Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Czytałem ten zbiór prawie ćwierć wieku temu, więc trudno jest mi przywołać wspomnienia odnoszące się do wszystkich opowiadań. Zapamiętałem, że jest to solidny zbiór opowiadań, nad którym góruje genialny "Kongres Futurologiczny".

Czytałem ten zbiór prawie ćwierć wieku temu, więc trudno jest mi przywołać wspomnienia odnoszące się do wszystkich opowiadań. Zapamiętałem, że jest to solidny zbiór opowiadań, nad którym góruje genialny "Kongres Futurologiczny".

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z klasykami literatury bywa różnie, niektóre bywają zakurzonymi ramotami, które współczesna kultura zdążyła przemielić dziesiątki razy, inne zaś po setkach lat potrafią zaskoczyć plastycznym językiem i uniwersalnym przesłaniem.

Mówiąc szczerze, nie jestem do końca pewien, do której grupy zalicza się "Proces". Język tej powieści nie jest wybitnie porywający, jest dość hermetyczny, a jej konstrukcja sprawia wrażenie - z wiadomych powodów - poszatkowanej. Jednak ten mroczny surrealizm z widocznymi wpływami wprost z ówczesnej kinematografii, czyli niemieckiego ekspresjonizmu jest uderzający. Instytucja Sądu jest przez Kafkę namalowana słowem w sposób szalenie sugestywny. Monumentalność, biurokratyczne odhumanizowanie i opresyjność tego urzędu jest wręcz namacalna. Łatwo zresztą sobie zwizualizować jego fizyczność, gdy obejrzało się na przykład "Brazil", choć na pewno da się znaleźć lepsze przykłady filmów, gdzie bezduszność systemu została ukazana na bardziej adekwatnej linii czasu, niż dzieło Terry'ego Gilliama.

"Proces" Kafki jest jak bardzo realistyczny i sugestywny zły sen, czy nawet koszmar, z którego nie można się obudzić. W końcu okazuje się, że ten zły sen nie minie, bo to on jest jedyną rzeczywistością. Nieokreślone poczucie zagrożenia towarzyszy bohaterowi "Procesu" właściwie nieustannie i jest dodatkowe podkreślane przez dziwne, wykoślawione i groteskowe miejsca i zdarzenia, które budują atmosferę zaszczucia.

Przesłanie dotyczące ostrzeżenia przed nadchodzącymi totalitaryzmami jest oczywiste. Można też doszukać się w "Procesie" interpretacji tyczącej się moralności człowieka, czy samotności. Idąc dalej, z powodzeniem można odnaleźć tu analogie do czasów współczesnych, bowiem nie trzeba żyć w kraju stricte autorytarnym, by doświadczać sytuacji "kafkowskiej" w urzędach, sądach, szpitalach, czy po prostu przemocy systemowej ze strony państwa jako takiego.

Moim skromnym zdaniem "Proces" w warstwie językowej broni się tylko momentami, szczególnie gdy autor opisuje tryby bezdusznej machiny, przez którą główny bohater jest powolnie mielony aż do nieuchronnego i tragicznego końca. Warstwa interpretacyjna jest dużo bogatsza i właśnie dlatego „Proces” jest i prawdopodobnie zawsze będzie lekturą ze wszech miar uniwersalną.

Z klasykami literatury bywa różnie, niektóre bywają zakurzonymi ramotami, które współczesna kultura zdążyła przemielić dziesiątki razy, inne zaś po setkach lat potrafią zaskoczyć plastycznym językiem i uniwersalnym przesłaniem.

Mówiąc szczerze, nie jestem do końca pewien, do której grupy zalicza się "Proces". Język tej powieści nie jest wybitnie porywający, jest dość...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Współczesne czołgi i opancerzone wozy bojowe od 1991 do dziś Russel Hart, Stephen Hart
Ocena 7,7
Współczesne cz... Russel Hart, Stephe...

Na półkach: , ,

Zastanawiam się, jaki jest sens istnienia książki takiej jak ta i po co ją właściwie kupiłem. Nie jest fizycznie możliwe, by na 224 stronach formatu zeszytowego umieścić informacje o najważniejszych opancerzonych wozach bojowych ostatnich 30 lat i by każdy z tych opisów zawierał coś więcej krótką notę historyczną i bardzo podstawowe (by nie powiedzieć zdawkowe) dane taktyczno-techniczne. Przed erą internetu jak najbardziej miało to sens. Teraz gdy za jednym kliknięciem możemy uzyskać opis danej maszyny na wiele stron A4, sensu jest w tym coraz mniej. Oczywiście w pełni zdaję sobie sprawę, że książka jak to książka, ma zalety, których nie ma internet, jednak trudno nie podawać w wątpliwość powstanie książki tak szczupłej objętościowo i zawierającej tak bardzo szkieletowe informacje.

Mimo wszystko czytało mi się ją dobrze i uważam, że mimo powyższych uwag warto ją mieć. Nie urodziłem się w czołgu, więc jest mi trudno stwierdzić, jakie błędy (i czy w ogóle jakiekolwiek) posiada ta książka. Jej główną zaletą jest fakt, że trudno jest znaleźć inną pozycję, która omawiałaby tylko i wyłącznie technikę wojskową ostatnich 30 lat. Zwykle jest to swoisty misz-masz, który rozpoczyna się od czołgu Mark IV, a kończy na Abramsie, lub K-2. Tutaj optyka jest węższa, co jest sporą zaletą. Poza tym książka jest bardzo ładnie wydana, chociaż zdjęć i rysunków jest zdecydowanie za mało. W każdym razie, to solidna lektura, tylko aż się prosi o (dużo) bardziej obszerne wydanie.

Zastanawiam się, jaki jest sens istnienia książki takiej jak ta i po co ją właściwie kupiłem. Nie jest fizycznie możliwe, by na 224 stronach formatu zeszytowego umieścić informacje o najważniejszych opancerzonych wozach bojowych ostatnich 30 lat i by każdy z tych opisów zawierał coś więcej krótką notę historyczną i bardzo podstawowe (by nie powiedzieć zdawkowe) dane...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Pistolety i Rewolwery" jest książką znacząco gorszą od "Broni XIX wieku" również wydanej przez wydawnictwo Espadon.

Początkowo nic nie zwiastuje, w jaką stronę pójdą autorzy. Opisy wczesnej broni krótkiej są poprawne i bardzo dobrze zilustrowane. Spora część zamieszczonego w tej książce materiału jest naprawdę interesująca, a niektóre zaprezentowane egzemplarze broni są piękne i unikatowe. Im dalej w las, tym gorzej. Okres mniej więcej do połowy XIX wieku trzyma względnie dobry poziom. Coś się zaczyna psuć, gdy jeden z autorów - zaprzysięgły zwolenników rewolwerów - zaczyna nimi spamować w ilościach hurtowych. Nie mam nic przeciwko rewolwerom. Po pierwsze od połowy XIX wieku były one dużo, dużo bardziej popularne niż pistolety, po drugie stanowią one istotny element w historii rozwoju broni palnej. Autor prezentuje więc rewolwery Adamsa, Pryce'a, Webleya, Trantera i wielu innych brytyjskich konstruktorów. Nie oznacza to, że nie ma tu innych europejskich, lub amerykańskich modeli broni (w tym pistoletów). Oczywiście są tu Colty, Remingtony, Montenegro, Zig-Zag i tak dalej. Problem w tym, że autor skupia się na rewolwerach pochodzących z imperium brytyjskiego i omawia je chyba w każdej możliwej konfiguracji i kalibrze, nie zapominając nawet o kopiach znanych konstrukcji. Takie rozwiązanie jest być może interesujące dla historyka wojskowości, albo zapalonego kolekcjonera, ale dla zwykłego czytelnika nadmiar obecności broni różniącej się jedynie niewielkimi szczegółami jest nudne i tendencyjne. Jakby tego mało, autor (autorzy?) upierają się przy stanowiskach, które były ryzykowne nawet 40 lat temu, czemu daje odpór Leszek Erenfeicht, który nierzadko wchodzi z autorami w polemikę. "Pistolety i Rewolwery" posiadają też błędy takie jak zamienione/pomylone naboje pochodzące od innych broni, nieprawidłowe prędkości początkowe i sporo innych potknięć.

Warto zwrócić uwagę, że książka powstała bodajże w końcówce lat 70. i została napisana przez dość wiekowych już wtedy ludzi. Stąd konserwatyzm w takiej, a nie innej prezentacji i zdezaktualizowane tezy tyczące się broni palnej. Z wymienionych wyżej powodów nie ma tu najnowszych modeli broni palnej. Jedynymi wyjątkami od tej reguły są pistolety VP-70 i Beretta 92S, chociaż obie konstrukcje mają po 40 lat z okładem.

Parafrazując słowa z mema: nie jest to książka zła, nie jest też dobra. Jej niepodważalną zaletą jest wysoka jakość wydania i zdjęć. Jednak słowo "przeciętna" charakteryzuje ją chyba najlepiej.

"Pistolety i Rewolwery" jest książką znacząco gorszą od "Broni XIX wieku" również wydanej przez wydawnictwo Espadon.

Początkowo nic nie zwiastuje, w jaką stronę pójdą autorzy. Opisy wczesnej broni krótkiej są poprawne i bardzo dobrze zilustrowane. Spora część zamieszczonego w tej książce materiału jest naprawdę interesująca, a niektóre zaprezentowane egzemplarze broni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wbrew jednej z opinii poniżej, jest to książka jak najbardziej do czytania, nie tylko do oglądania.

W pełni zgadzam się z opinią Galliusza. Jest to książka przynajmniej dobra, choć niepozbawiona wad. Wiek XIX to bardzo interesujący okres w rozwoju broni palnej. Był to czas, gdy rozpędzona rewolucja przemysłowa sprzyjała rozwojowi metalurgii i chemii. W przeciągu niespełna stu lat broń palna przeszła rewolucyjne zmiany; od mechanizmu zamka skałkowego, przez kapiszonowy, aż po broń odtylcową zasilaną amunicją scaloną na proch bezdymny. Wszystko to się w tej książce znajduje i choć można postawić jej zarzut o to, że w żadnym przypadku jej treść nie wyczerpuje tematu, to przecież nie taki był zamysł jej powstania. Miała ona jedynie przybliżyć pewien wąski wycinek z historii wojskowości wraz z odpowiednim kontekstem i wywiązuje się z tego zadania w sposób odpowiedni.

Warto też zwrócić uwagę na to, że nie jest to typowa encyklopedia, w której krótkiemu wstępowi towarzyszą jeszcze krótsze opisy broni. Jak na swoją objętość książka oferuje całkiem obszerne opisy systemów broni i mimo wszystko raczej satysfakcjonujące omówienie konkretnych konstrukcji. Jej język jest żywy i nasycony anegdotami. Nie czuć też znużenia tematem. Poza tym jest naprawdę świetnie zilustrowana. Zdjęcia, rysunki i schematy są piękne, a papier dość wysokiej jakości. Tutaj mała uwaga. Jeżeli dobrze pamiętam, to książka ta została przez wydawnictwo Espadon wydana na początku lat 90., tyle że w formacie albumowym. Reedycja ma znacznie mniejsze wymiary, co powoduje, że w niektórych miejscach czcionka jest zbyt mała.

Do wad zaliczyłbym drobne błędy i raczej niewielkie problemy z tłumaczeniem. Większym problem jest anglocentrym, z którym autorzy nawet nie próbują się kryć. Poza tym nie zauważyłem naprawdę rażących wad. Na plus należy zaliczyć interesujące opisy, anegdoty i odwołania do historii oraz obecność Leszka Erenfeichta jako konsultanta. Polecam.

Wbrew jednej z opinii poniżej, jest to książka jak najbardziej do czytania, nie tylko do oglądania.

W pełni zgadzam się z opinią Galliusza. Jest to książka przynajmniej dobra, choć niepozbawiona wad. Wiek XIX to bardzo interesujący okres w rozwoju broni palnej. Był to czas, gdy rozpędzona rewolucja przemysłowa sprzyjała rozwojowi metalurgii i chemii. W przeciągu niespełna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałem tę książkę 10 lat temu. Zapamiętałem ją jako mocno rozczarowującą. Przyznaję, że być może zwiódł mnie hype, jaki jej towarzyszył. To był, zdaje się bestseller dodatkowo wzmacniany pogłoskami o tym, że zainteresowali się nim znani hollywoodzcy producenci.

Tymczasem wszystko, co znajduje się w "Silosie", to oklepane motywy, które pojawiały się wcześniej w innych książkach i filmach dziesiątki razy. W tym recyklingu nie byłoby w zasadzie nic złego, gdyby autor dodał od siebie coś naprawdę oryginalnego, coś, co przykuwałoby uwagę i nie pozwalało się od tego tytułu oderwać. Nic takiego tu nie ma, wieje tu sztampą i zwyczajną nudą.

Utwierdzam się w przekonaniu (być może błędnym), że decyzja o odejściu od czytania nowej fantastyki była dobra, skoro rzeczy tak przeciętne jak "Silos" znajdują tak dużą aprobatę. Owszem, zostaje ostatnia deska ratunku w postaci Petera Wattsa, czy Neila Stephensona, których książek jeszcze nie ruszyłem. Może jest jeszcze nadzieja :-)

Czytałem tę książkę 10 lat temu. Zapamiętałem ją jako mocno rozczarowującą. Przyznaję, że być może zwiódł mnie hype, jaki jej towarzyszył. To był, zdaje się bestseller dodatkowo wzmacniany pogłoskami o tym, że zainteresowali się nim znani hollywoodzcy producenci.

Tymczasem wszystko, co znajduje się w "Silosie", to oklepane motywy, które pojawiały się wcześniej w innych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O własnych sąsiadach warto wiedzieć jak najwięcej. Wiadomo wtedy, czego można (mniej więcej) się po nich spodziewać. Utrata złudzeń to niska cena za świadomość. Dzięki niej można już zacząć myśleć o tworzeniu dla siebie względnie bezpiecznej przestrzeni. To są dość uniwersalne wnioski, jakie można wyciągnąć po lekturze książki Sergiusza Piaseckiego. Nie ukrywam, że książkę tę przeczytałem na fali zainteresowania wschodem związanej z bliską także i nam, wojną.

Było jasne od samego początku, że główny bohater tej powieści będzie ostatnim kretynem. Niskiemu ilorazowi inteligencji naszego krasnoarmiejca Zubowa towarzyszą cechy jego charakteru, poprzez które jest on jednocześnie śmieszny w swojej głupocie, jak i momentami zupełnie odrażający. Misza ma więc mózg absolutnie i do szczętu wyprany przez czerwoną propagandę. Jest on brudnym, śmierdzącym prostakiem o manierach knura pozbawionym jakiejkolwiek autorefleksji i choćby cienia myślenia krytycznego. Jest też przy okazji ostatnim tchórzem i oportunistą, który mimo mózgu wypalanego przez stalinowską propagandę jest w stanie w mgnieniu oka zmienić front, byle tylko wyjść na swoje. Ot, po prostu odrażająca kreatura.

Zresztą pewne korelacje między nie tak dawno (i słusznie) minioną historią a czasami współczesnymi są widoczne jak na dłoni. Rzuca się w oczy cecha niektórych (?) Rosjan, którzy przebywając za zachodnią granicą pławią w dobrobycie i luksusie, jednocześnie utyskują na ten zachód ile wlezie. Ich głównym argumentem jest demoralizacja i dekadencja zepsutego Zachodniego Świata vs. mityczna rosyjska dusza, uduchowienie i brak przywiązania do dóbr materialnych. Tymczasem na przykładzie naszego bohatera - zaprzysięgłego antykapitalisty Zubowa i współczesnych rosyjskich oligarchów widzimy, że to "uduchowienie" nie przeszkadza Rosjanom w gromadzeniu - nie zawsze w legalny sposób - pokaźnej ilości dóbr doczesnych. W przypadku Miszy to są trzy zegarki na jednej ręce, buty z cholewami z dobrej skóry i katarynka. W przypadku współczesnych sołdatów z jakiejś Buriacji symbolem luksusu stała się pralka, a jeżeli chodzi o oligarchów, widoczny jest natomiast wyraźny krok w stronę barokowego przepychu ociekającego złotem i diamentami. Mianownik jest dokładnie ten sam we wszystkich przypadkach. To jest zupełnie naturalna analogia podkreślana zresztą przez nieustanne okazywanie pogardy dla zepsutego zachodu. To zwyczajna kompensacja wyimaginowanych krzywd i leczenie starych kompleksów.

To jednak nie wszystko. Wróćmy do tego mitycznej "rosyjskiej duszy". Czym jest aktualny stan umysłu współczesnego Rosjanina, świetnie przedstawiają filmy takie jak "Brat", "Ładunek 200", czy "Dureń". To są filmy brutalnie pokazujące to, czym kończy się wspieranie przez Państwo bezprawia patologii, kłamstwa i strachu. Jeszcze dobitniej to zbydlęcenie ukazuje zachowanie rosyjskich żołnierzy w Ukrainie. Nasz krasnoarmiejec jest wyposażony w dokładnie te same cechy. Różnica jest taka, że Misza nie popełnia zbrodni z poczucia bezkarności i wrodzonego sadyzmu, a raczej z powodu zaawansowanej głupoty i strachu.

W książce Piaseckiego jest jeszcze brutalne i przedmiotowe traktowanie kobiet, serwilizm oraz wszechobecna hipokryzja naszego bohatera, która osiąga poziom absolutnie kosmiczny i świetnie obrazuje aktualny stan większości rosyjskiego społeczeństwa, Scena libacji alkoholowej bolszewickich oficerów jest taką małą wisienką na torcie z gówna.

"Zapiski..." są książką szczerze zabawną i w takim samym stopniu... straszną. Być może w swojej opinii jak dotąd zbyt mało podkreślałem, jak bardzo zabawna jest to książka. Tak, zabawna jest naprawdę, uwierzcie mi na słowo. Wyszedłem z założenia, że warto podkreślić jej inne cechy.

Skąd więc moje wahanie podczas wyboru oceny między 6, a 7 na 10 punktów? Otóż jest to książka pisana pod tezę. Bohaterowie są skrajnie jednowymiarowi i głębocy jak kałuża w bocznej drodze na peryferiach Kałmucji. Rozumiem, że zamysłem Piaseckiego było stworzenie uniwersalnego dzieła dającemu odpór temu, co działo się wtedy na polskich ziemiach. Natomiast postać Zubowa jest hiperbolą, zastępstwem dla bohatera zbiorowego, który łączy najbardziej wyraźne przywary naszych "oswobodzicieli". Chodziło o pokazanie wroga, jakim jest naprawdę i wgniecenie go w ziemię, choćby tylko za pomocą pióra, albo maszyny do pisania. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że jako całość Zapiski..." są tendencyjne w dość męczący sposób. Uważam, że ostrze satyry Piaseckiego cięłoby jeszcze bezlitośniej, gdyby bohaterowie byli choć trochę zniuansowani i pogłębieni psychologicznie. Dobrym przykładem są tutaj "Żołnierze Wolności" Suworowa. O ile ciekawiej byłoby, gdyby bohaterem był człowiek inteligentny, świadomy i mający choć odrobinę moralności i ogłady, który został wkręcony w tryby machiny stalinowskiej machiny bez swojej woli. O ile ciekawsze byłyby jego obserwacje i decyzje, które musiałby podjąć! Z drugiej strony mogła to być pułapka, w jaką wpadł Zachód pod koniec lat 80. i na początku 90. Funkcjonował wtedy mit o "zwykłych" Rosjanach, którzy zostali przygnieceni przez jarzmo totalitarnego ustroju. W oczach Amerykanów i dużej części Europejczyków ci "zwykli" Rosjanie pragnęli jedynie pokoju i demokracji. Czas i wydarzenia ostatnich 30 lat brutalnie zweryfikowały ten pogląd, więc być może stanowisko Piaseckiego jest jedynym zgodnym ze stanem faktycznym, bo odartym z fałszywych złudzeń.

Mimo wad polecam "Zapiski..." każdemu, kto chce nieco lepiej zrozumieć historię, jak i współczesność, choć książka Piaseckiego powinna być raczej "bonusem", czy też "deserem" do innych "dań głównych"... Gdzieś głęboko wewnątrz chciałbym wierzyć, że książka ta się zwyczajnie zdezaktualizowała. Fakty wskazują jednak na to, że nie zmieniło się ogólnym rozrachunku absolutnie nic. Ku przestrodze.

O własnych sąsiadach warto wiedzieć jak najwięcej. Wiadomo wtedy, czego można (mniej więcej) się po nich spodziewać. Utrata złudzeń to niska cena za świadomość. Dzięki niej można już zacząć myśleć o tworzeniu dla siebie względnie bezpiecznej przestrzeni. To są dość uniwersalne wnioski, jakie można wyciągnąć po lekturze książki Sergiusza Piaseckiego. Nie ukrywam, że książkę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To jest mój pierwszy kontakt z twórczością Michała "Śledzia" Śledzińskiego (jeżeli nie liczyć komiksów w "Pixelu). No, a skoro o "Pixelu" mowa, to "KDP" tym właśnie jest - zbiorem komiksów Śledzia z archiwalnych numerów wyżej wymienionego czasopisma.

W komiksie lubię mrok. Stąd bardzo cenię Mignolię i innych artystów idących w stronę ciemności, czy horroru. Michał rysuje inaczej. Dużo tu wesołych, wyrazistych kolorów, dużo uśmiechu i mrugania okiem do czytelnika. I wiecie co? W ogóle mi to nie przeszkadza! Śledziu czasem porusza ważne tematy, a czasem mniej ważne, ale zawsze robi w sposób bezpretensjonalny, bez napinki i sztucznego zadęcia. Jest tu obecna specyficzna lekkość i dystans, co w połączeniu ze świetną kreską, daje prawdziwy efekt świeżości.

Dodać trzeba, że Śledziu nie dość, że jest bardzo dobry technicznie, to posługuje się jeszcze niewiarygodną ilością stylów. Kiedy scenariusz komiksu tego wymaga, Michał potrafi płynnie przejść do stylu charakterystycznego dla innego znanego artysty i wychodzi mu to niesłychanie naturalnie. Kurczę, jestem początkującym czytelnikiem komiksów i nie wiem, czy jemu przychodzi to z łatwością, czy też nad jedną taką sceną musi ślęczeć do 03:00 nad ranem z przekrwionymi oczami i otwartym czwartym napojem energetycznym. W każdym razie efekt jest świetny!

Chciałbym napisać, że "KDP" jest dla wszystkich. Tak (nie)stety nie jest. Owszem, Śledziu zderza ze sobą życie codzienne, rodzicielstwo, wspomnienia z młodości, czy aktualne deadline'y z grami wideo. Tego grania (z oczywistych powodów) jest jednak na tyle dużo, że ktoś niezainteresowany tym medium będzie prawdopodobnie mocno zagubiony.

Tak, "KDP" to takie zwierciadło, w którym mogą się przejrzeć gracze-czterdziestolatkowie. Widać zmarszczki i siwe włosy, a obowiązki potrafią przytłoczyć, ale pad nadal uśmiecha się zachęcająco i trudno byłoby z tego zaproszenia nie skorzystać. To było miłe rozpoczęcie przygody z komiksem po 30-stu latach przerwy. Będę wracać zarówno do gier, jak i twórczości Michała Śledzińskiego. Polecam!

To jest mój pierwszy kontakt z twórczością Michała "Śledzia" Śledzińskiego (jeżeli nie liczyć komiksów w "Pixelu). No, a skoro o "Pixelu" mowa, to "KDP" tym właśnie jest - zbiorem komiksów Śledzia z archiwalnych numerów wyżej wymienionego czasopisma.

W komiksie lubię mrok. Stąd bardzo cenię Mignolię i innych artystów idących w stronę ciemności, czy horroru. Michał rysuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Komiks otrzymał ode mnie ocenę 6/10, ale wbrew powszechnej opinii ta "szóstka" nie oznacza barachła, tylko album w mojej ocenie po prostu dobry (tak, jak wskazuje nazewnictwo skali na LB).

Strasznie chciałbym dać temu wydawnictwu wyższą ocenę. "Niesamowita Dokręcana Głowa i Inne Kurioza" jest jednym z pierwszych komiksów, jakie kupiłem po 30-letniej przerwie. Uwielbiam kreskę Mike'a Mignoli i chciałbym, żeby opowiadania były tak samo dobre, jak warstwa graficzna. Sama Dokręcana Głowa jest spoko, ale nomen omen łba, ani żadnej innej części ciała nie urywa. Całemu komiksowi można zarzucić pewną wtórność, brak burzących nasze przyzwyczajenia pomysłów. To po prostu pulpowe weird fiction z elementami horroru, które absolutnie niczym nie zaskakuje. Pomysły same w sobie są w zasadzie nie najgorsze, ale brakuje im polotu, rozwinięcia i świeżości (o ile można tak powiedzieć o opowiastkach o trupach ;-)). Chciałoby się po prostu więcej. Niech ta kwantowa rzepa będzie naprawdę odjechana, niech diabeł walnie jakimś hellbojowym one-linerem, niech trzy brzydkie kobiety i małpa będą jeszcze brzydsze. Cóż, zaczątki pomysłów są obiecujące, ale koniec końców okazuje się to wszystko trochę wtórne. Może dlatego, że gdzieś to już widziałem (i to nie raz)? ;-)

Czy warto po Dokręcaną Głowę sięgnąć? Dla fanów Mike'a to pozycja obowiązkowa, bo rysunki stoją tu na najwyższym poziomie (podobnie jak i samo wydanie od KBoom). Inni czytelnicy, dla których taka stylistyka jest bliska, też nie powinni być zawiedzeni, o ile nie będą oczekiwać od fabuły nie wiadomo jakiej błyskotliwości.

PS. No i naprawdę 6/10 to nie aż tak niska ocena :-)

Komiks otrzymał ode mnie ocenę 6/10, ale wbrew powszechnej opinii ta "szóstka" nie oznacza barachła, tylko album w mojej ocenie po prostu dobry (tak, jak wskazuje nazewnictwo skali na LB).

Strasznie chciałbym dać temu wydawnictwu wyższą ocenę. "Niesamowita Dokręcana Głowa i Inne Kurioza" jest jednym z pierwszych komiksów, jakie kupiłem po 30-letniej przerwie. Uwielbiam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewne lektury warto sobie przypomnieć po latach. Nie inaczej jest z "Mitologią" Jana Parandowskiego. To, co kiedyś było beztroską przygodą, podróżą do innego świata, teraz nabiera innego wymiaru i znaczenia.

Parandowski sprawnie operuje barwnym, soczystym językiem, dzięki czemu "Mitologia" nabiera blasku. Mity intrygują, zdają się emanować boskim pięknem i doskonałością. Parandowski zaraża swoim entuzjazmem i poetyckością. Wartość literacka tej książki jest bezdyskusyjna.

Gdy przyjrzymy się mitom bliżej (szczególnie po lekturze innych dzieł o podobnej tematyce), jasne stanie się to, jak wiele Parandowski starał się ukryć przed czytelnikiem. Inną sprawą jest próba pudrowania zbrodni i okrucieństw, jakich dopuszczają się bogowie i herosi.

To nawet zabawne, że filary zachodniej cywilizacji opierają się poniekąd na wzorcach pochodzących od seryjnych gwałcicieli, zazdrosnych muzyków obdzierających ze skóry swoich oponentów, krańcowo rozkapryszonych bogiń, niezbyt rozgarniętych herosów oglądających się za siebie, czy kobiet będących niczym innym, jak "puchem marnym".

To oczywiście daleko idące uproszczenie. Wartość mitów greckich jest nie do przecenienia, a ich znaczenie - wieczne - tak długo, jak będzie istnieć ludzkość. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że ten świat jest absolutnie bezwzględny, okrutny i cyniczny. Siła ich znaczeń jest ogromna i trudno się dziwić tylu mniej, lub bardziej współczesnym interpretacjom na gruncie sztuki, filozofii, czy psychologii.

Jak już pisałem, wartość literacka "Mitologii" jest bezdyskusyjna. Powinni sięgnąć po nią ci, którzy nie mieli wcześniej z greckimi mitami do czynienia. Warto później skonfrontować tę książkę z tym, co napisali przykładowo Kubiak, albo Graves. Może to być doświadczenie otwierające oczy nieco szerzej.

Pewne lektury warto sobie przypomnieć po latach. Nie inaczej jest z "Mitologią" Jana Parandowskiego. To, co kiedyś było beztroską przygodą, podróżą do innego świata, teraz nabiera innego wymiaru i znaczenia.

Parandowski sprawnie operuje barwnym, soczystym językiem, dzięki czemu "Mitologia" nabiera blasku. Mity intrygują, zdają się emanować boskim pięknem i doskonałością....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak często słyszeliście o tym, że zbrodni wojennych dopuszczała się każda ze stron podczas konfliktu w byłej Jugosławii i w związku z tym wszyscy są tak samo winni? Jak często czytaliście, albo oglądaliście wzmianki o zrównaniu win Serbów, Chorwatów i Boszniaków? Często prawda? Jeżeli chcielibyście zweryfikować te mity (tak, mity), to warto po książkę Eda Vulliamy'ego sięgnąć.

Zresztą tak naprawdę nie o tym jest "Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki". Główną osią tej książki jest dla mnie pamięć, wyparcie i trauma (oraz jej przeżywanie).

Vulliamy nie próbuje nawet skrótowo kreślić ram tego konfliktu, czy podawać chronologii wydarzeń - tym zajęli się już inni. Dla czytelnika ważne jest, że autor był w obozie koncentracyjnym w Omarskiej (tak, koncentracyjnym, a nie jakimkolwiek innym) z ekipą telewizyjną ITN News w roku 1992. Powstało wtedy sławne zdjęcie ekstremalnie wychudzonego mężczyzny - Fikreta Alića, który na szczęście przeżył pobyt w obozie. Wielu się to nie udało i ta książka jest niejako hołdem dla tysięcy torturowanych i zamordowanych Bośniaków, a także dla tych, którzy do dzisiaj przeżywają wojenną traumę i żyją w swoistym limbo - bez ojczyzny i tożsamości.

Do czytelnika dość szybko dociera, że Vulliamy'ego nie interesuje zdystansowana bezstronność. On doskonale wie, po której stronie są ofiary, a po której kaci i zajmuje zdecydowane stanowisko. Wielu zarzucało mu stronniczość, a fakt, że zeznawał przed Trybunałem w Hadze, jedynie tę wrogość umacnia. Dla Vulliamy'ego to wszystko jest bardzo osobiste. Ten człowiek ma wielu znajomych i przyjaciół wśród Boszniaków i zjechał pół świata, by zebrać ich wspomnienia i relacje dla potomności. Doceniam stanowisko autora i jego odwagę, by konsekwentnie żyć, pracować i opowiadać o wojennej traumie wedle własnych przekonań. Miał wybór: mógł być obiektywny, albo mógł zostać człowiekiem, wybrał to drugie.

"Wojna umarła, niech żyje wojna" jest zapisem pamięci tych, którzy przeżyli. Jest także głosem tych, którzy mówić nie mogą. Mam wrażenie, że Vulliamy najchętniej oszczędziłby czytelnikowi opisów pobić, tortur, gwałtów i morderstw, ale są one ważne dla zrozumienia, czym jest ślepa nienawiść i jakie jest prawdziwe oblicze wojny.

To zresztą niejedyne wątki poruszane przez tego brytyjskiego dziennikarza. Autor rozprawia się z zasadą "moralnej równoważności", która obowiązywała wśród społeczności międzynarodowej 25-30 lat temu i pokutuje do dzisiaj. Pisze o jej wysokiej szkodliwości, a także o patałachach z organizacji Living Marxism i obnaża zakłamanie Noama Chomsky'ego. Innym wątkiem, który zasługuje na specjalną wzmiankę, jest zamieszanie wysokich przedstawicieli ONZ w handel żywym towarem i zmuszanie do prostytucji kobiet na terenie Bośni i Hercegowiny. [Polecam zapoznanie się z postacią Kathryn Bolkovac i filmem "Niewygodna Prawda"]. Na szczęście nie zawsze jest smutno i poważnie. Czasem Vullamy lubi usiąść i napić się z zaprzyjaźnionym Bośniakiem rakiji, a innym razem opowiedzieć, dlaczego Bruce Dickinson jest równym gościem.

Dosłownie tuż przed napisaniem tej opinii coś mnie tknęło i postanowiłem przypomnieć sobie to osławione zdjęcie z Timesa, o którym pisałem na początku. Jednym z pierwszych wyników w Google był twitterowy wpis niejakiego Hikmeta Karcica, w którym przypomina on o rocznicy jego wykonania. Natomiast pod spodem widnieje następujący komentarz (prawdopodobnie) jakiegoś Serba: "Funny thing that only this guy is extremely skinny (probably was already ill or drug adict) , rest of the men around him have normal weight...". To jest następny ważny wątek, o jakim pisze Vulliamy: o całkowitym wyparciu swoich zbrodni i nienawiści, jaką Serbowie nadal żywią do swoich ofiar. Wnioski są oczywiste, a skutki łatwe do przewidzenia...

Najbardziej przerażająca jest myśl, że wystarczy w odpowiednim miejscu i czasie zmieszać ze sobą we właściwych proporcjach nienawiść i nacjonalizm i fundament pod wyzwolenie najgorszych instynktów jest gotowy. To się może wydarzyć w zasadzie w każdej chwili i wszędzie. Zresztą część opinii o tej książce na LCz zdaje się te niewesołe wnioski potwierdzać...

Jak często słyszeliście o tym, że zbrodni wojennych dopuszczała się każda ze stron podczas konfliktu w byłej Jugosławii i w związku z tym wszyscy są tak samo winni? Jak często czytaliście, albo oglądaliście wzmianki o zrównaniu win Serbów, Chorwatów i Boszniaków? Często prawda? Jeżeli chcielibyście zweryfikować te mity (tak, mity), to warto po książkę Eda Vulliamy'ego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książkę Alana Axelroda zakupiłem po przejrzeniu kosza z innymi tanimi książkami w jednym z hipermarketów. Można by było powiedzieć, że poniosłem koszt wprost proporcjonalny do treści.

Nie jest to jednak aż tak oczywiste i moja ocena 5/10 należy do tych raczej silnych, niż tych, w których skupiam się na samych wadach danej pozycji. W każdym razie stoję na stanowisku, że książka ta ma mimo wszystko więcej zalet, niż wad (chociaż nie uwidacznia się w to postaci oceny końcowej).

Przede wszystkim książka ta pozwala zapoznać się z nieco mniej znanymi (albo zapamiętanymi) konfliktami zbrojnymi na przestrzeni dziejów. W Polsce chyba każdy słyszał o Potopie, ale wojny bobrowe są prawdopodobnie konfliktem w naszej szerokości geograficznej uznawanym za dość hmm... "egzotyczny".

Tutaj ujawniają się wady "Małych wojen wielkiej historii" (pomijam aspekt historycznej prawdy). Chodzi o to, że autor część konfliktów opisuje w sposób naprawdę interesujący (Powstanie Boudiki, wojny bobrowe, czy USA walczące z berberyjskimi piratami), a inne w sposób tak sztampowy i odtwórczy, że ciągną się niczym brazylijska telenowela (wojny Genpei i Meiji).

Główną zaletą książki Pana Axelroda jest to, że może być ona swoistą "trampoliną", czy "katapultą" na drodze do zdobycia bogatszej wiedzy historycznej. Większość z wymienionych konfliktów została dość dobrze opisana w opracowaniach historycznych, więc nic nie stoi na przeszkodzenie, by po nie sięgnąć, gdy okaże się, że "Małe wojny wielkiej historii" zostaną w jakimś względzie inspiracją do "czegoś większego".

Taka ta książka właśnie jest. Jest to swoisty przerywnik, przystawka do głównego dania. Jestem jednak zdania, że mimo wszystko warto.

Książkę Alana Axelroda zakupiłem po przejrzeniu kosza z innymi tanimi książkami w jednym z hipermarketów. Można by było powiedzieć, że poniosłem koszt wprost proporcjonalny do treści.

Nie jest to jednak aż tak oczywiste i moja ocena 5/10 należy do tych raczej silnych, niż tych, w których skupiam się na samych wadach danej pozycji. W każdym razie stoję na stanowisku, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ocena "Podwodnych Myśliwych" jest w dużej części uzależniona od oczekiwań danego czytelnika. Ballantyne opowiada rzecz jasna o zimnowojennych zmaganiach podwodniaków (z anglocentrycznej perspektywy), ale robi to w specyficzny sposób. Przede wszystkim nie jest to książka skupiająca się na perspektywie technicznej. Owszem, "Podwodni Myśliwi" omawiają rozwój techniczny okrętów podwodnych, ale Pan Iain podaje tylko te najpotrzebniejsze informacje. W tej książce informacji o rozmiarach oficerskiego kibelka, rodzaju drewna użytego w kantynie, czy dokładnym składzie materiału wybuchowego użytego w głowicach torped, po prostu nie znajdziecie. Maniacy podwodniackiej tematyki prawdopodobnie będą nieco zawiedzeni.

Autor skupia się na przedstawieniu życia na zimnowojennym okręcie podwodnym. Oddaje hołd załogom, a na pierwszym planie przedstawia najwyższej klasy specjalistów - czyli dowódców. Wielka odpowiedzialność, trudy, zmęczenie i stres, jakiego doświadczały załogi tych okrętów są przez Pana Ballantyne'a opisane dość szczegółowo i emocjonalnie. "Podwodni Myśliwy" nie są podwodniacką kroniką wydarzeń. To bardziej zbeletryzowana opowieść opierającą się w dużej mierze na znanych - mniej lu bardziej - faktach. Zresztą styl ma Pan Iain bardzo lekki - gawędziarski. Całość nie ma literackich aspiracji, ale czyta się to przyjemnie i całość nie nuży jak opisy morza u Lothara-Günthera Buchheima.

Spotkałem się z opinią jakoby "Podwodni Myśliwi" byli najeżeni nieścisłościami i błędami. Ja jako laik zauważyłem jedynie błędy językowe - głównie literówki (oj Rebis, Rebis). O treści merytorycznej się nie wypowiadam, bo to nie mój poziom wtajemniczenia.


Myślę, że książka "Podwodni Myśliwi" powinna zainteresować każdego, kto swego czasu fascynował się prozą Toma Clancy'ego ;-) Rzecz ta napisana jest sprawnie, potrafi być emocjonująca i mimo swojego rozrywkowego charakteru opowiada dość rzetelnie o bardzo ciekawym wycinku Zimnej Wojny.

Ocena "Podwodnych Myśliwych" jest w dużej części uzależniona od oczekiwań danego czytelnika. Ballantyne opowiada rzecz jasna o zimnowojennych zmaganiach podwodniaków (z anglocentrycznej perspektywy), ale robi to w specyficzny sposób. Przede wszystkim nie jest to książka skupiająca się na perspektywie technicznej. Owszem, "Podwodni Myśliwi" omawiają rozwój techniczny okrętów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To była droga przez mękę. Nie wiem, dlaczego aż tak męczyłem się z tą książką. Może dlatego, że generalnie nie lubię poradników, a może dlatego, że drażni mnie coachingowy styl Pana Nathaniela.

Chciałbym, żeby to było jasne - to nie jest zła książka i nie sądzę, żeby była (bardzo) szkodliwa. Autor ewidentnie przepracował temat w sposób budzący szacunek. Jest tam wiele elementów, które otwierają oczy i mogą być przydatne podczas pracy nad samooceną.

Z drugiej strony autor zupełnie niepotrzebnie łączy psychologię z polityką i filozofią. Chodzi tu o obiektywizm, opracowaną przez Ayn Rand teorię filozoficzną, która tak pięknie została skrytykowana przez twórców gry pt. Bioshock.

Czy warto sięgnąć po "6 filarów (...)"? Myślę, że tak, choćby z czystej ciekawości, a nuż czytelnik znajdzie dzięki tej lekturze sposób na to, by popracować nad sobą w sposób efektywny. Osobom, które mają ze swoją samooceną większe problemy, proponuję najpierw skonsultować tę lekturę ze swoim psychologiem i ewentualnie wybrać książkę mniej upolitycznioną i napisaną przez kogoś, kto będzie bardziej psychoterapeutą niż coachem i mentorem z wielkim ego.

To była droga przez mękę. Nie wiem, dlaczego aż tak męczyłem się z tą książką. Może dlatego, że generalnie nie lubię poradników, a może dlatego, że drażni mnie coachingowy styl Pana Nathaniela.

Chciałbym, żeby to było jasne - to nie jest zła książka i nie sądzę, żeby była (bardzo) szkodliwa. Autor ewidentnie przepracował temat w sposób budzący szacunek. Jest tam wiele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaliczam się do pokolenia, które po powrocie ze szkoły z apetytem wcinało obiad [oryginalnie, prawda?;-P], jednocześnie czujnie wpatrując się w ekran telewizora, łapczywie rejestrując co bardziej interesujące fragmenty programu "Sensacje XX wieku".

Ponieważ tych interesujących fragmentów było naprawdę dużo, a apetyt na nie nigdy nie gasł - naturalnie pojawiła się potrzeba sięgnięcia po inne medium. Z pomocą przyszły książki autorstwa Pana Bogusława Wołoszańskiego, które pochłaniałem z równie dużym zainteresowaniem, co program telewizyjny.

„Sensacje XX wieku. II wojna światowa” to jedna z tych książek, dzięki którym zainteresowałem się historią II wojny światowej i wiekiem XX jako takim.

Dzięki zabiegom beletryzacyjnym książkę tę czyta się lekko, niczym dzieło, które wyszło spod pióra takich pisarzy jak Ludlum, czy Forsyth. Mogą oczywiście znaleźć się tacy, którym wspomniany zabieg pasować nie będzie, ale osobiście uważam, że wszystkie chwyty pomagające w popularyzacji historii są dozwolone, póki jej nie zakłamują..

Na kartach niniejszej książki czytelnik poznaje takie postacie jak: Stalin, Tuchaczeski, Żukow, Hitler, Rommel, czy Canaris...
Pojawiają się one w różnych kontekstach i na różnych etapach tego konfliktu.

Pan Wołoszański wybrał sobie tematykę, która wydała mu się najbardziej atrakcyjna i potencjalnie najbardziej interesująca dla czytelnika. Trzeba pamiętać, że "Sensacje XX wieku" nie jest jakimś chronologicznym kompendium II wojny światowej. To bardziej pewien zbiór faktów i wydarzeń, które miały swoich wspólnych bohaterów i tło.

Jak już wspomniałem rola Pana Bogusława Wołoszańskiego w popularyzacji historii XX wieku i II wojny światowej jest nie do przecenienia. Warto zapoznać się z jego książkami, bo szczególnie dla młodszego czytelnika ich lektura może być czymś w rodzaju przygody. A przecież nie ma lepszego sposobu na naukę, niż przez zabawę!

Zaliczam się do pokolenia, które po powrocie ze szkoły z apetytem wcinało obiad [oryginalnie, prawda?;-P], jednocześnie czujnie wpatrując się w ekran telewizora, łapczywie rejestrując co bardziej interesujące fragmenty programu "Sensacje XX wieku".

Ponieważ tych interesujących fragmentów było naprawdę dużo, a apetyt na nie nigdy nie gasł - naturalnie pojawiła się potrzeba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To nie jest książka z rodzaju tych, po które biegnie się z wywieszonym jęzorem do księgarni, albo klika drżącym paluchem na "Kup teraz". Jest ona jednak na tyle wartościowa, że po prostu przyjemnie ją mieć.

"Samoloty bombowe pierwszej wojny światowej" została wydana w 1986 r. przez Biblioteczkę Skrzydlatej Polski. Jest to dość typowe budżetowe wydanie dla schyłkowej ery PRL-u: kiepski papier i niewyraźne zdjęcia, ale całkiem wysoki poziom merytoryczny.

Na 151 stronach autor zawarł sporo informacji o bombowcach sprzed 100 lat z okładem. Książka jest podzielana na rozdziały i po kolei zostały omówione maszyny lekkie, średnie i ciężkie, a także ich uzbrojenie i organizację lotnictwa bombowego. Na samym końcu znajdują się kolorowe plansze ukazujące malowanie i oznakowanie wybranych samolotów.

Ogólnie jest to sympatyczna lektura. Szczególnie dobre wrażenie robią wyraźne schematy, oraz tablice z wykazem maszyn, oraz informacji o tym, jakie miały wymiary, silniki, moc, załogę, czy uzbrojenie. Bardzo to jest przydatne.

Tak jak pisałem, nie jest to książka w żadnym wypadku i pod żadnym pozorem przełomowa, ani ze względu na objętość, ani ze względu na jakość opisów czy zdjęć. Po prostu fajnie ją odnaleźć w starym księgozbiorze albo kupić za góra 5 zł.

To nie jest książka z rodzaju tych, po które biegnie się z wywieszonym jęzorem do księgarni, albo klika drżącym paluchem na "Kup teraz". Jest ona jednak na tyle wartościowa, że po prostu przyjemnie ją mieć.

"Samoloty bombowe pierwszej wojny światowej" została wydana w 1986 r. przez Biblioteczkę Skrzydlatej Polski. Jest to dość typowe budżetowe wydanie dla schyłkowej ery...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Ilustrowany przewodnik po nowoczesnych bombowcach" jest jakby skromniejszą i bardziej ukierunkowaną wersją książki pt. "Współczesne samoloty bojowe" (autorstwa m.in. również Billa Gunstona).

Książeczka (format kieszonkowy) została pierwotnie wydana w roku 1988. Na raptem 118 stronach autorowi udało się jednak umieścić całkiem ciekawych informacji. Na kartach tego przewodnika czytelnik znajdzie opis i charakterystykę techniczną takich sławnych maszyn jak Tu-95, czy B-52, ale znalazło się w nim także miejsce dla nieco mniej znanych samolotów, takich jak Miasiczew M-4 Bison. Opisom towarzyszą również (w większości) kolorowe zdjęcia zupełnie dobrej jakości.

Aż prosi się, aby ta książeczka Billa Gunstona miała swój pełnowymiarowy, albumowy odpowiednik. Można by było pokusić się wtedy o rozszerzenie mimo wszystko dość skromnej zawartości.

Niektórzy za wadę uznają fakt, że ten przewodnik jest mocno zdezaktualizowany. W końcu od premiery oryginału minęło 30 lat z okładem. Inni uznają zimnowojenny "feeling" za zaletę i będzie on miał dla nich wartość historyczną. W każdym razie zważywszy na cenę, jaką ta książeczka osiąga na portalach aukcyjnych - warto.

"Ilustrowany przewodnik po nowoczesnych bombowcach" jest jakby skromniejszą i bardziej ukierunkowaną wersją książki pt. "Współczesne samoloty bojowe" (autorstwa m.in. również Billa Gunstona).

Książeczka (format kieszonkowy) została pierwotnie wydana w roku 1988. Na raptem 118 stronach autorowi udało się jednak umieścić całkiem ciekawych informacji. Na kartach tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mój śp. wujek miał specyficzne poczucie humoru i był wyjątkowym pranksterem. Całe lata 80. zamieszkiwał w USA i pod koniec dekady udało mu się przemycić z Europy Wschodniej (może z Polski?) mundur radzieckiego oficera. Podobno paradował w nim po przedmieściach jakiegoś miasta na Florydzie, wzbudzając niepokój jego starszych mieszkańców, którzy uważali pewnie, że właśnie wybuchła Trzecia Wojna Światowa:-).

Oryginał "ilustrowanego przewodnika po uzbrojeniu radzieckich wojsk lądowych" został wydany w 1981 r przez brytyjskie wydawnictwo Salamander Books. Informacje i zdjęcia, jakie zostały w nim zawarte, musiały robić na ówczesnych czytelnikach naprawdę mocne wrażenie.

Po odprężeniu lat 70. Zimna Wojna weszła w nową fazę, a Ronald Reagan nie zamierzał odpuścić "Imperium Zła", za jakie uważał ZSRR. Lektura książki Raya Bondsa na początku lat 80. była zapewne doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju. Czytelnik tego przewodnika mógł zapoznać się informacjami na temat liczebności wojsk zza Żelaznej Kurtyny, ich wyposażeniu oraz wyszkoleniu. Ponadto książka jest bogato ilustrowana i pozostaje jedynie w sferze domysłów, jak wiele trudu kosztowało autora skompletowanie tych wszystkich ilustracji, których dostępność w owym czasie była co najmniej problematyczna. Szczególnie dla cywila z zachodu lektura tej książki musiała być czymś w rodzaju spotkania z agresywnie nastawioną obcą cywilizacją. W końcu zdjęcia sowieckich żołnierzy obsługujących zaawansowany sprzęt wojskowy działały na wyobraźnię i unaoczniały, jak poważnym zagrożeniem jest Układ Warszawski.

Dziś "ilustrowany przewodnik po uzbrojeniu radzieckich wojsk lądowych" mimo swoich niewielkich rozmiarów (format turystycznego przewodnika) ma nadal całkiem sporą wartość historyczną głównie ze względu na wspomniane zdjęcia, które w tamtym czasie wydawały się pewnie unikatowe. Merytorycznie książka trzyma dość wysoki poziom, jest ciekawym świadectwem swoich czasów i zimnowojennej paranoi.

Mój śp. wujek miał specyficzne poczucie humoru i był wyjątkowym pranksterem. Całe lata 80. zamieszkiwał w USA i pod koniec dekady udało mu się przemycić z Europy Wschodniej (może z Polski?) mundur radzieckiego oficera. Podobno paradował w nim po przedmieściach jakiegoś miasta na Florydzie, wzbudzając niepokój jego starszych mieszkańców, którzy uważali pewnie, że właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W erze przedinternetowej ta mała i skromna przecież książeczka robiła spore wrażenie.

W roku 1992 r. chyba mało kto miał dostęp do dobrej jakości schematów i kolorowych zdjęć tej maszyny. Mogę się mylić, ale w czasach PRL-u nie pojawiała się na polskim rynku chyba żadna monografia poświęcona Apache'owi.

Dla młodego chłopaka zainteresowanego militariami obejrzenie zdjęć, ze skutków uderzenia rakiety Hellfire w czołg, było specyficznym doświadczeniem i na pewno rozpalało wyobraźnię równie mocno, co opis możliwości działka M230.

Dobrze wspominam tę lekturę i myślę, że i dzisiaj z sukcesem wywiązałaby się z roli edukacyjno-informacyjnej.

W erze przedinternetowej ta mała i skromna przecież książeczka robiła spore wrażenie.

W roku 1992 r. chyba mało kto miał dostęp do dobrej jakości schematów i kolorowych zdjęć tej maszyny. Mogę się mylić, ale w czasach PRL-u nie pojawiała się na polskim rynku chyba żadna monografia poświęcona Apache'owi.

Dla młodego chłopaka zainteresowanego militariami obejrzenie zdjęć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Strzelanie z broni odprzodowej" jest, o ile się nie mylę, chyba jedyną pozycją na polskim rynku wydawniczym, która tak kompleksowo omawia użytkowanie broni ładowanych od wylotu lufy i wyprodukowanych przed rokiem 1885 (lub ich replik).

Książka ma skromną objętość, ale na tych 164 stronach Pan Grzegorz Nowak zawarł bardzo skondensowaną wiedzę. Autor omawia historię prochu czarnego, pisze również o kapiszonach, kulach i pociskach. Na następnych stronach omawia zasadę działania broni czarnoprochowej i sposobów jej ładowania.

Opisom towarzyszą czytelne ryciny, tabele, zdjęcia i obrazki. Natomiast na końcu książki autor umieścił słownik pojęć oraz kilkadziesiąt kolorowych zdjęć zabytkowej broni czarnoprochowej.

Osobiście uważam, że każdy początkujący strzelec czarnoprochowy powinien się z tą książką zapoznać. Informacje w niej zawarte są wyjątkowo praktyczne i przydatne, a ewentualne braki można uzupełnić wiedzą z forów internetowych, YouTube'a i rozmowami z innymi użytkownikami tej broni. Oczywiście nic nie zastąpi wizyty na strzelnicy, ale od czegoś trzeba w końcu zacząć.

Myślę, że dobrze jest jednak uprzedzić ewentualnego czytelnika, że na specjalistycznych forach można spotkać opinie bardzo doświadczonych i utytułowanych strzelców, którzy uważają książkę Pana Grzegorza Nowaka za złą i wręcz szkodliwą.

Moje doświadczenie nie pozwala mi odnieść się do tych zarzutów. Fakt faktem, pojawiają się w niej błędy w obliczeniach i książka jest z całą pewnością za krótka. Niektóre ważne tematy (takie jak czyszczenie broni) zostały potraktowane po prostu po macoszemu i ich obecność jest ledwie symboliczna.

Mimo wad uważam książkę Pana Nowaka za całkiem udaną i przydatną.

"Strzelanie z broni odprzodowej" jest, o ile się nie mylę, chyba jedyną pozycją na polskim rynku wydawniczym, która tak kompleksowo omawia użytkowanie broni ładowanych od wylotu lufy i wyprodukowanych przed rokiem 1885 (lub ich replik).

Książka ma skromną objętość, ale na tych 164 stronach Pan Grzegorz Nowak zawarł bardzo skondensowaną wiedzę. Autor omawia historię prochu...

więcej Pokaż mimo to