-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński8
Biblioteczka
Nie do końca tego oczekiwałam. Z całą pewnością jest to ważna i potrzebna pozycja, może odegrać dużą rolę w uświadamianiu społeczeństwa w kwestiach idei dawstwa, jednak tytuł pozwalał mi przypuszczać, że poznam najbardziej nurtujące mnie zagadnienia z zakresu transplantacji, co koniec końców nie miało miejsca. Szkoda, że autorka nie wykorzystała w pełni możliwości, które dała jej ogromna liczba spotkań z wybitnymi jednostkami - zwykle prekursorami - polskiej transplantologii. Zadawanie pytań wyłącznie z perspektywy "reportera" to za mało - gdyby spróbować wejść w skórę biorcy/dawcy/członków rodziny takich osób, to te rozmowy mogłyby owocować w znacznie bogatszą treść merytoryczną. Zapewne co niektórzy czytelnicy chętnie dowiedzieliby się np. jak dokładnie odbywa się proces stwierdzania śmierci mózgu, co to jest zgodność tkankowa HLA, jak wygląda pobranie wielonarządowe, co dokładnie wpisuje się w zgodę pacjenta na operację przeszczepienia, co dzieje się ze "starymi" narządami biorców itd.
Całość - choć bardzo wartościowa - powinna raczej nazywać się "Historią polskiej transplantologii", nie "Tajemnicami transplantacji", bowiem przeważająca część przeprowadzonych rozmów skupia się przede wszystkim na pierwszych przeszczepieniach i ówczesnych realiach, indywidualnych historiach ścieżek zawodowych poszczególnych profesorów i przedstawianiu na czym polega codzienna praca w tej specyficznej gałęzi medycyny.
Niestety nie czuję, by mój głód wiedzy został zaspokojony, jedynymi nowopoznanymi zagadnieniami były dla mnie przeszczepienia krzyżowe i łańcuchowe oraz retransplantacje przeszczepionego wcześniej narządu. Znalazło się za to kilka rzeczy, do których można by się przyczepić. Zwykle drobiazgi, ale szczególny niesmak pozostał mi po fragmencie z zapytaniem o "nowinki o przeszczepie głowy", gdzie autorka dzieliła się wątpliwościami nt. tego, kto w takiej sytuacji byłby biorcą a kto dawcą… Zrozumiałabym, gdyby tego typu pytanie padło z ust laika, ale oczekiwałam, że p. Sieradzka zdaje sobie sprawę, że sformułowanie "przeszczepienia głowy" to błędne wyrażenie (jeśli w ogóle podejmować taki temat, to trzeba by mówić o przeszczepieniu tułowia), w końcu na łamach książki wielokrotnie padały słowa wskazujące na to, iż mózg jest ośrodkiem świadomości i śmierć mózgu=śmierć osobnicza człowieka, więc chyba oczywistą oczywistością jest, że biorcą nie mogłaby być osoba ze stwierdzoną śmiercią mózgu…
Czytelnikom niemającym wcześniej styczności z transplantologią książka prawdopodobniej bardziej przypadnie do gustu. Mnie ten temat jest poniekąd bliski, stąd wysokie wymagania i dość surowa ocena. Mimo to, nie zniechęcam do czytania (ba! wręcz odwrotnie), z uwagi na to, że po pierwsze: podobnej publikacji nie znajdziemy na polskim rynku, po drugie: chwali się, że autorka rozpowszechnia ideę dawstwa i dba o świadomość społeczną. W końcu większa świadomość to więcej uratowanych istnień.
Na podsumowanie pozwolę sobie zacytować dra hab. n. med. Macieja Kozieradzkiego - "Proszę państwa, szansa na to, że ktoś z was będzie kiedykolwiek dawcą, jest pięć razy mniejsza niż szansa na to, że będziecie potrzebować narządu do przeszczepienia. W związku z tym warto podpisać deklarację". Cóż więcej mogę powiedzieć... Potwierdzone info. ;)
Nie do końca tego oczekiwałam. Z całą pewnością jest to ważna i potrzebna pozycja, może odegrać dużą rolę w uświadamianiu społeczeństwa w kwestiach idei dawstwa, jednak tytuł pozwalał mi przypuszczać, że poznam najbardziej nurtujące mnie zagadnienia z zakresu transplantacji, co koniec końców nie miało miejsca. Szkoda, że autorka nie wykorzystała w pełni możliwości, które...
więcej mniej Pokaż mimo to"Człowiek w poszukiwaniu sensu" to odgłos nadziei w świecie szerzącego się nihilizmu egzystencjalnego. Jej autor stoi na stanowisku, że żadne okoliczności, nawet znalezienie się w tak skrajnej sytuacji jak przebywanie w obozie koncentracyjnym, gdzie ludzka egzystencja odarta jest z wszelkiej godności, a jedynym celem pozostaje walka o przetrwanie, nie usprawiedliwiają porzucenia człowieczeństwa. Według V. Frankla trud w zmaganiu się o swój byt np. w sytuacji pozbawienia możliwości zaspakajania podstawowych potrzeb fizjologicznych wcale nie prowadzi do zacierania się indywidualnych różnić (jak przekonywał Freud), jest wręcz przeciwnie: "w miarę upływu czasu ludzie coraz bardziej się od siebie różnili, opadały maski, ukazując oblicza łajdaków i świętych". Orędownik teorii logoterapii wierzy w niezmożoną potęgę ludzkiego ducha, jeśli tylko uświadomimy sobie, że nasze życie ma swój potencjalny sens w każdych, nawet najbardziej tragicznych okolicznościach i że nie zależy ono od stopnia użyteczności (ta definiowana jest w kategoriach funkcjonowania z pożytkiem dla społeczeństwa). Rozróżnienie miedzy byciem człowiekiem wartościowym w sensie godności a byciem wartościowym w sensie użyteczności, daje nadzieję tym, którzy np. zmagając się z nieustannym cierpieniem, przyjmują, że są bezużyteczni, a ich życie nie ma znaczenia. To, co leży w naszej gestii to wykorzystywanie okazji do urzeczywistniania potencjalnego sensu danej sytuacji - w przypadku osób doświadczających nieszczęść niemożliwych do uniknięcia będzie to znoszenie z godnością zaistniałego stanu rzeczy. Niewiele osób to potrafi, jednak żywię nadzieję, że dzięki tej pozycji reguła mówiąca, iż "wszystko, co wzniosłe, jest równie trudne, co rzadkie" przestanie być normą. Tymczasem - may the Sense be with you!
"Człowiek w poszukiwaniu sensu" to odgłos nadziei w świecie szerzącego się nihilizmu egzystencjalnego. Jej autor stoi na stanowisku, że żadne okoliczności, nawet znalezienie się w tak skrajnej sytuacji jak przebywanie w obozie koncentracyjnym, gdzie ludzka egzystencja odarta jest z wszelkiej godności, a jedynym celem pozostaje walka o przetrwanie, nie usprawiedliwiają...
więcej mniej Pokaż mimo toMiłe zaskoczenie, mimo iż jest to lektura z gatunku, po który na co dzień raczej nie sięgam. Można poznać arcyciekawe fakty ze świata natury, zainteresują nawet tych, którzy z przyrodą nie utrzymują zażyłych stosunków. Co prawda od połowy czytałam ją z nieco mniejszym zapałem - początkowe rozdziały bardziej przemawiały do mojej wyobraźni, ale i tak całość wypada bardzo dobrze. Książka zmusza do refleksji i uzmysławia, że natura ze swej natury jest po prostu doskonała. Nie jesteśmy w stanie pojąć wszystkich mechanizmów nią rządzących, ale te, które są nam znane zadziwiają swą złożonością przyczynowo-skutkową i jednocześnie zachwycają genialnością - wszystko ma tu swoje miejsce, określoną funkcje i oddziałuje na resztę ekosystemu, mimo że na pierwszy rzut oka tego nie widać. W sumie nie powinniśmy się temu dziwić, sam gatunek ludzki jest niezwykle skomplikowany i pełen niejednoznaczności, a przecież rośliny i zwierzęta pojawiły się na ziemi dużo wcześniej niż my, więc mogą mieć równie dużo, a nawet więcej tajemnic niż człowiek. Chociaż i ten nie daje nam odpowiedzi na wiele pytań. W "Nieznanych więziach" zaintrygowała mnie teza/sugestia autora, jakoby choroby uwarunkowane genetycznie były konsekwencją procesu ewolucyjnego i dostosowywania się ludzi do zmian, a w tym przypadku do zwalczania śmiertelnych chorób zakaźnych. W książce przytoczono przykład nosicieli genu anemii sierpowatej cechującymi się naturalną odpornością na malarię, sama też wiem, że nosiciele najpopularniejszej mutacji występującej w mukowiscydozie mają z kolei wykształconą odporność na tyfus i gruźlicę - czy to nie zastanawiające? Przyznaję, że rzeczy rozbudzających moją ciekawość było znacznie więcej - chyba jest to wystarczająca rekomendacja dla tych, którzy jeszcze wahają się przed sięgnięciem po tę książkę. ;)
Miłe zaskoczenie, mimo iż jest to lektura z gatunku, po który na co dzień raczej nie sięgam. Można poznać arcyciekawe fakty ze świata natury, zainteresują nawet tych, którzy z przyrodą nie utrzymują zażyłych stosunków. Co prawda od połowy czytałam ją z nieco mniejszym zapałem - początkowe rozdziały bardziej przemawiały do mojej wyobraźni, ale i tak całość wypada bardzo...
więcej mniej Pokaż mimo toMimo że z rodziny Vetulanich bardziej inspirujący wydają mi się ojciec i brat Jerzego, to na pewno jemu samemu nie można było odmówić większej przebojowości oraz idącej za nią barwnej, choć nieco ekscentrycznej osobowości. Szkoda, że prawie zawsze towarzyszyły im również błazeństwo i brak pokory - zgrywusizm ma swój urok, ale na dłuższą metę drażni. Oczywiście jestem pełna uznania dla dorobku naukowego Vetulaniego, jednak światopoglądowo to raczej nie moja bajka. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie warto poznawać poglądów różniących się od naszych, zwłaszcza, gdy są merytorycznie uzasadnione - temu przenikliwemu umysłowi nie sposób zarzucić braku rzeczowych argumentów w prowadzonych dysputach. Zgadzam się nawet z nim co do niektórych kwestii. Sama jestem zdania, że ideologia musi ustąpić w konfrontacji z postępem nauki oraz że ludzie nie powinni zabierać głosu w istotnych sprawach nie mając wystarczającej wiedzy i kompetencji - jak np. robią to niektóre środowiska feministyczne, twierdząc, że "tezy o istnieniu różnic płciowych w zachowaniu, a więc i w mózgu, zostały narzucone kobietom przez społeczeństwo i nie mają odzwierciedlenia w biologii". To, że rzeczywiście "przez setki generacji sytuacja społeczna pod wieloma względami faworyzowała pozycję płci męskiej", nie oznacza, że mamy nie uznawać faktu istnienia pewnych biologicznych różnic płciowych dotyczących mózgu. Zważmy, że słowa krytyki o wspomnianych aktywistach padły z ust człowieka o wyjątkowo liberalnych poglądach. To, co natomiast wyjątkowo mi nie leżało w postrzeganiu świata Vetulaniego, to patrzenie na człowieka wyłącznie przez pryzmat jego zwierzęcej natury i pierwotnych instynktów - wiadomo, że jest to integralna część nas, ale niekiedy trzeba ją hamować i podejmować przemyślane decyzje, inaczej już dawno zapanowałby totalny chaos. Czy ludzie bowiem nie powinni dążyć do tego, by być czymś więcej niż tylko nagą małpą?
Mimo że z rodziny Vetulanich bardziej inspirujący wydają mi się ojciec i brat Jerzego, to na pewno jemu samemu nie można było odmówić większej przebojowości oraz idącej za nią barwnej, choć nieco ekscentrycznej osobowości. Szkoda, że prawie zawsze towarzyszyły im również błazeństwo i brak pokory - zgrywusizm ma swój urok, ale na dłuższą metę drażni. Oczywiście jestem pełna...
więcej mniej Pokaż mimo to"Czarnobylska modlitwa" to reportaż o tym, że w życiu to, co straszne, przebiega po cichu i zupełnie naturalnie. Katastrofa w Czarnobylu to zdarzenie znacznie przekraczające pojęcie zwykłego człowieka. Zresztą po ugaszeniu reaktora, ludzie pochodzący z okolic strefy żyli w przekonaniu, że nie taki diabeł straszny, jak go malowano (choć w rzeczywistość był znacznie potworniejszy) - w końcu okolice pozostawały piękne i malownicze, nawet piękniejsze niż wcześniej. Dla nich "wyrzeczenie się ogórków z własnej działki było czymś gorszym od Czarnobyla". W opowiadanych historiach uderza w szczególności to, że w obliczu katastrofy na tak ogromną skalę, potrafiono z premedytacją zatajać o niej wszelkie informacje i pozwalać ludziom żyć w totalnej nieświadomości. Zoja Daniłowna Bruk (inspektor ochrony przyrody) sama przyznaje, że "Chłopi nie rozumieli, co się stało. Uczonym, każdemu wykształconemu człowiekowi chcieli wierzyć jak księdzu. A słyszeli: Wszystko w porządku. Nic strasznego. Tylko myjcie ręce przed jedzeniem. Nie od razu, ale po kilku latach zrozumiałam, żeśmy tam wszyscy brali udział w zbrodni...". Upiorne.
"Czarnobylska modlitwa" to reportaż o tym, że w życiu to, co straszne, przebiega po cichu i zupełnie naturalnie. Katastrofa w Czarnobylu to zdarzenie znacznie przekraczające pojęcie zwykłego człowieka. Zresztą po ugaszeniu reaktora, ludzie pochodzący z okolic strefy żyli w przekonaniu, że nie taki diabeł straszny, jak go malowano (choć w rzeczywistość był znacznie...
więcej mniej Pokaż mimo toPrzyćmione, mrugające światła, niezbyt głośna muzyka sącząca się z podwieszonych pod sufitem zakurzonych głośników, której towarzyszą od czasu do czasu dźwięk stukających się butelek oraz strzępki ożywionych lecz nonsensownych rozmowów dobiegających z niektórych boksów (nieraz dodatkowo pochrapywanie miejscowego pana żula przy stoliku pod ścianą); na to wszystko wszechobecny dym papierosowy, wątpliwa reputacja stałych bywalców i właściciela lokalu oraz nocna aura tajemniczości, która mimo wszystko przyciąga w to miejsce. Każdy pewnie zna w swej okolicy równie egzotyczne centrum rozrywki. Na co dzień się tam nie zagląda, ale może zdarzyć się, że będąc na lekkim rauszu, perspektywa spędzenia wieczoru w takim miejscu, z odpychającej zmieni się w pociągającą. Ta książka kojarzy mi się właśnie z taką żyjącą własnym rytmem knajpą – niby to totalnie nie mój świat, zbyt wiele rzeczy jest tu dla mnie zagadką, ale całość przykuwa uwagę na tyle, że mam ochotę zanurzyć się trochę w tej fantasmagorycznej rzeczywistości, mimo iż wiem, że następnego dnia mogę czuć się skołowana i mieć otępiającego kaca.
Przyćmione, mrugające światła, niezbyt głośna muzyka sącząca się z podwieszonych pod sufitem zakurzonych głośników, której towarzyszą od czasu do czasu dźwięk stukających się butelek oraz strzępki ożywionych lecz nonsensownych rozmowów dobiegających z niektórych boksów (nieraz dodatkowo pochrapywanie miejscowego pana żula przy stoliku pod ścianą); na to wszystko...
więcej mniej Pokaż mimo to
Marian Zembala to właściwy człowiek na właściwym miejscu i choć z niektórymi poglądami profesora jest mi nie po drodze, to nie ulega wątpliwości, że jego postawa i stosunek wobec pacjenta zasługują na najwyższa pochwałę. Myślę, że świeżo upieczonym lekarzom ta lektura dobrze by zrobiła - mogliby nabrać pokory, dystansu i nieco autokrytycyzmu wobec swoich umiejętności i znikomego - siłą rzeczy - doświadczenia, zanim na przykład wezmą udział w kolejnym strajku. To, że profesor zaszedł w życiu tak daleko i jest dzisiaj tu, gdzie jest, to zasługa lat harówki, wyrzeczeń oraz zawsze wymaganiu najpierw od siebie, a dopiero potem od innych. Dla obecnie szkolącej się kadry lekarskiej, warunki w których kształcił się i stawiał pierwsze kroki w medycznym świecie M. Zembala zapewne są nie do wyobrażenia, ale warto by młodzi uświadomili sobie, że to ciężką pracą ludzie się bogacą, a nie przez udział w demonstracjach. Dodam tu jeszcze - co nie jest żadną prawdą objawioną, ale powinno w tym miejscu wybrzmieć - zawód lekarza to coś więcej niż praca, to misja. Toteż pozwolę sobie zacytować pewne wypowiedzi prof. Zembali, które być może skłonią niektórych do przemyśleń w tej kwestii:
* (o stażu w Leuven) "Sprzedałem w zasadzie wszystko, co ze sobą zabrałem, między innymi składany rower i radziecki aparat fotograficzny FED-4. Jadłem jeden posiłek dziennie. Najważniejsza była nauka i zdobywanie doświadczenia".
* (o podziwianym prof. Barnardzie) "Profesor F. Hitchcock (…) często powracał do wspomnień z Kapsztadu i opowiadał, że profesor Barnard zabronił na przykład, by którykolwiek z członków jego zespołu po pierwszym przeszczepie serca wyszedł ze szpitala. Trwało to czterdzieści dni! Nikt w tym czasie nie mógł pójść do domu".
* (w odpowiedzi na pytanie, czy dostał kiedyś reprymendę od profesora Religi) "Reprymendę? Raz ochrzanił mnie i to zdrowo, za to, że nie było mnie na weekend w szpitalu. Dodam jedynie, że był to rok 1985, moja rodzina mieszkała wtedy jeszcze we Wrocławiu i nie widzieliśmy się już od sześciu tygodni. Pracowałem dzień i noc, dzień i noc. W zasadzie nie wychodziłem ze szpitala. Wyjechałem w końcu na weekend, a po powrocie Religa mówi do mnie: Nic mnie to nie obchodzi. Chorzy wymagali, byś został z nimi na weekend. Byłeś tu potrzebny”.
Tak, że tak…
Marian Zembala to właściwy człowiek na właściwym miejscu i choć z niektórymi poglądami profesora jest mi nie po drodze, to nie ulega wątpliwości, że jego postawa i stosunek wobec pacjenta zasługują na najwyższa pochwałę. Myślę, że świeżo upieczonym lekarzom ta lektura dobrze by zrobiła - mogliby nabrać pokory, dystansu i nieco autokrytycyzmu wobec swoich umiejętności i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jakby to powiedzieć. Mam całkowicie ambiwalentny stosunek do tego opracowania. To, że relacje intymne dwojga ludzi często w pierwszej kolejności dyktowane są czynnikiem biologicznym to żadna prawda objawiona, ale niektóre teorie autora wydają się być mocno naciągane. Nie twierdzę, że wszystko to bujdy na resorach, ale mam nieodparte wrażenie, że książka opiera się w głównej mierze na dowodach anegdotycznych, które cóż… mają żadną wartość naukową. Brak źródeł, bibliografii, przytaczania konkretnych badań (poza kilkoma odwołaniami do innego opracowania autora) pozwala brać wysnute hipotezy z dużą dozą ostrożności. Szukanie analogii w bliskich kontaktach utrzymywanych przez inne ssaki (nawet te najbardziej zbliżone ewolucyjnie do nas) też odbieram ze sceptyzmem. Z innej publikacji wiem na przykład, że nornik preriowy i górski, mimo że są w 99% identyczne, totalnie różnią się od siebie pod względem wstępowania w związki intymne. Ten pierwszy po znalezieniu partnerki zostaje z nią już na całe życie, podczas gdy nornik górski, zaraz po akcie spółkowania rzuca samiczkę i szuka następnej. Dlatego właśnie bezkrytyczna wiara w hipotezy oparte na obserwacjach innych gatunków, degradacja człowieka do istot ukierunkowanych na osiągnięcie jak największego sukcesu reprodukcyjnego (bez względu na środki prowadzące do celu), patrzenie wyłącznie przez pryzmat pierwotnych instynktów i wydawanie arbitralnych ocen, a wszystko to w oderwaniu od innych dziedzin nauki (psychologia, neurobiologia, kognitywistyka itd.) wydaje się być wyjątkowo odważne. Trochę martwi mnie, że niektórzy mogą traktować tę pozycję jako źródło usprawiedliwień dla ich - pewnie nierzadko dość wątpliwych moralnie - wyborów, zamiast okazję do zrozumienia pewnych mechanizmów, co przy podejmowaniu decyzji pozwoliłoby częściej dochodzić do głosu zdrowemu rozsądkowi, zamiast biologicznie uwarunkowanym słabościom. Jeśli czytać, to tylko z głową. ;)
Jakby to powiedzieć. Mam całkowicie ambiwalentny stosunek do tego opracowania. To, że relacje intymne dwojga ludzi często w pierwszej kolejności dyktowane są czynnikiem biologicznym to żadna prawda objawiona, ale niektóre teorie autora wydają się być mocno naciągane. Nie twierdzę, że wszystko to bujdy na resorach, ale mam nieodparte wrażenie, że książka opiera się w głównej...
więcej Pokaż mimo to