rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dawno, dawno temu, żyła sobie piękna księżniczka. Ukochane pierwsze dziecko, wyczekana przez poddanych, obdarzona łaskami matki chrzestnej. Prześliczny potwór, który przy najbliższej okazji wymorduje cały dwór i będzie ze śmiechem tańczył na zgliszczach świata. Kto pokona demonicę i uratuje królestwo? Dzielny rycerz? Przystojny wojownik? A gdyby tak... Ropuszka?

Autorka jak ma to już w zwyczaju na główną bohaterkę wybiera niepozorną postać i wrzuca ją w sam środek baśni, opowiadając ją na nowo. Wnikliwy czytelnik rozpozna tu wiele klasycznych baśniowych wątków, splecionych w zupełnie nową opowieść. Nie ma tutaj bowiem standardowych rozwiązań fabularnych. Odwracanie ról to to co Kingfisher potrafi najlepiej. Bohaterka nie- piękna i nie – dzielna musi stawić czoło zastanej rzeczywistości, wbrew swoim pragnieniom. Może stąd w „Cierniu' tak wielka doza nostalgii. To nie tylko prosta historia o dobru i złu – raczej zgrabne przebranie do rozważań o przeznaczeniu, wyborach i samotności.

Niestety „Cierń” ma jedną podstawową wadę – jest za krótki. To zaledwie rozbudowane opowiadanie z lekka zarysowanym światem przedstawionym. Chcemy więcej – Ropuszce należy się pełnoprawna powieść ze szczęśliwym zakończeniem; jest to bohaterka, której od samego początku życzymy dobrze i liczymy, że odnajdzie swoje 'żyli długo i szczęśliwie'.

W świecie, w którym piękno nie jest dobrem, a miłość przychodzi w najmniej właściwym momencie, żaby muszą strzec nas przez potworami. Czy poradzą sobie? Czy znajdą księcia, który odczaruje je pocałunkiem? Czy w ogóle potrzebują, by ktoś je ratował?

Dawno, dawno temu, żyła sobie piękna księżniczka. Ukochane pierwsze dziecko, wyczekana przez poddanych, obdarzona łaskami matki chrzestnej. Prześliczny potwór, który przy najbliższej okazji wymorduje cały dwór i będzie ze śmiechem tańczył na zgliszczach świata. Kto pokona demonicę i uratuje królestwo? Dzielny rycerz? Przystojny wojownik? A gdyby tak... Ropuszka?

Autorka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fatalne tłumaczenie. Styl autora nie należy do wybitnych, ale przekład zamordował resztki jego polotu. Dosłowne tłumaczenie idiomów (ten o ośmiornicy w garażu, aż prosi się o przypis), to uparte trzymanie się formy 'doktorka' (zgaduję, że kalka od 'médica'), brak rytmu całości. Przekład to coś więcej niż tłumaczenie słowo w słowo...

Fatalne tłumaczenie. Styl autora nie należy do wybitnych, ale przekład zamordował resztki jego polotu. Dosłowne tłumaczenie idiomów (ten o ośmiornicy w garażu, aż prosi się o przypis), to uparte trzymanie się formy 'doktorka' (zgaduję, że kalka od 'médica'), brak rytmu całości. Przekład to coś więcej niż tłumaczenie słowo w słowo...

Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby odjąć nachalne wstawki o pandemii i szczepieniach (bohaterowie na powitanie pytają, czy i czym są szczepieni!), krytykę Trumpa, doświadczenia dyskryminacji rasowej (o której King jako biały, bogaty mężczyzna ma równie wielkie pojęcie jak ja), to byłaby całkiem przyjemna historia.

Gdyby odjąć nachalne wstawki o pandemii i szczepieniach (bohaterowie na powitanie pytają, czy i czym są szczepieni!), krytykę Trumpa, doświadczenia dyskryminacji rasowej (o której King jako biały, bogaty mężczyzna ma równie wielkie pojęcie jak ja), to byłaby całkiem przyjemna historia.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

I tak właśnie kończy się świat. Nie hukiem a skomleniem.

I tak właśnie kończy się świat. Nie hukiem a skomleniem.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Smutek spełnionej baśni.

Smutek spełnionej baśni.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby rzeźnie miały szklane ściany...

Gdyby rzeźnie miały szklane ściany...

Pokaż mimo to


Na półkach:

W końcu ktoś zrobił mi dobrze od czasu Austera. Czytałam na głos, nocą, wyimaginowanym chłopcom.

W końcu ktoś zrobił mi dobrze od czasu Austera. Czytałam na głos, nocą, wyimaginowanym chłopcom.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Hey Jude, to było tak słabe i absurdalne, że nawet nie chce mi się nadinterpretować. I uważać, że 800 stron melodramatycznych opisów miało być wiwisekcją, która wrzuci nas w niewygodne buty bohatera, cierpiącego, destrukcyjnego, z całym szaleństwem izolacji i klaustrofobii wspomnień. Chciałabym tak sobie to wytłumaczyć, ale niestety, to tylko epatowanie cierpieniem, które nie wrusza (ja, która płaczę na bajkach Pixara, nie czułam NIC). Przychodzi mi zaraz do głowy "Góra Tajget", gdzie ilość bólu rzygała ze stron i nic nie wnosiła poza oczywistościami. Tam przynajmniej autorka wypaliła się kilkaset stron wcześniej.

Hey Jude, to było tak słabe i absurdalne, że nawet nie chce mi się nadinterpretować. I uważać, że 800 stron melodramatycznych opisów miało być wiwisekcją, która wrzuci nas w niewygodne buty bohatera, cierpiącego, destrukcyjnego, z całym szaleństwem izolacji i klaustrofobii wspomnień. Chciałabym tak sobie to wytłumaczyć, ale niestety, to tylko epatowanie cierpieniem, które...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Mów mi Richard Papen.

Mów mi Richard Papen.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Albo stałam się empatyczna, albo ta książka potrafi grzebać w bebechach.

Albo stałam się empatyczna, albo ta książka potrafi grzebać w bebechach.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Czuję się pusta, głębinowa, dudnię i nie widzę innego porozumienia między mną a światem jak poprzez metal i pragnienie chwili. Zaciskam oczy, trzymam się kurczowo zrudziałego kota, sprzęty, lalki, szpilki, sondy cisną do porów mojego ciała, zagłuszają szum drzew w latrynie aorty. Odgłosy rosną, wyzwalają z kolorów, kształtów, poręczy i funkcjonują jako pionowa woda. Jestem z drewna i bodźca, a świat pulsuje okrutny i agresywny, umrę i słowo szumieć będzie pastelowo”*.

Jak opowiedzieć o świecie, który przysłania raz po raz granatowy kontur drzew i sznur noszony w lewej kieszeni (do skorzystania w odpowiednim momencie)? Skoro nad bilans zysków kładzie się pragnienie ucieczki do szpitala psychiatrycznego, rzeczywistość to tylko pretekst do projekcji siebie. Eda ma dwadzieścia lat i opowiada siebie w słowach, zawieszona pomiędzy bolesnym byciem i strachem kuszącego niebycia.

Oto stoję w deszczu ciała traktować można jako zapis procesu dojrzewania, buntu przeciwko rzeczywistości usytuowanej w formach społecznych, a w końcu rozczarowania (gdy każda z form ucieczki okazuje się nieskuteczna) popychającego do skrajnych form autodestrukcji. Dziennik z zapisem szczególnego (nadwrażliwego) odczuwania istnienia staje się świadectwem dorastania opętanego adoracją śmierci.

Specyficzne widzenie objawia się w charakterystycznym języku. Bo o ile życie biegnie typowym rytmem, na rzeczywistość Ostrowskiej nakłada się jej indywidualny filtr: odwracający znaczenia, wzbogacający o obrazy, nadający nowe sensy; rozpoetyzowany, czasem pretensjonalny lub bełkotliwie zawiły, zawsze jednak autentyczny. Dziennik nie będzie przez to zapisem czasu, ale jego odczuwania. Opis najprostszego pejzażu staje się w tej zależności wiwisekcją emocji.

Mimo pewnej nieczytelności fragmentów, całość wywiera duże wrażenie – nie tylko przez skalę postępującego samozniszczenia, ale formę opowiedzenia o nim. Wyjątkowa wrażliwość i plastyczność języka zmienia wulgarność w czystą poetyckość. Pragnienie śmierci nie różni się przez to od pragnienia piękna, ból staje się czystą estetyką, ucieczka w szaleństwo i narkotyki – pragnieniem spokoju.



*E. Ostrowska, Oto stoję w deszczu ciała, Warszawa 2013, s. 130.

„Czuję się pusta, głębinowa, dudnię i nie widzę innego porozumienia między mną a światem jak poprzez metal i pragnienie chwili. Zaciskam oczy, trzymam się kurczowo zrudziałego kota, sprzęty, lalki, szpilki, sondy cisną do porów mojego ciała, zagłuszają szum drzew w latrynie aorty. Odgłosy rosną, wyzwalają z kolorów, kształtów, poręczy i funkcjonują jako pionowa woda. Jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od wydarzeń tragicznego lata nie minęło wiele czasu, jednak trzeba żyć dalej. Dee i James zostają przyjęci do elitarnej szkoły muzycznej, zrzeszającej talenty i wybitne osobowości. Choć świat Faerii z perspektywy czasu może wydawać się jedynie koszmarnym snem, niespodziewanie znów zaplącze losy bohaterów. Podczas gdy Dee w samotności będzie leczyć złamane serce, muzyką Jamesa zainteresuje się przedziwna feja: muza, która za inspirację pożywi się z chęcią młodym istnieniem artysty.

W tle zbliżają się doroczne obchody święta Samhain, kiedy to na jedną noc czas i granice światów przestają istnieć, a wszystkie nadprzyrodzone istoty dostępują możliwości swobodnego przenikania do świata śmiertelników. Nowa królowa szykuje na tę okazję specjalne widowisko. Spieszyć musi się również Nuala, jeśli James nie przyjmie jej propozycji nie do odrzucenia, wkrótce będzie musiała pożegnać się z nieśmiertelnością i wiecznym cyklem narodzin.

Dalsze losy bohaterów Lamentu ponownie łączą się z istotami z Faerii. Stiefvater kolejny raz oparła cały schemat kompozycyjny powieści na typowych chwytach romansowo-przygodowych. O ile w wypadku pierwszej części całość zachwycała magiczną atmosferą, tak Ballada okazuje się zupełnie przeciętną opowieścią o uczuciu człowieka i feji, którzy muszą pokonać przeciwności losu, by pozwolić sobie na miłość. Od warstwy romansowej znaczenie ciekawiej rysują się drugoplanowe intrygi Królowej Elfów. Klimat tajemniczości podsycają: pojawienie się rogatego boga śmierci, której każdej nocy wyśpiewuje litanię imion przyszłych zmarłych, morderstwa nietypowych fejów oraz podwójne tożsamości niczym nie wyróżniających się śmiertelników.

Wielogłos narracji przedstawia akcję z perspektywy Jamesa oraz Nuali, niedopowiedziane strzępy wątku Dee są jedynie zaznaczone poprzez niewysłane wiadomości do przyjaciela. Być może miało to za zadanie rozszerzyć obiektywizm opowieści, nie jest to jednak szczególnie szczęśliwie wykorzystany chwyt. Bohaterowie nie są charakterystyczni językowo, styl Stiefvater zdecydowanie mocniej uderza w standard powieści młodzieżowych i w odróżnieniu od pierwszej części, ten target czytelniczy jest tu znacznie mocniej zaakcentowany.

Choć autorka nadal nawiązuje do wierzeń celtyckich nie ma tu już tak urokliwej w Lamencie atmosfery magii i tajemnicy. Choć akcja pędzi całkiem szybko, gubi zainteresowanie czytelnika, który czeka na kulminację. Jeśli jednak oczekuje wielkiego wybuchu zwieńczającego budowane napięcie, może poczuć się zawiedziony.

Ballada mimo braku baśniowości nadal pozytywnie wyróżnia się wśród paranormal romance konsekwentnym nawiązaniem do folkloru i nie najgorszą realizacją. Miłośnikom obu części pozostaje z niecierpliwością oczekiwać kolejnej, której wydanie szykuje się na ten rok.

Od wydarzeń tragicznego lata nie minęło wiele czasu, jednak trzeba żyć dalej. Dee i James zostają przyjęci do elitarnej szkoły muzycznej, zrzeszającej talenty i wybitne osobowości. Choć świat Faerii z perspektywy czasu może wydawać się jedynie koszmarnym snem, niespodziewanie znów zaplącze losy bohaterów. Podczas gdy Dee w samotności będzie leczyć złamane serce, muzyką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczyna się banalnie: utalentowana harfistka Deirdre choruje na samą myśl występów publicznych. Nadchodzący konkurs zapowiada się kolejną katastrofą, do chwili, gdy niespodziewania na jej drodze pojawia się tajemniczy Luke. Ten nie tylko sprawi, że muzyka zabrzmi dla niej w nowy sposób, ale zmieni poukładany świat dziewczyny. Nie obędzie się rzecz jasna bez komplikacji. Swojska rzeczywistość z dnia na dzień zaczyna nagle się odkształcać, ukazując wymiar znany dotychczas ze starych, irlandzkich legend.


Spotkanie Luke'a inicjuje ciąg zdarzeń, które każą Deirdre spojrzeć na świat z nowej perspektywy. Od tej chwili magia na stałe będzie przeplatać się z niebezpieczeństwem i niedopowiedzeniami. Okolicę zaludnią postaci znane z irlandzkiego folkloru, rosnące w siłę z powodu zbliżającego się Przesilenia. Stiefvater wróci do korzeni, odsyłając w niepamięć popkulturowy obraz elfich, delikatnych twarzyczek i szpiczastych uszu. W Lamencie okrutni fejowie tylko czekają, by zabrać do tańca naiwnych śmiertelników, nieświadomych, że pęd wirowania zatrzyma się dopiero po ich śmierci. Kuszą pięknem i obiecują spełnienie, bez wahania wplątując ich w intrygi, gdzie ponad wartość życia i uczuć, kładzie się pragnienie władzy. Kim w tym skomplikowanym układzie dwóch światów okazuje się pojawiający się znikąd Luke i jakie są jego prawdziwe motywacje?

Choć Lament bazuje na klasycznych schematach romansu, baśni i powieści fantasy: wyobcowana bohaterka i tajemniczy, przystojny mężczyzna, trójkąt miłosny, miłość tragiczna, zła królowa i obdarzona potężną mocą jej młoda konkurentka, przenikanie się dwóch światów, w końcu szereg niebezpieczeństw, które należy pokonać, by uratować świat na krawędzi i bliskie sobie osoby; posiada w sobie niesamowitą ilość magii, która sprawia, że momentami banalna fabuła, zyskuje w logicznie skomponowanej całości, jako całkiem przejmująca opowieść o poświęceniu i granicach uczucia.

Rzecz jasna, jak to w wypadku paranormal romance bywa, pierwsze skrzypce odgrywa wartka akcja i szereg katastrof, spadających na pragnących jedynie miłości bohaterów. Na szczęście konieczność tę Siefvater potraktowała z dużą dozą subtelności i choć czytelnika być może nic tu nie zaskoczy, iskrzącej atmosfery nie zakłóci szereg pościgów i wydumanych opisów kopulacji.

Dzięki temu historia miłosna wzorowana na irlandzkich balladach o niemożliwych do spełnienia szczęśliwych zakończeniach, mimo że opisana prostym językiem i osadzona we współczesności, zmienia się w baśń – fascynującą przez oryginalną aktualizację znanych motywów i klimat celtyckich wierzeń.

Zaczyna się banalnie: utalentowana harfistka Deirdre choruje na samą myśl występów publicznych. Nadchodzący konkurs zapowiada się kolejną katastrofą, do chwili, gdy niespodziewania na jej drodze pojawia się tajemniczy Luke. Ten nie tylko sprawi, że muzyka zabrzmi dla niej w nowy sposób, ale zmieni poukładany świat dziewczyny. Nie obędzie się rzecz jasna bez komplikacji....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Są twórcy, o których geniuszu nie trzeba nikogo przekonywać. Parafrazując, wcale nie ironicznie, Gombrowicza: dlaczego Schulz wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego, że Schulz wielkim pisarzem był! I tu właściwie moglibyśmy zakończyć ten tekst, bo jak pokazuje dotychczasowa, obszerna krytyka jego twórczości, mimo analizy wątków i języka, porównań, interpretacji a w końcu nielichej rzeszy czystej adoracji, nikt nie dotarł do schulzowskiej istoty. Krytycy nie przestają jednak próbować, szczególnie że wydawnictwo MG sprawiło im ostatnio niezły prezent: ilustrowane wydanie Sklepów cynamonowych. Jak dla mnie - czysta rozkosz estetyczna, i choć nie powiem w kwestii schulzowskiej niczego nowego i odkrywczego, to przynajmniej podzielę się własną porcją zachwytu i miłości, które we mnie wzbudza.

Zaczyna się klasycznie, od letniego wyjazdu ojca do wód i pomarańczowych poranków, w których narrator przesiąkał atmosferą miasta. Potem jak zwykle z jaj wylegają się egzotyczne ptaki, Adela z pasją niszczy działaniem wolny czas pozostały do zmierzchu, wiatr przestawia nocą ulice, tworząc niezrozumiałe dla mieszkańców labirynty.

Świat Schulza rozrasta się w miękkim języku, nieograniczony prawami fizyki. Języku rozpoznawalnym na odległość, a zarazem nieuchwytnym. Ilekroć bowiem zaczniemy pisać o metaforach, symbolice i nawiązaniach, zawsze miniemy niewyrażalną zdolność do ukazywania słowem obrazów przetrawionej przez siebie rzeczywistości. Na tę składa się z kolei nie tyle fizyczność, co wieczna korespondencja ze snem i fantazją.

Rzeczywistość nie jest tu czymś stałym, co rusz rozpada się, ukazując tymczasowość i sztuczność, będąc atrapą. Dopiero stworzenie własnej mitologii przestrzeni, przepuszczenie świata przez siebie, nadaje codzienności wymiar życia. Bo przecież Schulz nie pisze wcale o nieujawnianych fantazmatach. Jego świat to ten, którego obraz nosimy w sobie, wspominając dzieciństwo, zapach rodzinnego miasta, starych kamienic, do których chodziliśmy odwiedzać dziadków. Mitologizacja przeszłości, mówienie językiem snu, nie wpływa na nieprawdopodobieństwo historii, te bowiem rozszerzają jedynie granice rzeczywistości, dają pozwolenie na szersze, wielozmysłowe działanie percepcji, przez co opowieści przenikają ją i przemieniają.

Wieloznaczność języka ma odbicie w zasadach działania świata, będącego w wiecznym ruchu. Migocące sensy rozmów, spotkania wyrastające z banalnych pobudek, które przemieniają się w filozoficzne dysputy, kumulowanie słów i brzmień, podkreślają żywą tkankę działania, oddalają bohaterów od samotności, która kryje się w milczeniu.

Świat, którego tworzywem jest słowo okazuje się nie tyle ucieczką od faktyczności, co udowodnieniem zasady: rzeczywiste jest tylko to, co można opowiedzieć. Stąd blisko jest do czystej estetyki.

Ktoś kiedyś powiedział, że łatwiejsze od pisania o Schulzu, jest pisanie Schulzem i nie można się z tym nie zgodzić. Zamiast pisania o nim, polecam jednak, jego chłonięcie. Wydanie ilustrowane oprócz porcji literackich uciech, zapewni jeszcze doznania wzrokowe: oprawa graficzna, wyjustowany tekst, rodzaj papieru, ale przede wszystkim rysunki Schulza są wszystkim, o czym fanatycy jego prozy mogą marzyć.

Są twórcy, o których geniuszu nie trzeba nikogo przekonywać. Parafrazując, wcale nie ironicznie, Gombrowicza: dlaczego Schulz wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego, że Schulz wielkim pisarzem był! I tu właściwie moglibyśmy zakończyć ten tekst, bo jak pokazuje dotychczasowa, obszerna krytyka jego twórczości, mimo analizy wątków i języka, porównań, interpretacji a w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Żyjemy pod presją oczekiwań społecznych, zawodowych i rodzinnych oraz naszych własnych, ograniczających przekonań, które zbudowaliśmy sami lub przyjęliśmy od babć, dziadków, ojców i matek. Żyjemy w Matrixie, nie będąc nawet tego świadomi. (…) Czy musimy żyć według jakiegoś planu? Nie, jesteśmy przecież wolni”1.

Z nagłej świadomości tego stanu i potrzeby zmian zrodziła się ta niezwykła książka – opis drogi, którą musiała przejść autorka, by dostrzec nowe możliwości swojego życia. Niełatwego procesu uświadamiania sobie dotychczasowych ograniczeń, ich akceptacji i nauki nowego podejścia do codzienności, która zamiast być źródłem cierpienia, dostarczy pola do realizacji marzeń.



Nietypowa forma książki powstała z mniej lub bardziej spójnych notatek, towarzyszących przemianie autorki, jest efektem samego podejścia do pisania. To rodziło się z potrzeby uporządkowania życia, złapania dystansu do wydarzeń i spojrzenia na siebie oraz swoje postępowanie z boku, nie z zamierzenia stworzenia poradnika pozytywnego myślenia. W istocie, „Dotykowi Serca” daleko do takiej konwencji i choć brak chronologii, precyzyjnych wyjaśnień i zakotwiczenia zdarzeń w czasie i przestrzeni początkowo deprymuje niezorientowanego w technice pisarskiej czytelnika, całość składa się na opowieść o wyraźnym przesłaniu. Dzięki temu obrana forma tylko podkreśla faktyczne trudy, które czekają każdego, kto odważy się podążyć śladem Przygońskiej.

Przechodząc przez kolejne etapy, autorka uczy się patrzeć w swoje wnętrze i dostrzegać w nim bezpośredni związek z otaczającą je rzeczywistością. Stara prawda, że najstraszniejsze piekło serwujemy sobie my sami, nabiera tutaj nowego sensu, podobnie jak kwestia nastawienia do świata, które diametralnie zmienia naszą percepcję. Analizując i akceptując przeszłość, Przygońska uczy zgody z samym sobą w prawdzie, a dalej patrzenia na świat poprzez uczucia, cierpliwą pewność, że wszystko dzieje się z określonego powodu, który poznamy, jeśli prawidłowo odbierzemy czekające na nas lekcje: miłości, tolerancji, akceptacji i altruizmu.

Wszystko zamiast suchej teorii podane jest w formie faktów z życia autorki, jej sukcesów i błędów, okresów rozwoju i zwątpienia, co tylko udowadnia, że samorozwój jest nieskończonym procesem i tylko od nas zależy, w którym momencie go zatrzymamy. Inspirująca opowieść Przygońskiej nadaje kierunek, w którym możemy podążyć, jeśli chcemy uwolnić się z błędnego koła negacji i autodestrukcji, odzyskać dawno zapomniany sens życia i otworzyć się na czekającą na nas pozytywną energię. Uświadamia to co wiemy od zawsze, ale od czego uparcie uciekamy: jakość życia zależy tylko od nas, więc zamiast czekać, aż przybędzie po nas książę z bajki, pogódźmy się z przeszłością, zaakceptujmy siebie i żyjmy, bez wymówek, tak jak zawsze tego pragnęliśmy.

„Żyjemy pod presją oczekiwań społecznych, zawodowych i rodzinnych oraz naszych własnych, ograniczających przekonań, które zbudowaliśmy sami lub przyjęliśmy od babć, dziadków, ojców i matek. Żyjemy w Matrixie, nie będąc nawet tego świadomi. (…) Czy musimy żyć według jakiegoś planu? Nie, jesteśmy przecież wolni”1.

Z nagłej świadomości tego stanu i potrzeby zmian zrodziła się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciocia Klara po raz kolejny zasiadła za wielkim antycznym biurkiem, pamiętającym jeszcze Rewolucję Francuską i zapaliła papierosa. Spojrzała krytycznie na stertę listów piętrzących się przed nią i przy wtórze uderzeń łyżeczki w elegancką porcelanową filiżankę zabrała się do czytania pierwszego z brzegu. „Droga ciociu Klaro! Czy wstąpienie do jakiegoś magicznego zakonu jest dobrym pomysłem, jeżeli chce się odbyć odpowiednie szkolenie w zakresie uprawiania magii?”1. - Ech, ta dzisiejsza młodzież – westchnęła staruszka i po chwili namysłu zaczęła pisać odpowiedź na list. W końcu kto zna się na magii lepiej niż ona...


„Gdzie żyją demony?” to zbiór listów nadsyłanych do redakcji czasopisma poświęconego zagadnieniom magii - „Anubis”, publikowanych cyklicznie wraz z wyczerpującymi odpowiedziami w rubryce „Świątynia ukojenia cioci Klary”. W rolę ekscentrycznej staruszki znającej rady na wszelkie problemy z zakresu okultyzmu i ezoteryki wciela się Frater U.D – jeden z najsłynniejszych europejskich magów, autorytet w dziedzinie współczesnych praktyk magicznych, znany czytelnikom z opracowań poświęconym magii sigili, symbolii sukcesu i high magic.

Szeroki zakres poruszanych problemów, ale przede wszystkim świetny styl cioci Klary, w przystępny sposób wciąga czytelnika w mistyczny świat okultyzmu. Dowie się on dzięki temu jak odbywać podróże astralne, w jaki sposób działają śmiertelne uroki, albo magia informacyjna, czy prawdziwi sataniści naprawdę istnieją i czy mają coś wspólnego z miejscem zamieszkania demonów, a w końcu czy w literackim świecie Harrego Pottera tkwi ziarno prawdziwej magii.

Mimo żartobliwego tonu i szczypty kąśliwej ironii odpowiedzi udzielane przez Fratera można traktować jak najbardziej serio. Każda z nich jest wyczerpującym mikroesejem na dany temat, opracowanym na podstawie ogromnej wiedzy praktycznej i teoretycznej, z licznymi nawiązaniami do historii, literatury, ale przede wszystkim współczesnego stanu rzeczy. Sprawia to, że mimo niewielkiej formy „Gdzie żyją demony?” okazuje się kompendium wiedzy ezoterycznej, napakowanej niekiedy szokującymi informacjami, których próżno szukać w klasycznych podręcznikach okultystycznych.

Zainteresowani tematem na pewno nie będą zawiedzeni. Przystępny język doprawiony humorem i ciekawe pytania żądnych wiedzy czytelników „Anubisa” wyróżnia pozycję Fratera wśród mu podobnych. Ekscentryczna ciocia Klara okazała się strzałem w dziesiątkę. Jej urok sprawi, że książka porwie nie tylko przyszłych magów, ale każdego o otwartym umyśle.

Ciocia Klara po raz kolejny zasiadła za wielkim antycznym biurkiem, pamiętającym jeszcze Rewolucję Francuską i zapaliła papierosa. Spojrzała krytycznie na stertę listów piętrzących się przed nią i przy wtórze uderzeń łyżeczki w elegancką porcelanową filiżankę zabrała się do czytania pierwszego z brzegu. „Droga ciociu Klaro! Czy wstąpienie do jakiegoś magicznego zakonu jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Diagnoza współczesności nigdy nie była tak smutna jak obecnie: żyjemy coraz szybciej, ale nie mamy czasu na refleksję, mamy coraz więcej, ale ciągle nam mało, szczycimy się królowaniem w piramidzie istnień, a działamy jak maszyny zaprogramowane na konsumpcję i zysk. Jesteśmy dumni z osiągnięć techniki i nauki, ale mimo to odczuwamy uporczywy brak, którego nie zapełniają kolorowe obrazy. A wystarczy wrócić do korzeni, spojrzeć na współczesność z perspektywy wiekowej mądrości, która wpisana w rytm natury aktualizuje sacrum zawarte w świecie. O zgodzie na cykle czasu i porządkowaniu siebie mówi wszakże tradycja Indian.

„Będąc dzieckiem ziemi, świadomym swojego udziału w wielkiej Całości (…) chronił otoczenie. (…) Trwając w łączności z żywiołami, znał zapach ziemi, przesłanie wiatru i głębsze znaczenie ognia. W medytacji znajdował pokój, a w jego umyśle zamieszkiwały wizje i marzenia”1.

„Perły mądrości Indian” w krótkiej i treściwej formie przedstawiają tradycyjne wierzenia i obyczaje Indian z Ameryki Północnej, ale także tkwiące w tym uniwersalne przesłanie, będące łącznikiem między pokoleniami, nieograniczonymi czasem, wyznaniem i kulturą. Trzy części: literackie opracowanie obyczajów Indian, rozwinięcie symboliki postaci zwierzęcych oraz ukazanie korespondencji pierwotnego widzenia świata ze współczesnością, składają się na wartościową pozycję, odświeżającą skostniały światopogląd.

Payment przywołując tradycje Indian, przypomina o oczywistościach, o których zapominamy w gonitwie dnia codziennego. Ukazuje świat w jego prostej, a przez to holistycznej wersji, sprzed podziału na kulturę i naturę, a co za tym idzie, bez wpisanego w to wartościowania, będącego przyczyną antagonizmów, które współczesność zaledwie przeczuwa poprzez uporczywe rozdzielenie własnej osobowości. Wracając do czasu sacrum, na nowo zanurzamy się w jednorodnej i kompletnej przestrzeni. Obserwując naturalne cykle natury i zachowanie zwierząt, uczymy się mądrości, przekładalnej na całe nasze istnienie. Mądrości wysnutej na podstawie obserwacji i doświadczenia, refleksji z działania i przemijania, a w końcu akceptacji, zapewniającej spokój, a przez to szczęście.

Choć określenie „pierwotny” ma dziś konotacje negatywne, okazuje się, że powrót do takiego sposobu postrzegania może stać się lekarstwem na współczesność, skażoną postmodernistycznym widmem wiecznego rozdzielenia i braku wartości. Stałość, zawierająca się w świecie o zasadach wyniosłych z natury (nie jak dziś stworzonych abstrakcyjnie) jest ratunkiem dla wszystkich, którzy pogubili cel drogi, którą nieustannie podążają. Uniwersalna myśl zawarta w tradycji Indian, skłoni do refleksji, zwolnienia życia, zastanowienia się, czy aby nie płyniemy z prądem, bo zapomnieliśmy, że można inaczej.

Diagnoza współczesności nigdy nie była tak smutna jak obecnie: żyjemy coraz szybciej, ale nie mamy czasu na refleksję, mamy coraz więcej, ale ciągle nam mało, szczycimy się królowaniem w piramidzie istnień, a działamy jak maszyny zaprogramowane na konsumpcję i zysk. Jesteśmy dumni z osiągnięć techniki i nauki, ale mimo to odczuwamy uporczywy brak, którego nie zapełniają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Każdy z nas przypomina ptaka, co zaplątał się w sidła: skrzydła ma wolne i mógłby pofrunąć, ale nogi zakute w kajdany”1.

Aresztowali go za szerzenie wiary na misji w chińskim Harbinie i w absurdalnym procesie skazali na 25 lat pobytu w sowieckich łagrach. Jego cel w kilka sekund skurczył się do woli przeżycia, ta jednak musiała przetrwać w otoczeniu niewyobrażalnego cierpienia i beznadziejności rozciągniętej w czasie na dłużące się w nieskończoność lata. Czy można przeżyć obóz i zachować godność? Wytrwać i pozostać niezmienionym?

Wątki obozowe funkcjonujące w literaturze są świadectwem niezawinionych cierpień milionów. Fakt niemieckich obozów zagłady i sowieckich obozów pracy zaistniał w świadomości czytelników za sprawą autentycznych relacji wspomnieniowych dziś już postaci legend: Borowskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Sołżenicyna i innych. Czym na ich tle wyróżnia się opowieść księdza Hermanowicza? W końcu, czy nazywanie cierpienia innymi słowy, ma jakikolwiek wpływ na dokonane już fakty.

Te ostatnie są rzecz jasna przerażające: skrajny klimat, praca ponad siła, głód, postępujące osłabienie i choroby, widmo śmierci z wyczerpania, a obok stopniowe odczłowieczenie za sprawą żelaznych zasad systemu, nieznającego współczucia. Tym, co wyróżnia wspomnienia ks. Hermanowicza jest jednak niewątpliwie perspektywa opisu i specyficzne podejście do przedstawianych zdarzeń. Miłosierdzie wpisane w światopogląd niezmienny od okoliczności pozwala zmienić, naturalną w takich wypadkach, nienawiść do oprawców w zrozumienie ich zachowania jako kolejnych ofiar reżimu. Dzięki temu możliwym okazuje się egzystowanie w tragicznej rzeczywistości, a dalej: dystans opisu, pewna ironia i humor przedstawienia, skupienie na aspektach pozytywnych: małych aktach miłości do bliźniego i heroizmu, trwaniu przy własnych zasadach, prymacie szacunku do człowieczeństwa, ale przede wszystkim: nie ustawanie w szerzeniu zasad wiary bez względu na wszechobecne zakazy.

Mimo niełatwego tematu wspomnienia ks. Hermanowicza to nie dokument o cierpieniu, ale dowód na możliwość afirmacji życia niezależnie od warunków. Przestawienie konkretnych postaw i działań ponad słowem, udowadnia moc nadziei, szacunku i miłosierdzia pozwalających przetrwać w rzeczywistości, w której nie obowiązują zasady moralne. Niecodzienna, pozbawiona nienawiści perspektywa oraz przesycona wiarą zgoda na los, który można (i trzeba) poprawić w miarę możliwości, stawia dzieło ks. Hermanowicza na równi z klasyką literatury obozowej. Jest świadectwem niewyobrażalnej tragedii, ale i wartości wiary i miłości, pozwalających przetrwać i zachować godność.

„Każdy z nas przypomina ptaka, co zaplątał się w sidła: skrzydła ma wolne i mógłby pofrunąć, ale nogi zakute w kajdany”1.

Aresztowali go za szerzenie wiary na misji w chińskim Harbinie i w absurdalnym procesie skazali na 25 lat pobytu w sowieckich łagrach. Jego cel w kilka sekund skurczył się do woli przeżycia, ta jednak musiała przetrwać w otoczeniu niewyobrażalnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczyna się banalnie. Pewnego dnia Łucja uświadamia sobie, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w związku z tym nudnym snobem, który jeszcze nie tak dawno imponował jej odpowiedzialnością i dobrym smakiem. Teraz, nie dość, że chce się z nią żenić, to jeszcze skrytykował jej wyjątkowo dizajnerskie fioletowe buty, z których zdobycia była tak dumna. W obliczu takiej sytuacji nie wypada zrobić nic innego, jak odejść z klasą. A że traf chciał, że właśnie przypadł jej w spadku po nieznanym wuju stary, drewniany dom na obrzeżach miasta, nie pozostaje nic innego jak zabrać, co się nawinie pod rękę i w te pędy wyprowadzić się do drewniaka, rozpoczynając tym samym nowy rozdział życia. Na szczęście od tej chwili nic już nie będzie typowe...

Mimo że brak luksusów Łućce nie przeszkadza, miło by było mieć na własność łazienkę. Tę jednak okupuje dziki lokator, przygarnięty przed nieodżałowanego wuja, który nie może rozstać się z ojczyzną, odwiedzaną na czas ostatnich dni życia matki i wrócić do Argentyny. Dla równego rachunku Łućka otrzymuje jednak zupełnie wyjątkowych sąsiadów: Marlenkę – emerytowaną karlicę prostytutkę, handlarza antyków o wybujałym libido i głowie uginającej się pod ciężarem dreadów – Władka, Basię, która na Wigilię zaprasza wszystkich trzech ojców swojego potomstwa, a w końcu i dwóch adoratorów: zabójczo przystojnego aktora Walerego i tajemniczego klowna o zielonych włosach. Jeśli dodać do tego jej przyjaciela: super wrażliwego dresa Balero, a w końcu ją samą (rysowniczka komiksów, fanka rosyjskiego kina drogi i dziwacznego obuwia) to wychodzi mieszanka wybuchowa.

Ta w istocie rekompensuje fabułę, która nie należy do wartkich i trzymających w napięciu. Jak autorka udowodniła jednak w „Wytwórni wód gazowanych” nie jest to konieczne, by stworzyć powieść, od której nie można się oderwać. Combrzyńska-Nogala ponownie robi to co potrafi najlepiej – snuje opowieści. Te wyrastają z siebie szkatułkowo: sięgają w daleką przeszłość, plątają ludzkie losy i wpływają na teraźniejszość. Wciągają mimo nieprawdopodobieństwa i totalnego przerysowania bohaterów, pewnej oczywistości w rozwoju akcji i niedosytu z powodu zakończenia.

Autorka ma talent do bajdurzenia o zwyczajności, wyciągania z niej zapomnianych tajemnic i odświeżania oglądu rzeczywistości. „Drewniak” to porcja magii w szarych dekoracjach zimowej biedy prowincji, przykład jak przy użyciu wyświechtanych tendencji zrobić coś oryginalnego. Balansujący na granicy banału, ni to romans, ni kryminał, ni powieść o duchach to jednak przede wszystkim kolejne autentyczne stadium ludzkich życiorysów, w których codzienność pretenduje do miana niezwykłości. Opowiedziany z humorem i dystansem, plastycznym językiem i barwnymi obrazami działa prawie tak dobrze jak tabliczka czekolady w pochmurny dzień.

Zaczyna się banalnie. Pewnego dnia Łucja uświadamia sobie, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w związku z tym nudnym snobem, który jeszcze nie tak dawno imponował jej odpowiedzialnością i dobrym smakiem. Teraz, nie dość, że chce się z nią żenić, to jeszcze skrytykował jej wyjątkowo dizajnerskie fioletowe buty, z których zdobycia była tak dumna. W obliczu takiej sytuacji nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Urodził się jako jeden z czwórki rodzeństwa w prowizorycznie wykopanej norze. Szybko zorientował się, że świat to nie tylko jego matka i rozbrykani bracia, ale nieprzewidywalni ludzie, którzy pewnego dnia zapakowali go do wielkiej ciężarówki i zawieźli w miejsce pełne psów. Tam poznał siłę ludzkiej sympatii, reguły rządzące stadem, przeżył masę niezrozumiałych zdarzeń. Mały kundelek Toby, nie miał pojęcia, że gdy jego krótkie życie zakończy się na podłodze kliniki weterynaryjnej, będzie to dopiero początek podróży. Gdy kolejny raz odrodził się jako szczeniak, przeczuwał jednak, że nie stało się tak bez powodu, musi tylko poznać cel misji, która przekracza granice jednego istnienia.

Nowe wcielenie zaprowadziło go w ramiona kilkuletniego Ethana, dla którego szybko stał się całym światem. Dorastając razem, przeżywają najszczęśliwsze lata i gdy nadchodzi czas pożegnania, Bailey jest pewny, że przyjaźń z Ethanem była misją, którą miał wypełnić. Jakie było jego zdziwienie, gdy po kolejnym zapadnięciu w ciepłą ciemność, otwiera oczy jako puchaty owczarek. Wszystko wskazuje na to, że życie szykuje przed nim niejedną niespodziankę.

Świat widziany oczyma psa znacząco różni się od wersji ludzkiej. Cameron stawiając w roli narratora czworonoga, znacząco utrudnił sobie zadanie przekazania spójnej i logicznej wizji. W takich przedstawieniach łatwo o infantylizm – motyw gadających psów ulubiły sobie wszakże amerykańskie produkcje filmów rodzinnych. „Misja na czterech łapach” na szczęście ma z nimi niewiele wspólnego. Wszystko za sprawą całkiem niezłego przygotowania autora, który zadał sobie trud poznania podstaw psiej psychologii. Obserwacja zachowań w stadzie psów, ale przede wszystkim doświadczenie, które zebrał z posiadania własnych zwierząt, pozwoliły mu wykreować wiarygodny obraz świata widzianego z psiej perspektywy, łączący w sobie wszystko: humor sytuacyjny, niezrozumienie zachowań ludzi, odczuwanie emocji, ale też podkreślenie mocy tragedii przez chłodny obiektywizm psiego obserwatora.

Dzięki temu nie da się przejść koło tej powieści obojętnie: śmiałam się i płakałam, trzymałam kciuki za powodzenie psich działań i szczęśliwe zakończenie. Takie emocje plus lekki styl, sprawiają że „Misję...” czyta się błyskawicznie. Nie znaczy to jednak, że szybko o niej zapomnimy.

Jedyną wadą psów jest to, że żyją zbyt krótko. Każdy, komu zdarzyło się żegnać z czworonogiem, zna pustkę, która nie znika nawet po latach. Powieść Camerona to lekarstwo na ten smutek. Udowadnia, że nie tylko ludzka egzystencja ma głębszy sens, a tym samym daje nadzieję, że być może kiedyś my także spotkamy się z psimi przyjaciółmi, którzy musieli odejść. Zwraca uwagę na ważność, pozornie nieznaczących momentów, które w swoim czasie łączą się w całość tłumaczącą nasze życie.

Polecam nie tylko miłośnikom czworonogów, choć najlepiej czytać z paczką chusteczek i psią głową na kolanach. Ciepła, dająca nadzieję, skłaniająca do refleksji – zostanie w was na dłużej i odmieni spojrzenie na własne zwierzęta.

Urodził się jako jeden z czwórki rodzeństwa w prowizorycznie wykopanej norze. Szybko zorientował się, że świat to nie tylko jego matka i rozbrykani bracia, ale nieprzewidywalni ludzie, którzy pewnego dnia zapakowali go do wielkiej ciężarówki i zawieźli w miejsce pełne psów. Tam poznał siłę ludzkiej sympatii, reguły rządzące stadem, przeżył masę niezrozumiałych zdarzeń. Mały...

więcej Pokaż mimo to