania, które warte by było pochylenia i zastanowienia. Szkoda, bo temat jest bardzo ważny (w końcu każdemu z nas przyjdzie się kiedyś pożegnać z tym łez padołem) i bliski, bo każdy z nas musiał kiedyś kogoś pożegnać...

Wydaje mi się, że Autorka jest trochę zakochana w sobie i uważa się za wyjątkową w związku z pracą, jaką wykonuje, co raz na jakiś czas stara się podkreślać, żeby Czytelnik czasem nie zapomniał "z kim ma do czynienia".

Uwielbiam czarny humor, ale i ten musi mieć w sobie jakąś klasę, przewrotność, być inteligentny i ...dawkowany. Tutaj Autorka (odnosiłam wrażenie, że na siłę starała się być taka "luzacka" i "cool") niemal co kilka zdań wplata jakieś żarciki, które - mniemam - z założenia miały być zabawne. A wyszło żenująco i na bardzo słabym poziomie. Czytając czułam się jak na jakimś kiepskim występie współczesnego polskiego kabaretu (przepraszam wszystkich Miłośników tejże formy rozrywki).

Krótko podsumowując - dla mnie strata czasu i kilku drzewek :(

Chyba będę jedną z nielicznych osób tutaj, której książka kompletnie się nie podobała. Być może wynika to też z tego, że bardzo mocno i długo "siedzę" w tym temacie, mało jest mnie w stanie zadziwić i zaskoczyć, więc i wymagania mam bardzo bardzo wysokie jeśli chodzi o literaturę traktującą o śmierci.

Poniżej kilka luźnych przemyśleń odnośnie tej pozycji:

Przede...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mało tutaj rozmów i mało podróży w głąb umysłów potworów. Dużo za to intelektualnego autoerotyzmu w wykonaniu Autora nad bystrością własnego umysłu, jego sprytem i przebiegłością oraz niezastąpioną rolą w rozwiązaniu opisywanych śledztw. Myślę, że ego Autora jest na tyle wielkie, iż spokojnie mogłoby stanowić materiał do powstania kilku książek i wydanych w twardej oprawie przez Johna Blake'a.

Mało tutaj rozmów i mało podróży w głąb umysłów potworów. Dużo za to intelektualnego autoerotyzmu w wykonaniu Autora nad bystrością własnego umysłu, jego sprytem i przebiegłością oraz niezastąpioną rolą w rozwiązaniu opisywanych śledztw. Myślę, że ego Autora jest na tyle wielkie, iż spokojnie mogłoby stanowić materiał do powstania kilku książek i wydanych w twardej oprawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na wstępie chciałabym powiedzieć, że książkę dostałam w prezencie, ponieważ osobiście sama nigdy bym jej nie kupiła. Przepraszam w tym miejscu wszystkich wielbicieli Pani Masłowskiej, ale najzwyczajniej w świecie nie rozumiem Jej fenomenu. Doceniając jednak gest znajomych i ich pozytywne opinie o książce zdecydowałam się dać jej szansę. I na me serce padł smuteczek przeogromny, bo straciłam dzień z życia :(

Naprawdę nie muszę czytać Shakespeara, Ingardena, czy innego Baudrillarda, żeby książkę nazwać "dobrą". Należę do osób, dla których liczy się nie forma, ale treść. Nie musi być mądrym, kwiecistym czy przeintelektualizowanym językiem - nie, może być prosto i zwyczajnie, byle o czymś. Tutaj zabrakło mi nawet tego - książka jest kompletnie o niczym - ot, potok myśli Autorki zamknięty w kompozycję felietonów.

Taka forma sama w sobie bardzo mi odpowiada i naprawdę ją lubię. Ale jak mają już być o totalnej d***e Maryny to niech będą o tejże, a nie o jej włosach, kolanach, czy trąbce Eustachiusza! Rozlane na kilka linijek zdania poprzetykane mało znanymi słowami (musi przecież brzmieć mądrze), epitety ciągnące się na kilka(naście) słów, akapity będące dygresjami do dygresji - a myśl przewodnia (czy może nawet jakakolwiek...) znika gdzieś w tych nieodgadnionych i niezmierzonych odmętach swobodnego strumienia myśli Autorki. A przecież może być dowcipnie, może być z polotem, może być i kąśliwie i gorzko - przykładem może być tu chociażby Jeremy Clarkson, żeby już utrzymać się w konwencji felietonów raczej rozrywkowych i dla przyjemności, a nie tych, które poruszają poważne tematy.

Myślę, że do tytułu książki powinno się jeszcze dorzucić niniejszy podtytuł, ewentualnie chociaż niewielki przypis: "Pseudofilozoficzny bełkot próbujący udawać (post)postmodernistyczne dzieło ilustrujące jakże słabą kondycję współczesnego społeczeństwa"

Być może jestem ignorantką i nie wyłapuję subtelnego dowcipu Autorki, ale narzekanie na język używany w programach rozrywkowych, gdzie Jej samej dość często zdarza się używać "k***ew", "ch***ów" i innych potworków w stylu "rebirthing", "wixa", "stylóweczka", zakrawa na lekką hipokryzję. A zawoalowane podśmiechujki z PTSD, czy terapii uważam za niesmaczne (chyba, że ponownie nie jestem na tyle wrażliwa i inteligentna, by odczytać właściwe zamiary Autorki - w takim razie pokornie posypuję głowę popiołem i obiecuję poprawę).

Skąd ocena na 3 gwiazdki? Ponieważ, mimo wszystko muszę przyznać, że nie była najgorszą książką jaką zdarzyło mi się przeczytać i nie zabrała mi wiele czasu. Dodatkowy plus za jeden jedyny tekst, który mnie rozbawił: "(...) prestiż osobisty skakał niby Gabriel Janowski przed debatą odnośnie odwołania ministra skarbu."

Zmierzając ku końcowi: zamiast pisania książek proponuję Autorce wzięcie się za prowadzenie szkoleń - myślę, że tu sukces ma murowany i mam nawet kilka pomysłów:
1. Jak sprawnie zapakować bełkot, by wszyscy uwierzyli w jego egzystencjalnie głębokie treści?
2. Jak napisać pracę magisterką/doktorską/zaliczeniową lejąc wodę na kilkaset stron, by nikt nie zorientował się, że to jeden wielki bzdet?

I już na sam koniec, jednym tylko zdaniem:
Smutno mi, że kilka drzew musiało umrzeć, by mogła powstać ta książka...

Na wstępie chciałabym powiedzieć, że książkę dostałam w prezencie, ponieważ osobiście sama nigdy bym jej nie kupiła. Przepraszam w tym miejscu wszystkich wielbicieli Pani Masłowskiej, ale najzwyczajniej w świecie nie rozumiem Jej fenomenu. Doceniając jednak gest znajomych i ich pozytywne opinie o książce zdecydowałam się dać jej szansę. I na me serce padł smuteczek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tylko dwa zdania - być może głupie i infantylne - na temat tej książki, ale takie były moje uczucia po jej przeczytaniu:

Miała pomóc. Zaszkodziła.

Tylko dwa zdania - być może głupie i infantylne - na temat tej książki, ale takie były moje uczucia po jej przeczytaniu:

Miała pomóc. Zaszkodziła.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym moje refleksje na temat tej książki miała zamknąć w jednym zdaniu to brzmiałoby ono: Urzekająco kolorowa okładka, za którą kryje się bezbarwna treść...

Jest mi przykro to powiedzieć, ale książka była dla mnie sporym rozczarowaniem, ponieważ tak naprawdę nie dowiedziałam się niczego o życiu jednego z najwybitniejszych europejskich, jeśli nie światowych, architektów...

Na początku kilka uwag do samego wydania. Coś, co mi osobiście przeszkadzało najbardziej to fatalne rozwiązanie jeśli chodzi o przypisy. Umieszczone są na końcu książki i, podobnie jak sama pozycja, podzielone na rozdziały, ażeby więc znaleźć interesujący mnie przypis musiałam odrywać się od czytania, przeskakiwać na koniec książki, odnajdywać tam dany rozdział i dany odnośnik (często okazywało się to niepotrzebne dla samej lektury, ponieważ przypis zawierał informację o cytowanym autorze, drugą sprawą jest to, że niejednokrotnie odnosiłam wrażenie, że przypis kompletnie nie koresponduje z tym, o czym czytałam w tekście głównym) - bardzo wybijało mnie to z rytmu i często gubiłam się w treści książki. Ponadto uważam, że strony zawierające zdjęcia mogły zostać wydrukowane na papierze kredowym lub chociaż lepszej jakości - w tej formie fotografie bardzo dużo tracą, brakuje im uroku, spektakularności, nie zachwycają, a przede wszystkim nie oddają piękna i niezwykłości budynków zaprojektowanych przez Gaudiego. Kolejną wadą jest dla mnie brak konsekwencji w hiszpańskiej ortografii - czasami podwójne nazwiska łączone były literą "y", a czasami "i", co powodowało, że gubiłam się w nadmiarze nazwisk i nie wiedziałam, czy mowa jest akurat o jednej osobie podwójnego nazwiska, czy o dwóch różnych postaciach. Nie bardzo się znam na zasadach hiszpańskiej pisowni i tak naprawdę nie wiem czy jest to jakaś różnica, a nigdzie nie zostało to wyjaśnione.

Co do samej treści to raczej jest to dość chaotyczna opowieść o budowlach Gaudiego i osobach, które w tym czasie żyły i miały jakąś styczność z architektem. Autorowi trzeba oddać skrupulatność i wysiłek. Ilość dzieł, które cytuje, mnogość postaci, opisów, odwołań - wszystko to niewątpliwie wskazuje, iż uczciwie pracował nad książką, ale mam wrażenie, że w którymś momencie pogubił się w tym, o czym tak naprawdę chce pisać. Często nie rozumiałam, co dany rozdział czy osoba mają wspólnego i istotnego w kontekście samego Gaudiego, np.: oczywiście, zarysowanie sytuacji historyczno-politycznej jest jak najbardziej ważne, ale ma to stanowić tło dla opisu tego, co w danym czasie działo się z naszym głównym bohaterem, a tutaj bywało tak, że Autor rozpisywał się na kilkanaście stron o sytuacji panującej wówczas w Hiszpanii, a nazwisko Gaudiego pada tylko raz i to w naprawdę mało istotnym kontekście. Co więcej, jak już trochę wspomniałam, za dużo tu skupienia na osobach i sytuacjach wokół - czasami zastanawiałam się czyją biografię tak naprawdę czytam, bo sam Gaudi stał gdzieś daleko w cieniu, takich czy innych, ludzi i wydarzeń...

Kończąc powoli... Bardzo często łapałam się na tym, że się wyłączam i dopiero po chwili orientowałam się, że nie wiem o czym czytam, a co gorsza (zaznaczam, że NIGDY wcześniej mi się to nie zdarzyło) nie czułam potrzeby wracania do tekstu i ponownego przeczytania w celu zrozumienia sytuacji, ponieważ pojawiała się u mnie następująca myśl: "Aaa tam, i tak nie dowiem się niczego o Gaudim z tego tekstu"

Smutne, ale - w moim odczuciu - nie jest to książka o Gaudim i jej tytuł nie powinien brzmieć "Gaudi. Geniusz z Barcelony", a raczej "Zlepek różnego rodzaju opowieści, wydarzeń i przygód wielu osób, których punktem wspólnym jest Gaudi"

Gdybym moje refleksje na temat tej książki miała zamknąć w jednym zdaniu to brzmiałoby ono: Urzekająco kolorowa okładka, za którą kryje się bezbarwna treść...

Jest mi przykro to powiedzieć, ale książka była dla mnie sporym rozczarowaniem, ponieważ tak naprawdę nie dowiedziałam się niczego o życiu jednego z najwybitniejszych europejskich, jeśli nie światowych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

SPOILERY! Recenzja może zawierać elementy powieści, które zdradzą Czytelnikowi jej treść.


Sięgnęłam po „Supersmutną i prawdziwą historię miłosną” sugerując się jej tytułem. Chciałam przeczytać książkę, która by mnie sponiewierała, przeczołgała, wręcz zgwałciła emocjonalnie i psychicznie. Po przeczytaniu kilku recenzji i zachęcona wspomnianym już tytułem zdecydowałam się na tę pozycję. Przeczytałam. I poczułam się oszukana. Dla mnie przedstawiona historia, szumnie ochrzczona „supersmutną”, jest mocnym rozczarowaniem i nic w niej nie zaskakuje.

Bardzo podobało mi się porównanie tej książki do whiskey przez użytkowniczkę Róża_Bezowa. Ja jednak porównałabym ją do wódki. Cierpka w smaku, paląca przełyk, pozostawiająca pewną gorycz w ustach, ale jednocześnie będąca pospolitą, codzienną, niezaskakującą, po prostu nijaką.

Futurystyczna wizja, którą rysuje przed nami Autor tak naprawdę nie odbiega daleko od tego, czego obecnie jesteśmy świadkami. Pogoń za młodością i nieśmiertelnością, które osiąga się zabiegami chirurgicznymi i przesadnym wręcz przestrzeganiem zasad zdrowego odżywiania. Fascynacja technologią, „śledzenie” znajomych za pomocą różnego rodzaju programów, chwalenie się życiem na portalach, przeniesienie relacji towarzyskich w sferę wirtualną, poszukiwanie wartości człowieka poprzez zasobność jego portfela, atrakcyjność i kraj pochodzenia. Tutaj akurat tytuł mnie nie oszukał – „prawdziwa historia”, bo (niestety) tak zaczyna wyglądać współczesność.

A co z bohaterami? Skupię się na dwójce tych najważniejszych dla powieści:

Eunice – być może w mojej ocenie będę zbyt surowa, ale jej postać jest dla mnie zwykłą manipulantką szukającą najkorzystniejszych (czytaj: najbogatszych) „opcji”. Zmierza tam, gdzie zwietrzy lepszy interes (ale to oczywiście ta ślepa i nieprzewidywalna miłość nią targała!) i jest według mnie okrutną i niewdzięczną materialistką. Owszem, można doszukać się w niej jakichś pierwiastków dobra w postaci pracy w fundacji czy pomocy osobom starszym w czasie Katastrofy. Jednak na tle jej pozostałego zachowania, w szczerość i bezinteresowność jej porywów serca nie jestem w stanie do końca uwierzyć. Eunice nie przechodzi żadnej metamorfozy, nie doszukałam się żadnego rozwoju w tej postaci. Była i pozostała płaska, powierzchowna i pusta przez całą powieść. Teoretycznie kocha Lenny'ego – mówi mu o tym, pisze w wiadomościach do przyjaciółki, ale jednocześnie za jej słowami nie stoją żadne czyny, a wręcz jej zachowanie świadczy o czymś zupełnie przeciwnym. Dlatego głębokich słów, które pisze lub wypowiada nie traktuję poważnie i nie wierzę w czystość intencji jej przyświecających. Dla mnie są to puste „obietnice” bez pokrycia.

Lenny – jego postać początkowo wzbudziła moją sympatię. Ciepła, opiekuńcza, nieco oderwana od rzeczywistości pierdoła, której opowieści wzbudzają życzliwy uśmiech na twarzy. Jednak z każdą kolejną stroną powieści jego osoba niebezpiecznie zbliżała się (w końcu osiągnąwszy swój – zapewne niezamierzony – cel) do tytułowego bohatera najbardziej znienawidzonej przeze mnie książki, a mianowicie „Cierpienia młodego Wertera”. Stał się nieznośnym, skamlącym o odrobinę uwagi, irytującym bohaterem, którego z czasem przestało mi być żal. Piękne i szlachetne uczucie z jego strony, w którymś momencie przerodziło się w godzącą w godność każdego człowieka żebraninę o chociażby odrobinę uwagi i empatii ze strony „kobiety jego życia”. Myślę, że Lenny o wiele więcej zyskałby w moich oczach, gdyby w końcu podniósł się z klęczek (dosłownie i w przenośni) i odszedł od Eunice. Bo czasami ważniejszym od gorącego, namiętnego i głębokiego uczucia do kobiety (zwłaszcza takiej, która rani, krzywdzi i nie stanowi żadnego oparcia) oraz strachu przed samotnością (która ostatecznie i tak dopada Lenny'ego) jest szacunek do samego siebie.

Z góry było wiadomo, iż taka mieszanka osobowości nie będzie potrafiła ze sobą żyć i stworzyć związku na dłuższą metę. Z powodu tej właśnie przewidywalności nie zgadzam się na nazywanie tej historii „supersmutną” – nawet jeśli jej zakończenie dalekie jest od typowego amerykańskiego happy endu.

Podsumowując już moją opinię, niestety Autorowi nie udało się przez 460 stron wzbudzić we mnie tak mocnych emocji i osiągnąć tego, co Hemingway'owi udało się uczynić swoją powieścią napisaną jednym zaledwie zdaniem: „Na sprzedaż: buty dziecięce, nigdy nie noszone.”

SPOILERY! Recenzja może zawierać elementy powieści, które zdradzą Czytelnikowi jej treść.


Sięgnęłam po „Supersmutną i prawdziwą historię miłosną” sugerując się jej tytułem. Chciałam przeczytać książkę, która by mnie sponiewierała, przeczołgała, wręcz zgwałciła emocjonalnie i psychicznie. Po przeczytaniu kilku recenzji i zachęcona wspomnianym już tytułem zdecydowałam się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

SPOILERY - "Uwikłanie" oraz "Ziarno prawdy"




"Ziarno prawdy" jest drugą częścią swego rodzaju trylogii stworzonej przez Zygmunta Miłoszewskiego ("Uwikłanie", "Ziarno prawdy", "Na czerwonej ziemi").

"Uwikłanie" przeczytałam niemal jednym tchem w ciągu dnia. Dlatego też szczerze zachęcona i pozostająca pod wrażeniem niewątpliwego talentu Miłoszewskiego, sięgnęłam po kolejną część serii.

Wielu moich Poprzedników przybliżyło już fabułę książki, więc nie będę się powielać i pozwolę sobie skupić się na czymś innym. "Ziarno prawdy" okazało się książką równie ciekawą i trzymającą w napięciu jak jego poprzedniczka. Jest to kryminał dobry, wciągający i powodujący, że czytelnik ze zniecierpliwieniem czeka na rozwój wypadków. Jednak po lekturze nie mogło opuścić mnie dziwne uczucie déjà vu - jakbym już gdzieś to czytała. I nagle zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę Miłoszewski powtórzył schemat z poprzedniej części, dlatego też czuję niedosyt i sporą dozę rozczarowania. W czym dostrzegam podobieństwo?

* po raz kolejny pojawia się wątek romansu, "niedobrego" i "niegrzecznego" zafascynowania osobą zajętą, pozostającą w związku małżeńskim. W pierwszej części to żonaty Szacki wdaje się w sekretną relację z dziennikarką Moniką, zaś w drugiej jest "tym trzecim", kochankiem zamężnej koleżanki z pracy, Basi.

* "zamknięcie" sprawy (cudzysłów użyty celowo). W obydwu częściach następuje zakończenie śledzwta, okazuje się, że morderca był cały czas bardzo blisko i w zasadzie towarzyszył Szackiemu przy rozwiązywaniu sprawy. W "Uwikłaniu" był to psychoterapeuta Rudzki, tutaj jest to policjant Wilczur. I teoretycznie wszystko jest już szczęśliwie zakończone, aaaale...

* nieoczekiwany zwrot akcji, którego pośrednią przyczyną było uporczywe "klikanie" w głowie prokuratora Szackiego. I tak na ostatnich kartkach powieści okazuje się, że jednak schwytany morderca był jedynie kozłem ofiarnym w "grubszej" sprawie, biorącym na siebie odpowiedzialność i winę za prawdziwego oprawcę, a w gruncie rzeczy będącym niewinnym jak lilijka (no może nie tak zupełnie ;) ). Oto okazuje się, że sprawcą jest zupełnie inna osoba, która również zaangażowana była w śledzwto od początku - w "Uwikłaniu" wdowa Jadwiga, w "Ziarnie" uznany za zmarłego Budnik.

* gdybym miała być wyjątkowo czepialska i złośliwa umieściłabym tu jeszcze słowo klucz/hasło, które często powtarzane jest w powieści. W pierwszej części to - nomen omen - uwikłanie, w drugiej (niepodzianka!) - ziarno prawdy. Ale nie były to rzeczy, które tak bardzo raziły mnie w oczy, więc zwalam tego minusa na karb zwykłej ludzkiej zazdrości, że to ktoś inny pisze dobrze czytające się książki, a nie ja ;)

Przeglądając opinie o książce, powiem teraz coś mało popularnego, a mianowicie, pierwsza część dla mnie zdecydowanie lepsza (może też ze względu na moje zainteresowania psychologią i terapią - wątek dość fajnie zarysowany w "Uwikłaniu"). Tutaj podano mi niemal ten sam obrazek opakowany tylko w inny papier.

Pomimo mojego rozczarowania tą częścią, uważam, że książkę warto przeczytać. Miłoszewski pisze w bardzo przystępny sposób, zachęcający do czytania. Miłe (chociaż w kontekście kilku morderstw nie jest to najbardziej fortunne określenie ;) ) oderwanie się od rzeczywistości i trudnych, ciężkich lektur, które wymagają od nas prawdziwego zaangażowania, zarówno umysłowego jak i emocjonalnego.

SPOILERY - "Uwikłanie" oraz "Ziarno prawdy"




"Ziarno prawdy" jest drugą częścią swego rodzaju trylogii stworzonej przez Zygmunta Miłoszewskiego ("Uwikłanie", "Ziarno prawdy", "Na czerwonej ziemi").

"Uwikłanie" przeczytałam niemal jednym tchem w ciągu dnia. Dlatego też szczerze zachęcona i pozostająca pod wrażeniem niewątpliwego talentu Miłoszewskiego, sięgnęłam po...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy wiedzieliście, że Śmierć ma serce i poczucie humoru? Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego lubi szukać barw i jaką rolę odgrywa kolor czekolady? Dlaczego nie lubi wojny i jak mówi o swojej pracy? I czy przyszłoby Wam do głowy, że w nazistowskich Niemczech Żyd może znaleźć schronienie?

"Złodziejka książek" dostała się w moje ręce przypadkowo. Zaintrygowana tytułem postanowiłam ją wypożyczyć. Jak się później okazało jest to książka o wojnie. Gwoli wyjaśnienia - nie przepadam za literaturą wojenną, więc byłam bliska zrezygnowania z lektury. Coś mnie jednak zatrzymało przy "Złodziejce...". Przeczytałam. I stąd mój post. To książka wyjątkowa. Tak - wiem, że zawsze się tak mówi, ale ona naprawdę jest inna. Nie chciałabym jednak za dużo zdradzać...Dlatego króciutko. Narratorem powieści, czy raczej opowieści jest sama Śmierć, która w zasadzie od samego początku nie pozostawia nadziei i złudzeń. Jest to opowieść o życiu Liesel dorastającej w przybranej rodzinie,jej przyjaciołach, szkole i niecodziennej pasji jaką jest... kradzież książek. Przepiękna opowieść ukazana na tle bezlitosnej wojny. Gdybym miała określić książkę jednym słowem, byłby to "spokój".

Dla zachęty, fragment:

"Dużo rzeczy miałbym do powiedzenia złodziejce książek, i o ludzkim pięknie, i o ludzkiej brutalności. Ale czyż sama tego wszystkiego nie wiedziała? Chciałem jej powiedzieć, jak stale mi się zdarza nie doceniać ludzkiej rasy albo ją przeceniać. Najgorzej ze sprawiedliwą oceną. Chciałem ją zapytać, jakim sposobem te same rzeczy mogą się wydawać równie obrzydliwe i równie wspaniałe, dlaczego te same opowieści bywają równie wstrętne i równie cudowne.
Ale o nic nie zapytałem,
Wszystko, co powiedziałem duszy Liesel Meminger, powiem i wam."

Czy wiedzieliście, że Śmierć ma serce i poczucie humoru? Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego lubi szukać barw i jaką rolę odgrywa kolor czekolady? Dlaczego nie lubi wojny i jak mówi o swojej pracy? I czy przyszłoby Wam do głowy, że w nazistowskich Niemczech Żyd może znaleźć schronienie?

"Złodziejka książek" dostała się w moje ręce przypadkowo. Zaintrygowana tytułem...

więcej Pokaż mimo to