-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik243
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant17
Biblioteczka
2015-03-03
2014-12-25
2014-11-22
2014-11-19
2014-11-08
2014-11-05
No tak, tego można by się spodziewać. Jak tylko Peter Grand powiedział swojej mamie czym właściwie zajmują się w the Folly, ta zaczęła się tym chwalić przed sąsiadami. I kuzynami. I resztą wschodnioafrykańskiej społeczności Londynu. Nawet dzieciaki z podwórka wiedzą o policjancie – czarowniku. Dlatego też pewna wścibska dziewczynka z sąsiedztwa, niejaka Abigail, sprowadziła Granta wraz z jego koleżanką Lesley May pewnej grudniowej niedzieli do Tufnell Park w północnym Londynie. W tym właśnie miejscu tory wchodzą pod szkołę dziewczynki. Miejsce brudne i niebezpieczne, czyli bardzo odpowiednie dla Abigail, która zauważyła tam ducha. Oboje policjantów informację sprawdziło i potwierdziło – faktycznie dziewczynka znalazła tam ducha. Protokół został spisany, obserwacje dały początek kolejnych pytaniom odnośnie magii i duchów. A Abigail została nieoficjalnym współpracownikiem Petera.
Życie byłoby o wiele prostsze jakby praca policjanta polegała jedynie na takich wypadach. Niestety, już kolejnego dnia znaleziono zadźganego NN na torach stacji Baker Street. Jako, że sprawa wydała się podejrzana wezwano Granta, który poczuł dzięki vestigii działalność magiczną. Na domiar złego, zabity młody mężczyzna okazał się synem amerykańskiego senatora, więc bardzo szybko do grupy zajmującej się tym morderstwem przydzielona została twardo stąpającą po ziemi i bardzo wścibską agentkę FBI Kimberley Reynolds.
Wspólne śledztwo the Folly i wydziału do spraw morderstw zaprowadzi policjantów w głąb mrocznych tunelów londyńskiego metra. I kanałów burzowych. I o wiele mniej przyjemnych kanałów odprowadzania ścieków. A to co tam znajdą zaskoczy nie tylko młodego Petera Granta, ale również o wiele, wiele, wiele bardziej doświadczonego Nightingale’a.
W trzeciej już części przygód młodego policjanta Petera Granta dowiadujemy się, że Lesley, której po tym jak w wyniku magicznego opętania rozpadła się twarz, będąc oficjalnie wciąż na zwolnieniu lekarskim dołączyła do the Folly. Trzeba przyznać, że jest to świetny pomysł autora na pokazanie kontrastu między raczej abstrakcyjnym myśleniem Granta i jego brawurowymi (lub, patrząc z innej strony, po prostu głupimi) akcjami, a jej wnikliwym, iście policyjnym umysłem. Kontynuowanie ich współpracy w ramach pracy w the Folly sprawia, że akcja zyskuje dodatkową dynamikę. Lesley wciąż nosi maskę na twarzy, a fakt, że jest ona niewygodna i nie przepuszcza powietrza sprawiając, że resztki twarzy dziewczyny pocą się i swędzą dodaje bezpośrednim i bardzo szczerym komentarzom Lesley jeszcze więcej ironii. Peter odkrywa, że coraz lepiej znosi widok koleżanki bez maski, a oprócz tego traktuje ją jak dawniej (czyt. tęsknie wzdycha patrząc na jej ciało oraz boi się jej ciętych uwag).
Widzimy również różnicę w zachowaniu Petera. Nie dość, ze zaczyna zdawać sobie sprawy z własnej niewiedzy i z tego jaką wagę ma nauka magii i przyległości (np. łaciny) to coraz lepiej udaje mu się chronić tyłek zarówno własny jak i innych. Mimo, że przyznaje, że
Now, you could literally fill two whole libraries, complete with card files, reference sections, and a brass ladder thing that whooshes around on rails with everything I don’t know about magic.
to potrafi zrobić dobry użytek ze swojej skromnej wiedzy.
Również jego zdolności dedukcji się polepszyły. Jego działania w tej części polegają na solidnej policyjnej robocie, czyli kolejnych przesłuchaniach, wiązaniach faktów i przeglądania ton dokumentów. To właśnie jest według mnie głównym plusem tej serii, jak i świadczy o jej unikalności. Elementy nadnaturalne występują tu jakby mimochodem, są po prostu częścią policyjnego życia w Londynie. Jest to podejście typu – tak, wiem, że to goblin, ale jego nadnaturalne pochodzenie nie sprawia, że nie powinien on przestrzegać prawa, a ja jestem policjantem i je wyegzekwuje choćbym miał użyć magii. Nawet Ci, którzy oficjalnie nie chcą mieć z magią nic wspólnego (jak Stephanopoulos lub Seawoll) traktują ją i pracę Granta jako zło konieczne. Byleby tylko za dużo o tym nie wspominał. Widać również, że Grant jest bardziej pewny siebie:
It gave me „the eye” – the fearsome gaze that sheepdogs use to keep their charges In Line. But I gave it “the look” – the stare that policemen use to keep members of the public in a state of randomized guilt.
Oczywiście jak zwykle prześwietnie jest ukazany Londyn. Poznajemy jego kolejną część, tym razem tą kryjącą się pod ziemią. Chyba większość z nas wie o nieużywanych od lat stacjach metrach, ukrytych przejściach czy pozostałościach po pomieszczeniach używanych w czasie II wojny światowej. W powieści znajdziemy to wszystko plus jeszcze trochę. Osobiście interesuję się trochę tym tematem i z przyjemnością przeczytałam historię, której część akcji rozgrywa się właśnie w metrze i kanałach. Jest coś pociągającego w wędrówce po starych, mrocznych tunelach. Czasem wybudowanych nawet kilkaset lat temu. Nie to, że sama bym tam weszła, o nie! Dostajemy również całe mnóstwo ciekawostek i anegdotek dotyczących poszczególnych dzielnic Londynu.
Kolejnym plusem tej akurat powieści jak i całej serii o Grancie jest humor. Ironiczny, politycznie (nie)poprawny, absurdalny. Czasem wiem, że nie powinnam się śmiać, ale chichotałam jak głupia po przeczytaniu np. tej konwersacji:
‘If you have to walk the tracks with the juice on them you stay off the sleepers. They’re slippery. You slip, you fall, you put your hands out and zap.’
‘Zap,’ I said. ‘That’s the technical term for it, is it? What do you call someone who’s been zapped?’
‘Mr Crispy,’ said Kumar.
‘That’s the best you guys can come up with?’
Kumar shrugged. ‘It’s not like it’s a major priority.’
Moim faworytem jest jednak wypowiedź Zacka, kolejnej “magicznej” istoty, a przy okazji współmieszkańca zabitego chłopaka:
‘My dad was a fairy,’ said Zach. ‘And by that I don’t mean he dressed well and enjoy musical theatre’.
A czym lub kim są tytułowe szepty w metrze? O, to już pozostawiam do odkrycia czytelnikom. Ja byłam bardzo zaskoczona, ponieważ oczekiwałam czegoś raczej ponurego i mrocznego, a dostałam… Nie, nie powiem!
Jedynym małym minusem jest to w jaki sposób Peter Grant odkrył mordercę amerykańskiego studenta… Jakoś podejrzanie dobrze mu poszło. Może naprawdę staje się on coraz lepszym policjantem?
Nie mogę się doczekać kolejnej części.
Polecam wszystkim fanom ceramiki, Londynu, podziemnych, mrocznych tuneli, miłośnikom biegania półnago w zimowy dzień po metropolii jak i tym, którzy od głośnych rozmów wolą spokojny szept i świnki.
No tak, tego można by się spodziewać. Jak tylko Peter Grand powiedział swojej mamie czym właściwie zajmują się w the Folly, ta zaczęła się tym chwalić przed sąsiadami. I kuzynami. I resztą wschodnioafrykańskiej społeczności Londynu. Nawet dzieciaki z podwórka wiedzą o policjancie – czarowniku. Dlatego też pewna wścibska dziewczynka z sąsiedztwa, niejaka Abigail, sprowadziła...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-10-31
2014-11-11
2014-09-18
Jeden dom. Sześciu mieszkańców. Sześć różnych, pokręconych historii.
Parter.
Janet. Prowadzi zajęcia z odchudzania. Odbiera dziwne telefony od Midnight Feast Front. Telefony, które opisują syrop cieknący po brodzie, śliwkowe desery z kremem i soczyste steki z chrupiącymi ziemniaczkami.
Brian. Luzak. Ma obsesje na punkcie kobiet ciężko chorych, wręcz umierających. Poznaje je na różnych grupach wsparcia.
I piętro.
Barbara. Singielka, nowa w mieście. Sprzedaje rzeczy do makijażu i oszczędza na czesne do szkoły piękności.
Matt. Singiel, pracuje w domu poprawiając zdjęcia modelek. Obsesyjnie myje ręce, chodzi w rękawiczkach.
II piętro.
Mrs Durbach. Staruszka, którą rodzina zainstalowała w tym mieszkaniu, aby było ją łatwiej odwiedzać. Oczywiście, nikt jej nie odwiedza oprócz sprzątaczki. Taka cicha i nieszkodliwa, że się jej nie zauważa. Dosłownie wtapia się w tło. Z racji zdrowia nie może wychodzić z domu.
Marion. Chorobliwie otyła. Organizuje orgie wypełnione seksem, jedzeniem i alkoholem. Nie zna słowa „stop”.
Dom.
141 Rottin Road. Wybudowany w 1865, sześć identycznych mieszkań składających się z sypialni, pokoju dziennego z osobną kuchnią i łazienką. Też skrywa swoje tajemnice.
Każda z tych osób ma swój sekret, który sprawia, że wcale nie jest okej. Od pierwszych stron uznałam Briana za skrzywionego, ale okazało się, że nie tylko on jest pokręcony. Nie chcę opisywać dalszej akcji, ale znajdziecie tam śmierć, choroby, zdeprawowanie, samotność, namiętności i obsesje. Powieść ta pozostawiła niesmak, a czytana przed snem sprowadziła chore sny. Wszystko tam jest pokręcone, nierealne, chore i dziwne. Potęguje to szata graficzna – jedna kolorystyka oscylująca dookoła bieli i niebieskawej zieleni (?). Gruba kreska i specyficzne przedstawienie twarzy spowodowały, że czasem lekko gubiłam się w tym kto jest kim, ale historie kryjące się w przeszłości bohaterów komiksu pomagały mi rozeznać się w fabule. Jest obrzydliwie, ale i ciekawie. Z jednej strony wydaje się, ze poszczególne historie mieszkańców domu są niemożliwe, ale cóż my tak naprawdę wiemy o swoich sąsiadach? Miły pan z naprzeciwka może obsesyjnie ściągać hardcorowe porno, a wredna sąsiadka z dołu może czytać co wtorek chorym dzieciom bajki w szpitalu.
Komiks stawia pytanie czy to kim jesteśmy zależy jedynie od nas czy może wyłącznie od otoczenia? A może to wydarzenia, których doświadczamy kształtują nasza osobowość? Na ile możemy poradzić sobie z własnymi obsesjami? A może nie mamy na nie wpływu i po prostu jesteśmy ich niewolnikami? Powieść naprawdę sprawiła, że zaczęłam się nad tymi kwestiami głębiej zastanawiać, mimo że wcześniej niezbyt mnie interesowały takie sprawy.
Świetna opowieść przeczytana/oglądnięta w jeden wieczór, a w głowie zostaje na długo.
Polecam wszystkim fanom mrocznej powieści graficznej, miłośnikom obsesji i dziwności.
Jeden dom. Sześciu mieszkańców. Sześć różnych, pokręconych historii.
Parter.
Janet. Prowadzi zajęcia z odchudzania. Odbiera dziwne telefony od Midnight Feast Front. Telefony, które opisują syrop cieknący po brodzie, śliwkowe desery z kremem i soczyste steki z chrupiącymi ziemniaczkami.
Brian. Luzak. Ma obsesje na punkcie kobiet ciężko chorych, wręcz umierających. Poznaje...
2014-10-08
2014-06-25
2014-06-17
‘Beirut, I love you: a Memoir’ Zena El Khalil
Libia. Pierwsze skojarzenie? Pustynia, muzułmanie, wojna, ucisk kobiet, bieda i brzydota. Po głębszych zastanowieniu stwierdziłam, że nie wiem skąd u mnie takie skojarzenia z Libią. Praktycznie nie wiem nic o tym kraju. Nie wiedziałam gdzie dokładnie leży, czy ma dojście do morza, jaki jest tam klimat i która religia tam dominuje. Myślę, że powodem mojej ignorancji było stereotypowe podejście do „tych” krajów, do krajów kojarzonych z szeroko pojętą kulturą arabską. Kiedy więc zupełnie przypadkowo trafiła w moje ręce książka Zeny El Khalil o Bejrucie nastawiłam się na ciekawą podróż.
Zena El Khalil to znana artystka o ciekawym rodowodzie. Urodzona w Londynie dzieciństwo spędziła w Nigerii przeprowadzając się do Bejrutu na studia, gdzie z przerwą na czteroletni pobyt w Nowym Jorku, mieszka do dziś. W swojej książce dokonuje pewnego rodzaju rozrachunku z Bejrutem, miastem swojej dobrowolnej emigracji.
Książka zaczyna się dosyć onirycznie i dziwnie. Pierwsze rozdziały mówią o poprzednich wcieleniach Zeny co mnie lekko zniechęciło. Czy ‘Memoir’ w tytule było jedynie zmyłką biednego czytelnika? O nie, to Zena przewrotny sposób chce pokazać swój rodowód, z którego jest dumna. Nie chodzi tu jedynie o dosłowne drzewo genealogiczne rodziny artystki, ale również o pochodzenie siły, która napędza jej życie.
Bardzo ciekawy jest rozdział o Nowym Jorku. O tym jak jej podejście do asymilacji z nowojorczykami się zmieniało. Początkowo chciała ona wtopić się w tło, uważała, że wszelkie kontakty z jej pobratymcami oddzielają od prawdziwego ducha miasta. Pewna znajomość pokazała jej jednak, że to dzięki odkryciu arabskiej twarzy metropolii poczuła w niej swoje miejsce. Nie na długo zresztą, bo pobyt Zeny obejmował ataki na WTC po których, jak wiemy, niechęć i wrogość do ludzi pochodzenia arabskiego bardzo się nasiliła. Ciekawa jest reakcja samej Zeny na ataki terrorystyczne - się bardziej arabska niż kiedykolwiek była.
When the stereotype was placed on me, I decided it was time to Explorer it, In order to expose it.
Reszta książki jest poświęcona głównie życiu Zeny w Bejrucie. Jej studiom, małżeństwu, głębokiej przyjaźni z Mayą poznana na zajęciach. Wspomina ona o codziennej niepewności związanej z wojną, jej skutkami, które widzi nie tylko w architekturze miasta, ale również w umysłach ludzi go zamieszkującym.
Mam z tą książką problem. Z jednej strony jest bardzo ciekawa, pokazuje codzienne życie w mieście powojennym, które wciąż zmaga się z terroryzmem, kolejną wojną, brakiem prądu, zdziczeniem obyczajów, itp. Z drugiej strony jest to książka do bólu osobista co niestety momentami umniejsza jej wartość. Zena pokazuje nam Bejrut jako okrutną boginię, która niejako wchodzi w umysły swoich mieszkańców. Jeśli Zena spędza dni leżąc pod kołdra i pijąc wino to nie jest jej wina tylko Bejrutu, bo taki właśnie Bejrut jest. Jeśli artystka wciąż i wciąż przeżywa wojnę w Libii, której nawet nie doświadczyła, bo w tym czasie mieszkała w Nigerii, to nie dlatego, że jest zafiksowana na jej punkcie, a dlatego, że taki jest Bejrut. Okrutny i mściwy, nie pozwalający Ci zapomnieć. Zena bardziej przejmowała się zakończoną już wojną niż ci, którzy jej doświadczyli. Jest to obsesja rzutująca na jej prywatne i zawodowe życiu. Momentami miałam ochotę potrząsnąć nią i powiedzieć „Kobito, ogarnij się, nie było tutaj Ciebie, nie doświadczyłaś tego strachu, straty i bólu”. Udziałem Zeny była jednak ponad trzydziestodniowa wojna w Bejrucie. Miałam jednak wrażenie, że nie była ona aż tak ważna dla świadomości Zeny niż ta, której nie doświadczyła. Może jest to pewien rodzaj poczucia winy takiej jak to będące udziałem dzieci osób, które przeżyły horror obozów koncentracyjnych? W każdym bądź razie, momentami książka jest bardzo irytująca. Nudziły mnie powtórzenia, oczywistości i ciągła personifikacja Bejrutu. Miałam wrażenie, że Zena na siłę chce dodać charakteru temu miastu i stworzyć jego ducha. Robi to jednak używając takich środków i zwrotów, które można by przypisać dowolnemu miastu. Tak jak jej lista rzeczy, za które kocha Bejrut, takie jak śmiech, miłość, rodzina czy wspomnienia związane z przyjaciółmi. A może faktycznie taki właśnie jest Bejrut, ale brakowało artystce środków na wyrażenie tego poprzez jedynie słowa.
Dowiedziałam się wiele. Libia nie jest typowym krajem arabskim gdzie kobiety nie mają żadnych praw. Autorka podkreśla, że kraj ten jest jednym z najbardziej wyzwolonych spośród innych arabskich czy muzułmańskich krajów. Pomimo pewnych niedoskonałości ta niewielka książeczka pobudziła do myślenia i zapadła mi w pamięć. Mimo, że Zena nie mówi wiele o swojej działalności jako artystki skupiając się na Bejrucie to jej artystyczna dusza nadaje tej publikacji wiele oryginalności. Z jej perspektywy miasto to nie będzie już dla mnie jedynie stolicą jakieś arabskiego kraju gdzieś tam, daleko. Teraz Bejrut jest dla mnie szalony, sexy, okrutny, pełen miłości, gorzko-słodki.
‘Beirut, I love you: a Memoir’ Zena El Khalil
Libia. Pierwsze skojarzenie? Pustynia, muzułmanie, wojna, ucisk kobiet, bieda i brzydota. Po głębszych zastanowieniu stwierdziłam, że nie wiem skąd u mnie takie skojarzenia z Libią. Praktycznie nie wiem nic o tym kraju. Nie wiedziałam gdzie dokładnie leży, czy ma dojście do morza, jaki jest tam klimat i która religia tam...
2014-04-10
‘Moon over Soho” Ben Aaronovitch
W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu, gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter namierzył utwór dzięki temu, że jego ojciec to ‘Lord’ Grant, swego czasu bardzo znany muzyk posiadający ogromną kolekcję płyt. Sam Peter, który nie przepada za jazzem wiele o nim wie, niejako przez osmozę (tak jak ja znam baaardzo dobrze AC/DC dzięki pasji mojego taty). Okazuje się, że w londyńskim Soho działa jakaś nadnaturalna siła, która wysysając piękno z gry jednocześnie wysysa życie ze świetnych muzyków jazzowych. Nikt do tej pory tego nie zauważył, ponieważ jazzmani nie prowadzą najbardziej higienicznego trybu życia, więc nikogo nie dziwił zawał serca po koncercie. Teraz jednak tajemniczy i zarazem zabójczy fan (fani? fanki?) muzyki działa nieostrożnie zostawiając coraz więcej vestigium.
W życiu prywatnym Petera następują zmiany. Jego koleżanka Lesley dochodzi do zdrowia w domu. Po wypędzeniu złośliwego ducha, który opętał ją w pierwszej części, jej twarz się rozpadła, a rekonstrukcja jest żmudnym i długotrwałym procesem, który może nie zakończyć się sukcesem. Po za sporadycznymi wizytami u Lesley, Peter spotyka się regularnie z Simone Fitzwilliam, dziewczyną zmarłego Cyrusa. Nie jest to może zbyt profesjonalne podejście do sprawy, ale Peter nie może się oprzeć zabójczemu urokowi Simone i spędza w jej łóżku dłuuuugie godziny.
Oprócz namiętnego romansu, który zabiera mu prawie cały czas wolny, Peter odbudowuje relacje ze swoim ojcem. ‘Lord’ Grant wraca do gry. I to nie tylko w dosłowny sposób – Grant widzi napływ nowych, gorących uczuć między swoimi rodzicami co wywołuje u niego mieszane uczucia.
Wszystko zaczyna i kończy się w sławnej ‘The Cafe de Paris’, a czytelnik znów zostaje uraczony masą przeróżnych ciekawostek związanych zarówno z Soho jak i z jazzem.
Powiem tak – fanką jazzu nie jestem. Dla mnie jest raczej rock’n’roll. Muzykę jednak kocham w ogólności. Tak jak i książki. I fantasy. Nie ma co się dziwić, że książka, w której jest i muzyka i fantasy podbiła moje serce. Drugi tom jest równie świetny jak i pierwszy. Nie tylko lepiej poznajemy Petera Granta, ale również więcej dowiadujemy się o jego rodzicach. Peter dalej jest trochę zarozumiały, ciekawski i popełnia przeróżne gafy, ale jest w tym sympatyczny i tak normalny jak tylko na bohatera urban fantasy normalnym być można. Ach, z tym Urban fantasy to też tak jakoś dziwnie wychodzi. Niby się ‘Moon over Soho’ wpasowuje w szufladkę, ale jednocześnie istnienie magii jest zaprezentowane w tak zwyczajny sposób jakby to była po prostu kolejna część rzeczywistości. Jak prąd. Istota odgryzająca męskie przyrodzenie swoją uzbrojoną w zęby waginą? Spoko. Trzeba się nabiegać, nachodzić i nawypytywać – zwykła policyjna robota. Odkrycie klatek w podziemiu starego kina, które służyły do trzymania wynaturzonych istot? Cóż, ktoś musi się tym zająć. Ech, Londyn już nigdy nie będzie dla mnie tym czym kiedyś…
Bardzo polecam, zresztą jak ktoś czytał pierwszą część to i na pewno z niecierpliwością będzie czekał na drugą.
‘Moon over Soho” Ben Aaronovitch
W drugiej części przygód Petera Granta, policjanta w służbie Jej Królewskiej Mości i adepta magii, główną rolę, oprócz jak zwykle Londynu, gra jazz. Nagła śmierć Cyrusa Wilkinsona, jazzowego saksofonisty, zostawia po sobie szczególne vestigium – utwór ‘Body and Soul’ w wykonaniu Kena Johnsona z płyty Blitzkrieg Babies and Band. Peter...
2014-05-25
‘The Complete Stories’ zostało chwycone w ostatniej chwili w bibliotece, tuz przed samym wyjściem (swoją drogą te różne stoliki i regaliki z książkami to szczwana sztuczka jest). Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, z których pierwsze zostało napisane w roku 1943, a ostatnie w 1982. Opowiadania ułożone są chronologicznie, więc możemy prześledzić rozwój pisarza. Widać po pierwszych króciutkich i raczej prostych utworach, że jego warsztat był raczej mizerny po to by rozwinąć się w późniejszych latach w złożone psychologicznie i bogate fabuły.
Mimo tego, że czytając pierwsze rzeczy czujemy, że jest to początkujący pisarz to mają one w sobie to „coś” co przykuwa uwagę i zapada w pamięć. Są one bardzo amerykańskie, opowiadają o rzeczywistości, której dawno nie ma, ale jest nam znana z popkultury. Z tych najwcześniejszych prawdziwą perełką w moim odczuciu jest ‘A Mink of One’s Own’, króciutkie opowiadanie z 1944, które na zaledwie kilku stronach opowiada tak wiele. Sam Capone chyba miał do niego sentyment (lub wręcz przeciwnie, nie był zadowolony z tego jak je napisał), bo powrócił do tematu w późniejszym ‘The Bargain’ z 1950 gdzie go bardziej rozwinął.
Kolejnym opowiadaniem, które wywarło na mnie wielkie wrażenie jest ‘Miriam’ z 1945 roku.
„Then gradualy, the harshness of it was replaced by the murmur of a silk dress and this, delicately faint, was moving near her and swelling in intensity till the walls trembled with the vibration and the room was caving under a wave of whispers. Mrs. Miller stiffened and opened her eyes to a dull, direct stare.
“Hello,” said Miriam.”
Znajdziemy w nim wygiętą nadnaturalnością rzeczywistość, nienazwaną grozę i szczyptę szaleństwa. Wszystko w wersji raczej soft, ale przejmującej do głębi. Kolejnym ciekawym opowiadaniem opowiadającym o konsekwencjach sprzedaży snów jest też ‘Master Misery’ napisane cztery lata później, w którym Głowna bohaterka mówi „Tonight I wished that I could have back my dreams.”
Część z opowiadań opowiada o amerykańskiej prowincji. O amerykańskiej mentalności i folklorze, do którego zaliczają się i wspaniałe wspomnienia o przygotowaniu do świąt, jak i opowieści o podstarzałych striptizerkach.
Kilka z opowiadań ma wspólny temat. Sam Capote wprowadza nas w swoje dzieciństwo w ostatnim opowiadaniu w zbiorze pt. ‘One Christmas’:
„First, a brife autobiographical prologue. My mother, who was exceptionally intelligent, was the most beautiful girl In Alabama. Everyone said so, and it was true; and when she was sixteen she married a twenty-eight-year-old businessman who came from a good New Orleans family. The marriage lasted a year. My mother was too young to be a mother a wife; she was also too ambitious-she wanted to go to college and to have a career. So she left her husband; and as for what to do with me, she deposited me in the care of her large Alabama family.”
Opowiadają one o jego przyjaźni ze starszą krewną, która on nazywa Sookie i, z którą spędza cały swój wolny czas. Opisują również jego proste dzieciństwo na wsi, przygotowania do Świąt, małe przyjemności i pierwsze problemy. Jedno z nich opowiada o Bożym Narodzeniu spędzonym z dawno niewidzianym ojcem. Przesycone jest ono uczuciem tęsknoty do prostego wiejskiego życia i do swojej starszej przyjaciółki.
Bardzo mi się spodobało również ‘Mojave’, jedno z ostatnich opowiadań, napisane w 1975 i opowiadające o skomplikowanej sytuacji małżeńskiej. Nie wiem czemu, ale kojarzy mi się z Woody Allenem.
Bardzo polecam te opowiadania. Różnorodność zaprezentowanych w nich tematów, jak i piękny, prosty język, którym zostały napisane są główną ich siłą. Mimo, że rzadko kiedy czytam opowiadania do tych ciągle wracam w myślach i na pewno, w przyszłości, ich egzemplarz będzie stał na mojej półce.
‘The Complete Stories’ zostało chwycone w ostatniej chwili w bibliotece, tuz przed samym wyjściem (swoją drogą te różne stoliki i regaliki z książkami to szczwana sztuczka jest). Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, z których pierwsze zostało napisane w roku 1943, a ostatnie w 1982. Opowiadania ułożone są chronologicznie, więc możemy prześledzić rozwój pisarza. Widać...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-28
‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ M.C.Beaton
Agatha Raisin i jej detektywistyczne przygody opisane są w całej serii książek napisanych przez panią Beaton. Książkę zaczyna krótki opis kim jest Agatha, który znalazłam bardzo użytecznym, ponieważ nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki z tej serii. A więc Agatha Raisin, z domu Styles, urodziła się w Birmingham, ale nie zamierza się do tego przyznawać. Jej upór, błyskotliwy umysł oraz mordercza ambicja pozwoliły jej na wyjazd w młodym wieku do Londynu i tam, krok po kroku, wspinała się na stopniach kariery w public relations. Odcięła się od rodziców, bezrobotnych pijaków żyjących z zasiłku, i odeszła od męża, który okazał się takim samym leniwym próżniakiem jak jej rodzice. Jak tylko zarobiła wystarczająco dużo pieniędzy na dostatnie życie poszła na wcześniejszą emeryturę i kupiła domek na wsi zwanej Carsely w Cotswold. Nie zamierzała zostać prywatnym detektywem, ale pewien zatruty kisz i podejrzenie o morderstwo, które padło na Agathę zmusiło ja do amatorskiej detektywistycznej pracy mającej na celu oczyszczenie jej imienia. I tak to się zaczęło.
‘Wizard of Evesham’ zaczyna się źle. James Lacey mieszkający po sąsiedzku, wielka miłość i obsesja głównej bohaterki, wyjechał i nie daje znaku życia. Dodatkowo upał jest iście tropikalny. A na głowie pojawił się pierwszy siwy włos. I to nie jeden. Zrozpaczona Agatha bierze sprawy w swoje ręce i robi sobie płukankę, której efektem jest niecodzienny fioletowy kolor. Za radą przyjaciółki, pani Bloxby, żony wikarego, udaje się do salonu fryzjerskiego nazwanego Mr John. Pan Jan okazuje się być zabójczo przystojnym blondynem, pod którego urokiem roztapiają się serca niewieście, a kolana ich właścicielek drżą. Och, na Agathę również działa jego urok. Jednocześnie jej bystry umysł zauważa pewne rysy na wizerunku boskiego fryzjera. Będąc w łazience zakładu fryzjerskiego słyszy podejrzaną rozmowę, jedna z jej sąsiadek, pani Friendly, blednie z przerażenia widząc Johna, nie mówiąc już o jędzowatej pani Darry, która na jego widok traci swój rezon i zmyka do domu. Dodając dwa do dwóch Agatha zaczyna podejrzewać, że boski Janek jest szantażystą. Jednakże jej podejrzenia blakną pod wpływem mnóstwa komplementów, wspólnej kolacji oraz namiętnych pocałunkach szałowego blondyna. Jej stęsknione uczucia serce bierze górę nad rozumem. Agatha nie może uwierzyć, że John mógłby posunąć się do tak brzydkiej rzeczy jak szantaż. Zaczyna nawet snuć plany dotyczące otwarcia salonu fryzjerskiego w Londynie. Niestety, nadzieje na różową przyszłość zostają brutalnie zduszone w zarodku. Podczas kolejnej wizyty Agathy w salonie fryzjerskim, Mr John pada martwy na podłogę. Była specjalistka od PR podejrzewa, że został on otruty przez jedną z osób, którą szantażował. Aby potwierdzić swoje podejrzenia kradnie klucze do domu fryzjera i udaje się tam na poszukiwanie dowodów szantażu. Będąc w piwnicy słyszy jak ktoś wchodzi do domu i go podpala. Agacie udaje się uciec w ostatnim momencie. Nie jest to jednak koniec emocji związanych z morderstwem Johna. Agatha będzie wielokrotnie przesłuchiwana przez policję, odkryje grzeszki przeszłości blond fryzjera i znajdzie jeszcze dwa trupy. A na samym końcu przeżyje mrożącą krew w żyłach przygodę w kolejnym zakładzie fryzjerskim, która diametralnie zmieni jej image. Jednocześnie biedne serce Agathy zostanie jeszcze bardziej umęczone niepokojem o możliwą przyszłość z Jamesem. Kolejnych zmartwień dostarcza jej sir Charles Fraith, mieszkający niedaleko, z którym miała bardzo przelotny romans. Według Agathy zbyt przelotny. Według Charlesa zwykłe one night stand. Na dodatek, sir Fraith często nocuje u Agathy traktując jej dom jak hotel i nie mówiąc na jak długo się zatrzymuje ani nie zapowiadając swoich wizyt. Mimo tego, że Agatha nie może na Charlesa liczyć jest on zaliczany do szczupłego grona jej przyjaciół.
‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ to świetna rozrywka. Książka napisana jest lekko, czyta sie ja szybko i przyjemnie. Cała intryga jest bardzo ciekawa, może nie zaskakująca, ale za to wciąga tak, że podczytywałam ją w każdej możliwej sytuacji (mieszanie zupy tudzież karmienie małej Mimi). Po za tym, wątek detektywistyczny poprzeplatany jest rozterkami Agathy, które wydają się bardzo prawdziwe i życiowe. No bo kto by się nie martwił pierwszymi siwymi włosami? Albo swoim wiekiem? Smaczku książce dodawały zgryźliwości i ironiczne uwagi Agathy, która nie jest najsympatyczniejszą osobą na świecie, a jej cechą charakterystyczną jest zabójcza bezpośredniość. Nie jest to typowa bohaterka powieści, bo nie ma zbyt wielu pozytywnych cech, często denerwowała mnie swoją biernością jeśli chodzi o życie prywatne, no i jej rozterki godne szesnastolatki sprawiały, że chciałabym nią potrząsnąć, ale jest osoba interesującą i bardzo ciekawa jestem jej innych przygód.
Polecam nie tylko wszystkim miłośnikom lekkich kryminałów, ale również tym, którzy szukają dobrej rozrywki. Jestem pewna, że przy kolejnej wizycie w bibliotece wypożyczę kolejną cześć przygód Agathy Raisin.
‘Agatha Raisin and the Wizard of Evesham’ M.C.Beaton
Agatha Raisin i jej detektywistyczne przygody opisane są w całej serii książek napisanych przez panią Beaton. Książkę zaczyna krótki opis kim jest Agatha, który znalazłam bardzo użytecznym, ponieważ nigdy wcześniej nie czytałam żadnej książki z tej serii. A więc Agatha Raisin, z domu Styles, urodziła się w Birmingham,...
17 marca jest Dniem Świętego Patryka, w którym każdy jest Irlandczykiem, jak głosi porzekadło. Króluje kolor zielony, koniczynki, po ulicach biegają leprekauny, a na końcu tęczy znajduje się garczek ze złotem. Albo jak w przypadku babci Mazurowej, znajduje się dużą torbę wypchaną dolarami. Zresztą zielonymi. A tej torby poszukuje mały człowieczek w zielonych gaciach, który uważa się za leprekauna. A, no i na dodatek rozmawia on za pomocą telepatii ze zwierzętami. Szczególną więź nawiązał zaś z pewnym eks-wyścigowym koniem, którego smutny koniec został przypieczętowany jego raną na nodze. Ale, ale… wróćmy do babci Mazurowej. Krzepka staruszka nie namyślając się za dużo wzięła kasę, kupiła sobie kemping i wynajęła ochroniarza oraz kierowcę (też niewielkich rozmiarów) i uderzyła do kasyna. Jej szczęśliwe pieniądze okazały się jednak niezbyt szczęśliwe, bo po całym ranku spędzonym na graniu na maszynach wygrała aż całe… dwanaście dolarów.
Główna bohaterka, Stephanie Plum, która zawodowo wyszukuje osoby poszukiwane przez list gończy, teraz zostaje poproszona przez matkę o doprowadzenie niezależnej staruszki do domu. Niestety, nie wszystko układa się po myśli Stephanie. Kasa znaleziona przez babcię okazuje się kasą buchniętą lokalnemu mafioso, który nie dość, że przetrzymuje jako zakładnika wspomnianego konia, ale i uprowadza babcię (która okazuje się prawdziwym pain in the ass).
Dobrze, że do Stephanie dołącza tajemniczy Diesel, bo teraz jej zadaniem jest nie tylko odbicie babci, skombinowanie brakującej kasy (babcia poszalała w kasynie), ale i uratowanie konia o imieniu Doug.
To moje pierwsze spotkanie ze Stephanie Plum i było bardzo udane. Książkę niewielkich co prawda rozmiarów, ale zawsze, połknęłam w pół dnia z przerwą na wizytę w Tesco. Akcja płynie wartko, nieprzewidziane zwroty w fabule sprawiają, że wszystko coraz bardziej się zakręca, a barwna gama postaci dodaje jedynie smaku historii. Ba, smaku, pieprzu raczej! No bo, jak inaczej napisać o Lulu, eks-prostytutce pracujące obecnie ze Stephanie, która wbita w spandexy uważa się za supermodelkę na progu kariery? No bo co napisać o Dieslu pojawiającym się nie wiadomo skąd, zabójczo pociągającym, przystojnym i uroczo nieporządnym? A babcia Mazur to już w ogóle wisienka na torcie. Rozumiem jej chęć do ruszenia w drogę, bo u mnie w rodzinie kobiety w wieku dojrzałym i dojrzalszym żyją na całego (babcia-ciocia, już po siedemdziesiątce, jak ma dosyć swojej rodziny to również rusza w drogę, a na gigancie może być i ze dwa tygodnie).
Mimo nagromadzenia dramatycznych i ekstremalnych wydarzeń książkę czyta się łatwo, szybko i przyjemnie. Jest to niewymagająca lektura, wypełniona humorem i ironią, która dostarczyła mi takiej porcji rozrywki jak dawno żadna inna. Chichrałam po nosem i z wypiekami na twarzy czekałam co tam się jeszcze wydarzy w życiu Stephanie. A trzeba wiedzieć, że jak na dwa dni opisane w ‘Plum Lucky’ to dzieje się bardzo wiele – odszukanie babci i jej porwanie przez mafiosa, który wygląda jak ropucha i, który traci rozum; Lulu, która nie dość, że w wyniku przypadkowego spotkania rozpoczyna karierę fotomodelki to na dodatek strzela z wyrzutni rakietowej (niecelnie); Stephanie, u której w mieszkaniu na piętrze tymczasowo pomieszkuje koń; leprekaun zwany również Snuggym, który lata na golasa po myjni samochodowej uznając, że będąc istotą magiczną nikt go nie widzi, a to nie jest jeszcze wszystko. Jeśli obiektywnie się pomyśli o tych wszystkich rzeczach spotykających opisane postaci wydaje się to całkowicie nieprawdopodobne, ale w czasie lektury wszystko jest tak gładko opisane, że nic mnie nie dziwiło, ale wszystko się podobało.
Na pewno sięgnę po resztę książek z serii o niezrównanej Stephanie Plum i jej znajomych.
Polecam wszystkim, którzy wierzą w leprekauny, irlandzkie szczęście, telepatię między zwierzętami a ludźmi oraz tym, którzy chcą się dowiedzieć jak może się skończyć nadużywanie leku na wysypkę (folia spożywcza!).
17 marca jest Dniem Świętego Patryka, w którym każdy jest Irlandczykiem, jak głosi porzekadło. Króluje kolor zielony, koniczynki, po ulicach biegają leprekauny, a na końcu tęczy znajduje się garczek ze złotem. Albo jak w przypadku babci Mazurowej, znajduje się dużą torbę wypchaną dolarami. Zresztą zielonymi. A tej torby poszukuje mały człowieczek w zielonych gaciach, który...
więcej Pokaż mimo to