-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-01-24
2018-11-26
[Zapraszam Państwa do lektury mojej najnowszej, opublikowanej dziś rano na stronie głównej LC, oficjalnej recenzji książki Piotra Milewskiego, „Islandia, albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat”. Jest to omówienie, jak się Państwo przekonają, miejscami dosyć sceptyczne, co jest dowodem na to, że oficjalne recenzje zamówione przez LC nie muszą koniecznie być laudacjami. Recenzja dostępna jest pod adresem http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/11226/koniecznosc-wyspy. Poniżej zamieszczam dwa krótkie fragmenty.]
7 czerwca 1613 roku na Islandię przybywa statek z Bremy, a na jego pokładzie dwudziestojednoletni Czech Daniel Vetter – husyta, członek Jednoty Braci Czeskich. Spędził on na wyspie około 9-11 tygodni, przemierzając ją konno z południa na północ. Owocem tej podróży było wydane w 1638 roku w Lesznie dzieło „Islandia, albo Krótkie opisanie wyspy Islandyi”, które jest najstarszym opisem tego kraju w języku polskim. Piotr Milewski natknął się na dzieło Vettera w roku 2013 i zafascynowany lekturą, postanowił udać się w podróż śladami Czecha. Od tej pory siedemnastowieczne źródło stanie się azymutem tej podróży, a każdy rozdział będzie przez Milewskiego opatrzony jego fragmentem. Nadarzała się wprost idealna okazja do takiego wojażu, bo właśnie mijała czterechsetna rocznica podróży Daniela Vettera. Lato 2013 roku okazało się najzimniejszym od pół wieku – a trzeba zaznaczyć, że islandzkie lato charakteryzują różnice temperatur zbliżające się nawet do trzydziestu stopni Celsjusza.
(…)
Mimo wszystko jednak uważam „Islandię…” za książkę godną polecenia – jednak raczej dla osób chcących dopiero rozpocząć swoją przygodę z tą północną krainą. Domyślam się, że nie będzie ona raczej uzupełnieniem informacji dla obeznanych w temacie. Jest to książka poprawna, ale poprawność może nie wystarczyć, gdy się opisuje kraj europejski, choć daleki, to przecież nie egzotyczny, od ręki dostępny dla każdego, kto tylko dysponuje odpowiednimi środkami finansowymi.. Jednak Piotr Milewski dużą wagę przywiązuje do opowieści, która powstaje, gdy krzyżują się ścieżki pisarza i podróżnika, która jest najtrwalsza i po którą wyrusza się w podróż. I taką właśnie opowieść – choć miejscami bardzo meandryczną – „Islandia…” z pewnością zawiera.
[Zapraszam Państwa do lektury mojej najnowszej, opublikowanej dziś rano na stronie głównej LC, oficjalnej recenzji książki Piotra Milewskiego, „Islandia, albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat”. Jest to omówienie, jak się Państwo przekonają, miejscami dosyć sceptyczne, co jest dowodem na to, że oficjalne recenzje zamówione przez LC nie muszą koniecznie być...
więcej mniej Pokaż mimo to2008-03
2007-12
2017-07-13
BAŚŃ O PIEGACH NA TWARZY EUROPY
50 tysięcy mieszkańców, 80 tysięcy owiec. Archipelag 18 wysp położonych na Morzu Norweskim, w trójkącie między Szkocją, Islandią a Skandynawią. Tórshavn, Klaksvík, Hoyvík, Fuglafjørður, Saltangará – to nie zaklęcia jakiegoś nieznanego dzikiego plemienia, tylko nazwy niektórych miast Wysp Owczych.
Młodzi dziennikarze, Marcin Wasielewski i Marcin Michalski (obaj ur. 1982), udali się na Wyspy Owcze dopiero po zdobyciu odpowiedniej wiedzy na temat archipelagu. Być może dlatego ich książka jest dziełem tak szczerym, autentycznym, pozbawionym pretensjonalności, nierzadko charakteryzującej dzieła z gatunku tzw. literatury podróżniczej. Wasielewski i Michalski, zamieszkali tam, podjęli się nawet pracy w przetwórni ryb i poznali osobiście chyba każdego mieszkańca „Farojów”. Wstępnym założeniem autorów była chęć sprawdzenia, czy reportaż da się pogodzić z baśnią. Sądzę, że jest to próba udana, nawet mimo drobnej chaotyczności tej pozycji.
„Opowieści z Wysp Owczych” dalekie są od sztampy, pokazują nie tylko portrety mieszkańców (swoistą „galerię osobliwości”), ale przede wszystkim, na wyższym poziomie uogólnienia, kraj będący „krainą różnorodnej pustki”. Kraj niezwykle interesujący, z uwagi na swoją hermetyczność i odrębność – cóż bardziej odkrywczego można powiedzieć o państwie, które posiada 150 słów na określenie deszczu, a jego bohaterem narodowym jest Bryan Adams i zwyciężczyni duńskiego talent show? I oczywiście piłka nożna. Zakładam, że przeciętny Polak miał szansę usłyszeć o tym archipelagu właśnie za przyczyną futbolu, albowiem reprezentacja Wysp Owczych była w dawnych latach jedyną drużyną, z którą regularnie wygrywała nasza kadra. W pamięci utkwił mi przede wszystkim groteskowy, o niezbornych ruchach, z charakterystyczną białą czapeczką z pomponem na głowie, bramkarz wyspiarskiej drużyny – Jens Martin Knudsen. Zresztą ten sport jest ważnym elementem nie tylko farerskiej codzienności (ponoć uprawia go co trzeci mieszkaniec archipelagu), ale również świadomości narodowej (zwycięstwo Wysp Owczych nad Austrią 1:0 w 1990 roku należy do najchwalebniejszych momentów w historii kraju).
To także opowieść o poszukiwaniu tożsamości narodowej. Na Wyspach Owczych, duńskim terytorium zależnym, od lat trwają dyskusje między separatystami i unionistami. Podniesiona tu zostaje też kwestia zachowania odrębności kulturowej w obliczu postępującej globalizacji i osłabiających się międzyludzkich relacji – pesymiści twierdzą, że kultura farerska zaniknie, lub w najlepszym przypadku stanie się przykładem snobizmu. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że w tym na pozór zimnym, nordyckim społeczeństwie jest coś, czego również i my powinniśmy się nauczyć – wzajemnego szacunku dla siebie nawzajem, mimo różnych poglądów. O wspólnocie na Wyspach Owczych dobitnie świadczy taka wypowiedź: „- Jesteśmy mikroskopijnym społeczeństwem. Właściwie, lepiej lub gorzej, każdy każdego tu zna i każdy od każdego jest zależny. Ja na przykład buduję domy z bali, które sprowadzam z Norwegii, Bjørn – wskazuje palcem na mężczyznę siedzącego na skos, trzy rzędy przed nami – ma farmę. Hoduje krowy i zaopatruje mleczarnię w mleko, które później piją moje dzieci. Dla mnie ważne jest, by Bjørnowi dobrze się mieszkało w domu, który dla niego zbudowałem. Jemu z kolei zależy na tym, by moim dzieciom smakowało mleko. Rozumiesz? Ja dbam o niego, a on o mnie” (str. 23). Utopia? Może u nas – na Wyspach Owczych to rzeczywistość.
Jedynym wyłomem w tej narracji jest opis tradycyjnego polowania na grindwale. Bezrozumne, ekonomicznie nieuzasadnione barbarzyństwo wobec ufnych i przyjaznych zwierząt, którego nie da się wytłumaczyć nawet poszanowaniem tradycji. Nota bene: w sprawie polowań na grindwale Farerowie odpierają ataki międzynarodowych autorytetów w podobnym stylu, co obecny autorytarny rząd polski w sprawie wycinki Puszczy Białowieskiej: to nasza sprawa, a każda, nawet konstruktywna krytyka jest mieszaniem się w wewnętrzne sprawy naszego kraju i - jakżeby inaczej - zagrożeniem dla jego suwerenności. Cóż, jak wiadomo, głupota nie wie co to narodowość.
Skoro już nawiązałem do Polski, to na koniec odnotujmy jeszcze z czym kojarzy się nasz kraj przeciętnemu mieszkańcowi Wysp Owczych: z Jerzym Dudkiem, z piłką nożną, z piłką ręczną, z Rosją, z biedą, z budowlańcami, z niczym. Najczęstszym skojarzeniem jest, co jednak dość zaskakujące – kraj tanich usług stomatologicznych.
To niesamowite, że w XXI wieku istnieje jeszcze przestrzeń niemal zupełnie nieznana i to w Europie. Farerowie znają dokładnie geografię Europy, potrafią wskazać każdy kraj – odpłaćmy się im podobną wiedzą na ich temat. Podróż na Wyspy Owcze nie należy co prawda ani do łatwych ani tanich, ale dzięki opowieściom Wasielewskiego i Michalskiego, możemy podróżować tam nieustannie. Ta „kraina różnorodnej pustki”, „piegi Europy”, „zabawka pozostawiona na środku Oceanu”, jest jak literka „ð” z farerskiego alfabetu – niema i dlatego niewielu o niej pamięta, mimo iż przecież – jest.
BAŚŃ O PIEGACH NA TWARZY EUROPY
50 tysięcy mieszkańców, 80 tysięcy owiec. Archipelag 18 wysp położonych na Morzu Norweskim, w trójkącie między Szkocją, Islandią a Skandynawią. Tórshavn, Klaksvík, Hoyvík, Fuglafjørður, Saltangará – to nie zaklęcia jakiegoś nieznanego dzikiego plemienia, tylko nazwy niektórych miast Wysp Owczych.
Młodzi dziennikarze, Marcin Wasielewski i...
2017-06-23
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann, 1913-1954) – węgierski fotograf, jeden z najwybitniejszych reporterów wojennych. Podczas blisko półtoramiesięcznego pobytu, odwiedzili oni Moskwę, Stalingrad, Kijów oraz Gruzję. Była to historycznie druga z trzech podróży Steinbecka do ZSRR, po raz pierwszy późniejszy noblista był tam w 1937, później pojawił się też w 1963 roku. „Dziennik podróży po Rosji”, choć de facto pozbawiony formy dziennika, jest chronologicznym zapisem wydarzeń i wrażeń z tamtych dni.
Celem wyjazdu miało być stworzenie reportażu, opisującego Związek Radziecki w sposób maksymalnie bezstronny i neutralny, skupiając się przede wszystkim na udokumentowaniu życia zwykłych, prostych ludzi. „Pojedziemy, zostawiając za sobą wszelkie uprzedzenia, nie będziemy nikogo chwalić ani krytykować. Podejmiemy się wykonania uczciwej pracy reporterskiej, będziemy dokumentować wszystko, co zobaczymy i usłyszymy, będziemy unikać wyciągania wniosków w sprawach, o których nie mieliśmy wystarczającej wiedzy. (…) Uzgodniliśmy, że jeżeli będziemy cokolwiek krytykować, to wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń” – tak oto w pierwszym rozdziale książki podsumowuje Steinbeck założenia podróży. Zwróćmy jednak uwagę, jak trudno było o obiektywizm zwłaszcza w 1947 roku. Było to zaledwie dwa lata po zakończeniu wojny, gdy kraj w dużej części wciąż jeszcze leżał w gruzach (najbardziej sugestywne są opisy Stalingradu), gdy stosunki amerykańsko-sowieckie były wciąż bardzo napięte, a w powietrzu wisiał następny konflikt – jedna strona nieustannie podejrzewała drugą o przygotowywanie kolejnej agresji.
Dlatego, choć lektura Steinbecka istotnie była fascynująca – mam po przeczytaniu „Dziennika z podróży po Rosji” nieco mieszane uczucia. Pytanie, czy można było być obiektywnym wobec ZSRR w 1947 roku? Czy wypadało zachowywać neutralność? Steinbeck i Capa pod koniec pobytu zwiedzają Kreml – czy byliby tak samo bezstronni, gdyby wiedzieli, co działo się w tym samym czasie nie tak daleko od nich – w katowniach Łubianki?
Dla Steinbecka znaleźć się w sowieckiej Rosji to było niczym znaleźć się na innej planecie – tuż po przyjeździe zastanawia się on na przykład nad tym, dlaczego na ulicach Moskwy nikt się nie uśmiecha. Podróż amerykańskiego pisarza po ZSRR można podsumować jako nieustanne przełamywanie barier – Sowietom nie mieściło się w głowach, że Amerykanie to tacy sami ludzie jak oni. To nieustanne szukanie podobieństw i doświadczanie kontrastów – tu np. dyskusja z sowieckimi literatami na temat roli pisarza w społeczeństwie – w ZSRR był on „architektem dusz” (słowa Stalina), w Stanach Zjednoczonych natomiast już wtedy pełnił rolę najpośledniejszą, „niższą od akrobatów i niewiele wyższą od fok”. Czy chociażby zdziwienie Steinbecka nad rozmiarem kultu Stalina i skupieniem władzy w jednych rękach: „kiedy (…) odpowiadaliśmy na pytania o funkcjonowanie naszego rządu, próbowaliśmy wytłumaczyć, że żywimy lęk przed powierzaniem władzy jednej osobie czy grupie ludzi, dlatego nasz system polityczny posiada wiele narzędzi, które mają na celu niedopuszczenie do tego, aby władzę przejęła jedna osoba”. I jeszcze: „Tym, co najbardziej dzieli Rosjan od Amerykanów czy Brytyjczyków, jest w naszym mniemaniu ich stosunek do rządu. Naród sowiecki uczy się, szkoli i zachęca do wiary w to, że rząd jest dobry, wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, a zadaniem obywatela jest wspieranie władzy na wszelkie sposoby. Tymczasem wśród Amerykanów i Brytyjczyków przeważa głębokie przeświadczenie, że rząd jest w pewnym sensie niebezpieczny, władza winna podlegać ograniczeniom (…) politycy powinni być bez przerwy obserwowani i krytykowani, aby nie czuli się zbyt pewnie” (str. 34). Jakże to dziś znów aktualne, gdy uświadomimy sobie, że mimo iż tę lekcję odrobiliśmy w Polsce po 1989 roku, teraz, za sprawą tzw. „dobrej zmiany” znów zmierzamy w kierunku systemu sowieckiego.
Ale to wszystko polityka, a miało jej nie być. Przełamawszy pierwsze lody i bariery, Steinbeck i Capa doświadczali od zwykłych ludzi wiele dobroci i gościnności, czasem aż do przesady. Szczególne wrażenie zrobiła na gościach Gruzja, o której często mówiono im: „Dopóki nie zobaczycie Gruzji, nic nie widzieliście!” (Osobliwy to chichot historii, że wtedy uważana za najpiękniejszą część Związku Radzieckiego Gruzja, dziś jest niepodległa). Inną kwestią jest to, na ile przychylność sowieckich Rosjan była autentyczna i nieudawana, na ile zaś spowodowana zwykłym strachem – Steinbeck i Capa podczas pobytu mieli złudzenie wolności poruszania się po kraju, w rzeczywistości byli bez przerwy obserwowani i kontrolowani.
Jest też w „Dzienniku…” drobny akcent polski. Znajdziemy u Steinbecka podczas pobytu w Kijowie zapis spotkania z poetą Aleksandrem Kornijczukiem (1905-1972) i jego żoną Wandą Wasilewską (1905-1964) – komunistyczną pisarką, zwolenniczką m.in. przyłączenia Polski do ZSRR. Steinbeck określa ją jako „polską poetkę”, mimo iż ona sama raczej nie uważała się za Polkę. W tamtych latach powszechnie znany był taki oto dwuwers: „Kornijczuk i Wanda, nie rodzina a banda”.
Podczas ostatniej wizyty pisarza w ZSRR w 1963 roku, Bohdan Czeszko (1923-1988) tak określił Steinbecka: „być może nie należał do «zagorzałych przyjaciół ZSRR», ale i nie był wrogiem Rosji Sowieckiej”. Tej właśnie dwoistości był Steinbeck w pełni świadomy, kiedy pod koniec „Dziennika…” napisał: „Ten dziennik zapewne nie usatysfakcjonuje ani ortodoksyjnej lewicy, ani lumpenprawicy. Jedni powiedzą, że jest antysowiecki, drudzy – że prosowiecki. Bez wątpienia jest powierzchowny, bo jakże mogłoby być inaczej? Nie mamy żadnych wniosków poza jednym. Rosjanie nie różnią się niczym od reszty populacji świata. Oczywiście, są wśród nich źli ludzie, ale ogromna większość to bardzo dobrzy ludzie” (str. 247). Noblista nie ustrzegł się banału w tym zdaniu, chodziło mu zapewne o takie stwierdzenie: „Nie ma dobrych i złych narodów, są tylko dobrzy i źli ludzie”. Tę tezę udało się mu udowodnić – ponad wszelką wątpliwość.
„Dziennik z podróży po Rosji” czyta się świetnie, jak doskonałą powieść przygodową. Nie sposób też nie uśmiechnąć się w paru momentach – a to za sprawą dość specyficznej, podszytej ironią, przyjacielskiej relacji pomiędzy Johnem Steinbeckiem i Robertem Capą. Dlatego nawet jeśli niepełny, stronniczy właśnie poprzez próbę zachowania bezstronności jest to obraz, to i tak niezwykle udany jako dokument. Z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania omawianej książki, a tym bardziej do samodzielnej próby znalezienia odpowiedzi na zasygnalizowane przeze mnie pytania.
PRÓBA BEZSTRONNOŚCI W OBLICZU TOTALITARYZMU
W 1947 roku John Steinbeck (1902-1968), wówczas czterdziestopięcioletni, piętnaście lat przed Nagrodą Nobla, ale już o ugruntowanej pozycji pisarz, z przyznaną siedem lat wcześniej Nagrodą Pulitzera za „Grona gniewu”, postanowił wybrać się do Związku Radzieckiego. Towarzyszył mu Robert Capa (właśc. Endré Ernő Friedmann,...
PRAWDZIWE KSIĄŻKI PISZE SIĘ W ZESZYTACH
I jak tu nie oceniać książki po okładce, skoro „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” jest pod tym względem przykładem edytorskiego majstersztyku? Ile takich zeszytów zaczerniło się w młodości – nie tylko w szkole, ale przede wszystkim pamiętnikami, sentencjami, poezją, czy nieporadnymi próbami prozatorskimi?
„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” powstało na bazie osobistych doświadczeń Beaty Chomątowskiej (ur. 1976), która u schyłku lat dziewięćdziesiątych spędziła w Holandii półtora roku na uczelnianym stypendium. Choć główna bohaterka nosi to samo imię co autorka, książki tej nie powinno się uważać za prozę czysto autobiograficzną, raczej za rodzaj półfikcji, w której niektóre tropy zostały bardzo konsekwentnie pozacierane. Wydawać by się mogło, że wątek gastarbajterski został już dosyć mocno wyeksploatowany i w związku z tym trudno jest wyciągnąć zeń cokolwiek odkrywczego literacko, jednak Chomątowskiej udało się uniknąć banału z uwagi na co najmniej dwa czynniki – czas i miejsce akcji. Czas – dlatego, że cała literatura tego typu skupia się raczej na czasach wcześniejszych, zaś emigracja zarobkowa późnych lat dziewięćdziesiątych wciąż jest bardzo rzadko opisywana. Miejsce – ponieważ Holandia, mimo iż stała się przybraną ojczyzną wielu Polaków, wciąż w zaskakujący sposób nie jest postrzegana jako stereotypowe miejsce emigracji – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, Irlandii, czy, rzecz jasna, Niemiec, którym polszczyzna wręcz zawdzięcza pojęcie gastarbajtera.
Nie sposób, moim zdaniem, myśleć o książce Beaty Chomątowskiej w oderwaniu od klasyki powieści drogi, literatury spod znaku pokolenia bitników, takich jak chociażby Jack Kerouac. Zapis tej podróży to jakieś zachodnioeuropejskie „W drodze”, ze wszystkimi konsekwencjami tego porównania. Z jednej strony pęd w poszukiwaniu wolności, z drugiej zaś niekiedy naiwność młodzieńczych fascynacji i subiektywność opisu. Książka ta jest bardzo bitnikowska zwłaszcza na początku, w momencie w którym bohaterowie – Beata i R. zachłystują się wolnością – krążąc po coffee shopach i kempingach, próbując najróżniejszych substancji. Chomątowska przyznaje jednak, że opisywanym przez nią postaciom daleko było do bohaterów „My, dzieci z dworca ZOO” – „Nie te możliwości”.
To dla mnie przede wszystkim rzecz o konfrontacji – i to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze – konfrontacji z wyobrażeniami. Bohaterowie stworzyli sobie własny obraz Holandii, jako kraju wolności i uciech. I Holandia taka rzeczywiście jest, ale okazuje się, że ma również i drugie oblicze – kraju dobrze zorganizowanego, o mieszczańskim, silnie zuniformizowanym i przesadnie sformalizowanym społeczeństwie, w którym, aby przetrwać, trzeba zaakceptować reguły narzucone przez większość. Po drugie – konfrontacji polsko-holenderskich różnic kulturowych. Holendrzy, ograniczeni małą powierzchnią kraju i bliskością wody (czyli żyjący w nieustannym zagrożeniu potencjalną katastrofą), musieli nauczyć się kompromisu, stąd też wzięła się w tym kraju sztuka o nieprzetłumaczalnej nazwie „fatsoen” – w gruncie rzeczy sprowadzająca się do tego, że każdy ma prawo robić to, na co ma ochotę, ale pewnymi rzeczami nie należy epatować, podczas gdy Polacy mają raczej tendencję do wywlekania wszystkiego na zewnątrz. Chomątowska postrzega Holendrów jako naród indywidualistów, któremu nawiązywanie bliższych relacji sprawia trudności. Pokazuje to aż nadto wyraźnie, że utrwalony w polskiej świadomości obraz Niderlandów nie zawsze oparty jest na faktach. Autorka zresztą przedstawia Holandię sprzed półtorej dekady, w dużej mierze już nieistniejącą – na drugim planie opowieści można dostrzec początki następującej w późniejszych latach konserwatyzacji tego kraju.
Dla Holendrów zaś Polska, w tamtym przedunijnym jeszcze okresie, była niczym więcej, jak jednym z wielu krajów za żelazną kurtyną – na przykład jeden z drugoplanowych bohaterów z nostalgią wspomina wizytę w pięknym polskim mieście, które okazuje się być… Pragą. Taki rodzaj niewiedzy zadziwia zwłaszcza w przypadku narodu, który szczególnie nie lubi być mylony z Niemcami – do tego stopnia, że w Holandii na wszelkiego rodzaju ulotkach czy instrukcjach obsługi, teksty po niemiecku i niderlandzku nie mogą następować po sobie.
Chomątowska określa Bredę mianem „Krakowa północy”. „Breda mogła sobie być holenderskim Krakowem, ale my przybywaliśmy z tego prawdziwego, papieskiego, gdzie klasztorów dziesięć i gdzieniegdzie domki” – ironizuje autorka, cytując Krasickiego. Interesujące jest w książce zderzenie z innym obliczem katolicyzmu – przypadkowo napotkany ksiądz zaprasza podróżnych na obiad i daje im pieniądze. „No, doprawdy. Pójść po prośbie akurat do przedstawiciela grupy, którą we własnym kraju omija się szerokim łukiem!? (…) Może w Polsce któryś jeszcze by się nad nami zlitował, kalkulując, że mu się to opłaci, albo z obawy, że trafił na dziennikarzy sprawdzających, jak działa miłosierdzie chrześcijańskie w praktyce. Ale my, drogi R., jesteśmy w Holandii. W Ho-lan-dii!”. Od wspomnianego księdza bohaterowie dowiadują się między innymi dlaczego Jan Paweł II z pewnością nie może dobrze wspominać wizyty w Niderlandach. Dla bohaterów, mimo iż dalekich od Kościoła, takie zderzenie jest szokiem, ponieważ podważa utrwalony w tamtych latach, nawet wśród niewierzących, archetyp polskiego papieża jako ojca i należny mu z tego tytułu szacunek.
Sama za siebie mówi rekomendacja od Andrzeja Stasiuka na tylnej stronie okładki: „Sex, drugs and rock’n’roll w gastarbajterskim wydaniu. Piękną energię ma ta «Breda»! Ech, chciałoby się tak wyjeżdżać i tak pisać…”. I pomyśleć, że napisał te słowa człowiek, który deklaruje swoją niechęć wobec Zachodu, zwracając uwagę na brak duszy i, co za tym idzie, niemożność jego opisu. W napisanym wspólnie z Andruchowyczem eseju „Moja Europa”, Stasiuk przyrównał stary kontynent do „talerza z jakimś nieudanym daniem”, określając Holandię jako „musztardę Beneluksu”. Gdyby nie to, że książka Chomątowskiej pochodzi już sprzed niemal sześciu lat, można byłoby mieć nadzieję, że jej lektura będzie miała pozytywny wpływ na Stasiuka, że przekona go co do tego, że można podróżować po Zachodzie w podobnym stylu, w jakim on robi to „po drugiej stronie mapy”, że niezwykle ciekawy byłby opis Zachodu, utrzymany w specyficznej poetyce autora „Jadąc do Babadag”.
Wydaje się, że książka Chomątowskiej, po początkowej brawurze, im bliżej końca (czyli im bardziej bohaterom kończą się guldeny), tym bardziej wytraca swoje tempo i humor, stając się przesadnie szczegółowa, ale być może taki właśnie był zamysł autorki – by oddać w pełni klimat holenderskiej podróży, należało opisać ją dokładnie, od początku do końca, z blaskami i cieniami, nie skupiając się jedynie na włóczęgach po coffee shopach i squatach, ale pokazać również niełatwy los emigranta zarobkowego. Wierzę, że Chomątowska pisała tę książkę w takim właśnie zeszycie, jakiego istnienie sugeruje wydanie – i po prostu oddała go czytelnikom w całości, nie ujmując zeń ani przecinka. Wszak prawdziwe książki pisze się w zeszytach. Zwłaszcza takie książki – zapiski z podróży, emigracji, sporządzane na marginesach i poboczach.
„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” nie może oczywiście pretendować do miana przewodnika po Niderlandach, czy nawet po samym tylko tytułowym mieście. Ale jest to udana, słodko-gorzka opowieść o tym, że możliwe jest porozumienie ponad podziałami. Między dwoma narodami, a także przede wszystkim – wewnątrz jednego narodu. Słodka, bo pokazuje (udaną niekiedy) pogoń za wolnością. Gorzka, bo potwierdza popularny pogląd, że największym możliwym wrogiem Polaka na emigracji jest inny Polak. (Autorka przedstawia na marginesie obraz zatęchłej, bogoojczyźnianej, często jeszcze przedwojennej Polonii holenderskiej). Jeśli można z książki Beaty Chomątowskiej wyciągnąć jakąś lekcję, to z pewnością brzmi ona następująco: już najwyższy czas na polskie „fatsoen”.
PRAWDZIWE KSIĄŻKI PISZE SIĘ W ZESZYTACH
więcej Pokaż mimo toI jak tu nie oceniać książki po okładce, skoro „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie” jest pod tym względem przykładem edytorskiego majstersztyku? Ile takich zeszytów zaczerniło się w młodości – nie tylko w szkole, ale przede wszystkim pamiętnikami, sentencjami, poezją, czy nieporadnymi próbami prozatorskimi?
„Prawdziwych...