-
ArtykułySztuczna inteligencja już opanowuje branżę księgarską. Najwięksi wydawcy świata korzystają z AIKonrad Wrzesiński2
-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus9
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
Biblioteczka
2024-05-27
2017-05-13
2023-11-07
„Tajne przez magiczne” to naprawdę spore zaskoczenie. Zaczyna się niewinnie, choć już na samym początku dostajemy zapowiedź jakichś odległych, dramatycznych wydarzeń, które mają mieć miejsce w przyszłości bohaterki. Czym dalej, tym mroczniej i bardziej surrealistycznie. Pod koniec to już pełnokrwista groteska – i to „pełnokrwista” całkiem dosłownie.
Agata, młoda dziewczyna o trudnej przeszłości, zatrudnia się w przedszkolu na stanowisku woźnej po tym, jak jej poprzedniczka znika z dnia na dzień. To, co wydaje się być tylko kolejnym, standardowym krokiem w jej nudnym życiu okazuje się być wstępem do szalonej przygody, prowadzącej do odkrycia prawdy o świecie i o sobie samej - w dzieciakach uaktywniają się magiczne zdolności, po przedszkolu zaczyna szaleć demoniczny kogut, a do tego jest jeszcze przystojniak w czarnych okularach, który… właściwie to nie wiadomo, czego tak naprawdę chce. Jako czytelnicy towarzyszymy Agacie w próbach zrozumienia, co się właściwie wokół niej dzieje, i uchronienia przedszkolnych dzieci przed nadciągającymi coraz bliżej siłami zła.
Przez dość długi czas nie potrafiłam raz a dobrze wciągnąć się w tę historię - pojawiło się w niej tyle elementów i tyle wątków, że czułam się nimi odrobinę przytłoczona. Efekt ten dodatkowo potęgował groteskowy charakter, elementy ewidentnie komediowe połączone z tragicznymi, chwilami naprawdę łapiącymi za serce. Z czasem jednak, gdy poszczególne elementy układanki zaczęły powoli wskakiwać na swoje miejsce, naprawdę polubiłam tę historię za jej złożoność i nietuzinkowość. Ciężko mi się było też przekonać do Agaty, która irytowała mnie swoją postawą wobec świata i siebie samej, jednak pod koniec zaczęłam bardzo jej kibicować i z całych sił trzymać za nią kciuki.
Mroczne zakończenie to chyba to, co najbardziej przypadło mi do gustu w całej książce. Odwrócenie klimatu o 180 stopni względem początku przypominało mi zabiegi ze starych filmów grozy i sprawiło, że już i tak klimatyczna opowieść nabrała jeszcze więcej charakteru i wyrazu.
Choć byłam sceptyczna, nie mogę się doczekać czytania drugiej części, która czeka już na mnie na półce podpisana przez Autorkę.
Ps: jeśli, tak jak ja, znacie się trochę na słowiańskich symbolach i zastanawiacie się, czemu na okładce znalazł się symbol pewnego konkretnego bóstwa – otóż, wbrew pozorom, nie jest tam z przypadku ;)
„Tajne przez magiczne” to naprawdę spore zaskoczenie. Zaczyna się niewinnie, choć już na samym początku dostajemy zapowiedź jakichś odległych, dramatycznych wydarzeń, które mają mieć miejsce w przyszłości bohaterki. Czym dalej, tym mroczniej i bardziej surrealistycznie. Pod koniec to już pełnokrwista groteska – i to „pełnokrwista” całkiem dosłownie.
Agata, młoda...
2024-01-19
Na wstępie chcę zaznaczyć, że wersja książki, którą oceniam, to wydanie fizyczne z 2020 roku ze sklepu autora. Nie wiem, czy jest to wersja identyczna z szeroko znanym w wąskich kręgach darmowym e-bookiem, który można dostać w odmętach Internetu, dlatego podkreślam, że oceniam wersję, która w dosłownym znaczeniu przeszła przez moje ręce, bo z książkami w wersji elektronicznej nigdy się nie lubiłam.
„Pieśni Chołów” to twór przedziwny – z jednej strony mocno niedopracowany i trudny w odbiorze, z drugiej – genialny w swoim szaleństwie. Nie mam bladego pojęcia, jak to jest być pod wpływem substancji psychoaktywnych, ale intuicja i wyobraźnia podpowiadają mi, że jest to uczucie podobne czytaniu tej książki, która przypomina właśnie takie narkotyczne wizje - zmieniające się jak w kalejdoskopie i nieostre na krawędziach.
Narracja zaczyna się w czasach poprzedniego ustroju politycznego od przybycia głównego bohatera, doktora Jerzego Drozda, do zapomnianej przez świat wsi Choły, w której wydarzyła się w ostatnim czasie rzecz co najmniej niepokojąca – matka spaliła własne dziecko w piecu chlebowym. Drozd, jako specjalista psycholog, zostaje wysłany w to miejsce, by zbadać dziwne okoliczności morderstwa.
Szybko okazuje się, że Choły to miejsce niezwykłe, ale nie koniecznie w dobrym znaczeniu – mieszkańcy są nieprzychylnie nastawieni do gościa z zewnątrz, trzymają w domach dziwne przedmioty o zagadkowych przeznaczeniach i hołdują dziwacznym tradycjom, takim jak absolutny zakaz wycinania drewna z pobliskiego lasu. Jednak Chołownicy i ich niezrozumiały styl życia to tylko kropla w oceanie absurdu – prawdziwy odlot, i to całkiem dosłownie, zaczyna się po przekroczeniu przez Jerzego ściany lasu.
Nie mogę zdradzić zbyt dużo z tego, co skrywa w sobie Las, by nie zaspoilerować fabuły książki, i nawet nie wiem, czy potrafiłabym dobrze oddać w recenzji wrażenia, jakie miałam w trakcie lektury. Jestem pełna podziwu dla wyobraźni autora za nietuzinkowe i naprawdę dobre pomysły na zbudowanie własnego uniwersum – choć nie wszystko zostaje wprost wytłumaczone, potęgując wrażenie sennych czy wręcz delirycznych wizji, najważniejsze reguły rządzące światem są spójne i sensowne.
Niestety, dużym mankamentem wersji, którą posiadam, są niedociągnięcia techniczne, takie jak błędy interpunkcyjne i składniowe czy mnóstwo literówek. Dopatrzyłam się nawet błędu rzeczowego – autor pomylił nasosznika trzęsia, ewidentnego pająka, z – najprawdopodobniej - pająkopodobnym kosarzem. Jako miłośniczka i posiadaczka niejednego ośmionożnego stworzenia, nie mogłam nie wspomnieć o tym błędzie, chociaż to takie moje własne, osobiste skrzywienie :P
Zasób słownictwa też jest dość ubogi – występują częste powtórzenia, szczególnie w opisach, a narracja jest urywana i chaotyczna, ciężko za nią nadążyć. Jednak czy ta historia byłaby nadal tą samą historią, gdyby narracja była bardziej płynna? Efekt zacierających się krawędzi, o którym wspomniałam na początku, chyba w dużej mierze spowodowany był właśnie stylem pisarskim autora. Z pewnością nie do każdego taki styl trafi, mi jednak się spodobał.
Na końcu fizycznego wydania książki umieszczono także opowiadanie „Logarytm”, klimatem i stylem bardzo podobne do właściwej powieści, a i w pewnym sensie stanowiące jej część. Wrażenia mam identyczne, jak z czytania „Pieśni Chołów”, i przede wszystkim ślę wyrazy podziwu za wyobraźnię autora.
Choć „Pieśni Chołów” to, mówiąc wprost, ciężka książka, z którą nie każdy będzie w stanie się polubić, prosząca się o wiele poprawek i ingerencji w tekst, u mnie trafia pomiędzy ulubione historie – autorowi udało się wywołać we mnie emocje i sprawić, że na długo zapamiętam świat, który stworzył. Z chęcią przymknę oko na wspomniane niedociągnięcia i pewnie jeszcze dziś zabiorę się za czytanie kontynuacji. Choć, mówiąc szczerze, trochę się zawiodłam, że wątek, od którego cała ta szalona historia się zaczyna, nie został pogłębiony ani wyjaśniony - może dowiem się czegoś więcej o Jadwidze z "Odcieni Chołów".
Na wstępie chcę zaznaczyć, że wersja książki, którą oceniam, to wydanie fizyczne z 2020 roku ze sklepu autora. Nie wiem, czy jest to wersja identyczna z szeroko znanym w wąskich kręgach darmowym e-bookiem, który można dostać w odmętach Internetu, dlatego podkreślam, że oceniam wersję, która w dosłownym znaczeniu przeszła przez moje ręce, bo z książkami w wersji...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-01-11
Długo zbierałam się do przeczytania książki Wojciecha Chmielarza. Jakiejkolwiek, bo słyszałam o tym autorze wiele dobrego, a różne jego książki niejednokrotnie przyciągały moją uwagę w księgarniach i marketach. W końcu, gdy miałam okazję zakupić jedną z nich, mój wybór padł na "Żmijowisko".
Wiem już na pewno, że od tej książki ZACZYNAM swoją przygodę z Wojciechem Chmielarzem, tak, jak planowałam, a raczej na co miałam od początku nadzieję. Przy wystawianiu oceny wahałam się między 9 a 10, i mimo, że ostatecznie wygrała dziewiątka ze względu na kilka drobnych detali, uważam, że to jedna z lepszych książek z tego gatunku, jakie czytałam w ogóle.
Początkowo miałam pewne obawy co do objętości "Żmijowiska" - książki z tego gatunku zwykle są historiami raczej prostymi, które ciężko rozciągnąć tak, by powstały z nich grube tomiszcza, a jeśli już ktoś je rozciąga, to zwykle - choć nie zawsze - z marnym skutkiem. W przypadku "Żmijowiska" skutek zdecydowanie nie był marny, a fakt, że historia była dłuższa i bardziej szczegółowa, niż przeciętne kryminały, zadziałał tylko na plus. Nadał bowiem historii autentyzmu, postaciom charakteru, a czytelnikowi pozwolił na wsiąknięcie w fabułę i wszystkie jej detale, dając mu jednocześnie czas na zaznajomienie się z nią oraz na stopniowe poznanie wszystkich postaci.
Postaci jest bowiem w tej książce naprawdę mnóstwo i chwilami łapałam się na tym, że musiałam pomyśleć, kto jest kim i czy dobrze go zapamiętałam. Nie odczuwałam jednak przesytu, ponieważ prawie każda z nich wnosiła do historii coś istotnego, a te, które były dla niej najważniejsze, były stosownie podkreślane w odpowiednich momentach i naprawdę dobrze zbudowane. Szczególnymi postaciami - mimo, że osobiście darzyłam je ogromną antypatią - byli Sabina i Damian. Dawno nie spotkałam w żadnej książce tak autentycznie wykreowanych postaci nastolatków.
Jednak najważniejszym i najlepszym elementem "Żmijowiska" jest fabuła, co przyznaję z zadowoleniem. Autor od początku potrafił zbudować napięcie i mimo, że odpowiedzi na wszystkie pozornie najważniejsze pytania dostajemy dopiero pod sam koniec książki, w międzyczasie Wojciech Chmielarz umiejętnie zajmuje nasz umysł innymi sprawami, tak, by książka ani na chwilę nie przestała nudzić, a zamiast tego wciągała coraz bardziej, prowadząc do najbardziej zaskakującego zakończenia. Dzięki temu odpowiedź na typowe dla kryminałów pytanie "kto zabił?" stanowi jedynie wisienkę na torcie, a nie sens i cel czytania całej książki. "Żmijowisko" czyta się dla historii, a nie dla jej zakończenia, co czyni ją książką - jak dla mnie - z najwyższej półki.
Jedynym minusem, za który obniżyłam ocenę o jedną gwiazdkę, były chwilami nie do końca realne wydarzenia lub dialogi - takie, po których od razu widać, że to fikcja, bo mimo, że istotne fabularnie, to w prawdziwym życiu szansa na ich zaistnienie wyniosłaby 1%. Choć być może oceniam zbyt krytycznie - po prostu w momencie, gdy chwilami da się zauważyć rękę autora przyłożoną do wybitnie autentycznie wykreowanej fabuły, jest to mocniej zauważalne, niż w przypadku przeciętnie napisanej książki.
"Żmijowisko" to pierwsza książka, jaką przeczytałam w 2022 roku, i mam nadzieję, że nie ostatnia autorstwa Wojciecha Chmielarza. A jeśli nie w tym roku, to w następnym - jestem bardzo ciekawa innych historii, jakie wyszły spod ręki tak utalentowanego autora.
Długo zbierałam się do przeczytania książki Wojciecha Chmielarza. Jakiejkolwiek, bo słyszałam o tym autorze wiele dobrego, a różne jego książki niejednokrotnie przyciągały moją uwagę w księgarniach i marketach. W końcu, gdy miałam okazję zakupić jedną z nich, mój wybór padł na "Żmijowisko".
Wiem już na pewno, że od tej książki ZACZYNAM swoją przygodę z Wojciechem...
2023-02-03
Temat herbaty, wykraczający poza herbaty ekspresowe w torebkach pite do śniadania, nie jest mi obcy. Spróbowałam w życiu wszystkich kolorów herbat, setek metod parzenia, wypiłam wiele czarek naparu - sama i w towarzystwie innych „herbaciarzy” (w tym w towarzystwie zacnej Autorki powyższej książki :D). Mimo to z ogromną chęcią i motywacją sięgnęłam po książkę Anny Brożyny wprowadzającą w tajniki parzenia i picia herbaty, akurat w momencie, kiedy po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej brakiem czasu i zachorowaniem na covid postanowiłam wrócić do swojego herbacianego hobby.
„Herbata. Odkryj prawdziwy smak najszlachetniejszego napoju na świecie” to pozycja zawierająca ogrom wiedzy i ciekawostek o herbacie w przystępnej, skondensowanej formie poradnika, który czyta się błyskawicznie i przyjemnie. Choć kierowana jest głównie do laików, którzy herbatę kojarzą najbardziej z torebkami zalewanymi wrzątkiem, także bardziej zaawansowani herbacianie czytelnicy znajdą w niej dużo ciekawostek i przydatnych porad i z pewnością nauczą się podczas lektury czegoś nowego. Na początku herbacianej drogi, po nauczeniu się podstaw (w czym, jak i ile parzyć daną herbatę) nowicjusze często zakładają, że wiedzą już wszystko – sama kiedyś popełniłam ten błąd. Później nagle okazuje się, że istnieje dodatkowy smak, o którym wcześniej nie miało się pojęcia, zieloną herbatę można gotować, a „herbata czerwona” wypowiedziane w Polsce może odnosić się aż do siedmiu różnych rzeczy.
Autorka krok po kroku wprowadza czytelnika w te skomplikowanie brzmiące tajniki herbacianego hobby, przechodząc od ogółu do szczegółu, zarażając swoją pasją do herbaty z każdą kolejną stroną coraz bardziej.
Książkę Anny Brożyny można więc traktować dwojako – albo jako literaturę przedmiotu w formie skondensowanej i przystępnej dla osób zupełnie „zielonych”, która być może zachęci je do dalszego zgłębiania wiedzy na temat herbaty, albo kompendium wiedzy, które może stanąć na półce między gaiwanami i czarkami i po które można sięgnąć za każdym razem, gdy potrzebuje się przypomnienia wiedzy na dany temat. Poruszone zostały w niej chyba wszystkie możliwe tematy okołoherbaciane w stopniu zachęcającym do dalszych, samodzielnych poszukiwań. Natomiast jeśli kogoś herbata mimo wszystko nie porwie na tyle, by zyskać miano hobby, na pewno czas spędzony przy lekturze tej książki nie będzie czasem straconym. Autorka pisze o pasji, która stanowi dużą część jej życia, z humorem i ogromnym dystansem, nie narzucając przy tym żadnych sztywnych reguł ani nie zmuszając do przyjmowania na siłę utartych schematów. Zamiast tego otwiera herbaciany świat na osoby z zewnątrz, pokazując im, jak różnorodny i ciekawy jest nie tylko sam napój, który w tej bądź innej formie gości w prawie każdym domu na świecie, ale również związana z nim kultura i społeczność.
Jeśli, tak jak ja, jesteście już zadeklarowanymi „herbaciarzami”, dobrym pomysłem będzie podsunięcie lub podarowanie tej książki osobom, które chcielibyście zarazić pasją do herbaty. Ewentualnie które chcielibyście przekonać, że wcale nie jesteście szurnięci, że zamiast raz a dobrze napić się z porządnego kubka, wybieracie czarki wielkości naparstka. Narzędzie macie w ręku, a sposób jego wykorzystania zależy od Was :)
Ps: nie dość, że bogata w treść, to jeszcze pięknie wydana. Kolorowe ilustracje, tabelki i inne elementy wizualne, które znajdziecie w środku, urozmaicą czytanie i pomogą wzrokowcom w przyswojeniu herbacianej wiedzy.
Temat herbaty, wykraczający poza herbaty ekspresowe w torebkach pite do śniadania, nie jest mi obcy. Spróbowałam w życiu wszystkich kolorów herbat, setek metod parzenia, wypiłam wiele czarek naparu - sama i w towarzystwie innych „herbaciarzy” (w tym w towarzystwie zacnej Autorki powyższej książki :D). Mimo to z ogromną chęcią i motywacją sięgnęłam po książkę Anny Brożyny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-04
Od kilku lat jestem dużą fanką muzyki zespołu Marilyn Manson, która na przestrzeni czasu stała się dla mnie bardzo ważna pod względem sentymentalnym i towarzyszyła mi w wielu ważnych momentach mojego życia. Co do samego lidera mam mieszane uczucia, ponieważ jest to postać tak pełna sprzeczności, że ciężko mi stwierdzić jednoznacznie, czy go lubię, czy nie, czy darzę szacunkiem, czy pogardą. Liczyłam na to, że przeczytanie autobiografii, które w moim przypadku było jedynie przeciąganą w czasie oczywistością, pomoże mi w końcu określić mój stosunek do Marilyna Mansona, jednak widzę już, że on po prostu chciał, by ludzie mieli do niego mieszane uczucia, a autobiografia napisana w czasach jego młodości miała jedynie za zadanie namieszać jeszcze bardziej.
Czytając obrzydliwe, obsceniczne opisy seksualnych wybryków i ciągów narkotykowych, w jakich uczestniczył ponoć młody Manson, miałam cały czas przed oczami obraz inteligentnego, dojrzałego i sympatycznego mężczyzny, jaki wyłania się z najnowszych wywiadów. Czytając o tym, co wyprawiało się na scenie podczas koncertów z czasów "The Portrait of an American Family" i "Smells Like Children", przypominałam sobie koncert, w jakim sama uczestniczyłam dwa lata temu - zupełnie normalny koncert metalowy, na którym nikt nie rzucał zwierzęcymi wnętrznościami w publikę ani nie masturbował się na scenie (najbardziej kontrowersyjnym wydarzeniem tamtego koncertu był chyba fałszywy alarm przeciwpożarowy - w tym miejscu pozdrawiam wszystkich, którzy też byli 13 czerwca 2018 w Warszawie i też byli z tego powodu niezadowoleni). Czy w takim razie te wszystkie obrzydliwe rzeczy, które Manson opisuje w swojej autobiografii, faktycznie miały miejsce? Pewnie część z nich tak, może nawet spora część, w końcu zawsze był postacią kontrowersyjną i uderzającą z premedytacją we wszystkie świętości, ale jednocześnie bez odpowiedniej dozy dystansu nie polecam zabierać się za tę książkę. Uważniejszy czytelnik, zapoznany z twórczością i osobowością Mansona, sam wychwyci niektóre żarty z własnej osoby i opisywanych sytuacji, jakie autor autobiografii ukrywa pomiędzy wierszami, czytelnik nastawiony bezwzględnie na jedną z opcji - kochać lub nienawidzić autora - zwyczajnie się w tej książce zagubi. Moim zdaniem dokładnie tak samo jest z muzyczną twórczością Mansona - trzeba nauczyć się czytać pomiędzy wierszami, interpretować po swojemu i odbierać jego przesłania o "zabiciu Boga" z odpowiednią dozą dystansu, taką samą, z jaką sam artysta podchodzi do swojej twórczości. I być przy tym gotowym, by w jednej chwili Mansona kochać, a w następnej nienawidzić.
Co do samej książki, jest napisana w lekki, humorystyczny sposób, brnie się przez nią bardzo szybko i można się przy niej zarówno skrzywić z obrzydzenia, jak i uśmiać z idiotycznych sytuacji i plotek, jakie rozpuszczane były o zespole i jego frontmanie. Dla fanów muzyki Mansona jest to moim zdaniem "must read" konieczne do tego, by wyrobić sobie o nim pełną opinię, dla jego antyfanów jest po prostu kolejnym powodem, by go nienawidzić (ale przynajmniej bardziej świadomie), a dla osób neutralnych, zaciekawionych jego postacią, stanowi w pewnym sensie kompendium niezbędnej wiedzy. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że znajdziemy w tej książce zbiór ciekawych przemyśleń i opinii Mansona o otaczającym nas świecie, które przy odrobinie chęci można wyłuskać z obsceniczo-seksualno-narkotykowej otoczki i zgodzić się z nimi bądź nie. Uważam, że mimo wszystko była to wartościowa lektura, zarówno z perspektywy fanki zespołu, jak i osoby zainteresowanej samą kontrowersyjną postacią sceniczną, na jaką wykreował siebie Marilyn Manson.
Od kilku lat jestem dużą fanką muzyki zespołu Marilyn Manson, która na przestrzeni czasu stała się dla mnie bardzo ważna pod względem sentymentalnym i towarzyszyła mi w wielu ważnych momentach mojego życia. Co do samego lidera mam mieszane uczucia, ponieważ jest to postać tak pełna sprzeczności, że ciężko mi stwierdzić jednoznacznie, czy go lubię, czy nie, czy darzę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-08-22
Przeczytanie „Kronik królobójcy” to zadanie, jakie postawił przede mną mój partner, obdarowując mnie z okazji urodzin pełnym zestawem książek. Wcześniej opowiadał mi o tej serii w samych superlatywach, mówiąc, że to jego ulubiona seria książkowa i zdecydowanie powinnam ją poznać, bo na pewno mi się spodoba, a na nieukazujący się od lat tom kończący trylogię powinniśmy niecierpliwie wyczekiwać razem (choć pewnie jedno z nas będzie musiało zaczekać na swoją kopię dłużej od drugiego – uroki mówienia i czytania w innych językach). Choć nigdy nie byłam wielką fanką generycznego fantasy, na jakie zapowiadało się „Imię wiatru”, muszę przyznać, że miał rację – spodobało mi się, choć moja opinia nie będzie wolna od pewnych zastrzeżeń.
Opowieść zaczyna się dość chaotycznie, a jednocześnie stereotypowo – typowy wieczór w karczmie „Ostaniec” przerywa pojawienie się w niej zakrwawionego osobnika, dzierżącego pakunek z ubitym potworem. Rozwija się dyskusja na temat narastającego zagrożenia, w której bierze udział kilka postaci. Ciężko jest im przypisać konkretne tożsamości – imiona rzucane są przypadkowo, brakuje choć zdawkowych opisów wyjaśniających, kto jest kim. W międzyczasie, w całej tej chaotycznej sytuacji, poznajemy również właściciela karczmy, mężczyznę przedstawiającego się jako Kote – najważniejszego bohatera opowieści, która wkrótce zacznie się snuć pomiędzy odwiedzającym karczmę wędrownym Kronikarzem z misją jej spisania, a płomiennowłosym gospodarzem spowiadającym się z historii swojego życia.
Historia wskakuje na właściwe tory dopiero wówczas, gdy Kvothe – bo tak brzmi jego prawdziwe imię – opowiada o swoich losach, rozpoczynając od lat wczesnego dzieciństwa. Właściwie to owa opowieść stanowi główny trzon tej książki, przerywana jedynie od czasu do czasu wydarzeniami z „teraz” rozgrywającymi się w karczmie. Z ust głównego bohatera poznajemy stopniowo, a przy tym dość wybiórczo, realia i prawa rządzące przedstawionym światem, reguły rządzące „tutejszą” magią, fantastyczne stwory i religijne wierzenia. Opowieść powoli dąży do wyjaśnienia nam faktów, które poznajemy właściwie od pierwszych stron - w jaki sposób rudowłosy chłopak zyskał przydomki „Bezkrwisty” i „Królobójca”, dlaczego w swoim świecie jest chodzącą legendą i wreszcie – dlaczego i przed czym lub przed kim ukrywa się jako karczmarz pod przydomkiem „Kote”.
Opowieść Kvothe jest iście epicka i potrafiła mnie wciągnąć, choć zdarzały się też momenty, które czytało się ciężko i powoli, jak to bywa z długimi historiami dziejącymi się w mocno rozbudowanych fantastycznych uniwersach. Wyjątkowo przemówiła do mnie koncepcja „sympatii”, czyli magii czy też alchemii używanej w świecie Kvothe, która, swoją drogą, z czasem wyjaśnia znaczenie tytułu książki. Pojawiło się kilka postaci, które bardzo polubiłam, i parę takich, które znienawidziłam – przypuszczam, że zgodnie z zamierzeniami ich twórcy.
Zakończenie to powrót do teraźniejszej linii czasowej, do „Ostańca”, gdzie Karczmarz i Kvothe na chwilę przerywają snucie opowieści. Czytelnik zostaje pozostawiony z tysiącem pytań bez odpowiedzi, ale – przynajmniej w moim przypadku – z zachętą w postaci kolejnego tomu oczekującego na półce. Jestem bardzo ciekawa kierunku, w jakim zmierza ta opowieść, i chętnie poznam dalsze losy legendarnego Kvothe Królobójcy.
Przeczytanie „Kronik królobójcy” to zadanie, jakie postawił przede mną mój partner, obdarowując mnie z okazji urodzin pełnym zestawem książek. Wcześniej opowiadał mi o tej serii w samych superlatywach, mówiąc, że to jego ulubiona seria książkowa i zdecydowanie powinnam ją poznać, bo na pewno mi się spodoba, a na nieukazujący się od lat tom kończący trylogię powinniśmy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2023-09-02
„Strach mędrca” to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu serii, więc moja opinia nie będzie się znacząco różniła od poprzedniej.
Historia w tym tomie koncentruje się na dwóch etapach z życia Kvothe: w pierwszym, znacznie obszerniejszym etapie bohater ujawnia kolejne szczegóły ze swojego życia na Uniwersytecie. Później udaje się w nieplanowaną podróż, by zaskarbić sobie łaski pewnego bogatego szlachcica. Cała książka to - tak samo, jak w tomie pierwszym - jednolita opowieść o przeszłości Kvothe, przerywana od czasu do czasu wstawkami dziejącymi się w czasie teraźniejszym w karczmie „Ostaniec”.
Drugą część czytało mi się znacznie łatwiej, a co za tym idzie: szybciej. Przede wszystkim dlatego, że znałam już najważniejszych bohaterów, realia przedstawionego świata i wiedziałam, czego mogę się po tej książce spodziewać. Choć nadal sporo wątków czy zjawisk pozostaje niewyjaśnionych, czytelnik w pewien sposób po prostu przyzwyczaja się do tej niewiedzy i czerpie przyjemność z samego brnięcia dalej w historię. Można tu znaleźć momenty naiwne, denerwujące czy takie, w których ciężko jest się dopatrywać głębszego znaczenia dla fabuły (przynajmniej na tym etapie), ale osobiście na tyle dałam się wciągnąć w ten fantastyczny świat, że uznaję je po prostu za części historii, które trzeba zaakceptować, by móc cieszyć się całokształtem.
„Imię wiatru” miało dość wysoki próg wejścia, więc zajęło mi jakiś czas przyzwyczajenie się do bohaterów i uniwersum; w międzyczasie miałam też kilka dłuższych przerw w czytaniu. „Strach mędrca” przeczytałam za to szybko i bez żadnych zastojów, a bohaterowie ostatecznie i nieodwracalnie zyskali moją sympatię, dlatego drugi tom oceniam wyżej.
Mam nadzieję, że kolejny utrzyma ten sam poziom.
„Strach mędrca” to bezpośrednia kontynuacja pierwszego tomu serii, więc moja opinia nie będzie się znacząco różniła od poprzedniej.
Historia w tym tomie koncentruje się na dwóch etapach z życia Kvothe: w pierwszym, znacznie obszerniejszym etapie bohater ujawnia kolejne szczegóły ze swojego życia na Uniwersytecie. Później udaje się w nieplanowaną podróż, by zaskarbić sobie...
2023-06-09
Galicja, fin de siècle, demony i tajemnicze żydowskie wierzenia? Marek Krajewski, jak się okazuje, to nie tylko Breslau i Eberhard Mock. Choć sam autor przyznaje, że podjęcie się napisania „Demonomachii”, książki w zupełnie innym stylu i klimacie, niż w ten, w którym pisze najczęściej, było z jego strony skokiem na głęboką wodę, moim zdaniem był to skok udany. I, szczerze mówiąc, „Demonomachia” przypadła mi do gustu znacznie bardziej, niż moja poprzednia próba z Mockiem w roli głównej.
Główny bohater, Stefan Zborski, to chłopak nieco pogubiony w życiu - tęsknota za zmarłym ojcem sprowadza go na ścieżkę okultyzmu, w który sam do końca nie wierzy, ale postanawia spróbować. Nieudolnie przeprowadzony seans spirytystyczny sprowadza na Stefana nieszczęście, z którym próbuje sobie poradzić na dalszych etapach swojego życia. Przede wszystkim poszukuje odpowiedzi na pytanie: czy dybuki, żydowskie demony, istnieją naprawdę? I jeśli tak, to czy padł ofiarą jednego z nich…?
Autor wykazał się, jak zwykle, rzetelnie przeprowadzonymi poszukiwaniami na temat opisywanych realiów, co zaskutkowało powstaniem powieści niezwykle klimatycznej, pełnej dawnej magii, w której ponurą atmosferę schyłku wieku i płomienną żydowską wiarę można wręcz poczuć na własnej skórze. Smaku dodają również zabiegi stylistyczne przekształcające wyrazy w brzmiące bardziej „po galicyjsku” i, oczywiście, forma graficzna – okładka z humorem wystylizowana na wydawnictwo z opisywanej epoki i pojedyncze, jednak dodające immersji ilustracje. Fabuła chwilami wydaje się być z premedytacją przerysowana – w szczególności liczne sceny seksualne na granicy dobrego smaku, mające jednak za zadanie ukazanie bluźnierczej, demonicznej działalności. I, powiedzmy sobie szczerze, pasujące do obrazu dekadenckiego Krakowa, w którym absynt lał się litrami, a artyści wymykali się normom społecznym.
„Demonomachia” to wciągająca podróż wgłąb udręczonego umysłu młodego chłopaka, rozerwanego pomiędzy „szkiełkiem i okiem” a „czuciem i wiarą”, próbującego wśród zepsucia dekadentyzmu i kontrastującego z nim religijnego szaleństwa dwóch wiar odnaleźć siebie. To również powieść, którą czyta się szybko i zapalczywie. Jeśli nie straszne wam demony i dybuki, sięgnijcie po „Demonomachię” i sprawdźcie sami, czy istnieją naprawdę.
Galicja, fin de siècle, demony i tajemnicze żydowskie wierzenia? Marek Krajewski, jak się okazuje, to nie tylko Breslau i Eberhard Mock. Choć sam autor przyznaje, że podjęcie się napisania „Demonomachii”, książki w zupełnie innym stylu i klimacie, niż w ten, w którym pisze najczęściej, było z jego strony skokiem na głęboką wodę, moim zdaniem był to skok udany. I, szczerze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-26
2021-07-23
"Przyszła na Sarnath zagłada..." była ostatnim zbiorem opowiadań Lovecrafta od wydawnictwa Vesper, przynajmniej z tych dotychczas wydanych, którego brakowało mi w kolekcji (nie licząc "W górach szaleństwa", krótkiego wydania, które zawiera opowiadania znajdujące się już w innych zbiorach, wobec czego nie planowałam nigdy jego zakupu i nie planuję w przyszłości). Nie muszę więc chyba dodawać, że otrzymanie go w końcu na urodziny, i to jeszcze od bardzo ważnej dla mnie osoby, ucieszyło mnie niezmiernie.
Lovecraft of Vespera jak to Lovecraft od Vespera - jak zwykle opowiadania w świetnym tłumaczeniu i dobrane z głową, uzupełnione posłowiem i ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Na końcu, oprócz opowiadań, znajdziemy także esej Lovecrafta pt. "Nadprzyrodzona groza w literaturze", stanowiący bardziej ciekawostkę dla głęboko zainteresowanych, niż źródło rozrywki. Cały tom, biorąc pod uwagę całokształt, czyli wybrane opowiadania, esej i posłowie tłumacza, przypomina już bardziej dzieło naukowe, niż tom literatury rozrywkowej, a to jednak zwykle w poszukiwaniu rozrywki sięga się po formę, jaką są opowiadania - nawet jeśli są to opowiadania autorstwa ekscentrycznego mistrza grozy sprzed wieku. Uwaga więc, poszukiwacze prostej rozrywki, to nie jest książka dla Was.
Znając już wszystkie - prócz jednego, wyżej wspomnianego - wydania Lovecrafta od Vespera, początkującym lub szukającym czystej rozrywki poleciłabym najbardziej krótkie wydanie "Zew Cthulhu", od którego sama zaczęłam przygodę z pisarzem z Providence. Wybór opowiadań w nim zawartych wydaje mi się najciekawszy i najbardziej przystępny, bo tomy takie jak "Przyszła na Sarnath zagłada..." czy poprzedzająca go "Zgroza w Dunwich..." to już cięższy kaliber. Zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Opowiadania wybrane do "Sarnath" są w większości powtarzalne (jeśli czytało się już x opowiadań Lovecrafta, jak ja), mało zaskakujące, często nużące i posługujące się utartymi schematami, które każdy miłośnik Lovecrafta rozpozna na kilometr. Gdyby nie fakt, że ja do grona tych miłośników należę, pewnie nie przebrnęłabym przez ponad 600 stron tego grubego tomiszcza, nie dziwię się więc negatywnym opiniom o opowiadaniach w nim zawartych, z jakimi się spotkałam, przeglądając portal Lubimy Czytać. Jeśli nie jesteś: a) literaturoznawcą, b) naprawdę wielkim fanem Lovecrafta, c) czytelnikiem tak zaprawionym w boju, że przebrnie przez wszystko, odpuść sobie lekturę "Przyszła na Sarnath zagłada...". Zapewniam, że nawet jeśli przebrniesz przez opowiadania, to pokona Cię esej i posłowie.
Co do samych opowiadań - gdy zna się już trochę całe tło historyczno-społeczno-kulturowe ich powstawania, inaczej się na nie patrzy, wobec czego nie jestem w stanie ocenić ich obiektywnie. Na pewno w mój osobisty gust bardziej niż inne trafiły opowiadania takie jak "Rycina w starym domu", "Reanimator Herbert West" czy "Pod piramidami", jednak wszystkie zawarte w tym tomie krótkie formy mają w sobie "to coś". Przynajmniej z perspektywy osoby siedzącej w Lovecrafcie po uszy, polecam więc tym nieustraszonym czytelnikom pisarza z Providence, którzy potrafią dojrzeć "to coś", tak jak ja, nawet w najnudniejszych opowiadaniach.
"Przyszła na Sarnath zagłada..." była ostatnim zbiorem opowiadań Lovecrafta od wydawnictwa Vesper, przynajmniej z tych dotychczas wydanych, którego brakowało mi w kolekcji (nie licząc "W górach szaleństwa", krótkiego wydania, które zawiera opowiadania znajdujące się już w innych zbiorach, wobec czego nie planowałam nigdy jego zakupu i nie planuję w przyszłości). Nie muszę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-18
"Córkę dymu i kości" zamierzałam przeczytać jeszcze w roku wydania jej w Polsce, to jest w 2012, kiedy jako dwunastolatka zakochana w czytaniu poszukiwałam powieści przepełnionych magią i miłością. "Córka dymu i kości" wielokrotnie była mi polecana przez koleżanki, ale jak to czasem bywa, przez te wszystkie lata została zapomniana w natłoku tysięcy innych, wartościowych książek.
Teraz w końcu wpadła w moje zachłanne, dorosłe już łapy, ponieważ przypadkiem wyszło w rozmowie, że mój znajomy jest jej szczęśliwym posiadaczem.
Przypadła mi do gustu już od kilku pierwszych stron, co zdarza się zdecydowanie(zbyt)rzadko. Nastrój tajemniczości, intrygująca główna bohaterka i wąskie uliczki Pragi porwały mnie i nie chciały wypuścić do samego końca, choć książka zmieniła się już w kompletnie inną opowieść, przez cały czas jednak doskonałą.
Absolutnie zawróciła mi w głowie wizja sklepu Brimstone'a - tajemniczego miejsca pośrodku "Gdzieś tam", pełnego sznurków grzechoczących zębów, nieco przerażających, ale intrygujących postaci, rządzonego przez demoniczną istotę z głową barana i oczami krokodyla.
Dawno nie spotkałam w żadnej książce opisów tak działających na wyobraźnię i tworzących tak niesamowity klimat.
Sama główna bohaterka, która powinna być kolejną nudną, nieco irytującą nastolatką, zakochującą się w niewłaściwym mężczyźnie, okazała się być niesamowicie ciekawą, tajemniczą i zapadającą w pamięć postacią. Może to za sprawą jej nietuzinkowego wyglądu - W KOŃCU spotykam w jakiejś książce nie Mary Sue o czarnych/brązowych/blond prostych/kręconych włosach, ale twardą jak głaz dziewczynę, której skórę zdobi siatka tatuaży i której włosy z daleka aż świecą na niebiesko. Choć nie sądzę, żebym lubiła Karou tylko za wygląd. Również jej cechy charakteru sprawiają, że chce się z nią, a jednocześnie więc z jej książką, spędzić jak najwięcej czasu.
Nie tylko główny wątek wraz ze swoją bohaterką sprawiły, że "Córkę..." zapamiętam na długo. Również postaci poboczne (np. były chłopak Karou, Kaz i jej przyjaciółka Zuzana), oraz miejsca opisywane w książce (między innymi mieszkanie Karou, odwiedzane przez nią różne zakątki świata i ulubiona kawiarnia dziewczyn, Zatruta Kuchnia) stworzyły niezapomniany klimat, idealnie dopełniony, w którym wszystko do siebie pasuje.
Zachwycam się i zachwycam nad sklepem Dealera Marzeń, Karou i jej aspektami życia w Pradze, a to tak naprawdę zaledwie początek książki. Czym dalej w historię, tym więcej pojawia się zagadek, a jednocześnie przedstawiony świat rozwija się w oszałamiającym tempie. Autorka stworzyła coś kompletnie nowego i wymagającego ogromnej, nieposkromionej wyobraźni. Uniwersum, które stworzyła, jest skomplikowane i rządzi się własnymi prawami, ale jednocześnie jest przystępne dla czytelnika. Żaden istotny szczegół nie umknął mi podczas czytania, co zdarza się często w przypadku fantastyki tego rodzaju.
Ostatnia rzecz, o której warto wspomnieć i pochwalić - wątek miłosny. Oczywiście bez niego by się nie obyło, bo jest to książka typowo młodzieżowa, ale jednocześnie to on tworzy solidną podstawę dla całej historii. Miłość Karou i Akivy jest prawdziwa, ale delikatna i nienachalna - autorka nie serwuje nam soczystych scen seksu czy dogłębnych opisów, ale subtelną i romantyczną miłość dwojga bohaterów, którzy nigdy nie powinni byli się w sobie zakochać.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, prócz tego, że "Córka..." zdecydowanie trafia na listę moich ulubionych pozycji. Nie mogę się doczekać, aż dorwę się do kontynuacji, a pierwszą część z pewnością zakupię dla siebie, żeby mieć tą cudowną historię na wyciągnięcie ręki w każdym momencie.
"Córkę dymu i kości" zamierzałam przeczytać jeszcze w roku wydania jej w Polsce, to jest w 2012, kiedy jako dwunastolatka zakochana w czytaniu poszukiwałam powieści przepełnionych magią i miłością. "Córka dymu i kości" wielokrotnie była mi polecana przez koleżanki, ale jak to czasem bywa, przez te wszystkie lata została zapomniana w natłoku tysięcy innych, wartościowych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-08-31
Marta Kisiel potrafi – to już nawet nie stwierdzenie, ale niezbity fakt. Potrafi kreować światy i postaci, potrafi czarować swoimi opowieściami, czy to krótkimi, czy długimi, i jednym słowem, bez zbytniego przeciągania – potrafi pisać. I to gatunek najbliższy mojemu sercu, czyli fantastykę... no właśnie. Tą, która nie do końca wpisuje się w jakiekolwiek ramy, bo ani to urban fantasy, ani to low, ani high, ani jakiekolwiek inne, które dałoby się łatwo określić. Pewnie specjaliści od gatunków literackich by potrafili, ja jednak nie potrafię, więc nie będę nawet próbować. Gatunek: dobra fantastyka, i już.
Jako wierna fanka twórczości pani Kisiel, a w szczególności – jakżeby inaczej - cyklu „Dożywocie”, w końcu sięgnęłam po zbiór opowiadań, który zamierzałam przeczytać już dawno temu. Choć sporą jego część zajmują opowiadania, które znałam wcześniej bardzo dobrze, mianowicie „Dożywocie” i „Szaławiła” stanowiące swoiste preludium do dwóch z trzech tomów mojego ulubionego cyklu, miło było je sobie przypomnieć – po raz kolejny czytałam z uśmiechem na ustach. Natomiast w kwestii reszty opowiadań, tych, z którymi spotkałam się po raz pierwszy, zgadzam się ze słowami autorki z przedmowy – ich poziom jest zróżnicowany, jak to z resztą często bywa w przypadku zbiorów krótkich form. Opowiadania dłuższe, krótsze, zabawne, smutne i zmuszające do refleksji – w tomie „Pierwsze słowo” znajdzie się to wszystko, a może i jeszcze więcej (to zależy, jak bardzo zagłębimy się w ich tematyczne rozróżnianie, ja na tym poprzestanę). Moimi zdecydowanymi faworytami są dwa ostatnie opowiadania, to jest „Cały świat Dawida” oraz tytułowe „Pierwsze słowo”, jednak na wyróżnienie zasługuje też „Przeżycie Stanisława Kozika”- wszystkie trzy to opowiadania z gatunku tych zmuszających do myślenia, takie, po których potrafi się człowiekowi zrobić ciężko na sercu, ale które prócz chwilowej rozrywki zapewniają też silne emocje – a ja takie lubię najbardziej.
Doceniam także wybór kolejności, w jakiej opowiadania pojawiły się w zbiorze – opowiadania ciężkie tudzież smutne rozbite zostały tymi humorystycznymi, przy których można pośmiać się na głos, żeby przygotować się na bardzo naładowane emocjonalnie zakończenie. „Pierwsze słowo” to jeden z najlepszych zbiorów opowiadań, jakie czytałam – nie tylko ze względu na osobę autorki i jej styl, który uwielbiam, ale też ogólne wykonanie i oprawę. Polecam – bierzcie i czytajcie z tego wszyscy, nie zastanawiajcie się dwa razy, czy warto, bo warto.
Marta Kisiel potrafi – to już nawet nie stwierdzenie, ale niezbity fakt. Potrafi kreować światy i postaci, potrafi czarować swoimi opowieściami, czy to krótkimi, czy długimi, i jednym słowem, bez zbytniego przeciągania – potrafi pisać. I to gatunek najbliższy mojemu sercu, czyli fantastykę... no właśnie. Tą, która nie do końca wpisuje się w jakiekolwiek ramy, bo ani to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-03-30
Od bardzo dawna nie miałam okazji czytać tak rozbudowanej serii fantastycznej – i pod względem objętości tomów, i pod względem treści. Na premierę pierwszego tomu „Wampirzego cesarstwa” czekałam z niecierpliwością od chwili, gdy zapowiedziano ją na polskim rynku, i choć spodziewałam się po tej książce czegoś nieco innego, nie jestem zawiedziona.
Pierwszą niespodzianką po polskiej premierze okazała się być objętość tomu, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi. Książka liczy sobie około 890 stron, jej czytanie zajęło mi około dwóch miesięcy, a należy zaznaczyć, że jest to dopiero tom pierwszy. I bardzo dobrze, że książka jest tak obszerna – autor, kreując świat od podstaw, nie pominął najmniejszych szczegółów ani z historii przedstawionego uniwersum, ani z życiorysu głównego bohatera, co sprawia, że „Wampirze cesarstwo” to – nomen omen – prawdziwie pełnokrwista lektura fantastyczna. Jay Kristoff postawił na rozbudowywanie wątków kosztem większej objętości pierwszego tomu, zamiast je skracać i pozostawiać czytelnika z pytaniami bez odpowiedzi, co moim zdaniem bardzo się ceni w tym gatunku literackim. Przy tym książka, choć tak obszerna, trzymała w napięciu prawie przez cały czas i jej czytanie mnie nie nudziło. Choć spodziewałam się, że po tych prawie 900 stronach będę miała dosyć tej historii, odczuwam wręcz niedosyt – również dzięki temu, w jaki sposób zakończył się pierwszy tom – i z wielką chęcią sięgnę po następne części.
Zaskoczyło mnie również, że mimo, iż książka opiera się o tematykę wampirów, kojarzącą się w popkulturze dość specyficznie, dominuje w niej klimat znany z typowej literatury fantasy: akcja rozgrywa się w quasi-średniowiecznym świecie, a główny bohater to członek mrocznego bractwa związanego z religią, która do bólu przypomina chrześcijaństwo.
Podejrzewam, że autor z premedytacją postawił na podobieństwo religii bohaterów do chrześcijaństwa, być może, by nadać fikcyjnemu światu bardziej rzeczywistego wyrazu, jednak nie ukrywam, że z początku irytowało mnie to podobieństwo, bo wydawało mi się po prostu mało oryginalne. W świecie, który jest naprawdę dobrze stworzony, z elementami, którymi Jay Kristoff mógłby się podpisywać, dostajemy również kalkę rzeczywistej religii, która już tak oryginalna nie jest. Dopiero z czasem, w miarę zagłębiania się w historię, zaczęłam przymykać na to oko, a gdy okazało się, że główny wątek fabularny oparty jest właśnie na elementach religijnych i że gdyby nie to, historia nie mogłaby potoczyć się tym samym torem, uznałam, że może jednak zapożyczenie religii z prawdziwego świata nie było aż tak złym posunięciem (choć sam pomysł na ten wątek fabularny też wydawał się jakoś DZIWNIE ZNAJOMY).
„Wampirze cesarstwo” ogólnie nie należy do książek, które czyta się łatwo od pierwszej strony. Serie tego typu mają to do siebie, że potrzeba czasu, by zrozumieć opisane uniwersum i wniknąć w historię – niektórzy autorzy umiejętnie wprowadzają w nią czytelnika, który z czasem zaczyna darzyć opisany świat i bohaterów sympatią, a niektórzy skutecznie zniechęcają do dalszego poznawania swojej kreacji. Na szczęście Jay Kristoff zalicza się, według mnie, do tej pierwszej kategorii i pozwala czytelnikowi na stopniowe poznawanie tajników uniwersum, nie zarzucając od pierwszej strony toną nazwisk i nazw własnych. Jednym słowem obszerny i rozbudowany świat stworzony na potrzeby „Wampirzego cesarstwa” opisany jest bardzo przystępnie, a gdy czytelnik poczuje się zagubiony, może wesprzeć się na załączonych w książce mapach i grafikach.
„Wampirze cesarstwo”, mimo swojego „czysto fantastycznego”, chwilami podniosłego charakteru, to książka skierowana bardziej do młodzieży, niż dorosłych czytelników, i należy to podkreślić. Główny bohater to postać stworzona – ni mniej, ni więcej – dla zaspokojenia wyobraźni płci żeńskiej, wątek romantyczny odgrywa tu dużą rolę, nie brakuje również scen seksu oraz postaci o odmiennych orientacjach seksualnych. I choć w książce przelewa się krew, jak to w historii o wampirach i dzielnych wojownikach, jest to po prostu typowa seria youg adult fantasy, od której nie należy wymagać zbyt wysokiego poziomu literackiego czy zaspokajania wyrafinowanych potrzeb czytelniczych. Książki takie jak „Wampirze cesarstwo” mają swoje wady i służą temu, by oderwać czytelnika od codziennych spraw i na chwilę przenieść go w inny świat, a tę funkcję historia o Gabrielu De León spełnia wzorowo.
Dodatkową zaletą, o której nie można nie wspomnieć, jest oprawa wizualna „Wampirzego cesarstwa”. Na polskim rynku mamy do wyboru dwie okładki, obie tak samo piękne, jednak do mnie przemówiła bardziej ta z siedmiogwiazdą, pełna symboliki, którą możemy spotkać w treści książki. Prócz przepięknych okładek w środku znajdziemy co jakiś czas ilustracje autorstwa Bona Orthwicka, oraz, jak wcześniej wspomniałam, dwie mapy i symbole „domów krwi”, również mające swoje znaczenie w historii. Miłym dodatkiem jest też materiałowa zakładka przytwierdzona do okładki, przydaje się podczas czytania :)
Podsumowując – jeśli szukacie dobrej, wciągającej serii fantasy z rozbudowanym światem i szerokim spektrum bohaterów, nie boicie się nieprzeciętnie grubych lektur i nie oczekujecie od książki perfekcji w każdym calu, śmiało możecie sięgnąć po „Wampirze cesarstwo” – tom pierwszy zapewni wam rozrywkę na długie godziny, a przed nami przecież jeszcze kontynuacja, na którą ja na pewno będę czekać z niecierpliwością.
Od bardzo dawna nie miałam okazji czytać tak rozbudowanej serii fantastycznej – i pod względem objętości tomów, i pod względem treści. Na premierę pierwszego tomu „Wampirzego cesarstwa” czekałam z niecierpliwością od chwili, gdy zapowiedziano ją na polskim rynku, i choć spodziewałam się po tej książce czegoś nieco innego, nie jestem zawiedziona.
Pierwszą niespodzianką po...
2021-09-08
Pamiętam, że będąc jeszcze w gimnazjum, kupiłam tę książkę na prezent urodzinowy dla koleżanki. Nie miałam innego pomysłu, a książka to uniwersalny prezent dla każdego, więc wybrałam pozycję, która mnie samej pewnie by się spodobała ze świadomością, że koleżanka częściowo podziela moje gusta. Prezent został dostarczony, a "Wróżbiarze" na wiele lat zniknęli z mojej pamięci, aż przypomniał mi o nich post na książkowej grupie facebookowej. Natychmiast, żeby znów nie zapomnieć o tej książce na lata, kupiłam ją za pośrednictwem Allegro (bo w księgarniach nie jest już dostępna) i w końcu "Wróżbiarze" trafili w moje ręce po raz drugi.
Nastoletnia ja miała nosa co do książek - czy "Wróżbiarze" spodobali się koleżance wiele lat temu, nie mam pojęcia, nie wiem nawet, czy książka została przez nią przeczytana, jednak jestem wdzięczna samej sobie z przeszłości, że to właśnie tą książką zainteresowałam się w poszukiwaniu prezentu. Początkowo miałam mieszane uczucia - nie wiedziałam do końca, do jakiej grupy docelowej jest kierowana (choć główną bohaterką jest nastolatka, w książce przewija się kilka brutalniejszych scen, a cała historia koncentruje się wokół morderstw), denerwował mnie porywczy charakter i dziwaczna nowomowa Evie, a nacisk na realia lat dwudziestych był tak duży, że wydawały się one wręcz... nierealne. Odkąd grywam w grę RPG w systemie "Zew Cthulhu", lata dwudzieste stały się jednym z moich ulubionych okresów w historii, więc zwracam dużą uwagę na to, w jaki sposób zostają przedstawione w różnych dziełach kultury.
Nie zraziłam się jednak początkiem, który wzbudził we mnie uczucie, że mogę być ostatecznie zawiedziona "Wróżbiarzami". Czytałam dalej, czytałam, czytałam... i przepadłam! :D Okazało się, że jest to książka w moim ulubionym stylu - trochę młodzieżowa powieść przygodowa, trochę romans, a trochę fantastyka, gdzie postaci są wielowymiarowe, skonstruowany świat jest ciekawy, a fabuła toczy się kilkoma ścieżkami jednocześnie, skupiając się zarówno na powolnym rozwiązywaniu wątku głównego, jak i na życiu bohaterów. Nie będę rozpisywać się zbytnio o fabule, żeby nie spoilerować treści książki, jednak poszukiwanie mordercy krążącego po Nowym Jorku, o którym wspomina już opis okładkowy, to tylko jedna z wielu składowych tej opowieści. Oprócz tego dostaniemy w niej trochę prawdziwej historii (jak na przykład wykorzystanie pewnych faktycznych nazw, lokalizacji i wydarzeń - autorka na końcu tłumaczy, jakich zmian dokonała na potrzeby książki), mnóstwo specyficznego klimatu lat dwudziestych i zachodzących wówczas przemian społecznych i dużo, baaardzo dużo chemii między bohaterami, przedstawionej z odpowiednim smakiem i przyjemnej w odbiorze.
Bardzo, ale to bardzo spodobali mi się bohaterowie - początkowo denerwująca Evie została moją ulubioną postacią na równi ze złodziejaszkiem Samem, naprawdę przypadł mi do gustu poważny i zdystansowany Jericho i tancerka rewiowa imieniem Theta, znajoma głównej bohaterki. Chociaż ta czwórka to moi ulubieńcy, na uznanie zasługują też inne postaci - jak czarnoskóry posłaniec Memphis, wuj Will, nowojorska przyjaciółka Evie - Mabel czy interesujący bohaterowie dalszoplanowi, których mogłabym długo wymieniać. We "Wróżbiarzach" spotkałam się z bohaterami w rodzaju tych, których po latach spotyka się jak dobrych przyjaciół i którzy zapadają na długo w pamięć.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać, bo wydaje mi się, że czegokolwiek bym nie napisała, byłoby to spoilerem, więc zakończę po prostu stwierdzeniem, że bardzo dobrze bawiłam się przy lekturze tej książki i mogę z czystym sumieniem zaliczyć ją do swoich ulubionych. Ubolewam niesamowicie nad faktem, że jest to część cyklu (!) - zakończenie pozostawiło wiele niezamkniętych wątków i zasugerowało bardzo wyraźnie, że czytelników czeka kontynuacja. Niestety, nie polskich czytelników - druga część cyklu, "Lair of Dreams", ukazała się w oryginale w 2014 roku, więc podejrzewam, że gdyby miała ukazać się także w Polsce, już dawno by się ukazała. Jest to chyba pierwszy raz w mojej książkowej "karierze", kiedy bardzo poważnie rozważam zakupienie kontynuacji w języku angielskim - dla tak fajnie skonstruowanego świata i dla tak kochanych bohaterów chyba warto, choć nie będę ukrywać, że obawiam się trochę kierunku, w jakim mogą - choć nie muszą - pójść niektóre wątki.
Pamiętam, że będąc jeszcze w gimnazjum, kupiłam tę książkę na prezent urodzinowy dla koleżanki. Nie miałam innego pomysłu, a książka to uniwersalny prezent dla każdego, więc wybrałam pozycję, która mnie samej pewnie by się spodobała ze świadomością, że koleżanka częściowo podziela moje gusta. Prezent został dostarczony, a "Wróżbiarze" na wiele lat zniknęli z mojej pamięci,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
~Re-read~
„Córkę dymu i kości” w poprzednim wydaniu czytałam w 2018 roku i wtedy wystawiłam tej książce najwyższą z możliwych ocen, klasyfikując ją jako jedną ze swoich ulubionych historii.
Czytając wydanie wydawnictwa Moondrive, zdziwiłam się, jak niewiele z niej pamiętam – jednak wyszło mi to tylko na dobre, bo mogłam cieszyć się tą historią jeszcze raz, powoli przypominając sobie jak przez mgłę jej poszczególne elementy. Nadal oceniam ją tak samo wysoko – trochę z sentymentu, a trochę z niesłabnącego podziwu dla autorki i przez wzgląd na ponowną radość z czytania, jaką przyniosło mi wznowione wydanie.
„Córka dymu i kości” to piękny, baśniowy popis wyobraźni, który kreuje magię nie tylko w alternatywnym świecie, ale także tworzy niezapomniany klimat w tym prawdziwym, w Pradze (w której, swoją drogą, było mi dane tym razem czytać „Córkę…”), Marrakeszu i wszystkich innych miejscach odwiedzanych przez Karou. Główna bohaterka jest wyrazista, inna, kierowana konkretnymi motywacjami i stawiająca na swoim. Obiekt jej westchnień wydał mi się być tym razem nieco bardziej „spłaszczony”, stworzony do tego, by być idealnym, ale wybaczam ten mankament – fabuła go usprawiedliwia.
Nie wiem, czy to kwestia nowego wydania, bo nie pamiętam, czy ostatnim razem miałam takie samo wrażenie, ale odczułam też, że narracja jest chwilami jakby urywana, chaotyczna – raz opowiada o jednym miejscu i czasie, potem o innym, by za chwilę znów wrócić do tego pierwszego. W wolnej chwili pochylę się nad oboma wydaniami, żeby to porównać.
Nie mogę nie wspomnieć na koniec o stronie wizualnej – nowa okładka jest przepiękna, bardzo pasuje do całokształtu powieści, a na dodatek świeci w ciemności (!). W poprzednim wydaniu nie udało mi się skompletować całej serii, dlatego cieszę się, że będę mogła tym razem przeczytać ją w całości i że wszystkie tomy w nowych okładkach trafią do mojej biblioteczki.
~Re-read~
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Córkę dymu i kości” w poprzednim wydaniu czytałam w 2018 roku i wtedy wystawiłam tej książce najwyższą z możliwych ocen, klasyfikując ją jako jedną ze swoich ulubionych historii.
Czytając wydanie wydawnictwa Moondrive, zdziwiłam się, jak niewiele z niej pamiętam – jednak wyszło mi to tylko na dobre, bo mogłam cieszyć się tą historią jeszcze raz, powoli...