-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-02-26
2018-02-02
CENDRARS, CZYLI SZTUKA Z POPIOŁÓW
Blaise Cendrars (właśc. Frédéric-Louis Sauser, 1887-1961) – francuski pisarz pochodzenia szwajcarskiego, w swojej powieści „Złoto” oddaje hołd swojemu rodakowi, Johannowi Augustowi Suterowi, którego historia, drukowana w odcinkach w popularnym na początku XX wieku almanachu „Le Messager boîteux”, rozpalała emocje młodocianych czytelników. W swojej korespondencji z amerykańskim pisarzem Henrym Millerem, Cendrars wspomina okoliczności, w jakich poznawał historię generała Sutera, późniejszego bohatera swojej powieści. Wraz z bratem, Jeanem-Georgesem spędzają wieczory w „w przestronnej toalecie, gdzie przechowuje się także zapasy konfitur”. Brat pisarza lubił wspominać, że Blaise Cendrars zaczął pisać „Złoto” między gównem i konfiturami.
Johann August Suter istniał naprawdę, żył w latach 1808-1880 i był potomkiem sławnego podówczas w Bazylei rodu drukarzy. Ścigany przez stróżów prawa i wierzycieli, decyduje się uciec do Stanów Zjednoczonych, przez wiele lat prowadzi tam trudne i skromne życie, by w końcu otrzymać pokaźną ilość ziemi (powierzchnię liczono wtedy w godzinach kwadratowych) i licencję na jej zagospodarowanie. Zakłada pokaźne gospodarstwo, któremu nadaje nazwę Nowej Helwecji. Jednak w 1848 roku na należących do niego terenach odkryta zostaje żyła złota, po latach w tym miejscu powstają miasta: San Francisco i Sacramento. Tu należy przerwać streszczanie fabuły powieści, podpowiem jedynie, że Johann August Suter jest bodaj jedynym człowiekiem, którego zrujnowało złoto. Wszak już Wolter, gdy w swojej powiastce filozoficznej „Kandyd” opowiadał mit o Eldorado, zwracał uwagę, że w miejscu, w którym wszystko zrobione jest ze złota, prawdziwym skarbem staje się grudka ziemi.
Blaise Cendrars nie był bynajmniej jedyny – historię Sutera opisywali także Stefan Zweig (z którym zresztą Cendrars procesował się o plagiat, czego ślad również znajdziemy w korespondencji z Millerem), a jeszcze wcześniej – sam Henryk Sienkiewicz w noweli „W krainie złota”, opublikowanej w tomie „Nowele amerykańskie”. Jak mówią fachowcy, proza Blaise’a Cendrarsa leży na rozmytej granicy między fikcją a reportażem, gdzie trudno odróżnić co jest prawdą, a co zmyśleniem. Dlatego też uprawnione jest twierdzenie, że Suter-bohater i Suter-osoba to, pomimo oczywistych podobieństw, dwie różne postaci. Cendrars „wzbogacił” tę historię o najróżniejsze zmyślenia i niedopatrzenia. Z tego, co udało mi się wynotować – w rzeczywistości bohater nie nazywał się Suter, a Sutter, przybył do Stanów nie 7, a 14 lipca 1834 roku i był to poniedziałek, a nie, jak chce Cendrars – niedziela.
„Cendre” to po francusku „popiół”, „ars” po łacinie oznacza oczywiście sztukę. Cendrars zatem – „sztuka z popiołów”. Taki właśnie jest styl narracji francuskiego pisarza – usypany z popiołów, zmyśleń, przeinaczeń. Niezwykle toporny, niezbyt angażuje – zarówno emocjonalnie, jak i intelektualnie. Przypomina dzieło porzucone, zaledwie szkic, zarys, konspekt wielkiej, epickiej powieści, na jaką zasługuje historia amerykańskiego pioniera. Przeszkadzało mi to nieco w trakcie lektury, w której niewiele było momentów, które by rekompensowały mankamenty narracji. Jednak jest w powieści Cendrarsa pewna wartość ukryta – to także swoiste memento o przewadze bezrozumnej masy, o nieuniknioności porażki choćby najwybitniejszej jednostki, o tym, że człowiek jest z natury istotą złą. Jeśli dodamy do tego jeszcze chciwość – wiadomo, pecunia non olet – to w ten oto sposób otrzymujemy kompletny portret człowieka. Niezwykle wymowne w tym kontekście są pytania zwieńczające powieść: „Kto chce złota? Kto chce złota?”. „A kto nie chce?” – chciałoby się odpowiedzieć. Okazuje się, że odpowiedź nie jest taka oczywista. To wszystko nie pozwala mi ocenić „Złota” jednoznacznie negatywnie i powoduje, że w najbliższym czasie dam drugą szansę Blaise’owi Cendrarsowi – „pisarzowi z popiołów”.
CENDRARS, CZYLI SZTUKA Z POPIOŁÓW
Blaise Cendrars (właśc. Frédéric-Louis Sauser, 1887-1961) – francuski pisarz pochodzenia szwajcarskiego, w swojej powieści „Złoto” oddaje hołd swojemu rodakowi, Johannowi Augustowi Suterowi, którego historia, drukowana w odcinkach w popularnym na początku XX wieku almanachu „Le Messager boîteux”, rozpalała emocje młodocianych czytelników....
2018-05-01
DOMNIEMANE, LECZ NIE UROJONE
Z początku nic nie zapowiadało tego, że ta książeczka tak bardzo mi się spodoba. Śpieszę wytłumaczyć dlaczego. Przede wszystkim autorka, której nie tylko nic nigdy dotąd nie czytałem, a wręcz nawet nie wiedziałem o jej istnieniu. Następnie zawartość książki – szkice biograficzne, opowiadające o czterech dawno nieżyjących poetach, o których miałem bardzo mgliste pojęcie. I wreszcie – cóż to znaczy „Żywoty domniemane”? Kalanie biografii domysłami, fantazjowanie na ich temat, bardzo źle mi się kojarzy, choćby nawet dotyczyło to osób zmarłych przed wieloma stuleciami. Tymczasem wszystkie te uprzedzenia okazały się bezpodstawne. Owe biograficzne szkice są niezwykle erudycyjnymi zapisami, pełnymi nieoczywistej poezji.
Fleur Jaeggy (ur. 1940), szwajcarska pisarka, tworząca w języku włoskim, snuje swoje przypuszczenia na temat losów czterech pisarzy: Thomasa de Quincey’a (1785-1859), Johna Keatsa (1795-1821), Marcela Schwoba (1867-1905) i Roberta Walsera (1878-1956). Tym, co wydaje się łączyć opisane w tym tomiku postaci, to próba uchwycenia przełomowego momentu w ich życiorysach. Tej jedynej, niepowtarzalnej chwili, kiedy uświadomili sobie swoją odrębność i wyjątkowość, która na zawsze zdeterminowała ich losy, a później pchnęła w objęcia literatury. A jednocześnie te cztery żywota, opowiedziane w lakoniczny, ale i poetycki sposób, są przejmującym świadectwem trudnej doli poetów, biedaków, flâneurów, ich nieustannej drogi ku końcowi, świadomości śmierci. Tak jakby jedynym celem życia było doprowadzenie człowieka do rigor mortis. De Quincey, Keats, Schwob i Walser – to nazwiska braci należących do konfraterni poetów, zakonu surowszej reguły, którym przyświecało motto: Memento mori. Ale często również wizjonerów, wyprzedzających swoją epokę, którzy rzucili powyższemu mottu wyzwanie, dorzucając od siebie: non omnis! „Nie bierz w objęcia zmarłych, gdyż zmarli dławią żywych. Nie prowadź siebie na ich cmentarze. Zmarli zarażają” – pisze Jaeggy w szkicu o Marcelu Schwobie.
Mamy więc do czynienia z osobliwym rodzajem formy hagiograficznej. Porównanie to może wydawać się bluźnierstwem, jednakże Fleur Jaeggy zaznacza: „Ale przecież poeci podlegają heraldyce rodem z niebios”. Ale są to właśnie żywoty domniemane, nie zaś urojone, jak w tytule najsłynniejszego dzieła jednego z bohaterów Jaeggy, Marcela Schwoba, Nie sposób pominąć oczywistej kwestii, jaką jest fakt, iż „Żywoty domniemane” stają się przestrzenią spotkania pisarki z pisarzami. Jaeggy dokonuje w swojej prozie osobliwych stopklatek, chwyta wpół upływającą sekundę, po to, by złapać na gorącym uczynku swoich bohaterów i doszukiwać się w nich choćby najmniejszej cząstki samej siebie.
Jedynym mankamentem „Żywotów domniemanych” jest ich objętość – zdecydowanie za mało, a chciałoby się więcej i więcej. Choć można powiedzieć, że taka właśnie miała być ta książka – zwięzła, ostateczna, bez jednego przypadkowego słowa. Siedemdziesiąt stron niepodważalności. Mała dawka poezji jak szczepionka na bylejakość, która dopiero musi wejść w krwiobieg, tam rozpocząć swój taniec i rozrastać się.
Incydentalne zetknięcie się z dziełem szwajcarskiej pisarki okazało się doświadczeniem z rodzaju tych inspirujących, bo implikuje ono dalsze spotkania. Uruchamia, być może zabójczą, lawinę lektur – zarówno kolejnych utworów Fleur Jaeggy, jak i przede wszystkim jej bohaterów, czterech opisanych w tym tomiku świeckich świętych.
DOMNIEMANE, LECZ NIE UROJONE
Z początku nic nie zapowiadało tego, że ta książeczka tak bardzo mi się spodoba. Śpieszę wytłumaczyć dlaczego. Przede wszystkim autorka, której nie tylko nic nigdy dotąd nie czytałem, a wręcz nawet nie wiedziałem o jej istnieniu. Następnie zawartość książki – szkice biograficzne, opowiadające o czterech dawno nieżyjących poetach, o których...
2018-02-05
ZBĘDNY RUM(OR)
Blaise Cendrars (1887-1961) przez lata konsekwentnie budował swoją legendę – wizerunek wszędobylskiego podróżnika, awanturnika, artysty totalnego, który był wszędzie i znał wszystkich. Często przywołuje się w tym kontekście Arthura Rimbaud, wskazując na powinowactwo życiorysów obu twórców. To według mnie nadużycie, o ile bowiem Rimbaud swoją sławę zawdzięczał w pierwszej kolejności poetyckiemu geniuszowi, a dopiero później burzliwym losom, o tyle w przypadku Cendrarsa, chronologia ta wydaje się być odwrócona, co świadczy o mało chwalebnym kabotynizmie pisarza. Był też Cendrars, jak mawiają Francuzi, prawdziwym „touche-à-tout” (artystą wszechstronnym) – wszedł do literatury od strony poezji, by następnie (pewnie wzorem Rimbauda), porzucić jej pisanie w latach dwudziestych XX wieku i poświęcić się prozie. Wynikł z tego czterotomowy cykl autobiograficznych „Kronik”. „Rum”, jak i omawiane przeze mnie wcześniej „Złoto”, są przykładami flirtu pisarza z beletryzowanym reportażem.
„Rum”, publikowany w odcinkach w grudniu 1930 roku na łamach tygodnika „Vu”, jest historią Jana Galmota (1879-1928) – dziennikarza, pisarza, przedsiębiorcy, podróżnika, wreszcie polityka, a przede wszystkim podobnie, jak sam Cendrars – awanturnika i wyrazistej postaci. Materiały zgromadzone przez Galmota rzuciły nowe światło na aferę Dreyfusa, przyczyniły się do wskazania prawdziwych winowajców. Odnosił też on sukcesy jako handlowiec, stając się potentatem na skalę światową, importując do Francji różne towary. Gdy został deputowanym Gujany (francuskiego terytorium zamorskiego), stał się orędownikiem praw miejscowej ludności, jej przyjacielem i dobroczyńcą. Już na początku, Cendrars nazywa Galmota „współczesnym Don Kichotem”, toteż nie można mieć wątpliwości – Janowi Galmotowi przyjdzie stoczyć walkę z mniej lub bardziej metaforycznymi wiatrakami. Nic dziwnego, taka jednostka nie mogła bowiem budzić sympatii ówczesnego systemu politycznego, który stopniowo, systematycznie zaczął Galmota niszczyć – najpierw niesłusznie oskarżając go w sprawie tzw. „afery rumowej”, rujnując jego majątek i reputację, a w konsekwencji doprowadzając do śmierci w niejasnych okolicznościach.
Wnioski są oczywiste – jednostka, podejmująca walkę z systemem politycznym, zawsze stoi na przegranej pozycji (godzi się dodać, że w atakach na bohatera przodowały prawicowe gadzinówki). Warto też wspomnieć o ciekawej z antropologicznego punktu widzenia stronie reportażu Cendrarsa, związanej z pogańskimi obrzędami religijnymi gujańskiej ludności. W Gujanie na ten przykład, by osiągnąć pożądany wynik wyborczy, nie prowadzi się kampanii, tylko rzuca na kontrkandydata klątwę, odprawiając tajemnicze obrzędy o nazwie „piaye”, specyficzny rodzaj anatemy, mający sprowadzić nieszczęście na drugą stronę.
Jak widać „Rum” miał zadatki na to, by być bardzo dobrą powieścią, czy udanym reportażem. Niestety, na przeszkodzie staje styl Blaise’a Cendrarsa, siermiężny, toporny, pozbawiony jakiegokolwiek polotu. Tak, jak w przypadku omawianego poprzednio „Złota”, przypomina raczej jakieś dzieło niedokończone, konspekt, na podstawie którego miało być napisane dzieło zamierzone. Razi mnie fakt, że autor nie pokusił się o najmniejszy choćby obiektywizm w przedstawieniu postaci, od początku prezentując Jana Galmota jako osobę krystaliczną i genialną, która musiała w końcu stać się ofiarą losu. Czyni to z reportażu Cendrarsa rodzaj współczesnego apokryfu, rodzaj żywotu „laickiego świętego”. Tymczasem historia nigdy nie jest przecież czarno-biała. Brak dynamizmu i przewidywalność powodują zatem, że jest to raczej lektura dla cierpliwych. Niechlujnie prezentuje się również warstwa edytorska utworu – mam wrażenie, że wydawnictwo postanowiło oszczędzić na redakcji tomu – stąd sporo w nim różnego rodzaju potknięć, literówek. Choć, trzeba przyznać, niektóre są zabawne – czy ktoś z Państwa wie na przykład, co to jest „filolozofia”?
Cały czas mam jednak nadzieję, że zacząłem czytać Blaise’a Cendrarsa ze złej strony, że po prostu trafiłem na jego niewłaściwą książkę. Jednak muszę kategorycznie stwierdzić - szkoda czasu, zbędny rum(or). Kupiłem tę książkę za trzy złote, gwiazdek przyznaję tyleż samo.
ZBĘDNY RUM(OR)
Blaise Cendrars (1887-1961) przez lata konsekwentnie budował swoją legendę – wizerunek wszędobylskiego podróżnika, awanturnika, artysty totalnego, który był wszędzie i znał wszystkich. Często przywołuje się w tym kontekście Arthura Rimbaud, wskazując na powinowactwo życiorysów obu twórców. To według mnie nadużycie, o ile bowiem Rimbaud swoją sławę...
2017-10-05
NAPISAĆ LIST ZA WSZELKĄ CENĘ
Po raz drugi w niedługim czasie spotykam na swojej czytelniczej drodze pisarza szwajcarskiego – i trudno oprzeć się wrażeniu, że nad jego prozą unosi się takie samo suicydalne odium. Pisarz, o którym mowa – Hermann Burger (1942-1989) zakończył bowiem życie przedwcześnie, zażywając garść środków nasennych. Co ciekawe, miało to miejsce 28 lutego 1989 roku, czyli trochę ponad dwa tygodnie po tajemniczej śmierci Thomasa Bernarda (1931-1989), który był dla Burgera źródłem inspiracji, Szwajcar nazywał go wprost „nauczycielem w dziedzinie prozy”. Hermann Burger był osobliwą postacią, z jednej strony poważny nauczyciel akademicki, doktor literaturoznawstwa na Politechnice Zuryskiej, z drugiej zaś – oryginalny pisarz o wyjątkowym idiomie, budzący skrajne reakcje krytyki literackiej. Od zachwytów aż po opinię pewnego krytyka z Frankfurter Allgemeine Zeitung: „Burger nie jest pisarzem czy filozofem, jest piszącym czytelnikiem…, kimś, kto istotnie posiada szczególne umiejętności artykulacyjne, lecz potrafi z ich pomocą przepisywać jedynie swoje doświadczenia czytelnicze”.
Rzeczywiście, obcowanie z prozą opublikowaną w książce „Diabelli oraz inne pisma do dyrekcji” (jedynym, jak dotąd przekładzie Burgera na język polski), można zaliczyć w poczet osobliwych doświadczeń literackich. Czytelnik ma okazję zapoznać się z czterema tragikomicznymi opowiadaniami, napisanymi w formie listów, skierowanych do różnych tzw. wyższych instancji. Nadawcami owych listów są kolejno: kandydat na pomocnika orkiestry, prestidigitator kończący karierę, asystent tajemniczego „tanatozofa” oraz nocny portier-inwalida. Jak widać, są to przedstawiciele dość niecodziennych zawodów. Jak słusznie zauważa w posłowiu tłumacz książki, Jacek Stanisław Buras: „(…) to ludzie rozerwani, chorobliwie nadwrażliwi, opętani jakąś na ogół absurdalną misją, często na pograniczu obłędu. Są typowymi outsiderami, przeważnie z racji wykonywanego zawodu, ludźmi o wybujałej ambicji, na swój sposób nawet genialnymi, ale zarazem zbyt słabymi, aby unieść ciężar własnych, na ogół dziwacznych i skrajnych zamierzeń. Są, co charakterystyczne, chorzy bardziej niż otaczający ich, niewątpliwie również chory świat, zarazem praprzyczyna ich choroby”. Proza Burgera to niewątpliwie oddanie głosu podmiotom słabym, niepotrzebnym, wykluczonym. Bohaterowie piszą swoje listy, prowadząc w nich wywody, perorują chcąc udowodnić swoje racje. Książka „Diabelli i inne pisma do dyrekcji” mogłaby być zatem powieścią epistolarną. Ale nią nie jest, co najwyżej połowicznie. Wymowny jest fakt braku odpowiedzi, milczenia drugiej strony, w domyśle – nieistnienia adresata. Trudno oprzeć się wrażeniu, że teksty opublikowane w tym zbiorze tak naprawdę wcale nie są listami, a zapisem monologów pacjentów jednej z sal szpitala psychiatrycznego.
Zwracają uwagę i intrygują przede wszystkim mistrzowska, błazeńska forma i paranoidalne słownictwo tych tekstów. W obliczu skrajnie uporządkowanego, znormalizowanego i sztywnego społeczeństwa szwajcarskiego, Burger chciał nieco wywrócić ten porządek, rzucić wyzwanie konformistycznym pisarzom, sprowokować czytelnika do niezależnego myślenia. Obdarzył literaturę szwajcarską pierwiastkiem szaleństwa twórczego. Element komiczny tych tekstów jest jednak zaledwie kamuflażem, za którym kryje się wielki tragizm i katastroficzna wizja świata. Na tenże aspekt zwracał uwagę również poprzedni Szwajcar, którego niedawno miałem okazję czytać – Lukas Bärfuss, w powieści pt. „Koala”. Chodzi, jak pisze Buras: „o skrajnie pesymistyczną ocenę przydatności niekonwencjonalnie ukształtowanej jednostki w znormalizowanym świecie”. Ta postawa Hermanna Burgera została nazwana przez krytykę „uniwersalnym poczuciem katastrofy”.
Oczywiście, rzeczywistość literacka i prawdziwe życie nieustannie mieszają się ze sobą w tyglu codziennych zdarzeń i dlatego trudno oprzeć się wrażeniu, że Hermann Burger w swojej prozie portretował głównie samego siebie. Jedna ze stworzonych przez niego postaci – powie wprost: „Moja wyobraźnia zawsze była większa od zdolności życia, powiedziałbym, że ta druga miała się do tej pierwszej jak jeden do nieskończoności (…)”. To jakby porte-parole autora, pisarza wybitnego, niekonwencjonalnego, ale chyba zanadto oryginalnego – i przez to – niepotrzebnego, jak jego postaci. Przez lata cierpiący na cyklicznie nawracającą depresję, niezdolny do pracy – co w konsekwencji przesądziło o jego losie.
Rzecz jasna, polecam książkę Hermanna Burgera z pełnym przekonaniem. Dobrze jest czasem wejść w inny strumień świadomości, w chwile kontrolowanego szaleństwa, dopóki możliwe jest wyjście. Poznać siebie, pisząc list do wyższej instancji, za wszelką cenę. Nawet jeśli adresat już nie istnieje. Poszukać podobieństw, przerazić się.
NAPISAĆ LIST ZA WSZELKĄ CENĘ
Po raz drugi w niedługim czasie spotykam na swojej czytelniczej drodze pisarza szwajcarskiego – i trudno oprzeć się wrażeniu, że nad jego prozą unosi się takie samo suicydalne odium. Pisarz, o którym mowa – Hermann Burger (1942-1989) zakończył bowiem życie przedwcześnie, zażywając garść środków nasennych. Co ciekawe, miało to miejsce 28 lutego...
2017-09-24
MIEĆ PRAWO DO BYCIA (NIESZCZĘŚLIWYM)
Niech nikogo nie zwiedzie cukierkowa okładka książki z rysunkiem sympatycznego koali, siedzącego na gałęzi (aż dziw, że rzecz ukazała się nakładem Ossolineum!), „Koala” to niezwykle przygnębiająca, dramatyczna opowieść o prawie człowieka do bycia nieszczęśliwym. Narrator, szwajcarski pisarz (może być utożsamiany z autorem) dowiaduje się o samobójczej śmierci swojego przyrodniego brata, z którym od lat już nie utrzymuje żadnych kontaktów. Próbuje zrozumieć powody jego decyzji, analizuje całe jego życie, porównując z zasłyszanymi historiami innych samobójców. Jednak dochodzi do wniosku, że przypadek jego przyrodniego brata jest na tyle odosobniony, że nie jego samobójstwa nie sposób go racjonalnie wytłumaczyć. Tym bardziej, że wszystko zdaje się wskazywać na fakt, że brat narratora wybrał tę drogę świadomie, dążąc do niej już za życia. „Zamiast walczyć, zamiast podjąć walkę, tchórzliwie się wymknął. Nigdy nie ponosił odpowiedzialności, ani w pracy, ani za rodzinę, nie było nikogo, kto byłby na niego znany (…) Odmawiał pracy, wysiłku, nigdy nie dążył do żadnego celu. Brał to, co się nadarzało. A że nadarzało się niewiele, uważałem go za nieszczęśliwego. Odróżniał się. Nie inwestował. Nic nie odkładał. Brakowało mu wytrwałości, nie pracował, obijał się, tracił czas. Nie żeby zasłużył na tę śmierć – ale była ona logiczną konsekwencją jego zachowania” (str. 37-38). Gdy już narratorowi wydaje się, że przyczyny wspomnianej śmierci na zawsze pozostaną niewyjaśnione, wtedy przychodzi mu do głowy pewien szczegół – pseudonim, totem jego zmarłego brata, którym został ochrzczony w czasach skautowskich – Koala.
W dzisiejszych czasach postępu technicznego, gdy niebo szczelnie pokryte jest pajęczyną satelitów, by się z kimś skontaktować telefonicznie, choćby ta osoba znajdowała się tuż za ścianą – sygnał musi obejść cały świat – drogą okrężną. Tak też stało się w przypadku narratora powieści – wyłowiony z zakamarków pamięci – początkowo pozornie pozbawiony znaczenia – pseudonim brata powoduje, że opowieść zaczyna zmierzać w zupełnie odmiennym kierunku. Poznajemy historię kolonizacji Australii, z którą wiąże się podjęta wówczas próba eksterminacji gatunku tego sympatycznego torbacza, jako zwierzęcia nieprzydatnego przyrodzie, ze względu na jego bierny tryb życia. Samobójca zaś to ktoś, kto zanegował podstawy systemu, dobrowolnie odchodząc od zbiorowości i dlatego nie ma dla niego miejsca nie tylko w społeczeństwie, ale nawet i w pamięci. Narrator dopiero na drugim końcu świata znajduje odpowiedź na dręczące go pytania, spinając te dwie historie znamienną parabolą
Powieść Lukasa Bärfussa (ur. 1971) jest właśnie przede wszystkim oskarżeniem, skierowanym w stronę systemu, narzucającego ludziom normy społeczne. Jednym z ważnych pytań, postawionych w „Koali” jest - czy życie zakończone samobójstwem należy z definicji uznawać za nieudane? Czy człowiek ma prawo do bycia nieszczęśliwym? Czy ta jedna decyzja wcześniejszego zakończenia własnego życia, z góry czyni go jednostką przegraną? Pytania stały się szczególnie ważkie w nowoczesnych, zurbanizowanych społeczeństwach Zachodu, gdzie presja sukcesu zbiera coraz większe żniwo. Ciekawa to kwestia, zwłaszcza w kontekście Szwajcarii, kraju tak bogatego, spokojnego i ustabilizowanego, że właściwie nic się już w nim nie może zdarzyć, co jak pisze w posłowiu do „Koali” Grzegorz Jankowicz, „jest źródłem potężnej frustracji”, bo młodzi ludzie są świadomi faktu, że „nie będą mieć wpływu na rozwój cywilizacji”, a „symboliczna wartość ich egzystencji będzie niewielka”. Na uwagę zasługuje przytoczone przez Bärfussa szwajcarskie podejście do tematu samobójstwa, otóż brat narratora „(…) nie zostawił po sobie brudu, położył się do wanny po to, żeby płyny ustrojowe wydostające się w chwili śmierci można było bez problemu spłukać i żeby nie zabrudziły mieszkania” (str. 22) – jest to „sarkastyczny komentarz do panujących w tej okolicy zapatrywań na czystość, że mianowicie największą bezczelnością samobójcy nie jest śmierć, tylko brud, jaki po sobie zostawia” (str. 23).
Przywoływany już wcześniej Grzegorz Jankowicz referuje koncepcję roli literatury, jaką wyznaje Lukas Bärfuss: „(…) literatura jest narzędziem, za pomocą którego można (i należy) wywoływać określone efekty społeczne. Dramaty, i powieści, wiersze i opowiadania powinny angażować czytelnika w dyskusję na temat światowych kryzysów”. I taka właśnie jest ta powieść – będąca tak naprawdę filozoficznym traktatem – przygnębiającym, utrzymanym w chłodnym, iście camusowskim stylu, lecz godnym polecenia, bo zadającym niezwykle ważne pytania, które pilnie domagają się odpowiedzi.
MIEĆ PRAWO DO BYCIA (NIESZCZĘŚLIWYM)
Niech nikogo nie zwiedzie cukierkowa okładka książki z rysunkiem sympatycznego koali, siedzącego na gałęzi (aż dziw, że rzecz ukazała się nakładem Ossolineum!), „Koala” to niezwykle przygnębiająca, dramatyczna opowieść o prawie człowieka do bycia nieszczęśliwym. Narrator, szwajcarski pisarz (może być utożsamiany z autorem) dowiaduje się...
ŚMIERĆ PO SZWAJCARSKU
„Kaszel” szwajcarskiego pisarza Waltera Vogta (1927-1988) jest zbiorem dwunastu krótkich form prozatorskich. Z pewnością jest to jedno z najciekawszych moich literackich odkryć ostatnich tygodni. Niespecjalnie wierzę w telepatię, ale Vogt umarł zaledwie miesiąc i pięć dni po moich narodzinach– kto wie, którędy biegną żyły wodne, więc może akurat któraś z berneńskich zahaczyła podówczas o południową Polskę – tak, czy inaczej bardzo mi przypadły do gustu te nieoczywiste, krótkie prozy.
Książka nosi podtytuł „Opowiadania prawdopodobne i nieprawdopodobne”, który jest kluczem do zrozumienia poetyki używanej przez Szwajcara. Choć najłatwiej byłoby ulec pokusie zamknięcia opowiadań Vogta w szufladzie o nazwie „literatura grozy”, kwestia klasyfikacji jest w tym przypadku o wiele bardziej skomplikowana. Groza w literaturze bywa bowiem nader często dopasowywana do lichej konstrukcji fabularnej, obliczona na najtańszy efekt. Tymczasem u Vogta w sposób wyjątkowo jaskrawy daje się odczuć brak jakiejkolwiek oczywistości. Opowiadania Szwajcara rozgrywają się w trudnej do eksploracji przestrzeni pomiędzy prawdopodobnym a nieprawdopodobnym. Ich mocno zakorzeniona w surrealizmie groza jest bardziej sugestywna i przejmująca właśnie dlatego, że wyrasta z pozornej codzienności. Jakby to, co nieprawdopodobne było nieodłączną częścią prawdopodobnego – Vogt zaś z góry skazuje czytelnika na porażkę w próbach dostrzeżenia momentu przejścia z jednej rzeczywistości do drugiej.
Próbując porównać prozę Waltera Vogta do bardziej znanych literackich zjawisk, można sobie wyobrazić tło akcji jakby wprost wyjęte z opowiadań Antoniego Czechowa, przedstawiające ludzi przeciętnych, niczym szczególnym się nie wyróżniających – a wszystko to przetworzone przez niepokojące wizje wyobraźni i bizarność, jak u Olgi Tokarczuk.
Do tego jeszcze daje się odczuć w „Kaszlu”, zaczerpnięte od Franza Kafki poczucie zaszczucia jednostki, jej nieważkość, nieistotność, psychiczną klaustrofobię. Zwłaszcza w otwierającym ten zbiór opowiadaniu tytułowym – Feliks Wieder, którego nazajutrz po dniu jego czterdziestych pierwszych urodzin zaczął nawiedzać uporczywy kaszel jest, jak już zauważył jeden z moich przedmówców, bardzo podobny do bohatera opowiadania Kafki pt. „Przemiana”. Odpowiedź na pytanie o wartość zwykłego człowieka w prozie Vogta kryje się na przykład w opowiadaniu pt. „Pani Marsden” – w którym bohaterka „hochsztaplerka, której zdolności graniczyły z genialnością”, stała bywalczyni domów dla obłąkanych – połknęła już szóstą łyżkę stołową w swojej „karierze”. Puenta tej miniatury jest wymowną repliką, wypowiedzianą przez podającą do stołu zakonnicę: „– Szkoda łyżki”.
Szwajcarski prozaik powołuje do życia całe spektrum sugestywnych postaci, istną galerię osobliwości, zwłaszcza wśród lekarzy. Mamy tu zatem między innymi: chirurga, który nie odróżnia lewej strony od prawej i operuje na chybił-trafił, albo niejakiego doktora Niliusa, który ma cokolwiek nieortodoksyjne podejście do przysięgi hipokratejskiej, celowo pozostawiając pacjentom chore organy, a usuwając te zdrowe, zanim nastąpi przerzut. Ale nie tylko wśród lekarzy wszechobecna jest – mamy tu również seryjnego mordercę, który rozjeżdża ludzi samochodem, bo chce, by ludzkość wyginęłą i podążającego jego śladem, zafascynowanego nim prokuratora. Jest także postapokaliptyczna opowieść o ostatnich ludziach na Ziemi. Groteska miesza się tu z horrorem w bardzo nierównych proporcjach.
Klimat stworzony przez Szwajcara jest jednak niepowtarzalny. Szpitale psychiatryczne wydają się bowiem scenerią tak wielokrotnie już opisywaną we wszelkiego rodzaju literaturze, że przypominającą wręcz talię zgranych kart. A jednak Vogtowi udało się opisać to miejsce w taki sposób, że nawet nie musnął swoim piórem banału. Jak chociażby w jednym z najlepszych utworów w tym zbiorze, „Problem potrzeby”, gdzie łóżka w szpitalu, „hotelu snów”, wobec chwilowego braku pacjentów zapełnia się pracownikami, tak że „narzuca się wprost konieczność rozbudowy”.
Tak, jak między dwiema rzeczywistościami, Vogt z łatwością dokonuje przejść między życiem a śmiercią. Wiele jest trupów w tych dwunastu prozach, które złożyły się na „Kaszel”. Większość opowiadań Vogta nie kończy się happy endem i nierzadko jest to oczywiste już od pierwszych ich słów. Drugoplanowym, choć przecież najważniejszym bohaterem zdecydowanie jest tutaj śmierć. Nawet jeśli ostatecznie którejś z postaci udaje się jej uniknąć, (jak w opowiadaniu „Mistrz piekarski nie może umrzeć”), ocalone życie staje się jakąś „antyśmiercią”. Odnoszę wrażenie, że dopiero po lekturze opowiadań Vogta, zaczynam rozumieć, co miała na myśli Emily Dickinson, gdy pisała w jednym z wierszy (podaję w przekładzie Krystyny Lenkowskiej): „Żyjemy po szwajcarsku – /Tak cicho – i Chłodno – /Aż przypadkiem /Alpy Zasłon nie zaciągną/ I popatrzymy dalej!”. Jeśliby dodać do powyższego, że Rafał Wojaczek w jednym ze swoich wierszy porównał śmierć do, „Alp Światła”, może udałoby się nieco zbliżyć do istoty rzeczy. Opowiadania Vogta mogłyby dziać się wszędzie na świecie, pozornie sielankowa Szwajcaria jest tylko dekoracją. Wiele wizji, przedstawionych przez szwajcarskiego prozaika swoją siłą przypomina halucynacje, wywołane zmęczeniem na stromym stoku, czy śnieżną ślepotą. Mam pełną świadomość faktu, że są to bardzo odległe interpretacyjne meandry, ale, proszę mi wierzyć, Walter Vogt nie pozwala czytelnikowi na korzystanie z najprostszych ścieżek.
Poza omawianym tu zbiorkiem, jedyna książka Vogta jaka ukazała się w polskim przekładzie to „Ja, nieśmiertelny” – zapis wewnętrznego monologu starego lekarza, ordynatora kliniki w Bernie. Już na podstawie tego krótkiego opisu można wysnuć wniosek, że Vogt w swojej pisarskiej ścieżce był konsekwentnie wierny tematyce szpitalnej. Sam przecież był lekarzem psychiatrą, długie lata pracował również jako radiolog. A zaczął pisać dość późno – już po trzydziestce, jak podają źródła – w wyniku długiej choroby. „Kaszel” (w oryginale „Husten”) to jego debiutancka książka. Przepuszczenie dobrze znanej pisarzowi, lekarskiej rzeczywistości przez sito niedomagającego umysłu pozwoliło na stworzenie jedynego w swoim rodzaju, oryginalnego świata, sytuującego się na pograniczu jawy i koszmaru.
Jedyny mankament zbioru opowiadań Vogta polega na tym, że ilość tej prozy jest wprost aptekarska lub też, że jest – by konsekwentnie trzymać się szpitalnej metaforyki – niczym płyn z kroplówki skapujący do żyły. Cała książeczka liczy sobie bowiem zaledwie 128 stron minus spis treści i ilustracje. „Kaszel” został opublikowany przez PIW w ramach popularnej na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych serii „Biblioteka Jednorożca”, gdzie każdy minimalistycznie wydany tomik był pieczołowicie ilustrowany – za stronę wizualną omawianej książki odpowiadał znakomity grafik i karykaturzysta Andrzej Czeczot.
Warto czasem wyłowić taką perłę spomiędzy wieprzy, zanurzyć głowę w strumień cudzej jaźni. Pozwolić kroplom surrealizmu, by nieśpiesznie spływały do wewnątrz naszej czytelniczej świadomości. Zupełnie nie dziwi mnie fakt, że mój egzemplarz „Kaszlu” zakupiony w jednym z zaprzyjaźnionych antykwariatów, upstrzony jest gdzieniegdzie bordowymi plamkami, przypominającymi krew. Z całą pewnością, w miarę jak zbliżałem się do końca lektury opowiadań Waltera Vogta, coraz bardziej uświadamiałem sobie, że coś zaczyna mnie drapać w gardle.
ŚMIERĆ PO SZWAJCARSKU
więcej Pokaż mimo to„Kaszel” szwajcarskiego pisarza Waltera Vogta (1927-1988) jest zbiorem dwunastu krótkich form prozatorskich. Z pewnością jest to jedno z najciekawszych moich literackich odkryć ostatnich tygodni. Niespecjalnie wierzę w telepatię, ale Vogt umarł zaledwie miesiąc i pięć dni po moich narodzinach– kto wie, którędy biegną żyły wodne, więc może akurat...