Blacksad mógłby wychodzić jako miesięcznik i zawsze trzymałby bardzo wysoki poziom, przedstawiając ciekawe, coraz bardziej zawiłe historie, nie tracąc czytelników.
Przemiło wróciło się do naszego kociego detektywa i kilku innych znajomych twarzy. Tym razem rozwiązujemy zagadkę w Nowym Jorku – która z jednej strony jest najbardziej zawikłana w swojej wielowymiarowości, a z drugiej przez jednowątkowość (skupienie tylko na sprawie) dość przejrzysta.
Mieszamy się w świat dużej polityki, mniejszych układów zawodowych, obracamy w świecie artystów a śledzą nasz ruch mafiozi. Jak udało się wszystko połączyć? Zgrabnie, ciekawie, intrygująco z nutką nostalgii i smutku. Historia rozdzielona na dwa tomy jest tu słuszną decyzją. Teraz możemy pomyśleć, że poprzednie sprawy były przyspieszone.
Historia jest tak mocno osadzona w realiach Nowego Jorku I połowy XX wieku, że nie mogłaby odbywać się w żadnym innym mieście. Duchota, tłum, przekrój społeczeństwa, podziemne życie metra, wielkie mosty, wielkie inwestycje, bezmiar i spektakle Szekspirowskie w Central Parku.
Rysunki – arcydzieła, które rozpierają i wypełniają format A4. Cuda!
Więcej tego samego? Tak, poproszę. Fabuła być może najlepiej skonstruowana z dotychczasowych (i w dodatku sensownie, bez gubienia rytmu rozpisana na dwa tomy),klasyczny noirowy styl narracji, rysunki jak zwykle wybornie opowiadają historię (wystarczy spojrzeć na sceny związane z Shelbym i jego synem). Nie rozumiem tylko, czemu porucznik lis zrobił się taki cięty na głównego bohatera. Poza tym miód pierwszej słodkości.