rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Dagny, życie i śmierć J.D. Landis
Ocena 6,3
Recenzja Ducha i jej Stach, czyli sacrum i profanum

Stanisław Przybyszewski był człowiekiem niezwykłym. Dla sztuki prawdziwy diament: młodzi patrzyli na niego jak na bożka (nieważne, w co wierzyli, on wierzył w to żarliwiej). Dla bliskich prawdziwy potwór, można by rzec – świnia: jego własne dzieci w zasadzie mało go obchodziły,...

Okładka książki Umysł w ogniu Susannah Cahalan
Ocena 7,1
Recenzja Tak naprawdę to mnie nie było

Lubimy historie prawdziwe. Lubimy historie dramatyczne. Dodajmy do tego skomplikowaną medyczną zagadkę, a mamy szansę otrzymać coś naprawdę fascynującego. Najlepszym przykładem „Umysł w ogniu” – przejmująca opowieść Susannah Cahalan o jej własnej walce z rzadką chorobą, która nieomal...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

A r c y d z i e ł o literatury faktu.

Autor zastosował prostą, acz genialną technikę – zamiast dać się ponieść fali opisywanej histerii i, używając ociekającego patosem języka, ulec pokusie hiperboli (co dla większości autorów tego typu dzieł jest wyborem oczywistym i najłatwiejszym), swoją opowieść poprowadził z jednostajną (nie mylić z monotonną), doprawdy godną podziwu dyscypliną. Zastawienie swego rodzaju nonszalancji stylu z tak dramatyczną tematyką dało porażający efekt.

"Wydawało się nieprawdopodobne, że cokolwiek może zagrozić parowcowi. A mimo to znajdowali się przecież na oceanie, a statek tonął. Rozświetlony od dziobu do rufy, przypominał zapadający się pod własnym ciężarem tort urodzinowy".

A r c y d z i e ł o literatury faktu.

Autor zastosował prostą, acz genialną technikę – zamiast dać się ponieść fali opisywanej histerii i, używając ociekającego patosem języka, ulec pokusie hiperboli (co dla większości autorów tego typu dzieł jest wyborem oczywistym i najłatwiejszym), swoją opowieść poprowadził z jednostajną (nie mylić z monotonną), doprawdy godną podziwu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Okoliczności zabójstwa 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych elektryzują do dziś. Nawet po latach, wciąż mnożą się niejasności, pojawiają nowe pytania. Biorąc do ręki tę książkę należy dokładnie wczytać się w tytuł. Nie brzmi on bowiem: "kto, jak i dlaczego zabił JFK". Czytelnicy spodziewający się jednoznacznych odpowiedzi będą niepocieszeni.

Trzeba być człowiekiem kompletnie pozbawionym pokory i bujającym gdzieś w chmurach (albo po prostu chcącym zarobić), by stwierdzić, że oto rozwiązało się zagadkę zamachu na Kennedy'ego (ma to miejsce w dużej części publikacji na ten temat). Naprawdę miło jest poczytać Forestiera, który nie robi z siebie wszechwiedzącego znawcy wszystkiego (podobnie Stephen Hunter, autor powieści "Trzecia kula", którą gorąco polecam - oznajmił, że będzie pisał tylko o tym, na czym się zna, czyli o broni, i tak zrobił).

Autor nie próbuje niczego narzucać, zamiast tego – sugeruje, czasem bardzo delikatnie, pewne rzeczy, i tylko od nas zależy, czy ów sugestie wyłapiemy (jako osoba zafascynowana tą tematyką, potrafiłam je dostrzec, a także docenić). Każe myśleć samodzielnie i to jest ogromna zaleta.

Choć nie podoba mi się sposób omówienia niektórych zagadnień (miejscami autor być może przesadził z patosem, gdzie indziej, zdaje się, troszkę za dużo dodał od siebie, jeszcze gdzie indziej mógłby pogrzebać nieco głębiej) i mimo tego, że pewne kwestie zostały pominięte, uważam, iż jest to jedna z bardziej trzeźwych książek na temat zabójstwa Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Napisana zręcznie i z pomysłem. A nawet szczyptą humoru.

Brawa należą się za genialnie skonstruowane, choć jakże krótkie, posłowie, stanowiące doskonałe zwieńczenie historii. A także za Lee Harveya Oswalda, który, mam wrażenie, nie mógł zostać przedstawiony bardziej trafnie.

PS. Osobom zainteresowanym szerszym i bardziej wnikliwym spojrzeniem na sprawę polecam dokument "JFK to 9/11. Everything Is a Rich Man's Trick". Możecie znaleźć go na YouTube.

Okoliczności zabójstwa 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych elektryzują do dziś. Nawet po latach, wciąż mnożą się niejasności, pojawiają nowe pytania. Biorąc do ręki tę książkę należy dokładnie wczytać się w tytuł. Nie brzmi on bowiem: "kto, jak i dlaczego zabił JFK". Czytelnicy spodziewający się jednoznacznych odpowiedzi będą niepocieszeni.

Trzeba być człowiekiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

SZOK. Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wielki zawód sprawiła mi Kim Gordon. Nie jestem w stanie pojąć, jak mogła stworzyć coś takiego... Jeden wielki wyrzut i jeden wielki wrzód. W skrócie: "mój mąż mnie zdradził, zobaczcie, jakim dupkiem jest wielki Thurston Moore"! Zdaje się, że to był główny powód napisania tej książki. Acha, no i jeszcze chęć wyszczególnienia, kogo sławnego Kim może zaliczyć do grona swoich znajomych, plus – jak bardzo jest alternatywna. Podczas lektury czułam niesmak, miejscami wręcz obrzydzenie. Na końcu zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Żałuję, że to przeczytałam i nie polecam nikomu, w szczególności fanom Sonic Youth.

SZOK. Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wielki zawód sprawiła mi Kim Gordon. Nie jestem w stanie pojąć, jak mogła stworzyć coś takiego... Jeden wielki wyrzut i jeden wielki wrzód. W skrócie: "mój mąż mnie zdradził, zobaczcie, jakim dupkiem jest wielki Thurston Moore"! Zdaje się, że to był główny powód napisania tej książki. Acha, no i jeszcze chęć wyszczególnienia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

"Zadałam członkowi ekipy SWAT pytanie:
– 'Czy mój syn nie żyje?'
– 'Tak' – odparł.
Gdy tylko to powiedział, zorientowałam się, że ja już znałam prawdę.
– 'Jak umarł?' – zapytałam. To było ważne. Czy Dylan został zabity przez policję, czy przez jednego ze strzelców? Czy sam odebrał sobie życie? Miałam taka nadzieję. Przynajmniej wiedziałabym, że chciał umrzeć. Później żałowałam tej nadziei tak gorzko, jak nie żałowałam w życiu niczego.
Członek ekipy SWAT potrząsnął głową.
– 'Nie wiem' – odpowiedział.
Odwrócił się i zostawił mnie samą".

Wyobraź sobie, że jesteś matką Dylana Klebolda, zabójcy-samobójcy z Columbine. Jak b a r d z o niedorzecznie brzmi to zdanie? Choćbyśmy chcieli, nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Niedługo po zamachu Sue wybrała się do psychologa, a kiedy wyznawała mu swoją historię, ten tylko patrzył na nią w milczeniu. Gdy skończyła mówić, stwierdził: "Nie mogę pani pomóc".

Jak żyć z faktem, że nasze dziecko zamordowało inne dzieci i popełniło samobójstwo? Jak zaakceptować to, kiedy tydzień wcześniej naszym największym zmartwieniem był chory kot? Jak żyć ze świadomością, że jako rodzic ponieśliśmy porażkę, co więcej, nie byliśmy w stanie dostrzec oznak zbliżającej się tragedii? U kogo szukać zrozumienia? Jak to jest być obwinianym za czyny naszej pociechy; pociechy, którą kochaliśmy całym sercem? Jak to jest nie mieć prawa opłakiwać własnego dziecka?

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnim razem z taką niecierpliwością (i podenerwowaniem) wyczekiwałam na premierę książki. Była to dla mnie premiera niezwykła z trzech powodów: ponieważ jestem książkoholikiem; ponieważ uwielbiam biografie i wspomnienia; ponieważ Columbine. Jako wygłodniały książkoholik, potrzebuję swojej dawki niczym ćpun, a ostatnimi czasy ciężko było o dobry towar. Jako zagorzała fanka biografii i wspomnień (czy to biografia Davida Bowie, czy wspomnienia kobiet pracujących przy projekcie Trinity), lubię przyglądać się ludzkim życiorysom, wchodzić w obce umysły i szukać w nich lekcji dla siebie. Wreszcie jako osoba zainteresowana Columbine, nawet po tylu latach wciąż wyczekuję nowych informacji, choćby strzępków czegoś, co być może lepiej pozwoli zrozumieć wydarzenia z 20 kwietnia 1999.

Pierwsze dwie potrzeby zostały zaspokojone z nadwyżką. Książka Sue Klebold to towar uzależniający, ogłuszający i oślepiający, nie pozwalający skupić się na niczym innym; to wspomnienia porażające szczerością, a że mam nader rozwiniętą empatię (stwierdzone przez lekarzy!), musiałam uważać, żeby nie przedawkować; to lektura wyjątkowa – bo ileż mamy okazji poznać najskrytsze myśli matki zabójcy-samobójcy?

"Jednego byłam pewna. Nie ma możliwości, by Dylan miał broń. Tom i ja byliśmy zdecydowanie przeciwni posiadaniu broni, do tego stopnia, że rozważaliśmy przeprowadzkę z Colorado, ponieważ złagodzono prawo do posiadania". Sue boleśnie przekonała się, że już nigdy niczego nie będzie w swoim życiu pewna.

Książka podzielona jest na dwie części. W pierwszej, "The Last People On Earth", Sue ze szczegółami opisuje swoje przeżycia, począwszy od 12:05 tamtego dnia, kiedy otrzymała od męża telefon z informacją, iż w Columbine dzieje się coś strasznego, skończywszy na dniu, w którym zobaczyła Basement Tapes. Momentami (opis pogrzebu Dylana czy wizyty Kleboldów w bibliotece) zmuszona byłam przerywać czytanie, ponieważ rozpacz ziejąca ze słów Sue obezwładniała.

Sue ofiarowuje nam masę wspomnień na temat Dylana, który już jako brzdąc zadziwiał inteligencją i samodzielnością (w wieku 10 lat poprosił matkę, żeby pokazała mu, jak się robi pranie; nie musiała powtarzać mu tego ponownie). Uwielbiał skomplikowane origami, trudne układanki oraz zagadki, nad którymi siedział nad tak długo, aż je rozwiązał. Niemożność poradzenia sobie z jakąś zagadką wprawiała go najpierw w irytację, później w przesadny smutek i surowość wobec siebie. Z biegiem czasu ujawnił się także jego niemal paniczny strach przed publicznym upokorzeniem. Często czuł się upokorzony w sytuacjach, w których inni zareagowaliby śmiechem: pewnego razu rodziny Kleboldów i Brownów wybrały się razem na piknik. Dylan i Brooks, obaj w wieku 8 lat, łapali raki w strumyku. Nagle Dylan potknął się i upadł z pluskiem w wodę. Według Sue, jej syn wyglądał, jakby zaraz miał dostać furii, a jego stan pogorszył jeszcze fakt, że wszyscy wokół się śmiali. "Staraliśmy się pomóc mu zrozumieć komiczność tej sytuacji – nasz syn Byron po takim upadku zapewne podniósłby się i efektownie ukłonił – ale Dylan pobiegł do samochodu i przestał się odzywać".

Sue przybliża nam nieco także odczucia brata Dylana, Byrona, oraz ojca jej dzieci, Toma, którego z Dylanem łączyła szczególna więź. "Tom powiedział, że spróbuje dostać się do wnętrza szkoły. Krzyknęłam: 'Nie! Oszalałeś? Możesz zginąć!'. Spojrzał na mnie spokojnie i powiedział: 'No i co z tego?'". W pierwszych dniach po zamachu ojciec Dylana powtarzał: "Szkoda, że nie zabił i nas". Jak dowiedzieliśmy się niedawno, Sue i Tom rozwiedli się w 2014 roku. Parę rozdzielił smutek, który "popchnął ich w przeciwne kierunki".

W drugiej części książki, "Toward Understanding", Sue bierze pod lupę przeszłość, charakter i zachowania Dylana, by znaleźć w tym wszystkim znaki ostrzegawcze i własne błędy. Znajduje je. Wielokrotnie z żalem stwierdza, że w pewnych sytuacjach powinna była postąpić inaczej. Z perspektywy czytelnika ów sytuacje, jeśli zebrać je wszystkie i przeanalizować, wywołują wrażenie, że Sue chwilami bywała bardzo naiwna. Zauważyłam jeszcze jedną rzecz. Otóż zdaje się, jakby zarówno Byronowi, jak i Dylanowi Sue z góry przypisała określone role w rodzinie. Dylan był jej "golden child", tym uzdolnionym, tym, którego czekała świetlana przyszłość, a więc jego wady i złe decyzje bywały przez nią zwyczajnie lekceważone. Lekki szok wywołało u mnie np. stwierdzenie (cytat z pamiętnika Sue na krótko po projekcji Basement Tapes): "Okazało się, że nasz perfekcyjny chłopiec wcale nie był taki perfekcyjny". Perfekcyjny chłopiec? Dylanowi daleko było do perfekcji: miał złe oceny, problemy w szkole, wahania nastroju, popełnił przestępstwa! Sue to wszystko oczywiście w swojej książce odnotowuje, ale zacytowane wyżej zdanie pokazuje, iż jak rodzic niektórych rzeczy chyba świadomie nie przyjmowała do wiadomości, gdyż nie pasowały do jej obrazu idealnej rodziny z przedmieść. Owszem, z wypowiedzi członków rodziny, sąsiadów i znajomych Dylana ze szkoły wynika, że Sue i Tom byli zatroskanymi i kochającymi rodzicami. I mamy potwierdzenie w książce: rodzice Dylana i Byrona interesowali się tym co w wolnym czasie robią ich synowie, jakie bajki czy filmy oglądają, sprawowali kontrolę nad tym, z kim spędzają wolny czas, spotykali się z innymi rodzicami, chodzili na wywiadówki, dbali o to, by młodzi chłopcy prawidłowo się odżywiali… A jednak. "Nie ma trudniejszej prawdy dla rodzica i jest to prawda, której żaden rodzic nie poznał tak, jak ja – miłość nie wystarczy". Sue przyznaje, że nie miała pojęcia, jak właściwie wyglądał dzień Dylana w Columbine.

Sue z całą stanowczością obala kilka mitów, które wciąż jeszcze żyją i mają się dobrze. Dylan nie był satanistą, jego czarny płaszcz był po prostu płaszczem. Dylan nie był samotnikiem, miał grupkę znajomych i przyjaciół, wychodził z domu, chodził na prywatki, na kręgle. On i Eric nie byli dwoma wyrzutkami spędzającymi czas tylko w swoim towarzystwie. Według niej, najbliższym przyjacielem Dylana był Nate Dykeman. Wszakże dzięki wspomnieniom Sue staje się jasne, że Erica i Dylana już w gimnazjum połączyła silna więź.

Sporo uwagi poświęca Sue, rzecz jasna, depresji. Tak, Dylan miał depresję, która doprowadziła go do samobójstwa (nie zapominając przy tym ani na chwilę o ofiarach, co Sue za każdym razem podkreśla). Tak, to był dla niej wstrząs. Jednocześnie głośno i wyraźnie, wielokrotnie akcentuje: depresja nie usprawiedliwia tego, czego się dopuścił. Skupia się raczej na tym, żeby uświadomić innym rodzicom: przyjrzyjcie się swoim dzieciom. Ich wesołe buzie być może są tylko maską. Szukajcie, pytajcie, próbujcie. Nie dawajcie za wygraną. Podaje taki przykład: "Wielu moich znajomych i kolegów zmieniło sposób wychowywania dzieci za sprawą naszej historii. W niektórych przypadkach ich interwencje miały dramatyczny rezultat, tak jak w przypadku naszej znajomej, która zauważyła, iż jej 13-letnia córka staje się coraz bardziej wyobcowana. Mając w pamięci Dylana, nasza znajoma zaczęła naciskać (i naciskać, i naciskać). W końcu jej córka przyznała, że nieznajomy zgwałcił ją, kiedy wymykała się z domu, by zobaczyć się z kolegą. Dziewczyna wpadła w głęboką depresję, czuła się zawstydzona i przestraszona i poważnie rozważała odebranie sobie życia. Moja znajoma zdołała pomóc swojemu dziecku, ponieważ zauważyła zachodzące w nim zmiany i nie przestawała zadawać pytań. Moje serce raduje się na myśl, że do szczęśliwszego zakończenia doszło dzięki naszej historii i wierzę w to, że im więcej ludzi ja pozna, tym lepiej". Czytałam mnóstwo recenzji książki Sue i rzeczywiście, wielu rodziców dzięki niej wybrało się do pokoju swojego dziecka, by spróbować szczerze z nim porozmawiać. To jest chyba najważniejsze, najbardziej doniosłe przesłanie tego dzieła. Ona nie napisała go, by błagać o wybaczenie ("Wybaczyć Dylanowi? Moją walką jest wybaczyć samej sobie. To ja zawiodłam JEGO, a nie odwrotnie"), lecz by pomóc innym otworzyć oczy. Skoro to już się dzieje, niech jej będą wiekuiste dzięki, iż po tylu latach zdecydowała się zabrać głos. Niektórzy rodzice dopiero po lekturze tej książki uświadomili sobie, że dwóch chłopców-zamachowców popełniło samobójstwo.

W eseju pt. "Nigdy nie dowiem się, dlaczego", opublikowanym w 2009 roku w "O, The Oprah Magazine", Sue napisała: "Wychowując Dylana, nauczyłam go, jak ochronić się przed wieloma niebezpieczeństwami: błyskawicą, ukąszeniami węża, urazami głowy, rakiem skóry, paleniem, piciem, chorobami przenoszonymi drogą płciową, uzależnieniem od narkotyków, nierozważną jazdą autem, a nawet zatruciem tlenkiem węgla. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo – dla niego i, jak się okazało, wielu innych – może przyjść od wewnątrz". Tutaj tkwił jej, jak stwierdza w książce, największy błąd i tego najbardziej żałuje – że nie drążyła, kiedy w późniejszych latach Dylan zamykał się w sobie, wpadał w gniew czy był zwyczajnie smutny. Głęboko w środku chował ciemną stronę, o której nie miał pojęcia prawdopodobnie nikt. Od dziecka przekonany, iż z każdym problemem potrafi poradzić sobie sam, zapewniał rodziców, że wszystko gra, a oni jego zmienne nastroje tłumaczyli sobie tak, jak tłumaczy to sobie większość rodziców: trudny wiek. "Wiele czasu spędziłam, rozmyślając o tym, dlaczego Dylan odczuwał potrzebę przekonywania siebie i innych o tym, iż ma nad wszystkim kontrolę. To była część niego, którą zauważyliśmy już w dzieciństwie. Kiedy był mały, mieliśmy to za zaletę, ale chyba niesłusznie. Ponieważ kiedy Dylan pod koniec swojego życia naprawdę potrzebował pomocy, nie wiedział, jak o nią poprosić".

Na zakończenie chciałabym zająć się sposobem, w jaki Sue przedstawia Erica (nieświadomie sprawiając, że dotarła do mnie jedna bardzo ważna rzecz, która do tej pory jakoś mi umykała, albo też byłam na nią zwyczajnie ślepa, ale o tym za chwilę). Przyznaję, że mam z tym problem. Po pierwsze, Sue poświęca mu zaskakująco mało uwagi. Jestem w pełni świadoma, iż mogło dojść do jakichś ustaleń między nią, a Harrisami, którzy być może nie życzą sobie naruszania ich prywatności. Niech i tak będzie, w końcu to książka o Dylanie. Jednak mam jeszcze jedno wielkie ale. Otóż moim zdaniem Sue nie jest w swoich ocenach sprawiedliwa – i właśnie tutaj coś do mnie dotarło. Już tłumaczę. Sue (oraz wielu innych autorów książek czy psychologów) analizuje depresję Dylana wzdłuż i wszerz, analizuje każde słowo z jego pamiętnika (notabene, Sue twierdzi, że po Dylanie pozostało ok. pół cala – 1,27 cm – zapisanych kartek; czy pamiętnik udostępniony przez JeffCo nie zdaje się Wam jakiś taki… za chudy?), analizuje czynniki wewnętrzne, zewnętrzne, jakie tylko się da, analizuje każdy najmniejszy szczegół. Żałuje (i my żałujemy) tego dobrego, zdolnego chłopca Dylana, który tak bardzo cierpiał (aczkolwiek podaje też kilka przykładów na to, że momentami potrafił być bezczelny i z powodzeniem kłamał w żywe oczy nawet wtedy, gdy nie musiał). Skąd się właściwie wzięło to cierpienie? Czy można było uratować Dylana? ALE. Czy ktokolwiek chciałby uratować Erica? Ilu z nas zadaje sobie pytanie: skąd wzięło się j e g o cierpienie? Przecież Eric kiedyś też był małym chłopcem, przecież też miał kiedyś nadzieje i plany na przyszłość. Kiedy czytałam opowieści Sue o przygodach z dzieciństwa Dylana, za każdym razem pojawiała się u mnie myśl: ileż bym dała, by móc poznać takie historie z dzieciństwa Erica, ileż mogłoby to nam wyjaśnić, uczłowieczyć Erica dla tych, w których oczach jest jedynie potworem. Dlaczego nie moglibyśmy jemu też dać szansy? Mam wrażenie, że zbyt wielu ludzi traktuje go jako zatwardziałego kryminalistę-degenerata, zapominając, że w chwili zamachu był zaledwie kilka tygodni po swoich 18 urodzinach. Wszyscy zgodzimy się, że depresja wymaga leczenia, że to choroba, że wywołuje ona nie tylko smutek, ale często też skłonność do irytacji i agresji, i że nie powinniśmy obwiniać za to chorego. Proszę bardzo, nazwijmy Erica psychopatą – ale dlaczego naszej złości nie kierujemy na specjalistów, którzy nie pomogli Ericowi, tylko na nastoletniego chłopca, który gubił się we własnych myślach? Czy naprawdę był straconym przypadkiem? Czy, jak pisał Cullen, urodził się, by zostać masowym mordercą? Dlaczego złości nie kierujemy na policję, która nie wypełniła swoich obowiązków, kiedy jeszcze nie było za późno? Eric szczerze wyznał swoje problemy w ankiecie wypełnionej na potrzeby programu juvenile diversion, dlaczego więc nie złościmy się na wychowawców, którzy do porządku dziennego przeszli nad faktem, że Eric zaznaczył w ankiecie, iż miewa myśli o zabijaniu ludzi? Sue w swojej książce pisze: "Czytamy naszym dzieciom bajki uczące, że są dobrzy ludzie i źli ludzie. Teraz nigdy bym tego nie zrobiła. Teraz powiedziałabym, że każdy z nas posiada w sobie zdolność bycia dobrym i zdolność podejmowania nietrafnych decyzji". Przez moment Sue zajmuje się pamiętnikiem Erica, ale jej wnioski to jakby żywe kopie opinii ekspertów, w tym Cullena. Pozwólcie, że użyję teraz słownictwa, którego tak często używa się wobec Erica. Otóż sądzę, iż Cullen (i nie tylko) mógł "zarazić" Sue "patologicznym wirusem" skrajnie negatywnego postrzegania Erica. Czy Sue choćby raz usiadła i spróbowała wejrzeć poza m a s k ę chłopca, u boku którego jej syn postanowił zakończyć życie? Czy choć raz zastanowiła się: "Co właściwie stało się z chłopcem, którego znałam i który zawsze był dla mnie taki miły?". Niestety, nic na to nie wskazuje. I to jest dla mnie największy zawód. Sue tyle uwagi poświęca samobójczej śmierci Dylana, a zdaje się w ogóle nie zauważać, że Eric również popełnił samobójstwo. Analizując Basement Tapes, Sue najzwyczajniej w świecie pomija "Reb's Tape", na której Eric się wzruszył.

Czy powyższy akapit wygląda jak krucjata w obronie Erica? Cóż mogę powiedzieć. Może to ja jestem zbyt naiwna.

Pamiętam dzień, w którym umarł mój dziadek. Umarł nagle, niespodziewanie, bezsensownie. I kiedy chwilę po tym, jak odjechała karetka, zobaczyłam moją babcię, nie umiałam spojrzeć jej w oczy. Chyba bałam się, co w nich zobaczę. Po prostu patrzyłam w podłogę. Cierpienie babci było dla mnie niepojęte i nie chciałam go pojąć. Nie jestem pewna, czy byłabym w stanie spojrzeć w oczy Sue Klebold, gdyby stanęła przede mną.

Nie istnieją słowa, którymi mogłabym opisać, jak bardzo współczuję tej kobiecie. Wyznania Sue niosą w sobie tak wielki ładunek emocjonalny, że czytanie jej książki doszczętnie wyczerpuje psychicznie. Wszak nie żałuję ani chwili z nią spędzonej, ponieważ były to chwile na wagę złota i wierzę, że wielu z Was (po)czuje podobnie. Sue jest niesamowicie silną osobą i podziwiam ją za to, że odważyła się pokazać twarz całemu światu.

"A Mother's Reckoning: Living in the Aftermath of Tragedy" to nie jest pomnik dla Dylana. A przynajmniej nie dla Dylana-mordercy. To opowieść cierpiącej matki o ukochanym synu. Sue otworzyła dla nas serce. Podobnie jak Erica, nigdy nie uważałam Dylana za potwora, w moich oczach od zawsze był człowiekiem, jednak dzięki jego matce stał się dla mnie jeszcze bardziej ludzki. Czy jego psychika i motywy stały się bardziej zrozumiałe? Rzekłabym, że wręcz przeciwnie, ale tego właśnie się spodziewałam. Chyba nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwał od Sue prostych odpowiedzi. Czy w przypadku sprawców masakry w Columbine istnieją proste pytania?

Po skończeniu lektury naszła mnie drętwa refleksja: gdyby tak można było cofnąć czas… To pragnienie aż przebija z chwytającej za gardło dedykacji:
"Wszystkim, którzy czują się samotni, bezradni i zdesperowani –
nawet w ramionach tych, którzy ich kochają".

Czasu cofnąć się nie da. Ale człowiek uczy się na błędach. Sue Klebold może być bezcenną nauczycielką dla tych, którzy zechcą jej posłuchać.

columbinepolska.wordpress.com

"Zadałam członkowi ekipy SWAT pytanie:
– 'Czy mój syn nie żyje?'
– 'Tak' – odparł.
Gdy tylko to powiedział, zorientowałam się, że ja już znałam prawdę.
– 'Jak umarł?' – zapytałam. To było ważne. Czy Dylan został zabity przez policję, czy przez jednego ze strzelców? Czy sam odebrał sobie życie? Miałam taka nadzieję. Przynajmniej wiedziałabym, że chciał umrzeć. Później...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Podczas czytania "Ostatniej spowiedzi" usilnie próbowałam przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w swoim życiu byłam na tyle, delikatnie mówiąc, naiwna, by łyknąć taką historyjkę. I muszę stwierdzić: nie. Ja naprawdę rozumiem, ja doskonale wiem, jak to jest mieć naście lat (całkiem niedawno sama byłam nastolatką), ale, na litość boską, nie. Próbowałam także przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek czytałam książkę, która zawierała tyle błędów stylistycznych. Odpowiedź również brzmi: nie. A czy znam jakiegoś autora, którego styl jest aż tak komicznie patetyczny i który swoich bohaterów skonstruował aż tak ułomnie? Nie. Chciałoby się rzec - zamilcz, kobieto, a tymczasem okazuje się, że powstały dwie kolejne części... NIE, NIE, NIE.

Podczas czytania "Ostatniej spowiedzi" usilnie próbowałam przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w swoim życiu byłam na tyle, delikatnie mówiąc, naiwna, by łyknąć taką historyjkę. I muszę stwierdzić: nie. Ja naprawdę rozumiem, ja doskonale wiem, jak to jest mieć naście lat (całkiem niedawno sama byłam nastolatką), ale, na litość boską, nie. Próbowałam także przypomnieć sobie,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Powieść z gatunku tych, podczas czytania których myślisz, że to właściwie średnio robi na tobie wrażenie - ale cały czas coś dziwnego brzęczy ci, zaczyna uwierać cię gdzieś, nie wiadomo gdzie; że wszystkie te środki stylistyczne są jak przyozdabianie sali balowej, w której nie będzie żadnego balu - ale niesamowicie cieszą oko i serce; że skończysz ją i po prostu odłożysz na półkę - ale jakoś tak nie odkładasz jej po prostu na półkę, jakoś tak zaczynasz trochę za nią tęsknić, a w dodatku coś każe ci siąść i o tym napisać.

Głównego bohatera nie trawiłam od samego początku do prawie samego końca (na końcu zrobiło mi się go żal), ale ci wszyscy inni... Pan Żulczyk posiada umiejętność tworzenia postaci poprzez opisanie ruchu, gestu, kształtu, tonu głosu czy sposobu smarkania, albo jednego dialogu, i momentalnie stają przed oczami jak żywi. Prawdziwi, bez żadnych ozdóbek.

Może nie oślepłam od tych świateł, ale mocno musiałam mrużyć oczy.

Powieść z gatunku tych, podczas czytania których myślisz, że to właściwie średnio robi na tobie wrażenie - ale cały czas coś dziwnego brzęczy ci, zaczyna uwierać cię gdzieś, nie wiadomo gdzie; że wszystkie te środki stylistyczne są jak przyozdabianie sali balowej, w której nie będzie żadnego balu - ale niesamowicie cieszą oko i serce; że skończysz ją i po prostu odłożysz na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.

Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.

Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w sumie niepotrzebny wątek ‘miłosny’ Alex i pewnego pana detektywa.

Po czwarte, stanowczo za mało Petera.

Po piąte, mogłabym wymienić jeszcze kilka wad tej książki, co nie zmienia faktu, że czytało mi się ją... fenomenalnie.

Nienawidzę czytać książek w wersji elektronicznej, szybko się wtedy męczę; tego pdfa (668 stron) połknęłabym na raz, gdybym nie musiała chodzić spać. Jak pani Picoult to zrobiła, nie mam zielonego pojęcia.

Nieczęsto sięgam po kobiecą literaturę, całe to miauczenie nad macierzyństwem samo w sobie przyprawia mnie o mdłości, ale tu w ogóle mi nie przeszkadzało, było dokładnie tam, gdzie być powinno.

Chyba najbardziej podobały mi się niezwykle interesujące i często naprawdę mocno chwytające za serce przemyślenia matki, której dziecko zostało mordercą: "Spojrzała uważniej na syna. Sprawiał wrażenie istoty z innego świata w tym krajobrazie przesyconym rześkim, chłodnym powietrzem. Jego rysy wydawały się zbyt delikatne na tle poszarpanych zboczy gór, widniejących w tle; jego skóra - bielsza nawet od śniegu. Nie pasuje do tego miejsca, pomyślała Lacy, i nagle dotarło do niej, że podobna refleksja nachodziła ją na widok Petera bez względu na to, gdzie się w danej chwili znajdował".

Po pierwsze, Columbine. Tyle w tej powieści szczegółów i szczególików tamtej strzelaniny, że zastanawiam się, czy to jeszcze inspiracja, czy już zwykłe, powodowane brakiem pomysłów ściąganie na siłę.

Po drugie, zaskakujące zakończenie? Nie wiem, co was w nim tak zaskoczyło - autorka od początku rzuca wiele mówiące haczyki.

Po trzecie, przesłodzony, niewiarygodny i w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Columbine z nieco innej niż zwykle perspektywy. Nie jest może bogata w szczegóły dotyczące sprawców i zamachu, porusza za to inne ważne kwestie, takie jak bullying czy zjawisko celebrity by death - wreszcie ktoś zajął się tym na poważnie.

columbinepolska.wordpress.com

Columbine z nieco innej niż zwykle perspektywy. Nie jest może bogata w szczegóły dotyczące sprawców i zamachu, porusza za to inne ważne kwestie, takie jak bullying czy zjawisko celebrity by death - wreszcie ktoś zajął się tym na poważnie.

columbinepolska.wordpress.com

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jedna z dwóch najlepszych książek o Columbine (obok poruszającej "No Easy Answers: The Truth Behind Death At Columbine" Browna/Meritta). Tak wygląda rzetelne dziennikarstwo, panie Cullen.

columbinepolska.wordpress.com

Jedna z dwóch najlepszych książek o Columbine (obok poruszającej "No Easy Answers: The Truth Behind Death At Columbine" Browna/Meritta). Tak wygląda rzetelne dziennikarstwo, panie Cullen.

columbinepolska.wordpress.com

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Żadna chyba książka o masakrze w Columbine High School nie zbiera tak skrajnych recenzji. Z jednej strony zachwyt nad fascynująco zręcznym piórem autora, z drugiej druzgocące oskarżenia o naginanie rzeczywistości.

Owszem, "Columbine" czyta się doskonale. Czyta się ją jak wciągającą powieść, a nie non-fiction. Dlaczego? Ano dlatego, że to NIE jest non-fiction. To jest, powiedziałabym, half-fiction; druga połowa stanowi, w istocie, wciągające fiction. Chcecie wiedzieć, czy Eric Harris TAK NAPRAWDĘ chciał związku, czy tylko seksu? Chcecie wiedzieć, czy Dylan Klebold TAK NAPRAWDĘ chciał popełnić samobójstwo? Chcecie wiedzieć, co się działo W GŁOWACH tych chłopców podczas zamachu? O czym MYŚLELI? Co CZULI? Spytajcie Cullena, on opisał to ze szczegółami. On to wszystko W I E.

Autor ma kilka 'niepodważalnych teorii', które opiera na wybranych faktach, sprytnie dopasowując je tam, gdzie mu wygodnie. Niepotrzebne fakty zwyczajnie pomija.
Przykład #1: autor oznajmia, iż cała tragedia została zapisana w gwiazdach. Wystarczyło, że urodził się Eric - jego przeznaczeniem, jako 'urodzonego psychopaty', było zabijać. Że Eric był psychopatą, to autor uznaje za oczywistość, bazując na opinii jednego psychologa (agenta FBI), który z kolei swą opinię wydał na podstawie jednego wpisu z pamiętnika.
Po co zawracać sobie głowę opiniami psychologów, którzy mają odmienne zdanie. Po co tracić czas na analizę czynników zewnętrznych, które mogły wpłynąć na decyzje Erica. Uroczyście zwalniamy całe społeczeństwo z jakiejkolwiek odpowiedzialności, przecież nie da się nic zrobić, możemy jedynie bezczynnie czekać na kolejne nieszczęście.
Przykład #2: autor oznajmia, iż "killers don't just 'snap'". Jednocześnie bezustannie bombarduje nas zapewnieniami, że Dylan pragnął wyłącznie miłości (bo rysował dużo serduszek), lecz niestety Eric zawładnął jego umysłem i nakłonił do całego zła. Według autora Dylan do samego końca nie był pewien, czy w ogóle ma ochotę na wzięcie udziału w ataku, biedny i zmanipulowany nie wiedział co robi.
Tylko że idąc tym tokiem myślenia, Dylan snapped. A zeznania świadków na temat zachowania Dylana podczas strzelaniny? One autora nie interesują.
Przykład #3: autor oznajmia, iż w Columbine High School właściwie nie istniało coś takiego jak bullying, a jeżeli nawet (oh, well), to Eric i Dylan nie byli dręczeni, nie, sytuacja wyglądała zupełnie odwrotnie - oni dręczyli kolegów. Co więcej, Eric był jedną z najpopularniejszych osobistości w szkole, zaliczał "lots and lots of chicks".
WTku*waF?

And so on.

Nie twierdzę, że "Columbine" to jeden wielki stek bzdur (stąd moje trzy gwiazdki). Timeline i postaci się zgadzają, miejscami Cullen spuszcza z aroganckiego tonu i potrafi pisać trzeźwo, no i plus za poświęcenie sporej uwagi ofiarom i losom ich rodzin. Jednak ilość przekłamań, niczym niepopartych konkluzji oraz według mnie kompletnie nietrafnych ocen przyprawia o mdłości. Nie znałam Reba i Vodki, nie było mnie w Columbine High School 20 kwietnia 1999, ale wobec wiarygodnych i potwierdzonych źródeł na ten temat, nie sposób nie przyznać racji Randy'emu Brownowi - 'dzieło' Dave'a Cullena to po prostu rewriting history.

columbinepolska.wordpress.com

Żadna chyba książka o masakrze w Columbine High School nie zbiera tak skrajnych recenzji. Z jednej strony zachwyt nad fascynująco zręcznym piórem autora, z drugiej druzgocące oskarżenia o naginanie rzeczywistości.

Owszem, "Columbine" czyta się doskonale. Czyta się ją jak wciągającą powieść, a nie non-fiction. Dlaczego? Ano dlatego, że to NIE jest non-fiction. To jest,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki No Easy Answers: The Truth Behind Death at Columbine Brooks Brown, Rob Merritt
Ocena 7,3
No Easy Answer... Brooks Brown, Rob M...

Na półkach: , , , , , ,

Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.

columbinepolska.wordpress.com

Podziwiam Brooksa Browna. Jako uczestnik wydarzeń w Columbine, potrafił podejść do tematu zdrowo i w miarę spokojnie. Obawiałam się, że zaleje mnie fala nienawiści, złośliwych uwag, że wszystko opierać się będzie na usilnym szukaniu kozłów ofiarnych. Nic bardziej mylnego. To naprawdę mądra książka. Z czystym sumieniem polecam.

columbinepolska.wordpress.com

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.

Sara łyka garście tabletek odchudzających, by wcisnąć się w ukochaną, piękną czerwoną sukienkę i spełnić swój nowy życiowy cel: wystąpić w telewizji. Harry, Tyrone i Marion, ogarnięci wizją szybkiego zysku ze sprzedaży heroiny, od czasu do czasu, dla relaksu "walą sobie po działeczce". Wszyscy mieli wielkie plany, wszyscy mieli dobre chęci. Wszyscy "wiedzieli że w każdej chwili mogą przestać jeśli tylko zechcą. Gdyby kiedykolwiek zechcieli przestać". Czas płynie. Lato nagle się kończy i przychodzi zima. Sara nie zauważa nawet, że jej pomiętą sukienkę broczą plamy. Harry, Tyrone i Marion pewnej nocy budzą się bez pieniędzy, bez towaru i na głodzie. "Każdy dzień obnażał coraz więcej faktów przed którymi nie dało się już uciec więc choroba dokonywała natychmiastowej i automatycznej racjonalizacji przekształcając prawdę w jej dające się zaakceptować wynaturzenie". Na końcu wszyscy są owładnięci obsesją, a obsesja "degradowała duszę, pchając jednostkę do czynów niegodnych zwierzęcia, niegodnych nawet rannego zwierzęcia, niegodnych niczego i wszystkiego czym nie chcieli być". Co się stało? W którym momencie sen zamienił się w koszmar? Tego nie wie nikt. A przecież istniała kiedyś miłość, miłość matki do syna i syna do matki, miłość mężczyzny do kobiety z wzajemnością. Istniało współczucie, istniała prawda. Został tylko niemożliwy do uśmierzenia ból otwartych ran, na które kapią słone łzy.

Styl Huberta Selby Jra jest wyjątkowy. Przekonałam się o tym czytając debiutancki "Piekielny Brooklyn", i jeszcze bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu teraz. Zagmatwany i obezwładniający niczym pajęcza sieć, bezwzględny jak potwór, który ani myśli wypuścić z raz zaciśniętych szczypiec. Duszny, gęsty i kleisty (brak wyodrębnionych dialogów, igranie z interpunkcją), a za razem w jakiś sposób... lekki, bo pozbawiony patosu i niewymuszony. Nikt tak jak ten autor nie zdołał wzbudzić mojego zachwytu nad opisem przeżuwanej czekoladki. Nikt nie poruszył tak subtelnym, a jednocześnie dobitnym przedstawieniem niezliczonej liczby sposobów, w jakie człowiek potrafi oszukiwać nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie, jak potrafi niszczyć i palić jeden most za drugim, nie zdając sobie sprawy, że świat wokół niego się rozpada. "Człowiek robi to co trzeba. I to wszystko". Mam za sobą kilka książek autorów, którym wydawało się, że mają pojęcie o tym, czym jest uzależnienie. Temu autorowi nic się nie wydaje, ten autor wie. Czytelnik, który w i e, bez trudu wychwyci dobrze znane schematy zarówno zachowań, jak i myślenia. Tutaj nie ma miejsca na ściemę.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale w tym przypadku (jedynym przypadku ever) fakt, że najpierw widziałam film, a dopiero potem przeczytałam książkę, zadziałał na korzyść książki. Bo jak wyobrazić sobie Sarę inaczej, niźli jako wcielającą się w nią (będącą nią) Ellen Burstyn? I jak tu obyć się bez dźwięków genialnej muzyki Clinta Mansella, na wpół świadomie odtwarzanych przez umysł podczas lektury?

"(...) i zapamiętaj sobie bejbe że piękno to tylko pozłotka a brzydota przenika aż do głębi".

"Requiem for a dream" - cóż to za niezwykły tytuł. Zamykający w sobie całą treść i całe znaczenie powieści. Requiem dla snu, który jako jedyny może przynieść ukojenie, lecz, choć tak wyczekiwany, nie przychodzi. Requiem dla marzeń, które się nigdy nie spełnią. Requiem dla jakiejkolwiek próby ucieczki w cudowną nierzeczywistość.

Sara łyka garście tabletek odchudzających, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Requiem dla Brooklynu.

Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia pewnych spraw, ponieważ nie jesteś w stanie na raz przyswoić i przetworzyć tak wielkiego ładunku trudnych, nierzadko skrajnych emocji. "Piekielny Brooklyn" zalicza się do tego drugiego typu, który można by określić: "ryje psyche". W swojej biblioteczce mam specjalną (możliwe, że najukochańszą, to zależy od nastroju) półkę o takiej nazwie. Znajdują się na niej dzieła Anthony’ego Burgessa, Williama S. Burroughsa, Cormaca McCarthy’ego, Nicka Cave’a czy Sarah Kane. Do tego zaszczytnego grona dołączył Hubert Selby Jr, wcześniej znany mi tylko z faktu, że to właśnie jego pióro umożliwiło Aronofsky'emu popełnienie jednego z filmowych arcydzieł, jakim jest "Requiem dla snu".

A więc witamy w Brooklynie, gdzie wszędzie czuć zapach zgnilizny i rozkładu ludzkiej moralności. Banda pokręconych bohaterów: młodociani przestępcy-zboczeńcy (z hultajem Vinniem na czele), transwestyci i homoseksualiści (najlepiej chyba napisana postać - nie rozstająca się z benzedryną i marihuaną, "ciota o ambicjach intelektualnych", Georgette), cichodajki i dziwki pełną gębą (Tralala, złodziejka i prostytutka, która stacza się na ostatnie dno)... Najznakomitszy sort patologii i dewiacji podsycanych wybuchową mieszanką alkoholu i narkotyków. Ostatnia część, "Koda", stanowi zestaw krótkich scen ukazujących konkretne zachowania ludzi całkiem wyzutych ze współczucia, wzajemnego zrozumienia, o szacunku nie wspominając. Ale to wszystko to po prostu gorączkowe próby przetrwania w bezlitosnym Brooklynie lat '50 XX wieku, gdzie w każdym zaułku czai się diabeł.

Brooklyn sam w sobie jest uczestnikiem dramatu. Urodzony i wychowany w tej najludniejszej dzielnicy Nowego Jorku autor opisuje to, co, jako zmagający się z ciężką chorobą i biedą wyrzutek, miał okazję zaobserwować. Co czyni lekturę jeszcze bardziej ciekawą, w swoim przekazie doprawdy brutalnie rozprawia się z regułami sztuki pisarskiej. Zupełnie bezceremonialnie traktuje gramatykę i interpunkcję: zdaje się, że im szybsze tempo wydarzeń, tym mniej kropek i przecinków. Gdy wpadnie w trans, zapomina nawet o akapitach, a zamiast apostrofów używa ukośników, bo znajdują się w wygodniejszym miejscu na klawiaturze (to fakt, o którym wspomina w posłowiu tłumacz, Maciej Potulny). Żadnych ozdobników, wyłącznie realizm. Porywający strumień świadomości. Nie chcąc przerywać go i nie pozwalając czytelnikowi odetchnąć ani na chwilę, nie pozwalając choćby na mrugnięcie powiek, dialogów w żaden sposób nie oddziela autor od reszty tekstu, przez co często nie wiadomo, kto wypowiada daną kwestię - z Brooklynu dobiega nas tylko zbiorowy, a więc bezosobowy zgiełk. Nie ma miejsca na litość, bo nie ma nad kim się litować.

Może zdarzyć się, że w czytelniku załączy się jakiś odruch obronny, i zapyta czytelnik sam siebie: czy to nie jest przypadkiem jedno wielkie przegięcie? Celowa kontrowersja, szok dla szoku? Można sobie to i tak tłumaczyć. Można oszukiwać się, że to nie jest prawda.

Literatura dająca w pysk. Prawdziwa perełka dla tych, którzy, jak ja, uwielbiają dostawać w pysk. Jak wygląda amerykański sen? Nie wiem. Za to dzięki lekturze "Piekielnego Brooklynu" mam niezwykle ostry obraz tego, jak wygląda amerykański koszmar.

Requiem dla Brooklynu.

Według mnie istnieją dwa typy dobrej literatury. Jeden objawia się tym, że nie możesz oderwać się od książki, ściskasz i przytulasz ją do siebie, pożerasz bezwiednie stronę po stronie, bo to jest silniejsze, a wszystko wokół przestaje istnieć (przykład: Stephen King). Drugi wymaga przystanków, odpoczynku, zapalenia kilku papierosów, przemyślenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Książki Kinga czytają się same - powtarzam to za każdym razem, kiedy przewracam ostatnią stronę jego kolejnego dzieła. I niezależnie od tego, ile jeszcze takich razów będzie - oby jak najwięcej - wiem, że nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać. Co z tego, że akurat w tym przypadku główny bohater jest jakby trochę nijaki (podczas lektury nie zapałałam do niego żadnym głębszym uczuciem). Co z tego, że momentami historia stanowczo za bardzo się wlecze. Co z tego, że mamy kilka odgrzewanych kotletów. To wszystko psuje wrażenie, jasne, ale ani razu nie przyjdzie ci do głowy szalona myśl, żeby cisnąć książkę w cholerę. King doskonale wie, w jakich miejscach zarzucać przynęty; wie, gdzie podrażnić czytelnika, a gdzie go pogłaskać. Dlatego nie ma takiej opcji. Jest za to niesamowita ciekawość, magiczny wręcz przymus, by brnąć dalej. Ty przewracasz strony, ale książka czyta się sama. Właśnie powtórzyłam to kolejny raz.

Książki Kinga czytają się same - powtarzam to za każdym razem, kiedy przewracam ostatnią stronę jego kolejnego dzieła. I niezależnie od tego, ile jeszcze takich razów będzie - oby jak najwięcej - wiem, że nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać. Co z tego, że akurat w tym przypadku główny bohater jest jakby trochę nijaki (podczas lektury nie zapałałam do niego żadnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wybuchowa mieszanka dojmującego smutku, perwersyjnego humoru, nonszalancji, dekadencji i grozy. Nie tak odurzająca, jak pierwsze dzieło Cave'a (z nią zresztą mało co może się równać - "Oślica" po prostu wgniata w podłogę), lecz niewątpliwie posiadająca swój wyjątkowy, pokręcony urok. Powieść drogi i studium relacji międzyludzkich w jednym.

Chciałoby się nienawidzić tego durnia Bunny'ego. Ja po pewnym czasie zorientowałam się, że mu współczuję.

Czy, cytując Bukowskiego, "szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie"? Całkiem możliwe...

Wybuchowa mieszanka dojmującego smutku, perwersyjnego humoru, nonszalancji, dekadencji i grozy. Nie tak odurzająca, jak pierwsze dzieło Cave'a (z nią zresztą mało co może się równać - "Oślica" po prostu wgniata w podłogę), lecz niewątpliwie posiadająca swój wyjątkowy, pokręcony urok. Powieść drogi i studium relacji międzyludzkich w jednym.

Chciałoby się nienawidzić tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Uwielbiam wszystko, co jest związane z Twin Peaks, uwielbiam pamiętniki. Wciągnęło mnie. I bardzo często, czytając słowa Laury, czułam się, jakbym czytała moje własne słowa.

Uwielbiam wszystko, co jest związane z Twin Peaks, uwielbiam pamiętniki. Wciągnęło mnie. I bardzo często, czytając słowa Laury, czułam się, jakbym czytała moje własne słowa.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Chciałabym z czystym sercem powiedzieć, że "Lśnienie" wgniotło mnie w fotel... Byłoby to całkiem prawdopodobne, ba, wręcz niemal pewne, gdyby nie obejrzana wcześniej ekranizacja Stanleya Kubricka. Oczywiście, że czyta się świetnie. Oczywiście, że wspaniale zarysowane postaci, genialnie budowana fabuła, cudowny klimat. Oczywiście, bo King to King. Ale ogromnie brakowało mi tego uczucia niepewności, tego specyficznego napięcia, kiedy nie wiadomo, co za chwilę się stanie. Mój błąd, nigdy więcej. Najpierw książka, potem film, i kropka.

Chciałabym z czystym sercem powiedzieć, że "Lśnienie" wgniotło mnie w fotel... Byłoby to całkiem prawdopodobne, ba, wręcz niemal pewne, gdyby nie obejrzana wcześniej ekranizacja Stanleya Kubricka. Oczywiście, że czyta się świetnie. Oczywiście, że wspaniale zarysowane postaci, genialnie budowana fabuła, cudowny klimat. Oczywiście, bo King to King. Ale ogromnie brakowało mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

King jest jednym z niewielu współczesnych autorów, którzy doskonale wiedzą, jak stworzyć klimat - coś bezcennego, choć tak naprawdę nieuchwytnego. Trzymasz kolejną jego książkę w dłoni i po prostu wiesz, że czeka cię cudowne oderwanie od codzienności, podróż w inny świat, spotkanie z bohaterami takimi jak my: niedoskonałymi i właśnie przez to tak realistycznymi.

"Joyland" zdecydowanie nie należy do najlepszych powieści Mistrza, jakie czytałam. Ot, króciutka (chwilami miałam wrażenie, jakby autora ograniczał jakiś limit słów) historia o problemach i zwątpieniach 21-letniego chłopca z naciąganym (czy w ogóle potrzebnym?) wątkiem zagubionego ducha oraz zbyt łzawym i przewidywalnym zakończeniem. Całość czyta się przyjemnie, z zaciekawieniem; tu i tam pojawiają się wypieki na twarzy. Czyli generalnie nic nadzwyczajnego. Tak, gdyby nie wspomniany wcześniej klimat. Nie potrafię tego opisać, ale fani Kinga z pewnością wiedzą, o co chodzi.

Miłe spotkanie ze starym dobrym Kuglarzem, ale koniec żartów - już niebawem "Doktor Sen". Osobiście mam nieodparte wrażenie (i ogromną nadzieję), że tym razem porwie mnie i przestraszy tak, jak to potrafi najlepiej.

King jest jednym z niewielu współczesnych autorów, którzy doskonale wiedzą, jak stworzyć klimat - coś bezcennego, choć tak naprawdę nieuchwytnego. Trzymasz kolejną jego książkę w dłoni i po prostu wiesz, że czeka cię cudowne oderwanie od codzienności, podróż w inny świat, spotkanie z bohaterami takimi jak my: niedoskonałymi i właśnie przez to tak realistycznymi.

"Joyland"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Chciałam napisać o tej książce coś wyjątkowego. Chciałam napisać długą, wyczerpującą recenzję. Chciałam napisać cokolwiek. Ale nawet teraz, wiele dni po zakończeniu lektury, nie mam nawet pojęcia, jak zacząć. Gra najwyraźniej trwa nadal, a ja jeszcze nie poznałam wszystkich jej zasad. Jedno, czego jestem pewna: absolutnie oczarował mnie styl pisania Cortázara, z którym zetknęłam się po raz pierwszy (a na pewno nie ostatni). Niesamowity, duszny klimat powieści (powieści?), zapach alkoholu, papierosów, zagubienia i wiecznego poszukiwania czegoś, co nie może być odnalezione. Cudownie pokręcone postaci, dziwaczne dialogi, jeszcze bardziej dziwaczne zdarzenia. Autor ma gdzieś i formę, i fabułę, i czytelnika. Bo tak ma być - ta książka żyje własnym życiem, do którego zaproszeni mogą być tylko nieliczni: ci, którym nieobce są ciemne pokoje i wielogodzinne dyskusje o literaturze. Choć tak nieprzystępna i niepokojąca, nie pozwala uwolnić się od siebie, kusi, podszeptuje: zagraj.

"Na górze jest Niebo, na dole jest Ziemia, trudno jest trafić kamyczkiem w Niebo, prawie zawsze źle się jakoś obliczy i kamyk wylatuje poza rysunek. Powoli jednak nabiera się zręczności koniecznej, by przechodzić z jednego kwadratu do drugiego, i któregoś dnia może się uda wyjść z Ziemi i przenieść kamyczek do samego Nieba (...). Na nieszczęście, zanim ktokolwiek nauczy się przenosić swój kamyk do Nieba, nagle kończy się dzieciństwo, i wpada się w książki, w lęk, w spekulacje na temat innego Nieba, do którego również trzeba umieć znaleźć drogę".

Chciałam napisać o tej książce coś wyjątkowego. Chciałam napisać długą, wyczerpującą recenzję. Chciałam napisać cokolwiek. Ale nawet teraz, wiele dni po zakończeniu lektury, nie mam nawet pojęcia, jak zacząć. Gra najwyraźniej trwa nadal, a ja jeszcze nie poznałam wszystkich jej zasad. Jedno, czego jestem pewna: absolutnie oczarował mnie styl pisania Cortázara, z którym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Wydawałoby się, że w opowieściach o czarownicach nie powinno zabraknąć magii... Tym razem, niestety, dzieło Anne Rice nie jest niczym więcej, niż tylko przydługą, kompletnie pozbawioną tajemniczości kontynuacją wspaniałej "Godziny Czarownic" i całkiem niezłego "Lashera", zdecydowanie najgorszą częścią sagi.

Rozczarowują nowe postaci: Ashlar, nijaki bohater nużących opowieści o historii Taltosów; Mary Jane, co prawda dość barwna i zabawna, jednak w zasadzie nic nie wnosząca do fabuły. Na ich tle wybija się dobrze nam znana Mona, chyba najbardziej intrygująca ze wszystkich, na pewno ciekawsza, niż do granic mdła Rowan i wiecznie zagubiony Michael.

A sama fabuła? Bez polotu. Cieszą zgrabne opisy i charakterystyczny język autorki, lecz wszystko psuje zionący zewsząd patos.

Jedno słowo, jakim można opisać tę książkę: niepotrzebna.

Wydawałoby się, że w opowieściach o czarownicach nie powinno zabraknąć magii... Tym razem, niestety, dzieło Anne Rice nie jest niczym więcej, niż tylko przydługą, kompletnie pozbawioną tajemniczości kontynuacją wspaniałej "Godziny Czarownic" i całkiem niezłego "Lashera", zdecydowanie najgorszą częścią sagi.

Rozczarowują nowe postaci: Ashlar, nijaki bohater nużących...

więcej Pokaż mimo to